Święta
święta i po świętach. Jeszcze tylko jutro i załatwione. Nie
lubię świąt. Tych świąt. Czy to tych takich jak teraz z deszczem czy to takich jak
wolą co po niektórzy z śniegiem – zimno. Do tego ciemno. Nie
lubię tych wszystkich przygotowań. Nie lubię tego przesiadywania
za stołem. Nie lubię tych bezsensownych gadek. Nie lubię
sztucznych uśmiechów. Nie lubię nieszczerych życzeń. W ten
świąteczny czas najchętniej bym gdzieś uciekł, gdzieś się
schował i przeczekał. Nie wiem z czego to się bierze. Może z
tego, że święta od dzieciństwa nie kojarzyły mi się z czymś
dobrym, a może z tego, że taki ze mnie samotnik. Coraz większy ze
mnie samotnik. Z nikim nie gadam ( no prawie z nikim ), z nikim się
nie spotykam ( no prawie z nikim ). I ciekawe, że coraz lepiej mi z
tym. Może to już starość. Praktycznie to mogę powiedzieć, że
nikt mi do szczęścia potrzebny nie jest. A w szczególności
kobiety. Od kiedy zostałem sam, od kiedy nauczyłem się prać,
prasować, gotować i całej tej reszty ( nie twierdzę wcale, że to
jest domeną kobiet ), ale od kiedy robię to wszystko sam, od kiedy
nikt mi w tym nie pomaga, nikt mnie w tym nie wyręcza, kobiety stały
się wręcz … zbędne. Kiedyś, faktycznie, kiedy raczej to panie
zajmowały się tymi sprawami domowymi, związek był czymś,
powiedzmy, wygodnym. Ale teraz? Teraz w sumie jedyną cechą dodaną
w związku z kobietą jest możliwość reprodukcji. A czy w momencie
gdy potrzeba reprodukcji, jak w moim przypadku właściwie znikła,
kobieta jest mi do czegoś potrzebna? Daję sobie radę doskonale
sam. I nie czuję już tej beznadziejnej potrzeby dzielenia świata z
kimś bliskim, nie czuję potrzeby bycia kochanym. Zostałem z tego
wyleczony w grudniu 2014 roku. Jeny, że ja wtedy przeżyłem.
Czasami jak wracam wspomnieniem do tamtych dni dziwię się, że w
ogóle żyję. Naprawdę się temu dziwię. Kurcze jak mało mnie
dzieliło od drugiej strony. Tylko ja wiem jak mało. Ktoś
powiedział nawet ostatnio patrząc na moje zdjęcie, że umarłem
wówczas. I można by się z tym zgodzić. Bo choć oddycham, bo choć
jem, chodzę, mówię to właściwie nie żyję. I z każdym kolejnym
dniem nie żyję coraz bardziej. Coraz mniej oczekuję, coraz mniej
pragnę, coraz mniej marzę. Ktoś minie kiedyś próbował
przekonać, że marzenia są złe. Nie pamiętam kto to był, zresztą
to nieważne, ale chyba skłaniam się do tego by przyznać temu
komuś rację. Ja, er marzyciel, ku temu się skłaniam. Paradoks.
P.S.
Pewnie jak za pół roku siądę na piasku, popatrzę na morze i
zachodzące słońce zmienię zdanie o marzeniach ale dzisiaj nie ma
morza, nie ma ciepłego piasku i nie ma zachodzącego słońca.
W
rzeczywistości dzisiaj po ponad miesiącu wybiegłem na zewnątrz.
Nie wiem czy to tylko jednorazowy wypadek przy pracy, czy jednak
litry potu z bieżni przynoszą rezultaty. Bieg był lepiej niż
udany. Moja koleżanka która biega maratony twierdzi, że bieżnia
jest ciężka. Chyba się zna? Ale mi się fajnie biega po bieżni,
to zresztą pisałem już nie raz. Z tym, że dzisiaj po parkowych
alejkach jakby mnie ktoś z łańcucha spuścił :) No ale nie chwalę
...