sobota, 28 stycznia 2017

Ścieżka 426 Do przodu

Szczerze, choć czasem nóż mi się w kieszeni otwiera, choć czasami smutno robi niewypowiedzianie to uwielbiam czytać komentarze. Te komentarze pokazują mi jasno, wyraźnie kim jestem. Tak jak te ostatnie na ten przykład. Upewniają mnie, utwierdzają jasno wyraźnie, że jestem dziwnie nieprzystosowany do życia. Że ja dziwny jestem. No jestem. Jakie to kurde proste. Jak to mówicie? Że niby: Zawsze masz dwa wyjścia. Żyć przejebanym wczoraj, abo nie przejebać kolejnego dziś. No jasne. No jakie to proste. Proste jak cholera. Jak tak czytam te komentarze to przekonuję się, że naprawdę dziwaczny koleś ze mnie, że żyję tym przejebanym wczoraj. No że tym żyję. Że mam doła spowodowanego jakimś tam jednym czy drugim wspomnieniem. W Was nie ma żalu. No a we mnie jest. Jest taki żal. Męczy mnie, dołuje, pozbawia chęci. Jasne, oczywiście trzeba się wziąć w garść i żyć dniem dzisiejszym. Ależ oczywiście, zgadzam się. Z tym, że są dni że brak siły, albo po prostu nie wiadomo jak, nie wiadomo od czego zacząć. Albo po prostu się nie umie. Można nie umieć się oderwać od wspomnień? Myślę, że można. To takie kalectwo emocjonalne. Pisałem już kiedyś o tym, że czuję się jak taki inwalida duchowy. Czegoś mi brak w łepetynie, czegoś mi brak w sercu ( albo czegoś mam za dużo ) żeby móc tak sobie żyć. I o ile w fizycznym kalectwie przynajmniej widać tą ułomność, przynajmniej wiadomo na czym polega, i nawet litość czy chęć pomocy wzbudza to w tej duchowej już tak łatwo nie ma. Ta duchowa wzbudza w ludziach wręcz irytację i złość. Bo o cóż ci chodzi? Dlaczego jesteś smutny? Nie wiem kurwa dlaczego, tak mnie dopadło i siedzi. Wcale tego nie chcę, przylazło i jest. No ale na to powiedzą ci mądrzy to walcz, to staraj się to pokonać, żyj dziś. Powiem Wam coś. To tak jak z np bieganiem. Mogę powiedzieć: no biegnij. Weź przebiegnij pięć, dziesięć, dwadzieścia kilometrów. Weź przebiegnij maraton. Ale nie dam rady. Jak to nie dasz rady? No bo coś tam ( co może być tym coś tam ) jakaś choroba której nie widać, dajmy na to co, no nie wiem co, coś co ogranicza możliwość aktywności wysiłkowej, astma, bolerioza na przykład. Tak więc można nie dać rady przebiec pięciu, dziesięciu, dwudziestu kilometrów? Można. Ale ja, er, mogę powiedzieć wówczas, a tam, weź się w garść i biegnij. Proste. Proste jak nie wiem co. Więc ja też może nie umiem tak wziąć i już sobie żyć tym dniem dzisiejszym. Tak się oderwać od wczoraj i nie pieprzyć dziś. To wczoraj siedzi we mnie. Wszystko. Żal mam do losu czy też Boga, że tak się to wszystko poukładało ( a tak naprawdę do siebie ). No nie jest mi łatwo zdusić w sobie tego żalu, tak jak wam nie było by łatwo przebiec maratonu. I nieraz, jak tak sobie wyrzucę z siebie ten żal, ten smutek to szukam jakiegoś współczucia, jakiegoś pocieszenia. Wiem, marudzę. No ale ciężary są nieraz takie, że samemu trudno sobie poradzić. I nie to żebym szukał ich w komentarzach, absolutnie nie. Jednak gdy je czytam, i gdy widzę brak jakiegokolwiek zrozumienia utwierdzam się tylko w przekonaniu, że jestem tą życiową kaleką. Ale to dobrze, to przynajmniej pozbawia mnie złudzeń, to przynajmniej utwierdza mnie w tym co o sobie myślę, to upewnia, że tak właśnie ma być.
I jeszcze jedna myśl nasuwa mi się w związku z tym. Współczesne kobiety popełniają jeden podstawowy błąd. A może nie kobiety konkretnie a świat. Chociaż w sumie to pierwsze wynika z drugiego a drugie z pierwszego. Tak więc współczesne kobiety, współczesny świat popełnia jeden podstawowy błąd. Błąd polegający na tym, że mężczyźni powinni być wrażliwi. Wrażliwi. A co za tym idzie powinni nie wstydzić się łez, nie wstydzić się okazywać emocji, okazywać uczuć. Tacy powinni być mężczyźni współczesnego świata. Jednego tylko nie biorą pod uwagę. Tacy mężczyźni, tacy wrażliwi mężczyźni czasami nie dają rady. Pękają. Czasami ich to przerasta. Dopuszczając do sobie tą wrażliwość stają się też podatni na ciosy, na urazy, na ból. Stają się słabi. I wówczas potrzebują pocieszenia, potrzebują wsparcia, potrzebują zapewnienia, że to co się w nich dzieje, to czego doświadczają to nie jest złe, to nie jest oznaka ich słabości. Niestety, wówczas zazwyczaj dostają coś zupełnie przeciwnego. Wówczas okazuje się zazwyczaj, że taka pani jedna z drugą stwierdza, że opieki nad dziećmi to już jej wystarczy, że jeden chłopczyk dodatkowo do niczego nie jest już jej potrzebny. Bo przecież to on ma być jej oparciem a nie ona jego. I kończy się tym, że wrażliwy zostaje ze swoją wrażliwością, a pole zdobywa ten niewrażliwy. I słusznie. Bo na końcu tego wszystkiego jesteśmy tylko tymi samicami i samcami. A samica jak by nie kombinowała zawsze wybierze pełną michę niż wzruszenie nad faktem, że ktoś tam wczoraj rozdeptał ślimaka. Tak to właśnie widzę. Emocjonalny facet to życiowa pokraka. Wcześniej czy później skazany na porażkę. A współczesna wyzwolona kobieta nie czuje się absolutnie zobligowana do tego żeby mu pomagać. I to jest słuszne, wcale nie twierdzę, że mają obowiązek ciągnąć te pokraki, że mają je ratować – zgadzam się z tym ja, emocjonalny facet życiowa pokraka .
A od wtorku rozmyślam czy napisać czy nie napisać. Czy napisać, a raczej czy wchodzić w bezpośrednią polemikę z jednym z komentarzy. Bo choć pierwszą reakcją po jego przeczytaniu był lekki wkurw, potem smutek, a na końcu żal, to po ochłonięciu przyszło zniesmaczenie. I w sumie mógłbym napisać, że już nie obchodzi mnie to, że mam to w dupie. Ale chyba nie mam tego w dupie. Nie mam bo jednak to komentarz od kogoś z kim znamy się nie od dziś. I w sumie dlaczego nie miałbym sobie ulżyć? Skoro ktoś ulżył sobie na mnie, skoro poprawił sobie humor moim kosztem to dlaczego ja miałbym siedzieć z zamkniętymi ustami. I niech się mylę, niech to będzie nieporozumienie ale przyznać muszę, że nie wiem o co ci chodzi Szemrząca koleżanko, i jaką to karmiącą mnie rękę kopię? Nie ma cię całymi tygodniami, po czym wpadasz z sarkastyczną uwagą, że „myślenie ma przyszłość” a następnie piszesz żem baran i takie tam. Wiesz co, nie dobija się leżącego. A ja naprawdę leżałem. Naprawdę byłem słaby. A Ty mnie w tej słabości tylko dobiłaś. Ale czego mogłem się spodziewać obnażając się z tych swoich słabości? No czego? Mam nauczkę, jak daje się coś do wiadomości publicznej, to trzeba liczyć się z wszelakimi konsekwencjami. Takimi jak twój komentarz też. Pewnie dołączę teraz do całej rzeszy tych baranów z Adamsami na czele, do sąsiadów co nie wiedzą kiedy się wierci i kosi, do sprzedawców co sprzedają badziew, do koordynatorek co oszukują, do pielęgniarek co nie znają się na robocie, do zmienniczek co zostawiają syf, do rodzin które nie troszczą się o swych seniorów. Trudno, taki już mój los. Widocznie nie wiem, nie znam się na życiu tak jak Ty. Ty wiesz wszystko najlepiej, Ty wiesz, znasz rozwiązanie każdego życiowego problemu, i nie tolerujesz bezradności, nie tolerujesz słabości, nie tolerujesz odmienności. Ale powiem ci jedno, zapewne wiesz, znasz definicję empatii jednak za grosz tej empatii w Tobie nie znajduję. Pomyśl czasem, że są ludzie którzy się gubią, którzy mają gorsze chwile i którzy się po prostu od Ciebie różnią. I nie oceniaj wszystkiego podłóg siebie. I nie myśl, że masz rozwiązanie dla każdego i że każdemu Twoje rozwiązanie pasuje. Nie myśl, że Twoja mądrość to lek na wszystkie problemy tego świata. Mądrość jedna jedyna i jedynie słuszna. Więcej empatii. Tak to właśnie widzę. Chyba, że to żart był którego nie zrozumiałem i to wszystko co napisałem to nieporozumienie, chyba że.
I w tym wszystkim nurtowało mnie jeszcze jedno. Takie: a co by Kania napisała? Takie: co powie Kania, co Kania mi powie, co na to odpowie mi? I jakiś taki spokojny byłem, pewny wręcz, że po jej komentarzu wstanę z kolan. I chyba ją wywołałem. I nie zawiodłem się. Nie chcę jej tu w zakłopotanie wprowadzać i jakiegoś w sumie ciężaru odpowiedzialności na jej barki zrzucać ale od Kani możesz się uczyć. I od Smoka. Smoka który czasami też się po mnie przejedzie ale zawsze z wyczuciem, z troską o moje wrażliwe serce. Tak, Kania i Smok to osoby przepełnione empatią. Empatią którą uważam za cechę najważniejszą w życiu. Najważniejszą. I mam nadzieję spotkać kiedyś i Kanię i Smoka. Wypić z Nimi jakąś kawę, herbatę czy sok i ogrzać się w cieple Ich słów. Chciałbym z Nimi porozmawiać na żywo. Bo choć Smoka już słyszałem, i ciepło tego głosu tylko potwierdziło moje z komentarzy wyrobione zdanie, i choć głos ten był dodatkowo pełen seksapilu ( a tego jak wiemy trzeba mi jak kani dżdżu – bez podtekstów ), to usłyszeć ten głos na żywo byłoby jeszcze przyjemniej. I odpowiadając na Kaniny apel. Tak, możesz być pewna, jeszcze znajdziesz tu to czego szukasz, znajdziesz, poczekaj tylko. Słońca mi tylko więcej potrzeba. I Rumaka. Ale już niedługo, niedługo. I chyba widać te słoneczne promyki w tych ostatnich zdaniach? Jest więc nadzieja. Taki miałem gorszy okres, wybacz, czy też wybaczcie. I musiałem to z siebie wyrzucić. To jak jakaś taka spowiedź, oczyszczenie czy coś w ten deseń. Wróci pewnie nie raz jeszcze, ale na chwilę obecną chyba już za mną. Słońca mi tylko więcej potrzeba, i Rumaka a wówczas wrócą klimaty jak te pod spodem.


sobota, 21 stycznia 2017

Ścieżka 425 Do przodu

A ja nawet nie wiem czy dożyję lata.
Myślę o tym zdaniu od dni paru. Że o śmierci myślę od lat wspominał nie będę. A ja wiem czy dożyję lata? Coraz częściej łapię się na tym, że myślę o tym ile jeszcze pożyję. Bo kto to może wiedzieć. Co dzień patrzę na karetki kursujące tam i z powrotem. A przynajmniej raz w tygodniu mijam ogłoszeniowy słup pełen nekrologów. Ilu ludzi umiera dziennie? I ilu z nich wiedziało, a przynajmniej myślało o tym, czy dożyją lata? No ilu? Takiego kolegę miałem kiedyś kiedyś, sto lat temu to było, a dokładniej to dwadzieścia. Mój rocznik. Świetny koleś. Na pielgrzymki chodził, do mszy posługiwał, biegał kiedy ja jeszcze o tym nawet nie myślałem, lubił wyprawy ekstremalne. Taki sprawny psychicznie jak i fizycznie dobry człowiek. Raz, pół roku po tym jak wziął ślub z miłością z podstawówki, jak wrócił z pracy, wyszedł po obiedzie zajarać ( nigdy nie zrozumiem dlaczego zaczął palić ), poszedł za dom na łąkę i już tam został. Młody koleś. Taki koleś pełen życia, sprawny fizycznie, zakochany. Albo taki jeden facet, klient w firmie w której pracuję. Bardzo sympatyczny facet. Pełen werwy, pełen pomysłów, i pełne kasy ( tzn jego kieszenie ). Od razu złapaliśmy kontakt – też śmiga na motorku. I jakiś ostatnio taki przygaszony przyjeżdżał. Teraz, jakieś dwa tygodnie temu się dowiedziałem. Położyli się z żoną spać wieczorem a rano obudził się już tylko on. Został z dwójką nastoletnich dzieci. Albo taki jeszcze koleżka z czasów małolactwa. Piotrek. Ale to był zawodnik. Najbardziej zwariowany z całej naszej paki. Umiał sikać na dwa metry w górę, to on wymyślił puszczanie bengali ( tzn podpalanie piardnięć ), a jak skakał na bańkę do wody to w tym ułamku sekund robił takie figury, że włosy stawały dęba. I jeszcze taki, że do serca przyłóż. To z nim zbudowałem swój pierwszy i jedyny domek na drzewie, to z nim kradłem wieczorami porzeczki i sprzedawałem za dnia by mieć na zabawę, to z nim robiliśmy z naszych rowerów kosmiczne maszyny i to on zapominając dokręcić nakrętki lądował ryjem na glebie podrzucając przednie koło do góry podczas jazdy próbnej. Kurde, ale to był fajny kolega. Nigdy niczego nie odmówił. Kiedyś, jak się zgadaliśmy, że ja podwijam sobie kołdrę na noc pod stopy powiedział: Wiesz Wióra ( bo tak mnie wtedy nazywali ), robię to samo. Pytam go dlaczego, bo ja to akurat mam tak o, odpowiedział, że boi się, że go śmierć wyciągnie za nogę. Śmialiśmy się z tego. A potem zawinął się na raka w kolanie. No więc kto wie czy dożyje lata? Wie ktoś? Bo ja nie wiem. Kto wie czy jak wyciągnę już za trzy miechy motóra i jak mnie porwie ułańska fantazja nie rozpierdzielę się gdzieś na zakręcie? I padnie wówczas pytanie: nie niemożliwe, er lata nie dożył? Kto to wie. Kładę się wieczorami spać i ostatnią myślą z jaką zasypiam jest czy się jutro obudzę. I za każdym razem gdy się budzę myślę: a jednak. Więc kto wie czy dożyje lata? Kto wie kto umrze pierwszy?
Ostatnie dni mam takie, że nie wiem czy chcę lata dożyć. Nawet pewny nie jestem czy chcę dożyć jutra. Nie mam żadnego planu na jutro, nie mam żadnego celu na pojutrze. Tak sobie w tym swoim życiu obecnym wstaję z tym a jednak, i tak się kładę z tą myślą czy się obudzę jutro. Dni są takie same. Ale najgorsze jest to, że nie mam żadnego celu. A że nie mam celu to nie wiem też po co żyję. Po co ja żyję? Zatruwam powietrze i ludzkie dusze. Tak sobie pomyślałem, że ludziom to lepiej by było żeby się trzymali ode mnie z daleka. Nie ma we mnie energii, nie ma we mnie radości. Ciągnę ich tym swoim ciężarem w czarne nic. I tak sobie myślę, że to co się stało w moim życiu to choć dla jednej strony okazało się dobre. Dobrze, że mnie zostawiła. Dla niej bardzo dobrze. I cieszę się, że to zrobiła. I choć nienawidzę jej za to, to pragnę bardzo by sobie ułożyła życie, i by była szczęśliwa. Nie mogłem jej tymi swoim słabościami obarczać do końca życia. Mi pozostaje zatopić się w samotności i dożyć to co mi pozostało. Z dala od ludzi. By ich już nie ranić. By ich nie smucić. By ich nie martwić. Myślę też często czy nie zostawić tego wszystkiego. Nie uciec gdzieś daleko. Nie zaszyć się w odległe rejony kraju czy też globu. Z dala od ludzi. Nie nadaję się do przebywania między ludźmi. A skoro się nie nadaję to lepiej dla mnie i dla nich bym zniknął. Bym nie zaburzał tego lepiej czy gorzej ale jednak funkcjonującego organizmu. Ja jestem niepasującym elementem układanki. Wolałbym umrzeć ale skoro nie wiem kiedy to nastąpi, trzeba szukać rozwiązania tymczasowego. Kiedyś to było łatwiej. Zaciągał się człowiek na wyprawę krzyżową, ginął gdzieś na jednej z bitew i było po sprawie.
Ja wiem z czym jest ze mną problem. Ja jestem zbyt sentymentalny. Ja kurde nie pamiętam złych rzeczy w ludziach. Kurde no, to jest naprawdę problem. Nawet największego swojego wroga wspominam z uśmiechem i pozytywnie. I każde złe doświadczenie pamiętam jako ciekawą przygodę. I gdybym tylko potrafił to wszystko zostawić, pozapominać jako złe doświadczenia. Gdybym tylko mógł się oderwać od tego wszystkiego. Było by mi dużo łatwiej. Było by mi dużo lżej. Zaczynać znów od początku. A tak to wspominam, a tak to patrzę. Bo fajne było to wszystko. Nawet ten ojciec alkoholik, nawet ta rozjebana on środka rodzina, nawet te święta Bożego Narodzenia których nie lubię, i ten mój związek który tak pięknie się rozleciał. Patrzę na to wszystko z sentymentem i nie mogę się pozbyć odczucia, że to wszystko dobre było. Tylko moje podejście do tego wszystkiego, tylko moja ocena sytuacji w tamtym danym momencie była błędna, była pusta, była uboga w miłość. I wówczas zaczynam rozmyślania. Rozmyślania, że popełnione błędy chciałbym naprawić. Przytulić pijanego tatę, przytaskać choinkę z mamą na te pieprzone Boże Narodzenie, powiedzieć byłej kocham cię. Esz kurwa.
I rozmyślania te odrywają mnie od teraźniejszości. Nie mogę się na niej skupić. Za lat sto wspomnę pewnie ten tydzień i będę zastanawiał się jak mogłem być tak durny i ranić dobrego Smoka.

Zapewne za jakiś czas mi przejdzie i choć na chwilę wróci radość, choć to będzie i tak tylko stan tymczasowy. Zapewne jak słońce się pokarze i wyciągnę motóra. Bo jak na chwilę obecną to ta pogoda mnie pogrąża. Ja naprawdę jestem chyba od słońca uzależniony. No nie mogę bez niego żyć. Zaraz dopadają mnie doły, smutki, zniechęcenia. Takie, że nawet o motórze nie marzę. Pogoda jaka teraz panuje jest beznadziejna. Nie cierpię zimy, nie cierpię chłodów, nie cierpię krótkich dni. Przeziębiony jestem od środy, nos zawalony katarem. I zapewne to wszystko tak na mnie wpływa. Z tego to całe moje aktualne nastawienie. Zmęczony jestem, niewyspany, biegać nie mogę. Mam nadzieję, że już niedługo to minie. Wyjrzy słońce, zobaczę wreszcie jego wschód, zobaczę jego zachód, zrobi się ciepło, wyciągnę motóra i pojadę gdzieś daleko daleko. Z dala od ludzi, z dala od wspomnień. Tak by już nikt nigdy nie płakał przeze mnie.

środa, 18 stycznia 2017

Ścieżka 424 Do przodu

Klątwa trwa. Myślałem, że już sobie poszła a jednak nie, jest, nadal jest i trzyma się chyba dobrze. Nie to żebym czuł się z tego powodu jakoś szczególnie rozczarowany. Mało tego, nawet się uśmiechnąłem z rozczuleniem. No bo to takie moje. Takie prawdziwie moje. Takie znane, takie oczywiste. Nawet nie trzeba się martwić, zastanawiać, co by było gdyby. A tak? A tak jestem na swoim i wiem czego się trzymać. Może to i lepiej? Jedna tylko myśl mnie nurtuje. Dlaczego? Dlaczego tak jest? Co jest takiego we mnie, że płeć przeciwna gotowa oddać mi duszę, oddać serce, oddać myśl każdą ale nie ciało? Bo choć ważne to wszystko, istotne, piękne i romantyczne to od fizyczności uciec się nie da. Tylko zaraz zaraz. Przeczytałem teraz to co napisałem i doznałem olśnienia. Bo o co mi chodzi? Przecież tak miało być od początku. No przecież! Takie były założenia. Więc czego się czepiam i czego biadolę. To tylko zaistniałe okoliczności zatarły stan faktyczny. To tylko zaistniałe okoliczności skierowały myśli na błędne tory. Ufff. Jak dobrze, że mnie olśniło. Ufff. Jak dobrze, że sobie przypomniałem. Przecież gdyby nie to, napisałbym co miałem napisać i wyszedł na konkretnego durnia. No nie byłem czujny. Kurde nie byłem czujny. Omotało mnie, zwiodło. I zacząłem sobie snuć wyobrażenia i fantazje. Muszę przyznać, że piękne, cudowne, pociągające to były fantazje. I dlatego właśnie, że takie piękne i cudowne były, tak łatwo dałem się zwieść, omotać. I były takie moje, naprawdę takie moje. Takie moje, że aż zapragnąłem ich spełnienia. Spełnienia wreszcie, nareszcie. Zapragnąłem spełnienia zwłaszcza, że co by nie powiedzieć o moim ciele astralnym, posiadam tez ciało fizyczne. A ono też domaga się swojego. Fizyczność dogania mnie coraz bardziej. Nawet najbardziej uduchowiony asceta musi czasem coś zjeść. Musi, inaczej umrze. Choćby nie wiem jak się modlił, jakim stanom umysłu oddawał, choćby nie wiem w jakie transy popadał wcześniej czy później potrzeby ciała fizycznego wezmą górę. I albo je zaspoki albo po prostu: umrze. To coś w tym rodzaju. Dogania mnie moja fizyczność. I choć cały czas trzymam się uparcie swojego starego: nie zwiodą mnie, nie zwiodą mnie larwy choćby nie wiem jak ładne, to przychodzi mi to coraz trudniej. Coraz trudniej oprzeć mi się tym urokom, tym atrakcjom, tym pokusom. Coraz silniej oddziaływują na moje postrzeganie otoczenia. Nie wiem do czego to wszystko doprowadzi? Nie wiem czym się skończy. Na pewno niczym dobrym. Nerwowość i napięcie stają się moją cechą przewodnią. Choć chowam to przed światem, choć chronię najbliższe otoczenie przed kontaktem z czarną stroną mojej natury, śnieżna kula która jest we mnie z każdym dniem coraz większa doprowadzić może do katastrofy. Czy nieuniknionej? Chyba nie? Bo to co się stało to jakby nagłe otrzeźwienie. Tak jakby ktoś czy coś palnęło mnie nagle w łepetynę na obudzenie. Naprawdę, chyba się obudziłem. Wyrwany jak z jakiegoś snu czy zapomnienia. Wracam na właściwe tory. Rad z tego, że mogę patrzeć na wszystkie piękne panie zostaję ze swoimi fantazjami. Są to moje fantazje. Zarezerwowane dla kogoś kto zechce ich spróbować, kto zechce podzielić się swoimi. Ponownie się uśmiecham. Uśmiecham się na myśl jakie to będzie wspaniałe, jakie doskonałe, jakie pozytywne. Bo co jak co, ale wyobraźnię to ja wybujałą mam okrutnie. Trzeba tylko wrócić do starego, dobrego ja i czekać. Czekać i tyle. Bo cóż miałbym zrobić? Dać anons do prasy czy może założyć konto na fb czy innym do tego konkretnie dedykowanym forum. Co ma być to będzie. Jeździ ze mną autobusem koleś. Taki zwykły, normalny. Jeżeli miałbym określić go jednym słowem powiedziałbym: cichy. I chyba lubi ptaki, bo tak się składa, że wysiadamy na tym samym przystanku i na kawałku który mamy do przejścia często widywałem go jak nasłuchuje ptaków i wypatruje ich w konarach drzew. I jeździ też dziewczyna. Nawet niebrzydka i nawet zwróciłem na nią z tego powodu uwagę. Jeżeli miałbym określić ją jednym słowem powiedziałbym: smutna. A więc jeździmy sobie tym samym autobusem często we trójkę. Tzn jeździliśmy. Bo teraz obecnie, jeździmy ja i oni. Nie wiem kiedy, nie zauważyłem tego momentu, ale stało się to jakiś czas temu. Są parą. I widać dobrze im ze sobą. I podoba mi się to. I uśmiecham się jak ich widzę. I uśmiecham się jak idą za rękę czy obdarowują ciepłym pocałunkiem. Jeny jak ja się uśmiecham. I tak sobie myślę, że tak kurna chyba jest. Musi przyjść odpowiedni czas. Będę czekał. Muszę czekać. Muszę czekać i wierzyć. Czy się doczekam? Nie wiem? Ale w coś trzeba wierzyć. To musi nastąpić, bo jeżeli miałoby nie przyjść to zaprawdę powiadam lepiej byłoby mi odejść już dziś.
P.S. Czekał będę cierpliwie. Aaaale tylko do wakacji bo w wakacje moje fantazje maja się zmaterializować inaczej wysiadam. Wysiadam i basta.
Zastanawiam się często jakie to ciekawe z czym zasiadam do pisania a co wychodzi na końcu :)

A w codzienności miałem dzisiaj pobiegać, nawet ambitny plan jakiś świtał mi w głowie wykręcić jakiś dobry czas, jednak około trzeciej nad ranem dopadł mnie ból gardła i choć obecnie zelżał to jednak nie będę kusił losu. Więc by jakoś choć trochę fizycznie wykorzystać ten należny mi dzień urlopu chyba wybiorę się na basen. Bo jest 13:00 a ja nie zrobiłem nic kompletnie nic.

Gwoli ścisłości jeszcze apropo świąt. Do tego co tam ostatnio napisałem dodać muszę, że ogromniastą mam w tym roku choinkę, drzewko znaczy się. Ja nie wiem gdzie miałem oczy jak ją kupowałem ale wzrostu to lekko ma ze dwa metry a w pasie to i więcej. Już jak ją tachałem do domu myśl mi nie dawała spokoju co też ona taka ciężka. I dopiero jak ją ustawiłem w pokoju wyjaśniło się co też. Wielka jest naprawdę. I nie wiem gdzie oczy miałem, czy też ona skurczyła się gdy ja wybierałem, bo przecież aż tak wielkiej bym nie wziął. I żebym jeszcze nie widział jej w całej okazałości. A widziałem przecież, widziałem ja w całej okazałości rozstawioną. Tak więc jest wielka. Tarasuje pół pokoju, utrudnia dostęp do balkonu i zasłania telewizor. Ale jest śliczna. Szczególnie wieczorem gdy mieni się światłem kolorowych lampek. Lampek i bombek i innych błyskotek, tak oczywiście, harmonijnie umieszczonych przez mnie na niej osobiście. Jest jednak małe ale. Gdybym miał taką choinkę tachać do chaty, i gdybym miał ją ustawiać i gdybym miał ubierać tylko dla siebie, gdybym miał w sobie taką tą narcystyczną naturę to wszystko by było na swoim miejscu. I choć mam ją, tą narcystyczną naturę, to jednak chciałbym by sprawiała przyjemność komuś innemu, komuś z kim mógłbym siedzieć wieczorami i patrzeć na te symetrycznie ułożone lampki i bombki.


sobota, 7 stycznia 2017

Ścieżka 423 Do przodu

Napisałem onegdaj, że nie chciałbym usłyszeć od kogoś: miałem twoją kobietę. Z tym, że nie napisałem wówczas, że nie chciałbym tego usłyszeć tylko w przypadku gdybym o tym nie wiedział. Nie chciałbym być taką informacją zaskoczony, nie chciałbym mieć głupiej miny. Tego bym nie chciał. Faceci tak mają, są otóż posiadaczami. Oni posiadają, oni mają, oni są właścicielami i nie chcą, nie lubią się tym co posiadają, tym co mają, czego są właścicielami dzielić z innymi facetami. Najlepiej widać to w ich podejściu do samochodów czy też motocykli ( czy też telewizyjnego pilota). Tych takich ich wymarzonych, wyśnionych, zdobytych. Czy którykolwiek dałby dotknąć, nie mówiąc już o możliwości poprowadzenia takiego pojazdu, jakiemuś innemu. Pewnie może i tak, ale zapewne po długotrwałych pertraktacjach i obłożone było by to wieloma obwarowaniami. Tak już jest, są posiadaczami. Stąd już blisko do zgubnych władców niestety, ale na razie nie o tym. Tak więc nie chciałbym usłyszeć od jakiegoś: miałem twoją kobietę. Ale jak wspomniałem tylko w przypadku gdybym tej historii nie znał. Bo inna sprawa gdybym ją znał. Gdybym ją znał odpowiedziałbym jakiemuś jasno i wyraźnie. Odpowiedziałbym mu czymś z rodzaju: tak wiem, wieeem, miałeś ją 44 razy z czego 39 od tyłu, a teraz spierdalaj huju bo ci wyjebie. Cóż więcej mógłbym powiedzieć. Takie życie, każdy ma swoją historię. Jedni bardziej krwawą, ci przynajmniej będą mieli co wspominać ze swojego intensywnego życia, inni, jak ja, mniej krwawą, płaską, grzeczną, a tak naprawdę nijaką. Nijaką czyli przyjętą przez społeczeństwo za jedynie akceptowalną. No ale co z tymi którzy zgodnie z przyjętymi standardami nie mieli tej historii nijakiej? Mi osobiście nie wypada, a raczej nie czuję tego by, ich osądzać. Napisałem kiedyś, że jestem w stanie nawet mordercę zrozumieć. Więc jestem w stanie zrozumieć każdą historię która nie jest jak moja nijaka. Wszystko, każde życiowe wydarzenie trzeba, przynajmniej ja tak mam, rozpatrywać przez pryzmat danego czasu, okoliczności, i duchowego rozwoju danej jednostki w danym momencie. Ja sam jak patrzę na swoje wcześniejsze poczynania widzę, że pierdylion decyzji podjąłem niewłaściwych. Widzę, że raniłem, że byłem nieczuły, samolubny i przede wszystkim że uważałem się za Λ i Ω. Wydawało mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy. Podczas gdy byłem zagubionym gówniarzem. I co gorsze uważałem się za tego posiadacza, a co najgorsze – władcę. I teraz, w takie dni jak wczorajszy, jak dzisiejszy gdy ta przeszłość do mnie wraca, gdy ją namacalnie czuję, gdy mogę na nią spojrzeć, gdy mogę jej dotknąć, gdy mogę ją usłyszeć wraca to moje poczucie winy. Wraca to czego żałuję, co chciałbym zmienić, co chciałbym zapomnieć. Wraca świadomość faktu jak pięknie, jak ładnie to spierdoliłem. To nie tak miało być. I w takie dni jak wczorajszy, jak dzisiejszy odzywa się ta świadomość jaki słaby jestem. Jaki nieporadny, jaki pogubiony. I jaki beznadziejny. I że tak prawdę mówiąc nie nadaję się do życia. Bo jakbym miał jeszcze raz tak to wszystko spiedolić to lepiej - bym się nie narodził. Poważnie, lepiej by mnie nie było, żebym znikł, rozpłynął się, odszedł. Tak prawdę mówiąc to żyję tą przeszłością, ja nią cały czas żyję. Nie mogę się skupić na tym co dzisiaj, co przede mną, co może być, bo cały czas tkwi we mnie ta przeszłość. Nawet gdy wydaje mi się, że już jej nie ma, że już sobie z tym poradziłem, że odeszło, to to jednak gdzieś tam siedzi, gdzieś tam czeka schowane by w takie dni jak wczorajszy, jak dzisiejszy wystrzelić, dobić, sponiewierać. Nie lubię tego. To taka świadomość porażki, taka świadomość braku spełnienia i przede wszystkim świadomość własnej niedoskonałości. Niedoskonałości którą jestem a którą tak uparcie wypieram. Bo przecież ja jestem doskonały, ja jestem jedyny sprawiedliwy na tym świcie!!! I jak mam zbawiać świat skoro sam siebie zbawić nie mogę? Jak mam go oceniać, jak wydawać wyroki, skoro sam doskonały nie byłem? Napisałem kiedyś, że jestem w stanie nawet mordercę zrozumieć, tak napisałem. Jestem w stanie zrozumieć każdego, niestety nie jestem w stanie zrozumieć siebie, nie jestem w stanie sobie wybaczyć, nie jestem w stanie sobie zapomnieć. Jest we mnie żal do samego siebie. I w takie dni jak dzisiejszy mam ogromną chęć, chciałbym sobie zasnąć i już się nie obudzić. Tak po prostu zasnąć. Spokojne. Albo lepiej zasnąć i obudzić się w nowej rzeczywistości. Może łatwiejszej, może bardziej sprzyjającej, na pewno z czystym kontem. Bo z tym kontem jakie mam, z tym bagażem nie nadaję się do niczego. Z tym kontem jakie mam, nie wierzę w siebie. Tak jakbym się wypalił, skończył, czy poddał. A może mi się już najzwyczajniej w świecie nie chce? Może ja, patrząc na to wszystko co się dzieje nie widzę już sensu? Boli mnie to wszystko. Każde rozstanie, każda zdrada, każdy rozwód. Kurde jak mnie to boli. Jesteśmy beznadziejni. My ludzie jesteśmy beznadziejni. Ja jestem beznadziejny. Nie potrafimy kochać. Nie potrafimy brać odpowiedzialności. Gdybyśmy mieli w sobie, gdybym ja miał w sobie choć odrobinę miłości, kochalibyśmy każdego, nawet najsłabszego człowieka, bezwarunkowo. A tak? A tak stawiamy warunki, rozważamy, liczymy bilans zysków i strat. Czy ja? Czy mając, dostając to co mam, co dostałem zastanawiałbym się czy to brać? Czy bym rozważał? Nie. Brałbym, korzystał, cieszył się i radość dawał. Bez strachu co będzie, i bez patrzenia na historię. Bo znając tą historię zawsze mógłbym powiedzieć: tak wiem, wieeem, miałeś ją 44 razy z czego 39 od tyłu, a teraz spierdalaj huju bo ci wyjebie - co jednak nie zmienia mojego przekonania, że kobieta powinna mieć tylko jednego mężczyznę w życiu. A raczej by być poprawnym politycznie, przekonania że mężczyzna powinien mieć tylko jedną kobietę w życiu – a raczej by być w zgodzie z duchem tej notki, mężczyzna powinien posiadać, mieć, być właścicielem tylko jednej kobiety.

I jeszcze rozliczenie ze świętami których nie lubię. Pytam w rodzinie co by kupić rodzinnym małolatom pod choinkę. I co słyszę: nie wiem, nie wiem, może być kasa. Kurde no, świat schodzi na psy. Mikołaj przynosi kasę. Małolaty podobno wszystko już mają. Wszystko. Nie wiem może wszystkiego o mojej rodzinie, może to bogacze jacyś utajeni. Wszystko mają no. A tak w ogóle jak można mieć wszystko? Jak można mieć wszystko? Jakby się miało wszystko to by się było już chyba skończonym? Bez chęci, bez pragnień, bez marzeń. I jak rodzice mogą nie wiedzieć co mogą chcieć ich dzieci. To te dzieci nie mają zainteresowań, pasji, hopli? Dostały ostatecznie rodzinne małolaty kasę ale tym samym i ten jeden, jeden z niewielu fajnych elementów tych nielubianych świąt mi odebrano. Prezent to prezent, od Mikołaja, a nie jakaś tam kasa. Ja na ten przykład dostałem kiedyś pod choinkę książkę. Książkę pt: Na tronie w Blabonie. Nigdy jej nie przeczytałem. Ale stała u mnie na półce iks lat. I za każdym razem gdy na nią patrzyłem przypominała mi się tamta choinka i tamten Mikołaj czyli wujek Sławek. W końcu ją komuś oddałem ale teraz żałuję bo bym ją dzisiaj przeczytał.

I na koniec. Nie lubię zimy. Pokrzyżowała mi biegowe plany. Miałem przy okazji Trzech Króli walnąć 50 km w trzy dni. Niestety. Wczoraj było minus 16, z tym że tylko na termometrze bo odczuwalnie dużo więcej. Dzisiaj rano jak o 7 wyszedłem z domu minus 22. Mógłbym biegać, dałbym radę, i nawet zły deko jestem na siebie, że wymiękłem, jednak zamieniłem to na basen. I chyba na dobre mi wyszło bo lewy kark który kiedyś bolał mnie uparcie, i który od jakiegoś czasu już nie bolał, a który wrócił w czwartek, boleć mnie chyba przestanie. I przy okazji przypomniałem sobie o pływaniu. Wczoraj walnąłem 20 basenów. Dzisiaj też miałem walnąć 20. Jednak po tym jak te 20 walnąłem postanowiłem walnąć 30. No ale jak walnąłem 30 to pomyślałem, że dociągnę do kilometra ( jeden basen to 25 m ). No ale jak zrobiłem 40 to pomyślałem, że 50 lepiej brzmi. I pływałbym zapewne dalej bo taki już nienasycony jestem, i ciągle mi mało, i ciągle chcę więcej, lepiej, bardziej, doskonalej ale czas się kończył. Właśnie. Tak teraz pomyślałem, że to chyba mój życiowy problem. Problem z którego nie zdawałem sobie sprawy, a który niszczy mi to moje życie. Ciągle nienasycony jestem, i ciągle mi mało, i ciągle chcę więcej, lepiej, bardziej, doskonalej. Muszę to przemyśleć.