sobota, 29 października 2016

Ścieżka 414 Do przodu

Miałem wiecie kiedyś kolegę. Było to dawno dawno temu. Tak dawno, że śmiało można by dodać, że było to za siedmioma górami, za siedmioma morzami. I żeby zbytnio nie zdradzać jego osoby, z uwagi na powyższy wstęp, na potrzeby tej notki nazwijmy go: Rycerzem. Otóż Rycerz ten miał kiedyś, dawno dawno temu koleżankę. Może i nawet była to przyjaciółka? Ale tego akurat, to nawet najstarsi nie potrafią jednoznacznie powiedzieć. I żeby zbytnio nie zdradzać jej osoby na potrzeby tej notki, z uwagi na powyższy wstęp i na fakt, że ten mój kolega musiał toczyć z nią walki, a że Rycerze toczą walki zazwyczaj ze smokami, nazwijmy ją Smokiem. Ten mój kolega Rycerz spotkał Smoka zupełnie przypadkiem. Spotkał Smoka w czasach gdy za siedmioma górami, za siedmioma morzami panowała ciemność i smutek. A sam Rycerz był wówczas co najwyżej rycerzykiem. O Smoku mój kolega Rycerz to słyszał już dużo, dużo wcześniej. Słyszał i co najważniejsze, nawet tego Smoka podziwiał. Podziwiał za smoczą siłę, odwagę i upór. I chociaż czasy ciemności i smutku mocno jego o sobie opinię nadszarpnęły, to sam Rycerz też uważał się za dosyć mocnego i twardego. A że przekonany był, że z bajkowych bohaterów został na tym cyfrowym świecie sam jedyny to dziwił się nawet, że takie Smoki jeszcze w ogóle istnieją. Tak więc smocza siła, odwaga i upór miały dla niego duże znaczenie. Czas płynął. Kolega Rycerz żył w swoim bajkowym świecie ale coraz częściej obserwował z zaciekawieniem smoczą pieczarę. Sam Smok również zauważył Rycerza, tak, że w pewnym momencie Rycerz i Smok patrzyli na siebie nawzajem uważnie. Tak uważnie, że kolega Rycerz poznawał coraz więcej tajemnic smoczej pieczary. I chociaż tajemnice te odbiegały mocno od rycerskiego kodeksu to paradoksalnie, ciekawość co tam się jeszcze może kryć, zaczęły Rycerza pociągać. I gdy tak sprawdzał, gdy tak szukał, gdy tak poznawał odkrył w pewnym momencie bardzo dziwną dla mojego kolegi Rycerza rzecz. Rozpoznał mianowicie w Smoku z wielkim zaskoczeniem, ale z jeszcze większym zadowoleniem, zaklęta w smoka Królewnę. Odkrycie to odmieniło kolegę Rycerza. Z czasów ciemności i smutku zaczął wyłaniać się świat światła i radości. I co za tym idzie Rycerz zaczął odzyskiwać swoją prawdziwą rycerską naturę i jak na prawdziwego rycerza przystało poczuł nieopisaną wręcz potrzebę odczarowania tej zaklętej królewny. A był to czas najwyższy. Był najwyższy to czas bo zbliżał się nieuchronnie do porzucenia swoich rycerskich zasad i reguł. Można by wręcz nawet rzec, że spotkanie Smoka było jakby ostatnim ratunkiem jego rycerskiej natury. No więc ten mój kolega Rycerz postanowił dla dobra bajkowego świata odczarować zaklęta w smoka Królewnę. A jeżeli nawet nie odczarować, bo zaklęcie rzucone na Królewnę było bardzo silne, to przynajmniej sprawić by smocze życie nabrało należnego mu blasku. I by Królewna na zawsze pozbyła się smoczych lęków, a jak wiadomo smoki najbardziej poza rycerzami obawiają się wody, obrał sobie za cel nauczenie Smoka - Królewny pływać. Niestety Smok nijak nie dawał się w tym temacie pokonać. Bronił się, uciekał, krył w smoczej jamie. Rycerza trochę to martwiło, trochę irytowało i złościło. Bo Rycerz niby i rycerz ale bardzo nie lubił jak jego rycerskie działania są ignorowane i nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Mój kolega Rycerz zastanawiał się nad całą tą sytuacją, rozmyślał, analizował. A że był niezwykle inteligentny, odkrył nową, zaskakującą rzecz. Odkrył otóż, że w pobliżu Smoka kręcą się jeszcze jakieś inne istoty. I wówczas Rycerz zrozumiał, że nie może rozpatrywać tematu Smoka jako odrębnej jednostki. Smok okazał się być zbiorem. Smoka należało rozpatrywać jako składową Smoka i tych istot, zwanych potocznie Potforami. I w głowie mojego kolegi Rycerza zaświtał nowy plan. Plan nauczenia Smoka pływać wraz z tymi istotami potocznie zwanymi Potforami. Bo przekonany cały czas był, czuł to swoim rycerskim sercem, za punkt honoru stawiał, by Królewnę ze Smoka odczarować. A jeżeli nawet nie odczarować, bo zaklęcie rzucone na Królewnę było bardzo silne, to przynajmniej sprawić by smocze życie nabrało należnego mu blasku. I im dłużej o tym rozmyślał tym bardziej nabierał przekonania, że powinien to zrobić. Tym bardziej, że po niejakim czasie okazało się, że te kręcące się obok Smoka istoty potocznie zwane Potforami, tak naprawdę są najprawdziwszymi Królewiczami. To na mojego kolegę Rycerza podziałało jeszcze bardziej. I już widział swoimi rycerskimi oczyma wyobraźni jak zabiera tą całą smoczą zgraję nad wielką słoną wodę. I choć mi osobiście wydaje się ten plan absurdalny i dość głupio naiwny to ten mój kolega Rycerz całkiem poważnie myślał o spędzeniu kilku słonecznych dni nad wielką słoną wodą. Takich dni, gdzie cała smocza zgraj poczuje się wolna, ważna, bezpieczna. Takich dni z ciąganiem wszystkich tych tobołów tam i z powrotem. Ciąganiem które utwierdzi najstarszego Królewicza w przekonaniu, że dźwiganie smoczych ciężarów dobrą jest rzeczą. Takich dni z rozstawianiem tych tobołów. Rozstawianiem które utwierdzi średniego Królewicza, że wszystko musi być na swoim miejscu, równe, dopasowane i estetyczne. I takich dni które utwierdzą najmłodszego Królewicza, po tym jak po raz kolejny przekrzywi prostą jak spod linijki zbudowaną przez mojego kolegę Rycerza wieżę piaskowego zamku, w przekonaniu, że wieże piaskowych zamków nie muszą być idealne. I takich dni, gdy sam Smok może się położyć w cieple słońca, które zresztą Smok uwielbia, położyć na ciepłym piasku bez obawy, bez poczucia obowiązku, bez potrzeby bycia czujnym. Może się położyć i zasnąć snem spokojnym. Spokojnym i głębokim. Bo Królewicz najstarszy, Królewicz średni i mój kolega Rycerz kopią obok beztrosko w piłkę. Czemu zaś przygląda się Królewicz najmłodszy, niepewny jeszcze czy warto się do tej zabawy przyłączać. I tylko co jakiś czas przerywają dla upewnienia się czy koc którym okryli śpiącego Smoka nie zsunął się zbytnio. Bo słońce gorące, a oni wiedzą, że może śpiącego Smoka spalić. A na koniec dnia, gdy gorące słońce chyli się już ku zachodowi siedzą wzorem Małego Księcia i patrzą w ciszy jak znika za horyzontem. I może, gdy już zajdzie, udało by się Rycerzowi wprowadzić Smoka do wielkiej, słonej wody. By zmyła smocze łuski a na brzeg wyszła by odczarowana Królewna. O i tyle. Taka bajka mojego kolegi Rycerza. Bo ja sam oczywiście, jak i pewnie wszyscy poza Rycerzem, wszyscy, w bajkę tą nie wierzą. Ale gdy tak patrzę na tą jego bajkę nachodzi mnie refleksja. Dlaczego ja, i dlaczego wszyscy poza nim, dlaczego ludzie, dlaczego my nie wierzymy w bajki? Jakiż to strach, jaka niepewność powstrzymuje nas przed w bajki wiarą? Że co? Że są nierealne, że są niepraktyczne, że są nieżyciowe? Że nie wiadomo dokąd nas zaprowadzą, że oderwą nas od realnego świata ( a co jak co ale my musimy podchodzić do świata realnie, poważnie )? I przede wszystkim że nie wiadomo co będzie dalej, co będzie jak się bajka skończy? Że jak się skończy zostanie tylko pustka. A chromolić to. Bajka mojego kolegi Rycerza otworzyła we mnie nowe spojrzenie. Trzeba brać te bajki! Trzeba z nich korzystać. Trzeba dać się im ponieść. Pisałem kiedyś o lwie i komnacie do której nikt nie chce wejść. Otóż teraz, ja, daję się zaprosić wszędzie gdzie chciałbym być. Daję się choćby na chwilę, choćby na moment. Choćby po to by zobaczyć jak tam jest. Nie ma sensu bronić się przed pięknem. I ja, porwany bajką mojego kolegi Rycerza, doszedłem do wniosku, że nie ma co stawiać sobie ograniczeń. Będę brał bajki, będę z nich korzystał. Będę korzystał z pięknych chwil, dobrych ludzi, dawał się im uszczęśliwiać. Tak właśnie, uszczęśliwiać. Jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Tak więc daję sobie przyzwolenie by bajki zaistniały w moim życiu. A choćby tylko na chwilę, a choćby na moment. To nie ważne. Ważne by dać sobie prawo do szczęścia, do radości. Jeżeli nawet do szczęścia, do radości na moment to warto choćby dla samych wspomnień. Wspomnień do których można wrócić w czasach ciemności, w czasach smutku. Otóż to. Tego nauczyła mnie bajka mojego kolegi Rycerza. Pozwolić sobie być szczęśliwym, pozwolić komuś się uszczęśliwić, choćby tylko na chwilę, ale dać. A może bajka po tym jak zobaczy że dobrze w niej się czuję stanie się moją rzeczywistością. Bo bajki mogą stać się rzeczywistością, trzeba tylko w to wierzyć. I ja, er, zamiar mam to czynić.
A co słychać w zwykłym życiu?
Muszę poprawić statystykę biegania bo ostatnio trochę intensywność mi spadła. We wrześniu przebiegłem raptem czterdzieści trzy kilometry gdy zazwyczaj oscylowałem w granicach stu. Napisał ostatnio w komentarzach ktoś ( tzn wiem kto ale za cholerę nie wiem jak to odmienić by napisać kto więc dlatego użyłem wymijającego napisał ostatnio w komentarzach ktoś ) żebym jak nie wiem co ze sobą zrobić to żebym przebiegł maraton. Przednia myśl ale nie dam rady. Raz, że mentalnie nie podołam, a dwa, że kolano nie da rady. Kiedyś, jak dochodziłem do dwudziestek ( kurna ale to były czasy ) zaczęło się odzywać. Kiedyś ( kurna ale to były czasy ) pisałem o tym. Niestety teraz daje o sobie znać już na ósmym kilometrze. Walczymy ze sobą ( tzn kolano i ja ) kto kogo przetrzyma ale o ile do dziesięciu wygrywam ja to myślę, że powyżej, nie mówiąc już o maratonie moje kolano powie stanowczo: Nie, kurna, nie, dalej nie biegnę. I myślę, że w takim przypadku niestety jego będzie górą. Tak więc zostaje mi biegać dziesiątki i tyle. I taki się ostatnio zrobiłem chitry, że jak już biegam, to tylko dziesiątki. Na stare, dobre, piątki nie chce mi się zbierać, nie chce mi się nimi zawracać głowy. No taki się zrobiłem chitry. Więc może nie maraton naraz ale postanowiłem przez najbliższe pięć dni przebiec pięćdziesiąt kilometrów. Pierwsze dziesięć już mam.

niedziela, 23 października 2016

Scieżka 413 Do przodu

Ze wszystkich pociągów jakimi przychodzi mi wracać do domu najbardziej lubię ten 19:06. Jedynym jego minusem jest fakt, że jest dosyć późno i z tego też powodu podróżuję nim tylko wówczas gdy zasiedzę się w pracy czy na mieście lub też gdy chęć nim podróżowania zaczyna ssać mnie ogromnie. Poza tym jednym minusem ( że jest późno ) ma same plusy. Taki plus jak np. to że jest przyśpieszony i nie zatrzymuje się na wszystkich stacjach jak inne pociągi. Fakt ten wywołuje we mnie wrażenie jakiejś takiej dalekiej podróży, wrażenie jakbym gdzieś właśnie jechał, gdzieś daleko, gdzieś przed siebie. I tylko mi kamyk zielony do ręki gdy tak jadąc nim patrzę jak wszystko zostaje w tyle. Inny znowu plus to taki że jest piętrowy. Wdrapuję się na górę, zajmuję miejscówkę przy oknie i z wysokości obserwuję mijane krajobrazy. A są teraz przepiękne. Pierwsze to te jeszcze ze stolicy. Obrazy ludzi spędzających ciepłe popołudnia w kawiarenkach. Ludzi spacerujących, ludzi na rowerach, ludzi w samochodach. A i samochody o tej porze też już jakieś inne, spokojniejsze. Nie takie jak jeszcze godzinę wcześniej spocone, zdyszane, wrogie i wściekłe. W sumie, jak tak sobie teraz myślę, to ten minus o którym wspomniałem na początku, to może jest nawet raczej plusem. Bo to chyba właśnie pora tej podróży tworzy cały ten klimat. Pora gdy przewalił się już cały ten szał powrotów. Pora gdy zachodzące słońce nie pali już tak bezlitośnie. To czas gdy przychodzi moment wytchnienia dla ulic. Przychodzi czas na kawiarenki które zaczynają się zapełniać wypełniając okolicę radosnym gwarem. I przychodzi czas zakochanych par. Spacerują sobie rozmarzone. Przesiadują na ławeczkach i nie obchodzi ich nic poza nimi samymi. To w ogóle chyba czas gdy nic nikogo nie obchodzi. A właściwiej rzecz ujmując - nic nikomu nie przeszkadza. I to jest pożywka dla mojego ducha. Ten spokój, ten ład. Niezmącony spokój. I gdy tak mijam ten świat, gdy tak mijam wszystkich tych ludzi, gdy przez krótką chwilę obserwuję ich spokojne życie to pragnę by ta chwila trwała wiecznie. Świat gdzieś tam za oknem płynie sobie leniwie a ja tu równie leniwie przyglądam się z boku. A pociąg gna do przodu jak gna moje życie. I poddaję się tej podróży bez lęku. Czasem rozmyślam dokąd też zdążam, a czasem wręcz przeciwnie – nie myślę o niczym. Siedzę i patrzę. Siedzę i podziwiam. Bo jest co podziwiać. Tak patrząc z boku, tak nie dotykając sedna spraw, nie wchodząc w szczegóły to nie wygląda to źle. Niebo jest błękitne, trawa i drzewa zielone, zachodzące słońce czerwone a w tych kolorach, kolorach żywych widać radość, radość natury. I niczego mi więcej nie trzeba. I niczego więcej nie potrzebuję. Niech tylko jedzie ten pociąg. Niech mija, niech zostawia smutki gdzieś daleko w tyle. Bo w tej podróży, smutku świata nie widać. Ot choćby ten pan z pieskiem, ot choćby ten chłopak na rowerze, ot choćby ta pani z siatką, ot choćby to dziecko gnające za piłką, ot choćby ta młodzież okupująca ławkę na stacji. Wszyscy oni są jacyś inni, jacyś na swoim miejscu, jacyś tacy beztroscy. Uwielbiam te podróże tym pociągiem. Nieraz to myślę sobie nawet, że to wszystko co się w moim życiu stało / dzieje to chyba nawet po to bym mógł poobserwować ten świat. Co jakiś czas mógł poobserwować te mijane lasy, te łąki, te rzeczułki, te wsie i miasteczka. I to chyba moja natura. Właśnie. Nie uczestniczyć a jedynie obserwować. I w sumie dobrze mi z tym. Jedynie co, to chwila gdy pokonuję Wisłę, gdy patrzę ponad mostami tam gdzie kiedyś, przez tyle lat, był mój świat, to chwila gdy wracają wspomnienia, gdy przychodzi żal, przychodzi smutek, przychodzi poczucie odrzucenia. Pytam wówczas siebie co ze mną jest nie tak. Pytam dlaczego żebrząc o odrobinę zrozumienia, dlaczego pragnąc pocieszenia otrzymuję jedynie litość. Litość to nie jest nic dobrego. Litość uświadamia ci jaki jesteś słaby. Ukazuje cię jako nieudacznika. Pokazuje, że w sumie to nic nie masz. Nie potrzebuję litości. Litować to można się nad przegranym. I choć właściwie czuję się przegrany to nie potrzebuję litości. Wstanę sam, a jeżeli nie wstanę to nie wstanę, trudno, wszystko zakończy się moją porażką. I niech będzie, że przegrałem, i niech będzie ale na pewno nie potrzebuję litości. Przegrałem to przegrałem. Nie potrzebuję litości i nie chcę słyszeć tego pierdolonego „weź się w garść”. Ludzie! pamiętajcie, nie mówcie nigdy nikomu „weź się w garść”. To tak jakby powiedzieć komuś, komu właśnie urwało łeb „weź ten łeb i idź dalej”. To nie jest proste. Po tym jak urywa łeb nic nie jest proste, nic nie jest już takie same i nie da się tak łatwo iść dalej. Zastanawiasz się co się stało. Zastanawiasz się dlaczego się stało. Dlaczego stało się właśnie tobie. I co najważniejsze zaczynasz ten łeb chronić. Nabierasz dystansu, stajesz się podejrzliwy, wycofujesz się, nie narażasz. A przede wszystkim – boisz się. I szukam odpowiedzi dlaczego tak jest. Dlaczego ten łeb urywa? I czytam różne mądre księgi. I nie znajduję odpowiedzi. Cały czas szukam ale coraz bardziej się utwierdzam że nic i nikt mi tej odpowiedzi nie udzieli. I choć to co napisałem o pociągu na początku to obecnie tylko li wspomnienie to muszę to sobie przypominać. Muszę, bo teraz gdy już ciemno, gdy przez okno nie widać tego spokojnego świata muszę wspominać i czekać aż miną te ciemne dni. Aż miną dni słabości.
A właśnie w ostatni piątek dopadła mnie słabość. Duży dół. I tylko doświadczenie, tylko wiedza że to minie utrzymała mnie na nogach. W poniedziałek zmarła jej babcia. Babcia, a raczej Babunia jak wszyscy ją nazywali, była jej najukochańszym człowiekiem na świecie. A że Babunia lubiła mnie bardzo, nawet jak wszyscy mówili bardzo bardzo, to pojechałem na pogrzeb. Ja Babunię lubiłem też bardzo bardzo, swego czasu nawet się tu pojawiała. Więc choć wiedziałem, że może być ciężko, musiałem i chciałem pojechać. I było ciężko, kurde jak bardzo ciężko. I nie z powodu śmierci Babuni, bo to akurat w moim pojmowania świata wydarzenie radosne jest, ale z powodu spotkania z nią. Kurde ale było ciężko. Bardzo.

sobota, 15 października 2016

Scieżka 412 Do przodu

Stałem się ostatnio świadkiem, czy raczej uczestnikiem, czy wręcz sprawcą, a na pewno ofiarą w pewnej, delikatnej sprawie. Były sobie otóż dwie przyjaciółki, czy raczej koleżanki, a może tylko znajome. I był jeden taki jeden. I wziął ten jeden taki jeden zaprosił kiedyś jedną z tych dwóch przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych do kina. Tak dla przyjemności zabawy spędzenia czasu w miłym towarzystwie i przyrody. No ale ta jedna z tych przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych nie chciała, nie mogła czy coś tam. No to ten jeden wziął i zaprosił tą drugą. Ten jeden tak w ogóle to lubi chodzić do kina, i lubi zapraszać do kina bo lubi sprawiać przyjemność zabawy spędzenia czasu i przyrody. I ta druga z przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych wzięła i się zgodziła. Ta pierwsza wiedziała, że ta druga się zgodziła, i nawet sama się zgodziła żeby ta druga się zgodziła. Z tym, że tak naprawdę to się nie zgodziła ale ten tego nie rozpoznał. No to ten był po słowie z tą druga. Tylko, że nic akurat ciekawego nie było w repertuarze na ten czas, to sprawa się przesunęła w czasie i przyrodzie. No i gdy wreszcie coś się w repertuarze pojawiło to ten wziął i się przypomniał tej drugiej z przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych. Bo ten to taki jest, że zawsze dotrzymuje obietnic i danego słowa ( przynajmniej tak mu się wydaje bo stara się by tak było ). Z tym, że nie powiedział nic tej pierwszej. Nie powiedział, bo przekonany był, że ta pierwsza z tą drugą to przyjaciółki są i nadają do siebie jeżeli nie codziennie, to przynajmniej dwa razy na tydzień. No niestety nie nadawały. I co gorsze to one tak naprawdę to nie były przyjaciółkami. A nawet, o zgrozo, były chyba wręcz rywalkami prawie, że nie. I ta pierwsza nawet temu jednemu gdzieś tam dawała o tym sygnały znaki, tak, że ten powinien był się zorjetować ale się nie zorjętował, znaczy się bystry zbyt nie był. I ta druga, jak ten się tej drugiej przypomniał z danego słowa, wzięła i poszła do tej pierwszej, że się przypomniał z danego słowa i takie tam. A ta pierwsza wzięła i się zdenerwowała. Nie wiadomo na co czy o co. Czy na to, że ten z tą drugą idzie do tego kina, czy na to że ani ten jedwn ani ta druga nic tej pierwszej wcześniej nie powiedzieli spiskując za jej plecami, czy też na ta drugą , że tej pierwszej chce dowalić ciśnienia kosztem tego jednego. No więc tak czy inaczej ta pierwsza wzięła i się wkurzyła. No i jak ten jeden się dowiedział, że ta pierwsza się wzięła i się wkurzyła, to mu się głupio zrobiło. To wziął i zaczął się tłumaczyć tej pierwszej ale że ta pierwsza wzięła się mocno zapowietrzyła to mało co z tłumaczenia tego do niej docierało. I tak gadali ze sobą jak gęś z prosięciem. Ten jeden coś tam gdzieś wyczytał potem, na podstawie tego co wyczytał coś powiedział, ale ta pierwsza odebrała to co on powiedział zupełnie odwrotnie niż to co chciał przekazać i zapowietrzyła się jeszcze bardziej. No normalnie bardzo skomplikowana sprawa. I tak gadali, że wzięli i się w końcu pokłócili na amen. I teraz siedzą i się do siebie nie odzywają wcale ooooo.
I taka sprawa. A co ja na to? Na początku to mi przykro było, że tak się miedzy nimi porobiło. Potem to zły byłem na nich okrutnie, że tacy beznadziejnie beznadziejni są i że zachowują się jak dzieciaczki w piaskownicy, i najchętniej to jednemu i drugiemu złoił bym skórę. Ale teraz? Ale teraz to siedzę i się z tego wszystkiego śmieję. Tak właśnie - śmieję. Bo cóż pozostaje? Myślałem o tym. Być złym? Być smutnym? Być rozczarowanym? Można by, można, ale jak tak sobie o tym myślę, tak myślę, to chce mi się śmiać. Jacy my kurna jesteśmy beznadziejnie śmieszni. Miesiącami, latami budujemy swoje relacje, poświęcamy sobie czas, poznajemy, przełamujemy ograniczenia, burzymy mury tylko po to by nagle, tak z dnia na dzień, w ciągu kilku godzin zawalić to z hukiem. I to dlaczego? Z przyczyny jakichś niedomówień, nieporozumień, urażonych uczuć czy oczekiwań, ambicji. Patrzę na różne takie relacje i zastanawiam się, gdzie się podziały uczucia sprzed lat? Co się stało z ludźmi którzy jeszcze nie tak dawno nie mogli żyć bez siebie a obecnie nie potrafią przebywać ze sobą choć przez chwilę. Jasne jest, że często przyczyny tego są poważne ale myślę sobie , że równie często są to zwykłe niedomówienia, zwykłe nieporozumienia. Ktoś komuś czegoś nie powiedział, ktoś coś komuś powiedział, ten to wziął i opacznie zrozumiał. Od słowa do słowa, od milczenia do milczenia, mur się buduje, rozżalenie narasta, uczucie zawodzi. I tak powoli, i tak pomału rośnie stos którego w pewnym momencie nie da się już sprzątnąć. A często, tak na końcu, nie wiadomo nawet o co tak naprawdę chodziło, co w sumie było podstawą tego stosu. Nie potrafimy rozmawiać. Nie potrafimy. I coś co powtarzam często: nie ważne co się mówi - ważne co się słyszy. Co słyszy ten do którego kierowane są słowa, a może wręcz co on chce usłyszeć. Bo często to on już wie co chce usłyszeć zanim coś zostanie powiedziane. Więc nie potrafimy ani rozmawiać ani słuchać. I nie mam osobiście nic przeciwko wytworom naszej cywilizacji ale czasami to mam. Pamiętam jak kiedyś byłem świadkiem rozmowy dwóch nastolatek:
- Wychodzisz dzisiaj wieczorem?
- A po co? I tak będę miała wszystkich na fejsie.
Otóż to. Po co się spotykać twarzą w twarz? Po co rozmawiać i słuchać patrząc w oczy? Takie są rozmowy. Pisane rozmowy. Rozmowy przez słowa pisane. A czy da się oddać słowem pisanym to co naprawdę oddać się chce? Czy da się oddać zawarte w słowach emocje bez spojrzenia w oczy, bez usłyszenia tonu głosu? Wg mnie nie da się. Nie po to dał nam stwórca zmysły byśmy z nich nie korzystali. Pamiętam za moich czasów to siedziało się na przystanku czy innej ławce lato, jesień, zima wiosna. I nie ważne było czy zimno czy ciepło, czy jest tam ten, ta czy kto inny. I było się gadało, śmiało, sprzeczało a nawet i biło. Ale widziało przynajmniej z kim, do kogo i jakie to w nim wywołuje reakcje. Jak tak dalej pójdzie to w następnym stuleciu stracimy i te umiejętności – mówienia i słuchania - tak, jak nasi praojcowie stracili umiejętność telepatii czy intuicji. Rozmawiajmy więc, i uczmy się słuchać. Aaaale co ja tu znowu wchodzę na wysokie loty i zaczynam się rozwodzić jak mędrzec jakiś? Sprawa była o jednym tym jednym i o jednej tej jednej z tych przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych Co by nie powiedzieć to finał jest taki, że ten jeden z tą pierwszą nie gadają choć jeszcze niedawno gadali codziennie. I wiem to na pewno, że ten jeden to żałuje tego, że nie gadają i chętnie wróciłby do stanu sprzed niegadania. Ale nie wie co na to ta pierwsza z tych przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych, bo może ta pierwsza woli już nie gadać? Ale on tego nie wie bo nie gadają. Wiem jednak, że ten jeden myśli, że nie powinno się było tak stać. Bo ten jeden to taki jest, że nigdy nikogo nie opuszcza, nie zostawia i nie zawodzi, i zawsze dotrzymuje obietnic i danego słowa ( przynajmniej tak mu się wydaje bo stara się by tak było ). Taki zły jest na siebie, że wyszło inaczej, i że ta pierwsza z przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych może być zawiedziona. I że poszedł w eter przekaz że jednak zostawia, zawodzi i opuszcza i nie dotrzymuje obietnic i danego słowa. Uhhhh to ostatnio to wkurza go przeokropnie! I musi to zmienić. I zmieni. Ale póki co to siedzi i czeka. Czeka na polecenie o „Dzień dobry”, czeka na pytanie a gdzie „Dzień dobry”, czeka na prośbę o „Dzień dobry”. Bo takich spraw tak się nie zostawia. Nie zostawia.
Na koniec historia prawdziwa, smutna apropo.
Opowiadał mi pewien znajomy. Opowiadał jak kiedyś kiedyś kiedy jeszcze jego dzieci były małe, i nie było ich tyle co teraz, jak się pożegnał z jedną ze swoich pierwszych córek. Córka ta wyjeżdżała z mamą na wieś do dziadków. Ale jak to mają w naturze małe dzieci tak się tym przejęła, że biegając tam i z powrotem wzięła i coś tam rozbiła. A że w domu było napięcie jak to zwykle przed wyjazdami to mój znajomy wziął i na tą swoją małą córkę nakrzyczał. Tak że się mała wzięła i popłakała. I tak się rozstali. Mała pojechała zapłakana do dziadków na wieś a mój znajomy został zły na siebie, że na bogu ducha winnym dziecku wyładował swoje nerwy. A to był … ten ostatni raz kiedy ze sobą rozmawiali.



Chodzi za mną od 3 tygodni

sobota, 8 października 2016

Ścieżka 411 Do przodu

Zapewne dziwi, może niepokoi a może też i smuci niektórych fakt, że nie komentuję. A może nie dziwi, może nie niepokoi a może też i nie smuci. Tego jak jest nie wiem.. Ale jak by nie było zapewnia,, że wszystkich odwiedzam, wszystkich czytam, o wszystkich rozmyślam. Robię to nieustannie. Jednak od pewnego nie zostawiam nie zostawiam swojego śladu. Padnie pytanie: eru łaj? Otóż kiedyś tam napisałem jedną ze ścieżek a potem poczytałem znajdujące się pod nią komentarze i zauważyłem, że nikt nie zrozumiał o co mi chodziło. Nikt nie dotarł do sedna sprawy. Komentarze były różne, dotykały przeróżnych wątków lecz żaden nie dotknął właściwego. I wtedy mnie tknęło. Czy ze mną nie jest podobnie? I doszedłem do wniosku, że chyba, a raczej na pewno ze mną jest tak samo. Też nie zawsze potrafię właściwie odczytać intencje autora. Tez nie zawsze potrafię. I co w związku z tym. Otóż rozmyślając o tym trochę, doszedłem do wniosku, że skoro nie potrafię, skoro nie mogę właściwie napisać czegoś na temat, to lep[iej nie pisać wcale. Bo cóż z mojego słowa skoro nie dotyczy sedna? Bo cóż z mojej rady czy refleksji skoro nie jest na temat? Tak właśnie. Otóż tak właśnie jest. We wszelakich dziedzinach życia, we wszystkich spotkanych sprawach szukamy i znajdujemy to, czego nam akurat trzeba, to czego szukamy, to o czym w danym czasie myślimy. I tak jak różni jesteśmy fizycznie, tak też różni jesteśmy wewnętrznie.. Ukształtowały nas różne przeżycia, dotknęły różne doświadczenia. I z tej racji różne mamy też spojrzenia na te same sprawy. Tak różne, że nierzadko to w naszym mniemaniu wydaje się właściwe tak naprawdę sprawia przykrość, zadaje ból. Dlatego też obecnie, nie wiem czy tylko tymczasowo czy na wieki, nie udzielam się w komentarzach. Może to i lepiej bo dzięki temu uniknę wyjścia na durnia i ignoranta, jak to było nie raz. A że nie znam się na wszystkim, a że nie we wszystkim się orientuję to mądrego nic nie przyniosę. Więc milczę. Zresztą nie należę do gaduł. Od dawna moją życiową dewizą jest złoto milczenia ( choć tak w samym siebie środku uważam, ze pozjadałem wszystkie rozumy ). A gdybym nawet obnosił się tą moją niesamowitą mądrością to i tak nie było by to lekiem na całe zło. Bo, bo przecież tak naprawdę to tylko moje indywidualne rozumy, bo to tylko moje indywidualne mądrości. I wcale a wcale nie muszą się sprawdzać w każdej życiowej potrzebie. Bo tak naprawdę by zrozumieć głupotę czy biedę drugiego człowieka trzeba by siedzieć w jego głowie. Trzeba by znać, trzeba by czuć każdą jego smutną czy radosną chwilę życia, każdą przegraną czy wygraną sprawę. W przeciwnym razie są to tylko odcedzone przez sito własnych doświadczeń strzępy, skrawki całości. Pisanie do mnie na ten przykład uważaj, pisanie zwolnij, pisanie przyhamuj nie ma zasadniczo sensu. A dlaczego miałbym to zrobić? Z obawy ze się rozpier…lę i … zginę? O piękna chwilo. Przecież ja na to właśnie czekam. Mógłbym oczywiście zrobić to już dzisiaj nie czekając, ale to nie na tym polega. Tak więc choćby nie wiem jakie apele padały, choćby nie wiem jak mądre nawoływania się pojawiały nic nie zmienią. Nic nie poradzą bo to tylko moje życie, moje stracone sprawy i pragnienia. Nikt nie zna mojej historii tak jak ja. Nikt ich jak ja nie rozumie. I jak różna jest wrażliwość ludzka tak różna jest ocena. Kto wie co jest dobre a co złe dla tego drugiego. Nie mądrzę się więc. I jak by co moje zdanie to tylko moje zdanie i zachowuję je dla siebie. Przynajmniej nikogo, nawet nieświadomie nie zranię. A tak w ogóle to najbardziej nie chciał bym się stać mądralą która wszystko wie. Są tacy którym się wydaje że znają życie, że znają je z własnych doświadczeń. Są też tacy którym wydaje się że znają je z książek, z wchłoniętej wiedzy. Dla mnie jest to tylko znajomość życia na własny użytek. Nie przydatna w każdym innym przypadku. Ta wiedza może i pomóc, może i zaszkodzić. Można powiedzieć płacz, wypłacz to, można też powiedzieć nie płacz, to nie czas na łzy. Mówić można wiele ale czy ma to sens. Dla mnie na chwilę obecna nie ma. Tak więc na chwilę obecną nie wymądrzam się, nie oceniam, nie doradzam, nie odradzam. Zapewne za jakiś czas wróci mi ta moja przemożna chęć wetknięcia swoich pięciu groszy ale jak na ten moment jestem wyciszony, jestem schowany, stoję z boku. Stoję i słucham, stoję i patrzę, stoję i rozmyślam.

A z codzienności.
Jeszcze w niedzielę byłem chory, a raczej przeziębiony. Nie powstrzymało mnie to jednak przed załadowaniem tyłka na Rumaka i ruszeniem w trasę. Byłą taka pogoda że normalnie cud miód. I trasa udała się znakomicie. Uwielbiam takie gdzie to w pewnym momencie dojeżdżasz do końca drogi ( taki mały koniec świata ) i jedyne co możesz zawrócić i szukać dalej. I co ciekawe - ozdrowiałem całkowicie choć w sumie powinno było być zupełnie odwrotnie. I to by było na tyle z jazdy w tym roku. Od poniedziałku mamy taką pogodę że tylko płakać. A że prawdopodobnie była to ostatnia jazda tego sezonu spełniam niegdysiejszą sugestię Ognistej by być może zamieścić fotkę osławionego Rumaka. Więc proszę, dzisiaj przychylam się do sugestii. I jeszcze dodam że jak się tak uważnie przyjrzeć, tak dokładnie to można na tej fotce ujrzeć i mnie osobiście.
Aha, mecz zarąbisty. Zapewne pamiętają niektórzy jak psioczyłem na to co było na boisku z Ukrainą, Szwajcarią i Portugalią podczas Euro. Zapewne pamiętają też jak psioczyłem na to co na trybunach. Robiłem to pomimo ogólnonarodowych zachwytów. No to teraz mówię że i na boisku, a przede wszystkim na trybunach klasa światowa. Bravo drużyna, bravo kibice. Polska - Dania 3:2.
                                                                       


sobota, 1 października 2016

Ścieżka 410 Do przodu

Trafnie rozpoznała to Szemrana. Otóż to właśnie. Eru erowi nie wystarczają już sprawy drobne. Er eru pragnie czegoś więcej. Jakiejś takiej rzeczy wielkiej, spektakularnej. Rzeczy która nasyciłaby go w pełni. Czegoś takiego na wspomnienie czego spojrzałby na się z dumą i zadowoleniem. Czegoś takiego po czym mógłby powiedzieć spokojnie: zarąbiście kurna, zarąbiście kurna, zarąbiście kurna. I po czym mógłby sobie spokojnie umierać spełniony. Otóż to właśnie. Ale cóż by to mogło być? - to coś spektakularnego. Mogło by to być spełnienie marzenia na ten przykład. No ale jakiego marzenia? Co / które z marzeń jakie er eru ma dałoby mu największą satysfakcję? Hm na tę chwilę, na chwilę obecną? Mogłoby być to na ten przykład cudowne, takie pełne ozdrowienie niebieskiego Smoka. Ale takie pełne kompletne ozdrowienie. Takie nad którym łamali by sobie głowy najznamienitsi onkologiczni profesorowie, łamali by, i łamali i złamać by rady nie dali. Taki cud ozdrowienia. To jest możliwe. Ale mogłaby być to również wygrana w lotto. Główna wygrana w lotto. To by była duża sprawa, tak wziąć i wgrać. Po tym to spokojnie mógłbym sobie kopnąć w kalendarz. Tzn spokojnie po tym jak bym podzielił się tą wygraną z wszystkimi wiernymi mi towarzyszami ( i towarzyszkami ), jak i nie towarzyszami ( i nie towarzyszkami ) a po prostu potrzebującymi. Fajne by to, kurna, było tak zostawić trochę forsy paru ludziom ze świadomością, że coś im to ułatwi, coś pomorze, wywoła jakiś uśmiech. Ale mogłaby być to również rozdzierająca serce scena w której ta była jedna jedyna pada z płaczem na kolana i głosem pełnym błagania prosi o wybaczenie. I że teraz dopiero widzi jak wielki skarb straciła. Hęhę to mogłoby być dobre. Chociaż … Chociaż jak to teraz przemyśliwuję to chyba chciałbym tylko tych dwóch pierwszych. Na tym ostatnim to już mi chyba nie zależy, chyba właśnie tak. Tak więc marzenia jakie mam, jakie dałyby mi poczucie spełnienia, jakie byłby rzeczą wielką, spektakularną, rzeczą po której nie czułbym tej nicości, tej słabości, tej swojej nienawiści są: pełne wyzdrowienie niebieskiego Smoka i główna wygrana w lotto. O to się modlę, tego pragnę. Jednak, jednak niestety są to sprawy na które nie mam bezpośredniego wpływu. Są to dziedziny życia których ręką nie przepchnę, których zasobem swojej wiedzy nie rozwiążę. Nie zależą ode mnie. Cóż więc mogłoby być takiego, takiego co sam mógłbym popchnąć, sam rozwiązać, na co miałbym wpływ a co dałoby mi to spełnienie, zaspokojenie, ukojenie, satysfakcję? Tą taką dużą rzecz. Wystarczającą. Cóż mógłbym zrobić na tu i teraz? Myślałem nad tym. Otóż właśnie nad tym myślałem. I co wymyśliłem? Wymyśliłem mianowicie że tu i teraz mógłbym walczyć ze złem w widocznej postaci. Takiej co to łazi, szwenda się po ulicach. A dorwać takiego norca czy sąsiada co koty morduje, a połamać palce na początek, a niech się męczy. I niech myśli, i niech się zastanawia. A kto, a dlaczego, a za co? I nie znajdzie odpowiedzi. Bo to będę ja, nikt znikąd. Bicz boży na zło widoczne. Bo to nie prawda że zła nie można zwalczać złem. Można a nawet trzeba. Zło jest tak głupie, tak ślepe, że widzi tylko siebie i dopóki nie doświadczy skutków swoich działań na sobie, dopóty nie zrozumie. I nie ma co czekać, i nie ma co liczyć, że samo zrozumie, nie ma co nadstawiać drugiego policzka. Zło jest ślepe. Zło jest głupie. Nic nie zobaczy, nic nie zrozumie. A że nie cierpię, a że nie mogę patrzeć jak się panoszy, jak się rozpycha, jak staje się coraz większe i większe to satysfakcję miałbym ogromną mogąc je pokonać. Mogąc dać mu do myślenia. A zapewne też – mogąc wyładować na nim swoją frustrację. A wziąć takie zobaczone w telewizji czy wyczytane w gazecie. A wziąć, zjawić się nagle i odejść. I zostawić z morzem domysłów. A to tylko ja, nikt znikąd. I w tej swojej nicości mógłbym nawet dorwać takie zło duże, jedno z tych takich największych. Takie pewne swej nietykalności i władzy. No nigdy nie wpadliby na pomysł by szukać sprawcy wśród nikogo znikąd. Nie rozwiązana zagadka, nie wyjaśniona. A ja nikt znikąd czekałbym z szelmowskim uśmiechem na kolejne zła kroki, obserwowałbym z ukrycia gotowy i zwarty.
I tyle. To by mi wystarczyło.
Kończę na dziś. Zmęczony jestem niesłychanie. Zeszłotygodniowe osłabienie nie przeszło. I choć w poniedziałek dokładnie o 17:30 miałem wrażenie że już po, a we wtorek kładąc się spać nawet pewny byłem to w środę dopadło mnie takie cholerstwo że jak nigdy - w czwartek nie poszedłem do pracy i zostałem w domu wypocząć. I jeżeli dzisiejsza jazda Rumakiem po chłodzie nie przyniesie opłakanych skutków to będzie to mały cud.