środa, 25 grudnia 2019

Ścieżka 581 Do przodu

Święta święta i po świętach. Jeszcze tylko jutro i załatwione. Nie lubię świąt. Tych świąt. Czy to tych takich jak teraz z deszczem czy to takich jak wolą co po niektórzy z śniegiem – zimno. Do tego ciemno. Nie lubię tych wszystkich przygotowań. Nie lubię tego przesiadywania za stołem. Nie lubię tych bezsensownych gadek. Nie lubię sztucznych uśmiechów. Nie lubię nieszczerych życzeń. W ten świąteczny czas najchętniej bym gdzieś uciekł, gdzieś się schował i przeczekał. Nie wiem z czego to się bierze. Może z tego, że święta od dzieciństwa nie kojarzyły mi się z czymś dobrym, a może z tego, że taki ze mnie samotnik. Coraz większy ze mnie samotnik. Z nikim nie gadam ( no prawie z nikim ), z nikim się nie spotykam ( no prawie z nikim ). I ciekawe, że coraz lepiej mi z tym. Może to już starość. Praktycznie to mogę powiedzieć, że nikt mi do szczęścia potrzebny nie jest. A w szczególności kobiety. Od kiedy zostałem sam, od kiedy nauczyłem się prać, prasować, gotować i całej tej reszty ( nie twierdzę wcale, że to jest domeną kobiet ), ale od kiedy robię to wszystko sam, od kiedy nikt mi w tym nie pomaga, nikt mnie w tym nie wyręcza, kobiety stały się wręcz … zbędne. Kiedyś, faktycznie, kiedy raczej to panie zajmowały się tymi sprawami domowymi, związek był czymś, powiedzmy, wygodnym. Ale teraz? Teraz w sumie jedyną cechą dodaną w związku z kobietą jest możliwość reprodukcji. A czy w momencie gdy potrzeba reprodukcji, jak w moim przypadku właściwie znikła, kobieta jest mi do czegoś potrzebna? Daję sobie radę doskonale sam. I nie czuję już tej beznadziejnej potrzeby dzielenia świata z kimś bliskim, nie czuję potrzeby bycia kochanym. Zostałem z tego wyleczony w grudniu 2014 roku. Jeny, że ja wtedy przeżyłem. Czasami jak wracam wspomnieniem do tamtych dni dziwię się, że w ogóle żyję. Naprawdę się temu dziwię. Kurcze jak mało mnie dzieliło od drugiej strony. Tylko ja wiem jak mało. Ktoś powiedział nawet ostatnio patrząc na moje zdjęcie, że umarłem wówczas. I można by się z tym zgodzić. Bo choć oddycham, bo choć jem, chodzę, mówię to właściwie nie żyję. I z każdym kolejnym dniem nie żyję coraz bardziej. Coraz mniej oczekuję, coraz mniej pragnę, coraz mniej marzę. Ktoś minie kiedyś próbował przekonać, że marzenia są złe. Nie pamiętam kto to był, zresztą to nieważne, ale chyba skłaniam się do tego by przyznać temu komuś rację. Ja, er marzyciel, ku temu się skłaniam. Paradoks.
P.S. Pewnie jak za pół roku siądę na piasku, popatrzę na morze i zachodzące słońce zmienię zdanie o marzeniach ale dzisiaj nie ma morza, nie ma ciepłego piasku i nie ma zachodzącego słońca.

W rzeczywistości dzisiaj po ponad miesiącu wybiegłem na zewnątrz. Nie wiem czy to tylko jednorazowy wypadek przy pracy, czy jednak litry potu z bieżni przynoszą rezultaty. Bieg był lepiej niż udany. Moja koleżanka która biega maratony twierdzi, że bieżnia jest ciężka. Chyba się zna? Ale mi się fajnie biega po bieżni, to zresztą pisałem już nie raz. Z tym, że dzisiaj po parkowych alejkach jakby mnie ktoś z łańcucha spuścił :) No ale nie chwalę ...

sobota, 21 grudnia 2019

Ścieżka 580 Do przodu

Zastanawiam się czasami, to znaczy często zastanawiam się, ile w tym życiu zależy ode mnie. Na ile mam wpływ, a ile to czysty zbieg okoliczności, przypadków. Czasami sobie myślę, to znaczy myślę sobie często, że to wszystko to jakaś gra pieprzona, pułapka jakaś, poligon jakiś doświadczalny. Przychodzą dni, kiedy każdy ruch, każdy krok, każda decyzja skazane są na porażkę. I nie są to decyzje złe, nie są to kroki niewłaściwe, one są nawet właściwe, a jednak okazują się totalną klapą. Tak jakby tak miało być, tak jakby ktoś lub coś za mnie decydował czy to czy tamto okaże się dobre. Zastanawiam się ile mojej woli w tym, że jestem tu gdzie jestem, i ile w tym mojego udziału, że jestem tym kim jestem. Patrzę na ludzi uwięzionych w jakichś sytuacjach bez wyjścia. Nie myślę tu o chorych, niepełnosprawnych, bo tych ludzi nie ma co nawet rozpatrywać w tej kwestii. Myślę raczej o takich którzy znajdują się w sytuacjach bez wyjścia. Muszą żyć tym życiem które mają. Niby wydaje się, że można coś zrobić, i się nawet coś robi, z tym, że ostatecznie i tak ląduje się w czarnej de. Ja na szczęście, choć nie mogę nazwać życia tego swojego szczęśliwym, nie cierpię co dnia. Wypracowałem jako takie minimum, trzymam się tego, i dni stają się jako tako znośne. Czasami lepsze, czasami gorsze – bez mojego szczególnego wpływu. Czasami jednak beznadziejne tak, że aż uwierzyć trudno, że możliwe. I nie myślę tu o minionym piątku trzynastego. Ale taki na przykład wtorek dziesiątego. Jakiż to był beznadziejny dzień. Takiego niefartownego dnia, takiego dnia pełnego niesprzyjających zdarzeń, nietrafionych decyzji nie miałem dawno. I w takie dni w szczególności rodzi się we mnie pytanie, ile mam wpływu na tą rzeczywistość wkoło mnie, ile ode mnie zależy. W takie dni nie zależy ode mnie nic, nic kompletnie. Choćbym się starał nie wiem jak, efekt i tak nie będzie taki jakiego bym oczekiwał. I wówczas rodzi się we mnie refleksja, czy w sumie warto oczekiwać. Czy to nie te oczekiwania generują niesprzyjające sytuacje. Bo przecież gdybym nic nie oczekiwał nic nie mogło by pójść nie tak. Wszystko szło by tak jak by szło, a ja bym tylko to odbierał. Odbierał jako rzeczywistość jaka się dzieje, jaka jest, jakiej jestem częścią. Świat trwał, trwa i trwał będzie czy tu jestem czy mnie nie było czy też nie będzie. Jestem niczym, drobinką rzuconą w ten wir. Ani wiru tego nie zatrzymam, ani nie przyśpieszę. Jedno co mogę to przeżyć to w miarę bez siniaków. Odbierać wszystko takim jakim jest, bez zbytniego zabiegania o to jakim chciałbym by było.
A w czwartek gdy wracałem nocą do domu ciemną ulicą dopadł mnie smutek. Wcześniej dopadała mnie złość. Dopadła złość na wiecznie spóźniające się wszystko. Naprawdę, jak się patrzę na potrzebne mi do życia rzeczy, one się ciągle spóźniają. A przez to spóźniam się i ja. Ja ciągle się spóźniam. Wszędzie jestem spóźniony. Ciągle biegiem, ciągle w pośpiechu, ciągle kombinuję by się nie spóźnić, jednak koniec końców jestem spóźniony. Wychodzę kwadrans wcześniej, a spóźniony jestem dwa kwadranse. Męczy mnie to strasznie. Psuje mi nastrój niemiłosiernie. Rujnuje dzień. I gdy w czwartek czekałem na pieprzony autobus, i gdy nie przyjechał jeden, nie przyjechał drugi, i gdy przyjechał w końcu trzeci, też w sumie spóźniony. I gdy pełen nerwów, pełen wściekłości dotarłem tam gdzie dotarłem. I gdy było już po wszystkim, i gdy wracałem tą ciemną, późną ulicą do domu dopadł mnie smutek. Taki smutek jakiego dawno nie miałem. Smutek taki jakbym kogoś stracił. A raczej taki jakbym się na kimś bardzo zawiódł. Jakby zawiódł mnie przyjaciel, ktoś komu ufałem, ktoś komu wierzyłem. Smutek taki prosto z serca. Taki zawód prosto z serca. Taki jakby już nic nie miało znaczenia, taki jakby prysły gdzieś moje nadzieje.
W rzeczywistości - grudzień mnie cieszy. Nie jest wprawdzie majem czy czerwcem ale i tak jest ciepło ( jak na tę porę roku ). A ja lubię ciepło. I niech będzie ciepło, niech święta nie będą białe, niech nie będą zimne, niech będą ciepłe.
Dzisiaj słońce i 12 stopni kusiły nawet by pobiegać na zewnątrz. Pobiegałem jednak na bieżni. Podoba mi się coraz bardziej to bieganie na bieżni, a że przy okazji wpadnie coś na klatę …
Cieszy mnie fakt, że średnia snu z tygodnia wychodzi mi osiem godzin. Sen dużo mi daje. Sen jest ważny, a dla mnie bardzo ważny. Cieszy mnie więc fakt ten, że sypiam więcej niż kiedyś i czuję się dzięki temu lepiej i czuję się z tym dobrze.