sobota, 27 stycznia 2018

Ścieżka 482 Do przodu

To już kurde miesiąc od świąt i dopiero miesiąc. Wydaje mi się, że było to już tak dawno, a to dopiero raptem trzydzieści dni z hakiem. I kurde zarazem wydaje się, że to tak niedawno, a już trzydzieści z hakiem dni. Czas płynie. Wszystko płynie. Wspomnienia rozmywają się. Jedne odchodzą całkiem, inne nabierają wyrazistości, a jeszcze inne zmieniają sens. Ze świąt w głowie wspomnień zostało mi mało. Zostało to, że miałem dzień słabości. Taki dzień, że choć słoneczny, choć rześki to czułem się przytłoczony. Że w słoneczne, mroźne przedpołudnie zrobiłem sobie spacer, jeden z tych takich moich spacerów. Spacerów w których coś ma mnie spotkać tyle, że sam nie wiem co. Spacer w którym mijam kolegę z dawnych lat, dobrego kolegę który albo mnie nie poznaje albo udaje, że nie poznaje. Widocznie za cienki bolek jestem dla niego. Graliśmy kiedyś w piłę. On teraz prowadzi szkółkę piłkarską, a ja staram się prowadzić się. Spotkałem go zresztą też już jakoś tak w październiku czy listopadzie. Też tak leząc bez celu gdy droga zaprowadziła mnie pod moją podstawówkę. Tam gdzie kiedyś razem spędziliśmy sporą część życia. Tam, gdzie kiedyś był trawnik i basen teraz powstał wspaniały orlik. I na orliku onym rozgrywany był turniej piłkarski takich małych szkrabów. A, że futbol w wykonaniu takich małych szkrabów ma dla mnie dużo więcej piękna niż futbol w wykonaniu dorosłych grajków, zatrzymałem się by popatrzeć. Futbol w wykonaniu takich małych szkrabów ma w sobie sto razy więcej futbolu niż najlepszy finał Ligi Mistrzów. I tam na tym turnieju też był ten kolega ze swoją drużyną. I też mnie wówczas nie poznał czy też uznał, że nie poznaje. Widocznie za cienki bolek jestem dla niego. Albo i nie za cienki, w sumie sam też nie zagadałem, w sumie nie ważne. Nie ważne. Tak w sumie to tak sobie chodzę ostatnio i tak coraz częściej dopada mnie myśl jakie to wszystko mało ważne. Naprawdę kurde pieprzyć to. Czy ma znaczenie co, gdzie, ile? Z tych ostatnich świąt zapamiętałem jednego newsa. Newsa z pierwszego dnia świąt donoszącego, że jakiś tam koleś rozwalił na pasach jakieś tam trzy starsze panie wracające z Pasterki. I tak sobie myślę, i wtedy pomyślałem też, czy to co, gdzie i ile ma znaczenie? Czy miało znaczenie dla tych trzech pań, i czy ma znaczenie dla tego kolesia? One w sumie mają już pozamiatane przynajmniej ale on … On w sumie to też ma pozamiatane na najbliższych kilka lat. A przecież tak myślę i on, i one myśleli o przyszłości, myśleli o tych świętach, co, gdzie, z kim. Myślę, że nawet byli pewnie radośni atmosferą świąt. I co? I nic. Czy to ma znaczenie teraz? I jeszcze taka wiadomość z dni ostatnich. Trzy ofiary, on, ona i ich dziesięcioletnie dziecko. I informacja, że zginęli za sprawą ich znajomego, znajomego u którego jeszcze przed chwilą się wspólnie bawili. Nieźle. I już abstrahując od tego czy ten czy tamten byli pod wpływem. Zapewne znaczenie czy byli ma, ale czy ten czy tamten byli czy też są, ludźmi innymi niż ja? No ja zapewne nie wsiadł bym za kierownicę pod wpływem, ale w sumie ludzie jak ja. Też z planami, historią, radościami, problemami. A przede wszystkim co z tymi trzema starszymi paniami, co z nim, nią i ich dziesięcioletnim dzieckiem. Wszyscy oni też mieli plany, historię, radości i smutki. Czy to ma teraz jakieś znaczenie? I czy znaczenie miało zanim się te tragedie wydarzyły? Naprawdę nie ważne to wszystko. To wszystko co, gdzie, ile. Przychodzi moment, przychodzi chwila i to wszystko jest nieważne. I kto tym kieruje? Kto tak misternie knuje takie zdarzenia? Kto kieruje naszymi losami? Mówią różne mądrale walcz, pracuj, staraj się, sukces potrzebuje wysiłku. Pewnie i tak. Jednak tak sobie myślę, że na każdego wygranego przypada przynajmniej jeden przegrany. Czy w czasie tamtego turnieju szkrabów wszystkie one schodziły po meczu do rodziców z uśmiechem triumfu na twarzy? Nie. Tyle samo tych szkrabów które wracały z dumą wracało do rodziców z płaczem, ze spuszczonymi oczami. I o ile w dorosłej Lidze Mistrzów posądzić mógłbym któregoś z przegranych o ściemnianie, o granie pod publiczkę, o jakieś układy czy machlojki, to niczego podobnego nie wyobrażam sobie w przypadku tych małych szkrabów. Tu każde z uczyć jest szczere i prawdziwe. Na każdego wygranego przypada przynajmniej jeden przegrany. Nie wszyscy wygramy. Los nie dzieli sprawiedliwie. I pozostaje na końcu tym, którzy płaczą, przyjąć ten los. Mieć przekonanie, że to co robili, robili uczciwie, dobrze, najlepiej jak potrafili. A, że się nie udało – trudno, los tak chciał. Zostaje dalej żyć, dalej starać się być uczciwym, dobrym, zawsze robić wszystko najlepiej jak się potrafi. Mieć tą głupią nadzieję, że może teraz się uda. Zapewne nie raz przyjdą momenty załamania, chwile zwątpienia, słabości. Człowiek sobie popłacze, może napisze coś jak ja przed tygodniem. Będzie smutny. Może z coraz większym przeświadczeniem jak jak, pomyśli - pieprzyć to, naprawdę kurde pieprzyć to. Może z coraz większym przeświadczeniem jak jak – czy warto, czy naprawdę warto. Przychodzi czas na refleksję czy warto. Przychodzi moment, że nic, nic już nie jest ważne. Czy jestem ważny, czy jestem ważny dla kogoś, czy koś ważny jest dla mnie? Jakie to ma znaczenie? Usiadłbym teraz na piasku. Usiadłbym i popatrzył na fale. Jeny jak ja bym teraz usiadł na tym piasku i jak popatrzył na te fale.
W codzienności w czwartek i w piątek przejeżdżając rano nad Wisłą widziałem piękne, przepiękne czerwone niebo na wschodzie. Ależ było cudne. To znak niechybny, że już niedługo zobaczę tam słońce. Tęsknię coraz bardziej za porannym podróżowaniem ze słońcem. Patrzeć jak wstaje, jak coraz wyżej się dźwiga. Coraz większe, coraz jaśniejsze, coraz silniejsze, coraz cieplejsze. Tak apropo im piękniej i kolorowo na niebie tym większe zanieczyszczenie. To podobno te różne chemiczne syfy tak ładnie, różnokolorowo barwią promienie słoneczne.
I ptactwo się przebudziło. To sikorki rozpoczęły pierwsze, te swoje świergolenie. Nie wiem jak inni, ale ja jak to świergolenie usłyszę to jakoś tak o wiośnie zaczynam myśleć. I jakoś tak cieplej mi się robi, jakoś tak ufniej myślę o dniu.

sobota, 20 stycznia 2018

Ścieżka 481 Do przodu

222 mln euro, tyle zapłacił jeden klub drugiemu klubowi za piłkarza. I choć minęło od tego faktu już sporo, fakt ten wciąż mnie zadziwia. Pieniądze w tym przypadku nie mają żadnej wartości. Bo czy może mieć wartość pieniądz który wydaje się w taki sposób? Nie chcę powiedzieć, czy też raczej, nie chcę uwierzyć, że boskie dzieło może przybierać takie kształty. Bo co bym nie powiedział, czego nie pomyślał, jakimi przekleństwami w Niego nie rzucił, to cały czas wierzę, czy też raczej wierzyć chcę, że to On to stworzył, i że On może to zmienić. Może zmienić los każdego człowieka. Może zmienić los milionów ludzi, może zmienić los 222 mln ludzi którzy nie mają za co żyć. Może zmienić i mój los, los życia bez sensu. Bo nie ma sensu. Patrzę tak na siebie, tak się sobie przyglądam i dochodzę do wniosku za każdym razem, że nie ma sensu. Idę sobie tak ulicą czy też jadę sobie tak pociągiem gdy w pewnym momencie wychodzi z ust moich: bez sensu. Naprawdę bez sensu. Szukam, naprawdę szukam, Bóg mi światkiem jak mocno szukam i jak mocno pragnę znaleźć. Znaleźć coś co wreszcie mnie podniesie, coś co pobudzi. Wkurza mnie moja beznadziejność. Wkurza mnie moja bezradność. I nawet czasami już się godzę na tą beznadziejność, na tą bezradność. Nawet czasami już nie muszę być kolesiem wartym 222 mln euro, wystarczy, że będę miał na bułkę z kefirem i jako takie spanie ale zaraz potem spotyka mnie na drodze ktoś ze złotym sikorem i budzi się znowu ta chęć bycia kimś innym. Kimś kim nie rządzi świat, kimś kto rządzi światem. Życie nie jest sprawiedliwe. Jedni płacą drugim lekką ręką 222 mln euro podczas gdy 222 milionom innych brak praktycznie wszystkiego. Jedni walczą o życie łapiąc każdym oddechem każdą jego chwilę, inni jak ja myślą tylko o jego bezsensie. Gdzie tu sens? Chciałbym coś zrozumieć, coś pojąć, niestety wciąż nie mogę. Coraz mniej we mnie siły na takie życie. Coraz mniej we mnie chęci życia. Wiem, że muszę je jakoś dociągnąć, jakoś dożyć. Wiem, że muszę je dociągnąć, dożyć sam. Wiem, że nie mogę nikogo już obarczać swoimi myślami, swoimi poszukiwaniami i swoją bezradnością. Wystarczy, że mi to przeszkadza, nie trzeba by przeszkadzało komuś innemu. Ciężko mi nawet to pisać. Jakiś taki mętlik mam w głowie. Trudno myśli poskładać, trudno logicznie je na papier przelać. Coraz mniej mi się ostatnio chce. Coraz mniej widzę sensu podejmowania jakikolwiek działań, tych najmniejszych nawet. I chyba też gdybym wreszcie nawet dzisiaj w tego totolotka wygrał to też by mnie to nie wzruszyło. Bez sensu. Czy jest coś co odmieni moje życie, co mogłoby nadać mu sens? Chyba tylko śmierć. Śmierć, tak myślę, jest wyzwoleniem. Wyzwoleniem od wszystkiego. I jest sprawiedliwa. Ona jedna jest sprawiedliwa. Zabiera równo wszystkich, bogatych i biednych, zdrowych i chorych, tych co sens mają i tych którym go brak.
Kończę to bo praktycznie na musie piszę i w sumie nie wiem po co. Bez składu to i ładu. Nie wiem nawet co tak naprawdę chcę powiedzieć. Tak prawdę mówiąc to nic mi się nie chce, a najchętniej to bym walną to wszystko w diabły. Bez sensu.
W codzienności w drodze do prac padam, zasypiam znaczy się. Zasypiam tak, jak nigdy, snem krótki ale twardym. Nocami śpię dobrze więc nie wiem skąd ta nagła przypadłość. A głupoty jak mi się śniły, tak śnią nadal, bez sensu znaczy się.
Sypnęło śniegiem w ostatnich trzech dniach. Chodzić się nie da nieodśnieżonymi chodnikami, nie mówiąc już o bieganiu. Temperatura za to teraz rośnie i niechybnie lada dzień wszystko to się rozpuści w cholerę i będzie jeszcze gorzej. Jednym słowem bez sensu.

niedziela, 14 stycznia 2018

Ścieżka 480 Do przodu

Spokój niby, ale ukryty niepokój we mnie jest. Niby coraz mniej mnie męczy tych spraw codziennych, tego zabiegania o to i o tamto. Niby mam już to, tzn tamto, za sobą ale tak naprawdę wcale jeszcze tego, tzn tamtego, nie zamknąłem. Siedzi to we mnie jak drzazga, uwiera i męczy. Niby już nie myślę o tym, tzn tamtym, ale jednak cały czas myślę. Widać to w snach moich, w moich snach to widać jak na dłoni. Widać to było przy okazji świąt tych ostatnich. Niby nic, niby nic a jednak jedno wspomnienie, jedno zdarzenie, jedna osoba, jedno spojrzenie i ten cały spokój, ta cała pewność siebie sypie się jak domek z kart. Znowu bezwiednie gryzę paznokcie. Z bezradności czy ze złości? Zapewne i z jednego i z drugiego. A może nienawiści? To, tzn tamto, nie daje mi spokoju. Nie pozwala zacząć żyć nowym życiem, nowym rozdaniem. Kładzie się cieniem na każdy mój kolejny krok, pęta mi nogi. I dopóki nie pozbędę się tego, dopóki do końca całkiem nie przebaczę sobie, nie przebaczę jej, nie przebaczę Bogu, daremne moje słowa o spokoju. To ułuda. Ułuda która wali się jak domek z kart przy lada wspomnieniu. Nie wiem tak naprawdę co z tym zrobić. Choć tak naprawdę to wiem – wystarczy przebaczyć. Jeden jest tylko mały szczegół szczególik – nie potrafię. A może raczej nie chcę. Pławię się w tej nienawiści, karmię się nią, nakręcam i pobudzam. Mam cel życiowy, to mnie jeszcze przy życiu trzyma, właśnie ta nienawiść. A może nie aż tak brutalnie? Może to tylko żal. Tak, to raczej żal. Więc dopóki nie przestanę żałować, dopóki nie przestanę rozpamiętywać, zapomnieć mogę o tym spokoju. Bo tak naprawdę, tak naprawdę to tel żal generuje dużą złość. Jest we mnie potworne wkurwienie. Takie niewidoczne, takie ukryte, takie zakamuflowane ale jest. Trąca momentami to tu to tam, czasami naciska mocniej powodując silniejsze doznania u otoczenia. Odsuwam się od ludzi, nie chcę ich narażać na większe eksplozje, zachowuję dystans. Tak dla własnego, a przede wszystkim - ich dobra. Dla własnego dobra lepiej trzymać się z dala. Samotnie chadzać własnymi szarymi ścieżkami. Nie wchodzić w relacje, nie nawiązywać kontaktów. A nóż jeszcze się przy kimś wysypię, rozkleję. Nie, to nie może być żebym się rozkleił. I nie może bym sprzedał kosę tylko dla tego, że jest we mnie to zakamuflowane, to ukryte wkurwienie. Tak, jestem niestety chodzącą bombą.
W codzienności sypnęło mrozem. Jest kurewsko zimno. Mróz i wiatr, mieszanka najgorsza z najgorszych. A ja, ja nie mogę żyć w zimnie, zimna nie lubię. Ciekawostka – idę wczoraj przed południem, idę zmarznięty, myślę by tylko do domu czem prędzej gdy nagle, gdy pewnej chwili słyszę za sobą wesołe: la la la lalalala. Beztroskie, wesołe la la la lalalala – dzieci są niesamowite, jakie one mają wspaniałe podejście do życia.
Nie wiem czy to ten mróz czy tylko zbieg okoliczności ale pociągi notują opóźnienia, a to mnie też wkurwia. Jeny – wszystko mnie wkurwia, co to będzie z tego? Nie wiem. Stoję w poniedziałek. Opóźnienie 5 minut, potem 10, potem 15 iiii 20. Potem już przestali nawet podawać wartość opóźnienia, tylko gadali, że pociąg opóźniony – tak jakbym kurde nie wiedział. A czas płynął. Opóźnienie urosło do pół godziny, potem do 35 minut i nic nie zapowiadało by miał ten cholerny pociąg przyjechać. Pomyślałem sobie, pójdę sobie do Złotych się odlać, tak rach ciach raz dwa, bo jakoś pęcherz zaczął napierać. No to poszedłem. Wracam – pociąg pojechał. Naprawdę, coraz więcej we mnie wkurwienia. Ja nie wiem co z tego będzie, naprawdę nie wiem.

sobota, 6 stycznia 2018

Ścieżka 479 Do przodu

Dziękuję, naprawdę dziękuję Bogu, Stwórcy czy też temu nie wiadomo Czemu co nas stworzyło za to, że jestem zdrowy, silny, wysportowany, przystojny. Kurde jak temu Bogu, Stwórcy czy też temu nie wiadomo Czemu co nas stworzyło za to dziękuję. No szczęśliwy jestem. I że taki mądry, rozsądny. Że głupoty się mnie nie trzymają, że ciągot do używek nie mam, bo ani palę, ani piję, ani się nie narkotyzuję. Że pracowity jestem, uczynny i uczciwy. Że zdolny niesłychanie. Że pomagam, przynajmniej na tyle na ile, że obok nieszczęścia obojętnie nie przechodzę. Że cenię sobie tradycję i przywiązanie. Że co za tym idzie wierny jestem i oddany. Że piękno dostrzec potrafię, i to zarówno w człowieku jak i naturze która go otacza. Za to wszystko, a i za więcej jeszcze może, dziękuję. Wiem, zdaję sprawę sobie, doceniam ile otrzymałem. Tylko gdzieś tam na końcu, tak na końcu każdego dnia, gdy już leżę z myślą o śnie, przychodzi ta myśl, ta myśl która odbiera radość tego wszystkiego. Myśl: a na cholerę to wszystko? Bo jeżeli patrzeć na to, tak z mojego skromnego punktu widzenia, tego punktu widzenia, że nie jestem oto zapatrzony w tą swoją moją wspaniałość, to na cholerę to wszystko? Na taką cholerę żebym sam siebie wielbił, uwielbiał, podziwiał? Potóż mnie Bóg, Stwórca czy też to nie wiadomo Co stworzyło, żebym się codziennie w lustrze oglądał? Gdzieś tam na końcu, tak na końcu każdego dnia, gdy już leżę z myślą o śnie, przychodzi refleksja, że powinienem się tym z kimś dzielić. Że powinienem to komuś dawać, dawać i dawać. Dawać aż do śmierci. Że naprawdę powinienem się z kimś dzielić. Uknułem sobie taką myśl kiedyś, że grzech wielki, że marnotrawstwo popełniam wielkie, że geny, geny tak dobre marnuję. To było jeszcze za czasów poprzednich. To brzmiało raczej, że nie geny moje, a raczej geny nasze - marnujemy. Bo marnotrawstwo było to przeogromne, wystarczy spojrzeć na Księżniczkę. Czy też nie po to tworzył Bóg - by Ziemię sobie czynić poddaną i takie tam. Taka mnie więc refleksja naszła na podsumowanie roku. Może to tylko wpływ promieni słonecznych kilku? Bo parę ich było, i dzisiaj też były. Tak więc wraz z słońca promieniami kilkoma refleksja mnie naszła, że szkoda, że się to marnuje. Bo marnuje się niewątpliwie. Cały rok przechodziłem, cały rok przeżyłem tylko ze sobą. Dobry to był rok i niedobry. Wprawdzie złego nic się nie wydarzyło ale i fajerwerków też zabrakło. W sumie to chyba tak lubię. Ten spokój, to ustatkowanie, tą przewidywalność, tą pewność. I może niech tak zostanie. Żyć sobie spokojnie. Co przyniesie przyszłość - zobaczymy. Żyć i korzystać z tego zdrowia, z tej siły, z tej mądrości. Być uczciwym i pracowitym. Pomagać nieszczęściu, obok biedy nie przechodzić obojętnie. Trzymać się zasad i wartości. Być wiernym i honorowym. Dbać o siebie, trzymać styl i fason, kraść spojrzenia kobiet. Bo zerkają, wiem, zauważam to coraz częściej. Ktoś mi to kiedyś powiedział, ktoś mi dał do zrozumienia, że tak pewnie jest. Nie wierzyłem, nie zwracałem uwagi, żyłem w przekonaniu – a bzdury. Ale chyba to jednak prawda. A może nie prawda? I piękno podziwiać, tej zarówno natury jak i człowieka. Oglądać się za paniami, doceniać ich wyjątkowość, różnorodność, urodę. Ha, przypomniała mi się taka jedna. Jeździła, nie jeździ już niestety, rano tym samym pociągiem. Jeny jak ona się poruszała. To była poezja. Jak się na to patrzyło to jakby świat falował, tak jakbym patrzył na morskie fale. Mogłem tak patrzeć w nieskończoność, dokładnie tak jak w nieskończoność patrzeć mogę na te morskie fale. Pięknie się poruszała, przepięknie. Na tym szarym, brudnym, rozbieganym porannym peronie była jak szum morskiej, spokojnie płynącej fali. Więc obym piękna tego dostrzegać mógł jak najwięcej. Oby mnie otaczało, niech mi się pcha przed oczy, niech emanuje urodą. Niech mi nie daje chwili wytchnienia, niech mnie przytłacza, niech mnie ogarnia, niech uśmiech na licu mym wywołuje nieustający.

W codzienności dzisiaj wreszcie zaliczyłem dyszkę z czasem średnim poniżej 5:40 czyli 5:39 hehe. Dobry to był bieg. Bieg w stronę zachodzącego słońca w temperaturze 9 stopni ( taka zima naprawdę mi się podoba ). Spokojnie, bez spinania pośladków. Tak, to muszę przyznać po raz kolejny, tych promieni słońca parę wpływa na mnie zbawiennie. Bo choć wczoraj wracałem do domu obolały i poobijany. Zmęczony tak, że ledwo doszedłem. Choć spałem niespokojnie. Choć męczyły mnie sny głupie, w tym i ona ( śni mi się tak apropo ostatnio ciągle ) to ostatecznie biegłem jak młody Bóg. Bez zmęczenia, bez tragedii, bez obawy, równym tempem, mocno i radośnie. I choć boli mnie wszystko, choć czuję każdy mięsień to ból ten sprawia mi jakąś taką przyjemność. Sprawia mi radość. Przeciągam się, rozciągam, rozmasowuję, wzdycham i stękam, ale wszystko to z tym uśmiechem na twarzy, z tą radosną świadomością – jest moc.