sobota, 29 grudnia 2018

Ścieżka 537 Do przodu

Jeżeli była we mnie jakaś wiara, to wiarę tą szlag trafił w tygodniu przed tym tygodniem. Tak jak sponiewierały psychikę moją słabą wszelkiego rodzaju spóźnienia, to nie sponiewierały jeszcze nigdy. To było już ponad moją wytrzymałość. To już przelało czarę goryczy. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach, po czasie walki, po próbach przeciwstawienia się, gdy okazało się, że nic to nie daje, przyszło zobojętnienie. A może raczej poddanie się. Jakaś forma rezygnacji? Bo o ile do jebanego, pieprzonego 504 już jakoś przywykłem, to to co wyprawiała lokomotywa przed świętami przeszło moje oczekiwania. A to nie przyjeżdżała wcale i musiałem kombinować inne formy przemieszczania się, a to jak już przyjeżdżała, to całkiem zimna, i nie wiem czy to przez kompletną awarię czy też przez myśl pana konduktora, że co jak co ale on to to pierdoli i dalej w zimnie jechał nie będzie, stawała w połowie drogi i już. I pierdolony tłum przestępował z nogi na nogę czekając na mrozie na coś, co powiezie go dalej. I tak to jakoś tak wszystko się kumulowało, tak jakoś stawało mi bokiem, że w pewnym momencie przyszło załamanie. Pierdolę to. Ja nie cierpię się spóźniać, to jedna z moich zasad. A gdy spóźniam się wciąż i wciąż, i nie mam na to wpływu szukam jakiejś odpowiedzi. Dlaczego tak? Czy kurde chcę czegoś niewyobrażalnego? Nie, ja chcę tylko, oczekuję, że skoro coś jest napisane, to mogę się tego trzymać. Mówię szczerze, jak sięgam pamięcią, ani razu ani jebane 504, ani lokomotywa nie przyjechały na czas, tak wg rozkładu. Czy więc ja chcę czegoś niewykonalnego? Nie, to jest wykonalne. Dlaczego się więc tak dzieje, że nie jest? Dlaczego się tak dzieje? Pytam więc Boga: ej ty tam Bóg, dlaczego wciąż i wciąż się to wszystko spóźnia? Możesz mi łaskawie odpowiedzieć? Przecież cię nawet proszę, błagam wręcz ale wciąż to samo. Ja przecież nie oczekuję cudu, oczekuję tylko zwykłej punktualności. I mnie tknęło. Zdałem sobie sprawę, że Bóg to w sumie to pierdoli. On to po prostu pierdoli. Co z tego, że taki jeden er wstając rano prosi go o to, żeby coś się tam no ten? Co z tego, że jakiś tam er prosi go o coś całe życie? Nic. Bóg ma to w dupie. Tknęło mnie, że przecież ja całe życie go o coś proszę, modlę się, namawiam i nic. Tknęło mnie, że KURWA NIC. Takie olśnienie. Bóg nic nie robi. Nic. I taka refleksja przyszła zaraz potem, że dlaczego miałby robić. Kto, no kto powiedział, że Bóg spełnia prośby, wysłuchuje modlitw? Kto to wymyślił? Nakładli mi w młodości dobrzy katecheci, że Bóg taki właśnie jest. Ale skąd oni to wiedzą? Naście lat zajęło mi odkrycie prawdy. Kurde no, ile lat żył człowiek w błędnym myśleniu. Tak teraz patrzę. Czy jest ktoś, komu modlitwa pomogła? Jakiś człowiek który zaświadczy, że Bóg jednak ma baczenie na nasze modlitwy? A jeżeli nawet, to czy to na pewno sprawka boska czy zwykły przypadek. Bo jak mniemam na każdego takiego znajdzie się kilku innych którym nic się ni zmieniło. Nauczyli małego era – żyj uczciwie, a Bóg ci pobłogosławi. No więc żył er uczciwie. Teraz ma lat dzieści i widzi, że jakoś nie pobłogosławił. Ani w życiu osobistym, ani zawodowym. Patrzy na ludzi obok i taki jakiś mały przy nich. Taki jakiś nikt. I pyta – czy żyli lepiej, uczciwiej? Wielu zna i raczej wątpi. Więc dlaczego mają lepiej? I patrzy na ludzi innych. Takich dobrych, ciepłych, pomagających bliźnim - i widzi jak cierpią. Widzi jak spadają na nich coraz to nowe ciężary. Takich ludzi którzy im więc czynią dobra tym więcej dostają po dupie. I widzi zarazem takich co wszystko w dupie mają, a szczęście im sprzyja na każdym kroku. Taka to niestety smutna prawda. Bóg ci erku nie pobłogosławi za dobre życie. I generalnie gdzieś ma twoje westchnienia, twoje wołania. Ktoś mi ładnie napisał w życzeniach świątecznych, że jakby mnie odpowiednio pielęgnować można by mnie mieć na całe życie. Święta prawda. Ale takiego Boga to szczerze wali. Mogłem, naprawdę mogłem być jego głosicielem. Sławić i wielbić jego dobro. Upewniać ludzi, że jest miłosierny, że warto się do niego zwracać. On istnieje, tego to akurat nie kwestionuję, ale istnieje w innej formie niż ta w której mnie wychowano. W innej formie niż ta chrześcijańsko kościelna. Gdzieś tam słyszałem, że jest taki nurt myślenia, że Bóg kiedyś tam stworzył to wszystko, a potem o tym zapomniał. Chyba coś w tym jest. Nie wiem co rządzi światem ale na pewno nie miłosierny stwórca. Taka to oto refleksja wyszła mi z głupich spóźnień głupiej lokomotywy. I co pozostaje? Ano nic, jebać to. Nic się nie zmieni. Ani modlitwa, ani post, ani wyrzeczenia, ani pielgrzymka do Częstochowy nic nie zmieni. Chory będzie chory, biedny będzie biedny. a bogaty będzie bogaty. Jednym będzie się powodzić bez względu na to co czynią, innym będzie się nie powodzić z tego samego względu. I idąc tym tropem naszła mnie myśl w święta: po co w takim razie żyć. Budzę się rano z myślą: na ki? Gdzieś tam ludzi zabrało tsunami, ileś innych istnień zginęło na drogach, jeszcze ileś w kopalni, a ja tu żyję. Na ki? Zabrałbym się chętnie już z tego świata. Ale tak najbardziej to chyba chodzi mi o to żeby zobaczyć wreszcie tamten. Przekonać się czy jest, i jeżeli jest – to jaki. I może zapytać tam Boga na ki? Na ki chuj takie życie, bo aktualnie wiary we mnie już nie ma.
A w rzeczywistości? To powyżej to właśnie chyba rzeczywistość. Szara i pełna zwątpienia. Może i funkcjonuję ale jakoś tak bez przekonania. Może jak wreszcie słońce zobaczę coś się zmieni. Bo pogoda marna. Chmury, chmury, chmury. Pada śnieg, znika, potem znowu pada i znowu znika, potem pada deszcz i znowu deszcz i tak w kółko. A słońca jak nie było tak nie ma.
W bieganiu też bez rewelacji – chociaż dzisiaj – wykręciłem naprawdę dobry czas. Ale to tylko dlatego, że przez jakieś 1,5 km biegła przypadkiem obok jakaś nieznajoma. I w pewnym momencie mnie wyprzedziła. Nie mogłem oczywiście tak tego zostawić. W efekcie czego mam teraz wykręcony super czas i … zawroty głowy.





sobota, 15 grudnia 2018

Ścieżka 536 Do przodu

Miałem wrócić w piątek do honorowego krwiodawstwa. Z powodu odczulania nie oddawałem krwi przez parę ładnych lat. Był to proces długi i uciążliwy. I o ile przyniósł spodziewane efekty w tym na co byłem uczulony, to ciekawostka, teraz jestem uczulony na to, na co nie byłem wcześniej. Dobre co? Co by nie powiedzieć, powiedzieć jednak mogę, że było warto. Jakoś tak czuję po sobie, że jest lepiej. Jak sobie przypomnę jak kiedyś „umierałem” w pewnych miejscach czy pewnych okresach to naprawdę inny świat jest teraz. No ale z tym już koniec i można znowu oddawać krew. Spojrzałem do książeczki i z przerażeniem stwierdziłem, że ostatni wpis pochodzi z 2011 roku. To już tyle lat. Poszedłem więc w piątek. Niestety. Okazało się, że moja krew jest za słaba. Ma za mało czegoś tam. A za mało czegoś tam wynikiem jest przemęczenia i niewyspania. I to niewyspania i przemęczenia nie chwilowego, ale takiego długotrwałego. To proces. I fakt, usiadłem i pomyślałem. Właściwie to otworzyło mi oczy. To znaczy zdawałem sobie sprawę, że niszczę swój organizm, że przesadzam, że się nie oszczędzam ale jakoś tak nie dopuszczałem myśli, że może to doprowadzić do czegoś złego. Złego takiego w sensie na przykład, że moja krew będzie miała za mało czegoś tam by być pobrana. Trochę to słabe i trochę przykre. A uważałem się za niezniszczalnego no. Inna sprawa, że termin wybrałem sobie zdecydowanie niewłaściwy. Ten czas zawszy był kiepski w moim wykonaniu. A to jakieś infekcje, a to jakieś przeziębienia, a to choroby. Wprawdzie w tym roku nic takiego, odpukać, nie miało miejsca, jednak czułem, że coś jest nie tak. I do biegania nie maiłem serca, i wyniki jak już pobiegłem miałem słabe, i jakieś takie głowy zawroty po wstaniu z fotela i takie ogólnie gorsze samopoczucie. Wychodzi więc na to, że to nie przypadek jednak. Ale właściwie to i tak bym tej krwi w ten piątek nie oddał, bo okazało się, że po odczulaniu odczekać muszę 180 dni więc kwarantanna kończy się 22 kwietnia. Tymczasem coś z tym tak kiepsko rozpoczętym piątkiem trzeba był zrobić. Poszedłem do kina. Tego kolesia, z młodym człowiekiem, zauważyłem już czekając na windę. Napatoczyli się tak jakoś jakbyśmy mieli tam umówione spotkanie. Młody człowiek wyglądał na trochę zagubionego, natomiast ten koleś na cfaniaka. Od razu mi się nie spodobał. Nawet czekając na tą windę przeszło mi przez myśl, że chętnie bym mu jebnął. Tylko że za co? Za to że cfaniak? Przecież i mnie często tak określano. Więc czy cfaniak to powód do walenia w ryj? Tak czy inaczej od razu mi się nie spodobał. Ponownie spotkaliśmy się przy kasie. Na górę wjechaliśmy jakoś innymi windami, i to chyba szczęście, bo kto wie co by było gdybyśmy jechali jedną? Stali za mną. I wtedy się zaczęło. Cfaniak najpierw walną: chodź przyjdziemy jutro, jutro są bilety po 12 zł. Potem coś tam, że lepiej iść do mcd i na plac zabaw. A na koniec gdy młody człowiek wił się przy ścianie jakby chciał się w nią zapaść, pierdolnął: dawaj swoje drobniaki, nie będę przecież przepłacał. Kurwa. Ja pierdolę. Nie moja to sprawa, nie będę się wtrącał w czyjeś życie ale tak się mi żal zrobiło tego chłopca, że no nie wiem. To był jego ojciec prawdopodobnie. Prawdopodobnie zabrał syna do kina. I co, tak tego młodego człowieka traktuje? Co to kurwa jest? Nie wiem co wyrośnie z tego młodego człowieka. Nie wiem jak potoczą się jego losy. Ale jaki ma start? Jaki wzór, jaki przekaz? I niech nie pierdolą mi tu mądre głowy, że każdy kowalem jest własnego losu. Jak ten młody człowiek ma ten los akurat kuć? Jakie popełnił błędy, że stojąc w kolejce w kinie ma się dokładać do biletu? Zapomni o tym czy będzie całe życie wyjście z tatą do kina pamiętał? Każdy jest kowalem swojego losu. A ja tyle razy kurde pisałem, że życie jest do dupy. Tyle razy. Pisali, że marudzę, że przesadzam i takie tam. Przyznaję, jest i fajne, jest i świat piękny. Ale co to kurde warte gdy ktoś cierpi ból niewyobrażalny? Ból niesprawiedliwy. Niesprawiedliwy jak cholera. Za co, dlaczego, po co? Ktoś dobry jak mało kto. No pytam się za co? I jak ma los swój kuć trzech innych młodych ludzi? Gdy patrzą. Gdy się boją. Nawet nie wyobrażam sobie jak oni się boją. To musi być potworne uczucie. Nie pokazują tego pewnie, ale boją się pewnie bardzo. Na pewno się boją. I co, zapomną o tym? Teraz, gdy kształtuje się ich myśl, teraz gdy widzą coraz więcej - odbierana jest im radość, odbierany spokój, odbierana beztroska? Świat jest straszny. Nie rozumiem świata, nie rozumiem Boga. I gdy słyszę, że innego młodego człowieka, człowieka dobrego i ułożonego, dotyka choroba duszy to buntuję się jeszcze bardziej. Co to jest by dzieci musiały ratować swoją duszę tabletkami? Co to jest by nie czuły się bezpiecznie? Świat jest straszny. Ludzie powariowali. Niby mamy wszystko, a tak naprawdę nie mamy nic. W mediach piękne święta, uśmiechają się, przytulają, Mikołaj dzwoni dzwonkiem, a gdzie to w życiu? W mediach muzyka, śpiew, taniec. Wszystko kolorowe i błyszczące, a gdzie ta szarość zza okna? Wszystko to ułuda która zatruwa nasze serca. Ja twierdzę, że życie nic nie warte. Pokazują, że niby kolorowe i wesołe ale tak naprawdę to tylko ściema. Kit który ma nam przesłonić prawdę. I ma nas ogłupić. Bo życie tak naprawdę to ból, to cierpienie, to strach, to niepewność, to samotność. Nie boję się śmierci. Nie będzie gorsza niż to co teraz. Bo życie w takim świecie mija się z sensem. To bezsensowne marnowanie energii. Szkoda czasu na taki świat. Nie boję się śmierci bo właściwie w takim świecie to już umarłem. Niby żyję, a nie ma mnie. Nie wiem kto to powiedział i nie pamiętam czy dokładnie tak ale słyszałem ostatnio taką myśl: Kto umarł za życia nie będzie się bał śmierci. I tak właśnie mam.

niedziela, 9 grudnia 2018

Ścieżka 535 Do przodu

Mam myśl której nie mogę rozeznać. A raczej plan. Nie wiem jak plan ten określić. Jak określić wątpliwości z nim związane. Jeszcze parę dni temu zdecydowany byłem. Dzisiaj mam wątpliwości. I nie wiem czy wątpliwości te to strach czy rozwaga. Tak różne uczucia, a tak mało je dzieli. Pytałem nawet Boga, prosiłem o podpowiedź, znak, w śnie jakiś. Niestety, nic z tych rzeczy. Sny beznadziejne jak miałem, tak mam. Rety, jakie ja mam durne sny. Pojąć nie mogę nigdy skąd się tak durne biorą. We śnie więc podpowiedzi nie uzyskałem. Na jawie też zresztą nie. Choć w pewnym momencie padło skądś pytanie czy będzie to uczciwe? Czy w planie tym działał będę podstępnie? Czy posłużę się kłamstwem. Tak – odpowiedziałem – posłużę się kłamstwem. No ale takim małym, takim malutkim kłamstewkiem. To masz odpowiedź. Chcąc zatem być uczciwym nie mogę, nie powinienem. Nie powinienem choć przecież działałbym w słusznej sprawie. Dążył do tego co przecież słusznie się mi należy. Bycie uczciwym jest ciężkie. Jeny jak bycie uczciwym jest ciężkie. W tych czasach gdzie należy korzystać z okazji, gdzie można naginać i naciągać, gdzie liczy się tylko ten zysk na końcu. Jak trudno zachować się uczciwie gdy jest się rąbanym na każdym kroku. I tak wstanę jutro jak co dzień i pójdę jak co dzień tak się dawać rąbać? Kurde – przecież to frajerstwo. No i nie wiem, wprowadzać plan w życie czy nie. Ciężko podjąć decyzję. Zachować rozwagę? Być uczciwym? Czy jednak podjąć ryzyko i nie okazać strachu? Co zrobię? Nie wiem co zrobię. Może zdam się na impuls chwili? Bo w sumie co tu planować, nad czym myśleć? Ileż to planów i rozmyślań za mną? Ile z nich już zapomnianych? Zaprzątały mi głowę a dziś nie ma po nich nawet popiołu. Będzie co będzie. Niby jest ta refleksja, że zdawanie się na los ta takie okazywanie słabości. To taka dziecinada. Los trzeba brać przecież we własne ręce. Ale czy trzeba mi więcej od losu? W sumie wszystko mam – to po co się rzucać, po co narażać? Z tym, że jak stoisz w miejscu to się cofasz. Ja się cofam. Od dawna się cofam. I może chciałoby się coś zrobić, może coś zmienić, może ruszyć jednak jakoś tak sił brak. Jakoś tak zapału, ochoty, konsekwencji nie starcza. No i nie ma celu. Tak, celu nie ma. To chyba główna przyczyna. Robić coś dla samego robienia? Bez sensu. Nie mam celu. Brak mi w życiu celu i dlatego stoję tu gdzie stoję.

W codzienności pogoda fatalna. Zimno, pada no i nie ma słońca.
Biegam bez entuzjazmu mało i ze słabymi rezultatami. Wczoraj jedynie coś się na chwilę przejaśniło, i biegło się lepiej na takim małym Biegu Charytatywnym. To chyba w nagrodę od nieba? A kolano trochę dokucza.
Nic mi się nie chce, łażę bez składu i ładu.
I kurde rozkład mi zmienili. Kurde na duże gorsze połączenia. Słabo. I tak ledwo już żyję, a będzie jeszcze gorzej. Wykończą mnie te dojazdy, wykończy mnie to wstawanie w ciemności.
Ale poczytałem sobie trochę wspomnień z przeszłości i widzę, że nie jest tak źle. Wtedy to dopiero były doły.

A piosenka fajna, jedna z tych fajniejszych. Tak se chodzę i tak se śpiewam te lalala. Za to klip nie wiem czy nie najfajniejszy z tych fajnych.

sobota, 1 grudnia 2018

Ścieżka 534 Do przodu

Gdy tamtego poniedziałku zderzyła się lokomotywa z łosiem było ciemno i zimno. Łoś przypłacił to życiem ale lokomotywa dalej już nie pojechała. Czas płynął, robiło się ciemniej i zimniej. Gęsty tłum kłębił się zdezorientowany. I tak stojąc w tym tłumie, nie wiedząc co, nie wiedząc jak i nie wiedząc kiedy zdałem sobie sprawę jak mały mam wpływu na to wszystko. Nic, ale to zupełnie nic nie było zależne ode mnie. I od nikogo innego z tego gęstego tłumu. Można było tylko czekać na to co się wydarzy. Czekać jak w jakimś potrzasku. I zdałem sobie sprawę jak wszystko jest nieprzewidywalne. Niby jak zawsze jedziesz, niby jak zawsze wiesz gdzie jedziesz, niby czujesz się bezpiecznie i wiesz nawet o której mniej więcej dojedziesz - gdy nagle wszystko znika. Traci wartość, staje się nic nie znaczącym gdybaniem. Bo może i czegoś oczekuję, może i coś planuję, i robię może dużo w kierunku realizacji planów, ale czy wiem, że osiągnę cel? Chodzi za mną ta refleksja od czasu jakiegoś. Chyba od jakichś dwóch tygodni. Chyba od niedzieli gdy złapało mnie lekkie przeziębienie. Nieduże, niegroźne, szybko się z nim uporałem, jednak dzień, dwa nie mogłem być sobą. Nie mogłem normalnie funkcjonować, nie mogłem normalnie myśleć, nie mogłem … biegać. To refleksja taka sprzed lat wielu. Myśl taka gdy błąkaliśmy się z Kurakiem beztrosko. Błąkaliśmy się w stanie często wskazującym. Nic wówczas nie było. Nie było planów, nie było celów, nie było pewności. Braliśmy co los dał. I z nikim nie walczyliśmy. Zbędne było dla nas dyskutowanie, przekonywanie, upieranie się przy swoim, wszystko kwitując obojętnym: "Tak jak mówisz miśku". Gdzieś tam później nasze drogi się rozeszły. Kurak został z tym swoim nieplanowaniem, a ja zacząłem planować. Praca, pieniądze, samochód, dom, kobieta, rodzina, dzieci, kot, wakacje, telewizor, kariera, poważanie, stabilizacja, szacunek. I tak lat naście. Naście lat w ciągłej gonitwie. Ciągłych nerwach, obawach, lękach, nadziei. Oczywiście – były i sukcesy, była i radość, była i satysfakcja. Ale gdzie jestem dzisiaj? Dzisiaj, od dwóch tygodni, chodzi za mną tamten czas z Kurakiem. Machnąć ręką na cały ten kram. Warty jest tego całego zaangażowania? Los i tak zrobi po swojemu. Mówią weź los we własne ręce. No więc biorą. Ludzie biorą los we własne ręce. I słychać, że niektórym się nawet udaje. Z tym, że na tego jednego o którym trąbią, którego stawiają za wzór przypada paru innych którzy swoje niepowodzenie skrywają w najgłębszych zakamarkach świata. Oni za wzór stawiani nie są. Pomysł mnie dopadł, by rzucić papierem w robocie. Skoro sami nie są skorzy, to rzucić im papierem, postawić przed faktem to może coś ich ruszy. Bo pracownikiem jestem co by nie powiedzieć wspaniałym. Więc się tak dawać wykorzystywać? Ale też tak sobie myślę z drugiej strony: czy w ogóle warto? Czy warto robić jakieś akcje, jakąś politykę? A srał ich pies. Na chleb mam, na wachę do Rumaka mam, nad morze mam, w sumie co mi więcej trzeba. Więc srał ich pies. Niech się tym udławią. Do grobu i tak tego nie zabiorą. Jeżeli los zechce da mi to czego pragnę, jeżeli nie zechce – nie da, choćbym na głowie stanął. Wiec chodzę sobie tak ostatnio. Jakoś tak bez napinki. Nawet nie rzucam słownictwem na „k”, „j”, „ch” czy „h” gdy przychodzi mi stać w gęstym tłumie gdzieś w ciemności i zimnie. Przyjedzie inna lokomotywa to przyjedzie, nie przyjedzie to nie przyjedzie, sam jej nie przyciągnę. Będzie co ma być. I marzeń jakoś tak mniej, jakoś tak celów mniej, jakoś tak inaczej. I myślenia też mniej. I tak świata tego nie zrozumiem. I nie poznam co, dlaczego i po co. Więc robię co mam robić. Robię sumiennie i uczciwie. Mówię co mam powiedzieć. Czasem zamiast starego: Tak jak mówisz miśku, walnę jakieś „aaatam” lub „nie chce mi się z tobą gadać” i idę. Idę w swoją ścieżkę. Słucham co warte słuchania. Patrzę co warte patrzenia. Ale jakoś tak wszystko spokojniej, jakoś tak bez emocji. Jestem sam ze sobą. Zdać się całkiem na to co los da i mieć święty spokój – to mój cel.

W codzienności Rumak dokładnie dwa tygodnie temu odstawiony definitywnie. Ładniejsze i wygodniejsze ma lokum. Nawet mu drzwi piękne drzewniane dwa tygodnie temu pomalowałem ( co będzie z tego malowania się okaże bo mróz był akurat ). 
No właśnie mróz przyszedł. No właśnie dwa tygodnie temu. Z początku nieśmiały, wczoraj zaszalał poniżej dychy. I zmarzłem trochę wczoraj gdy wracałem o 1 w nocy z roboty. Tak, posiedziałem trochę. Ale tą sprawę od której w robocie mojej wszystko się zaczyna i wszystko kończy mam już zamkniętą prawie. Jeszcze ubrać to w słowa fachowe i koniec. Odetchnę jak co roku. Zawsze oddycham z ulgą, zawsze opada ze mnie stres po sprawy tej zamknięciu.
Biegam mało. Raz, że mróz, dwa, że lekkie podziębienie zostało. Tak raz w tygodniu biegam.
Co tam jeszcze? Aaa. Jakiś miesiąc temu padł stary, dwudziestoletni telewizor - i ostatnio na czarnym piątku się wziąłem i kupiłem nowy - zaszalałem - całe pincet złoty mnie kosztował.

sobota, 10 listopada 2018

Ścieżka 533 Do przodu

W sumie mógłbym wrzucić jakiś klip wzorem Smoka i mieć pozamiatane. W sumie mógłbym też napisać, że wstałem rano a położyłem się wieczorem, i pozamiatane mieć taksamoż. W sumie mógłbym też nie napisać nic i w sumie to byłoby najlepsze. Nieraz nie chce się pisać. Tak samo jak nieraz nie chce się gadać. Ale nieraz trzeba tą niechęć przełamywać. Trzeba powiedzieć coś czy napisać nawet gdy się nie chce. Piszę więc choć mi się nie chce. Gdybym miał wczoraj pisać też by mi się nie chciało. Bo też o czym tu pisać. Szaro i buro się zrobiło. Mgły przyszły, a czegoś takiego co było w czwartek to nie widziałem chyba nigdy wcześniej. Ciężka gęsta mgła od rana do wieczora. Więc o czym pisać? Że szaro i buro? Gdybym pisał we wtorek pewnie też by mi się nie chciało, choć idąc ciemnym rankiem ulicą słyszałem piękny śpiew kosa. Co go naszło i dlaczego zastanawiam się do dzisiaj. Lecz przyznaję, że jakoś tak raźniej się zrobiło. Jakie to przewrotne jak się przekonujesz jakie ważne jest coś, gdy tego już nie ma. Taki kosa śpiew. W sumie niezauważalny bo wszechobecny w ciepłe miesiące, a taki przykuwający w miesiące zimne i ciemne. Chociaż? Nie, jednak zawsze przykuwa, przynajmniej moją uwagę kosa śpiew przykuwa zawsze. Nawet w te ciepłe miesiące. Teraz tylko te ciepłe miesiące przywołuje. Wyrywa z szarej i burej rzeczywistości. Co nie zmienia faktu, że jednak rzeczy smakują przewrotnie najlepiej wtedy gdy już ich nie ma. Świąteczne ciasto po świętach. Gdybym pisał natomiast we Wszystkich Świętych też by mi się nie chciało. Nie był to dzień tragiczny wprawdzie tak jak ten zeszłoroczny ( choć takiego oczekiwałem ), to jednak rewelacyjny nie był również. Przegniłem go. Jak bez ducha – przegniłem. Nawet biegać nie biegałem. I nawet zły byłem na siebie, że go tak przegniłem, tak straciłem. Bo nie mogę przecież tracić dni, tracić tak na nic nierobienie, no nie mogę przecież. Wzięła mnie jednak pod koniec dnia tego refleksja. A dlaczego nie mogę? W sumie młodszy już nie będę. W sumie czas już chyba przewartościować swoje siebie postrzeganie. Ciągle, jak w bieganiu, chcę więcej, chcę dalej, chcę szybciej. Ale może czas najwyższy zamiast więcej, dalej, szybciej zacząć cieszyć się z tego, że nie jest mniej i wolniej. To już chyba ten czas. Czas gdy utrzymanie tego co jest staje się sukcesem. Czas gdy czas już więcej odpoczywać, więcej odpuszczać. Czas gdy wszystko co możesz zrobić, to by równia w dół była jak najmniej pochyła. Więc skoro i przyroda ma ten czas kiedy odpoczywa może i na mnie już czas? Co nie zmienia faktu, że gdybym pisał to dnia następnego miałbym i o czym i chęci. Dobry to był dzień, ten Dzień Zaduszny. Odwiedziłem wszystkich, wszystkich tych co odeszli. Wszystkim im, tym co odeszli zapaliłem tradycyjny znicz, taki tradycyjny, taki otwarty, taki z żywym ogniem. I w sumie innych takich nie widziałem. Nastawiane tego plastikowego cudowieństwa po brzegi, ale takiego jak mój ani jednego. Cóż, takie to już moje zdziwaczenie, plastikowego cudowieństwa tym co odeszli nie zapalam choćbym nie zapalić miał nic. No i gdybym miał to pisać w Dzień Zaduszny, to mógłbym napisać też, że Rumakiem pojeździłem. Niedużo bo niedużo ale zawsze coś. To rekord, nigdy tak długo nie jeździliśmy. I co ciekawe tych parę jazd późno październikowych i ta listopadowa zaskoczyły mnie świetnymi warunkami. Powietrze jakieś takie jakby rzadsze czy co ale cięło się je jak masełko, bez oporów. Jakoś tak łatwiej było przyśpieszać, jakoś tak osiągać prędkości … łatwiej. I pogrzebałem przy Rumaku trochę, i pobiegłem jak dawniej szybciej i dalej – no, dobry to był dzień. I wiem nawet dlaczego – było słońce. Co nie zmienia faktu, że gdybym pisał to dnia następnego to wylałbym na dzień ten wiadro pomyj. Po pierwsze, przez kolano nie dobiegłem do mety, a po drugie na Ł3 dostaliśmy taki wpierdol, ale to taki, że ja pierdolę. Dramat normalnie, dramat. I nie wiem w sumie teraz co gorsze, czy wyrzuty sumienia gdybym wreszcie zdecydował się uczynić życie to prostym, czy ból serca gdy trwam przy starym. I tak to właśnie. Dni są różne. Złe, dobre, i znowu złe i czasami aż się pisać nie chce ale pisać trzeba. No bo co? - tak już całkiem zniknąć, zamilknąć, odejść?
A i jeszcze jedno. W ostatnich latach na cały mój blok przewielki w takie święto narodowe flag w bieli i czerwieni wisiało zawsze sztuk jeden. Dzisiaj wisi już trzy. Trzysta procent normy i nawet cieszy mnie nie wiedzieć czemu. Ludzie – wieszajcie flagi.


piątek, 2 listopada 2018

Ścieżka 532 Do przodu

W sumie jakie to życie jest proste. Jutro o 20:30 zasiądę ponownie na Ł3. Na Ł3 zasiadam regularnie co roku. I po dwóch ciężkich godzinach wyjdę z Ł3 jak co roku z dobrze znanym: kurwa znowu wpierdol. Co roku to samo. A czasami i dwa razy w roku. W sumie to już nawet nie boli tak bardzo. W sumie jak wiesz czego się spodziewać … A przecież w sumie mogłoby być zupełnie inaczej. Przecież to takie proste. Po co mi przeżywać to coroczne upokorzenie. Przecież wystarczyło by zmienić stronę. No właśnie, to takie proste. Zmienić barwy i już wszystko jest lepsze. I stadion piękny pod nosem, i na stadionie sami swoi, nie trzeba się w język gryźć, można swobodnie wyrażać emocje. I kumpli od razu tysiące. No i przede wszystkim już nie ma upokorzenia. Teraz już jesteś zwycięzcą, jesteś z wygranymi, teraz już się cieszysz. Kurde jakie to proste no. Jak sobie pomyślę ile bym zyskał przez tą jedną zmianę barw to aż mi się wierzyć nie chce i aż dziw bierze, że tego nie robię. Miałbym o tyle więcej powodów do radości i o tyle mniej powodów do smutku. Byłoby super. Po co trwać przy tym starym więc? No po co? Tylko same kłopoty przez to. Przecież przez to kłopoty od lat już tylu. Od samego szczeniaka. Ten wybór z dziecięcych lat. Tak odmienny od wyborów kolegów z osiedla. Oni z tymi których wielu. Ja sam przeciw wszystkim. A mogło być tak prosto? Po co więc nadal przy tym trwam? Wystarczy jedna decyzja i wszystko stanie się łatwiejsze. Jakież to proste. Jedna decyzja. I po co trwam przy innych życiowych wyborach? Aż się sobie żałosny wydaję jak myślę jaki jestem głupi. Życie jest proste, naprawdę. Wystarczy właściwie wybierać, wystarczy trzymać ze zwycięzcami. Wystarczy umieć zmieniać decyzje, wystarczy robić to co chcą widzieć. Jakież to kurde proste no. Zmienić podejście do życia. Praca, obowiązki, pieniądze, kobiety, rodzina, uczciwość, honor, wiara, nadzieja. W formie w jakiej obecnie to wszystko wyznaję przynoszą mi same rozczarowania. A ludzie potrafią zmieniać. Potrafią zapomnieć o tym co mówili, o tym co przysięgali, o ty w co wierzyli. Potrafią odejść, zapomnieć, zastąpić lepszym. To jest recepta, recepta ta szczęście. Zostawić, zamienić na lepsze. Kurde jakie to proste no.

W codzienności ostatnie dwa tygodnie, a ostatnie parę dni w szczególności, dały mi nieźle popalić. To jakaś kumulacja. Opisać w stanie nie jestem, i tak jestem zdegustowany, że nawet mi się nie chce - jak bardzo. Ilość spóźnień, opóźnień, minięć, strat czasu nabrała takiej skali, że aż mi się wierzyć nie chce że to możliwe. I zastanawiam się czy to realne jest. Czy to możliwe, żeby aż tak, żeby każdy krok, każdy ruch, każdy wybór był z góry skazany na niepowodzenie? To jakby ktoś patrzący z góry ciągle coś mataczył, ciągle coś wikłał, komplikował, utrudniał, i jakby ciągle się dobrze bawił moim kosztem. Nie starczyło mi sił, i nie starczyło cierpliwości. Przegrałem. Przegrałem i jestem zmęczony Zmęczony bezradnością swoich działań. To może zmęczyć. Jak stajesz przed świadomością, że w sumie na nic nie masz wpływu. Możesz robić i to i tamto, starć się, a na końcu i tak będzie co ma być. Opadają Ci ręce i zastanawiasz się po co. Zastanawiasz się czy warto ciągle chcieć. Przecież i tak będzie co ma być.

P.S. Dziś zrobiłem parę kilosów Rumakiem. To rekord. Pierwszy raz jeździłem w listopadzie. I nawet bez bólu stawów i nerek. Pięknie jest w pogodzie, naprawdę pięknie. Jestem autentycznie zadziwiony i niezmiernie zadowolony z tegorocznej pogody. Ale to już definitywny koniec. Sezon zamykamy z 48 736 km na liczniku.


P.S. 2. Smok mi przypomniał. No, aż wstyd, że zapomniałem co tak lubiłem.

sobota, 27 października 2018

Ścieżka 531 - Do przodu


To już prawie dwa tygodnie od momentu jak leżeliśmy sobie z Rumakiem w trawie. Wydarzyło się przez ten czas i dużo i mało. Jak to w życiu. Ale jakoś tak nie mogę się pozbyć myśli, że w sumie w życiu tym porąbanym nie ma nic cenniejszego. Nic cenniejszego niż leżenie w trawie. Wygodnie, wolno, ze wzrokiem wpatrzonym w niebo. I jakoś coś dziwnego się ze mną dzieje. Jakoś strasznie mi wszystko spowszedniało, czy też raczej straciło sens. A może raczej nie sens – a wartość. Powtarzam sobie wprawdzie: ty ej weź się ogarnij bo i znajomych potracisz i z roboty cię wyleją – ale jakoś tak to mało przekonująco brzmi. Tak jakby to takie tylko zaklinanie rzeczywistości było. Jest ta kurde myśl, że no nie no tak nie można, że trzeba myśleć o zapewnieniu sobie przynajmniej socjalnego minimum, że co to będzie jak a nuż … Ale tak generalnie – to co będzie? Czy to ważne? Ważna ta gonitwa? Nie wiem, może to wyraz bezsilności. Może wyraz słabości. Może świadomości, że już i tak nie dostanę tego o czym marzę, więc tak właśnie to teraz sobie umniejszam, tak marginalizuję – bo wiem, że to już nie dla mnie. Trzeba by tu jakiegoś psychoanalityka mądrego. A gdyby nawet przyszedł i gdyby nawet powiedział coś mądrego to i tak prawdopodobnie zlałbym to ciepłym moczem. Bo w sumie co? Spojrzałem dzisiaj z racji tam czegoś na poranny program śniadaniowy. I popatrzyłem co tam w świecie. I tak na ten przykład jeden taki co rybę złowił – jeździ motorem, klub prowadzi jakiś muzyczny, jakieś tam biznesy, walczyć ma na ringu – no normalnie wspaniały gość nowoczesny. Inna znowuż piosenkarka się na hiszpański zapisała, zaczęła grać w tenisa a na jesienną chandrę lata do Londynu. A ja? A ja natomiast położyłbym się w trawie. Jakoś nie trzeba mi tego wszystkiego. Nie wiem po co oni to wszystko robią. Może po to by poczuć się lepszymi? Może? Ale myślę tak sobie, że ja nie robię tego wszystkiego, nie rzucam się w te wciąż to nowe wyzwania bo czuję, że mi, mojego o mnie mniemania by to nie poprawiło. Nic by to nie dało, nic nie pomogło do czasu …... aż nie odnalazłbym miłości. Ale miłości tej w sobie. Kuuurde no tak do mnie przemawiają te słowa św. Pawła, że no aż kurde nie mogę. I jeszcze potem pokazali dobrych ludzi. Dobrych, naprawdę dobrych. Ala taka mnie myśl naszła. Po co oni to robią? Czy bardzo się różnią od tego wcześniej co ryby łapie albo od tej wspaniałej piosenkarki? Piękna to sprawa pomagać, i trzeba to robić, i uczestniczyć w projektach które dają innym promyk szczęścia ale gdy zdaję sobie sprawę, że gdzieś tam, jest człowiek którego taki dobry ktoś skrzywdził to jakoś mi smutno. Gdy myślę, że gdzieś tam jest facet, podobno nawet wspaniały facet, którego ten człowiek, dobry człowiek, człowiek który pomaga potrzebującym, okaleczył prawdopodobnie na resztę jego życia to nic nie rozumiem Co więc jest prawdziwe? Chyba to jakoś tak łatwiej pomagać tym tam hen gdzieś. Ale co masz wokół siebie? Jak kochasz? Albo taki jeden co fundacji jest prezesem. Też pomaga, też dobre ma czyny, ale jak sobie przypomnę, że szuka na boku to jakiś zniesmaczony jestem. Ma żonę, może i dzieci a ich radość poświęcić jest w stanie dla chwili ...– co więc jest prawdziwe. A co ja, er wspaniałomyślny, co ja robię wokół siebie? Co o mnie powiedziałaby moja mama, co powiedziała Księżniczka, co była, co przełożony w pracy czy kolega? Czy wrzucam biednym do puszki na ulicy, płaczę na widok chorych dzieci a w tym samym czasie nie mam dobrego słowa dla mamy czy przełożonego w pracy? Co więc z tego, że wrzucę ten grosik, co że się wzruszę? Mam miłość? Czy aby przypadkiem ten grosik, to wzruszenie to tylko takie uspokojenie sumienia. Mierzi mnie to wszystko, ten świat zakłamany. Mierzi mnie to ciągłe doskonalenie umiejętności, to ciągłe zdobywanie, to ciągłe okazywanie się zwycięzcą. Nie no kurde wiem, to jest kurde potrzebne, to jest kurde potrzebne ale co z tego gdy we własnym otoczeniu czynimy, czynię syf. Co z tego, że poznałbym setkę języków, i milion dolarów zarobił, i został profesorem a ktoś bliski uronił przez mnie łzę – no co? Szukam więc miłości, tej miłości w sobie. A do czasu jak jej nie znajdę – jakoś tak mało mi zależy na całej reszcie.

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.

Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.

I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,
a ciało wystawił na spalenie,
lecz miłości bym nie miał,
nic bym nie zyskał.


... , idę pobiegać.

niedziela, 21 października 2018

Ścieżka 530 Do przodu

Jeszcze tydzień temu o te pore leżałem z Rumakiem w trawie. Zjechaliśmy z jakiejś tam podrzędnej drogi w wrzosowisko i zalegliśmy. Jeny, jak tam w tej trawie było wygodnie. No nie pamiętam kiedy ostatnio było mi tak wygodnie, tak miękko. Tak wygodnie, tak miękko i tak błogo, że zasnąłem. Czegoś takiego to doświadczyłem chyba ostatnio parę lat temu nad morzem. Takiej błogiej nieświadomości, odprężenia. Takiej drzemki wolnej od czasu i przestrzeni. Takiego zostawienia gdzieś tam trosk, problemów, radości i nadziei. Bo w sumie co to wszystko warte? Te troski, te problemy, te radości i te nadzieje. Dzisiaj są, jutro już ich nie będzie. Dzisiaj są takie jutro będą już inne. Niby mówią mądre głowy by żyć chwilą. Niby i może mają rację. W takich chwilach jak ta w trawie z Rumakiem mają rację na pewno. Ale czy z tylko takich chwil składa się życie? Gdybym mógł został bym tam w tej trawie na wieki, tak sobie zasnął błogo i tyle. Ale tak się nie da. Trzeba było wstać, trzeba było wrócić do październikowej rzeczywistości. Tej z którą mam od lat problem. Od początku październikowej rzeczywistości chodzę w oczekiwaniu kiedy się stanie. Stanie to co zawsze się staje. Jakieś takie pierdolnięcie które burzy mój spokój. Zawsze tak było. Zawsze gdzieś ktoś, coś dotykało mojej najgłębszej strefy. Takiej tej najsłabszej. W październiku zawsze byłem słaby, bardzo słaby. No więc w tym obecnym też czekam. Może o tyle dobrze, że już w jakiś tam sposób jestem przygotowany, że już nie weźmie mnie z zaskoczenia. I tak zbierając się tydzień temu o te pore z trawy nawet myśl mnie naszła, że to dziwne. Dziwne, że już połowa miesiąca a nic się nie dzieje. I przeziębienie żadne mnie nie dopada? No dziwne. I dowiedziałem się wprawdzie, że Księżniczki związek się rozpadł, i usłyszałem wprawdzie od Kołcza żebym sam sobie radził, i przeczytałem też o śmierci fajnych dziewczyn i nawet popadłem w tym wszystkim w złość, smutek i zwątpienie, jednak to nie to. Jednak po chwili zawieszenia wróciłem do siebie. Nie złamało mnie to tak jak zawsze. I zastanawiam się czy już nie zobojętniałem, czy już nie stałem się wrednym draniem? Może już mam to wszystko gdzieś, nie obchodzi mnie? Taka mnie refleksja nachodzi, że jebać to, jebać to wszystko. Całe to życie parszywe. Bo co to warte. Ludzie się rozchodzą po latach, przyjaciele zawodzą, a fajne dziewczyny giną za wcześnie. Co to wszystko warte? Jebać to. Nie to żebym nie widział sensu w życiu. Mam tą głupią nadzieję na lepsze jutro. Czy nie chcę żyć, cieszyć się, kochać, podróżować, prowadzić rozmowy do rana, kąpać się w morzu i śmigać na Rumaku? Pewnie, że chcę. Chcę tego jak nikt inny. Nie ma człowieka który pragnąłby tego bardziej niż ja. Ale nie robię z tego celu samego w sobie. Bo w sumie jebać to. Będzie ( a chyba już nie będzie ) to będzie, nie będzie to nie będzie i już, jebać to. Naprawdę to jebać.

Jest 21 października, a słonko nadal świeci. Bardzo ładnie świeci. Ale to już chyba naprawdę koniec. Dzisiaj odstawiłem Rumaka na zimowanie. Na liczniku 48 712.

sobota, 13 października 2018

Ścieżka 529 Do przodu

Przyszło mi dziś skręcać półki. Całkiem proste i szybko poszło. Ktoś inny zapytał mnie czy zmieniam dizajn w domu. No właśnie. Czy zmieniam? Facet, czy też raczej facet jak ja nie zmienia dizajnu w domu. Facet, czy też facet jak ja w domu żyje z tym co ma. Facetowi jak ja nie trzeba zmieniać dizajnu w domu, żeby poczuć się dobrze. Facetowi nie jest to do niczego potrzebne, facetowi jak ja. I chyba nie tylko ja tak mam. Chyba większość facetów tak ma, a przynajmniej tych z mojego rocznika. To kobiety muszą ciągle coś zmieniać. Muszą zmieniać dizajn w domu. Muszą to robić by poczuć się lepiej. Dla nich cały czas musi się coś zmieniać. I nie tylko w domu w sumie. Dla nich musi się coś ciągle zmieniać i w kolorze włosów, i kolorze butów, i w fasonie torebki. Kobiety to niespokojne dusze potrzebujące ciągle nowe bodźca. A faceci. Faceci wolą spokój. Dla nich naprawdę nie ma znaczenia czy ta ściana jest zielona czy czerwona. Bo w sumie za jakiś czas i tak okaże się, że raczej powinna być biała. I facetowi naprawdę bez różnicy czy te buty są czarne czy szare. Skoro mówi, że i w tych i w tych ładnie, to naprawdę tak myśli. Tacy są faceci, a przynajmniej faceci ci z mojego rocznika. I taki facet jak powiedział kiedyś tam coś, i tego nie odwołał, to to ciągle trwa, i nie musi ciągle tego powtarzać.

Przyszło mi dziś też przejechać się kawalkadą setek motórów przez miasto. Pierwszy raz byłem z tej strony chodnika i powiem, że nie wygląda to tak efektownie jak z tamtej strony. Ale fajnie było, przyjemnie poczuć się częścią tej sporej społeczności.

Pogoda dopisuje tak, jak dawno nie pamiętam. Jutro jednak będzie już chyba ostatni weekend z tak wysokimi temperaturami i z tak pięknym słońcem. Polecimy więc z Rumakiem gdzieś na pożegnanie. Chciałoby się nad morze ale to marzenie sciętej głowy. Jak się patrzę na te plaże w internecie o tej porze, jak tak oglądam je w tych kamerach to chciałoby się tam jeszcze posiedzieć na piasku, pospacerować brzegiem, posłuchać fal.


P.S. No chyba, że w garażu. No w garażu to facet może dużo zmieniać. I może tam siedzieć godzinami. Na szczęście, czy też może nieszczęście, ja garażu nie mam. Z dzieciństwa pamiętam jak tata całymi godzinami przesiadywał w piwnicy. Ciągle coś tam majsterkował, coś tam dłubał, coś szperał. To mnie w nim autentycznie fascynowało. No do czasu jak zaczął stamtąd coraz częściej wracać na bani, ale to już całkiem inna historia.

sobota, 6 października 2018

Ścieżka 528 Do przodu

Pomysł zrodził się tuż po przebiegnięciu półmaratonu. W chwili gdy spojrzałem na podsumowanie miesiąca. W chwili gdy spojrzeniu temu zaczęło towarzyszyć zdziwienie. Zdziwienie, że co tak kurde mało. Zdziwienie, bo spodziewałem się więcej. Spodziewałem się więcej, bo i przecież nad morzem trochę biegałem, no i ten półmaraton... No więc trochę się zdziwiłem i trochę rozczarowałem. I wspomniałem jak to rok temu o te coś pore miałem prawie 200 nastukane. I pisałem nawet potem, że spokojnie bym te 200 miał, miałbym je gdybym tylko chciał. Złość się we mnie zrodziła. No i ten przerost ambicji. Ten cholerny przerost ambicji. Już w tyle przegranych akcji mnie wpakował. Nic jednak świadomość, odpowiedź pozostawała jedna – tak, chcę. Rzuciłem rękawicę. Postanowiłem, że we wrześniu przebiegnę te 200 km. I napisać miałem nawet o tym. Ale potem refleksja mnie naszła, że po cóż pisać. No bo przecież ogłoszenie tego wszem i wobec było by ryzykowne. Co gdyby się nie udało? Kicha i kaszana. A przede wszystkim wstyd. Nic nie mówiąc można by się wycofać okrakiem, mieć tylko w sobie piętno porażki, a wokoło grać nadal kolesia co biega aż miło. Ale z drugiej jednak strony byłaby to jednak dodatkowa motywacja. Takie dodanie sobie animuszu. Takie spojrzenia: uda mu się czy nie uda. Te spojrzenia motywowały by co by nie powiedzieć. Jeszcze przed sobą, jakoś bym się do porażki przyznał, noooo ale przed spojrzeniami – oooo nie, co to to nie. Spojrzenia plus przerost ambicji mogły by doprowadzić nawet do „zejścia z tego świata”. Taki to zacięty typ chamowaty ze mnie. No więc? Więc no, na końcu zwyciężył spokój. Ten mój kochany spokój który przychodzi po burzach i tornadach. Jak już mam sobie rzucać wyzwania, jak już się mam czegoś podejmować to niech to będzie wyzwanie rzucone mi. Mi samemu. Mam z tym walczyć sam, w swojej głowie. Sam się mam zmierzyć ze swoimi słabościami, sam mam stawić im czoło w swoim wnętrzu. I ruszyłem. Pierwszy tydzień był nawet spoko. Nastroił mnie pozytywnie. Dał poczucie pewności. Co się ma kurde nie udać. I wszystko było dobrze do czasu, jak coś tak w drugim tygodniu naszła mnie refleksja, że to jakoś mało czasu. Tzn dni do biegania mało. W połowie miesiąca miałem już obawę, że to za dużo jednak. Samymi weekendami, których było całe pięć, musiałbym biegać 40 km co weekend - trochę dużo. Nadganianie natomiast w tygodniu, po całym dniu w pracy, po powrocie do domu, wieczorem - trochę ciężko. I co by nie powiedzieć, w połowie miesiąca przyszło zmęczenie. Bo bieganie, bo inne jeszcze formy aktywności, to jednak odbiło się na moim, co by nie było niemłodym już ciele. W całym wrześniu miałem tylko jeden dzień, dosłownie jeden, gdzie nie było wysiłku fizycznego. Ale to tylko dlatego, że w pracy zostać musiałem. Bo do tego całego biegania doszedł jeszcze brak Kołcza w robocie. Całą druga polowa września spadła na mnie. Zrobiło się naprawdę ciężko. A jeszcze na dodatek na koniec września spieprzyła się pogoda. Przeciwności, przeciwności. I co kurde? Ano nic, przebiegłem. Przebiegłem te chrzanione 200 km. Zajęło mi to 18 dni, kosztowało trochę zdrowia – ale przebiegłem. I jak teraz o tym myślę, jak z dzisiejszej perspektywy na to patrzę to wydaje się to takie nic. Prościzna. Jeszcze więcej bym przebiegł. I taki jakiś lepszy się czuję, jakiś taki pewniejszy. Bo czymże jest wyzwanie, czymże jest pokonywanie barier? To najlepsze co może nas w życiu spotkać. Walczymy z nimi, unikamy i bronimy się przed nimi – ale co gdy już są za nami? Co wówczas? Czy nie ogromna satysfakcja, czy nie pewność siebie. No pewnie, że tak. To dodaje sił, dodaje wiary. Smok myślę może to powiedzieć najlepiej. Po tym kalendarzu swoim. Ile Smok miał obaw, ile razy wątpił, ile nerwów i sił Smoka to kosztowało to Smok tylko wie – a teraz. Teraz myślę, że myśli sobie – prościzna, jeszcze sto takich kalendarzy mogę zrobić. Tak to właśnie sądzę jest. Pewnie że boli, pewnie że jest ciężko, pewnie że przychodzą momenty – chrzanię to, nie dam rady, ale gdy zaciśnie się zęby, gdy podejmie walkę czyż uczucie którego doznaje się po wszystkim nie jest najlepszą nagrodą. To uczucie we własnym sercu. To takie wewnętrzne pokochanie samego siebie. Tego siebie którego tak często ma się już dość. Tego siebie którego tak często zabija się we własnym sercu złym słowem. Coż ja mogę powiedzieć teraz o moich 200 kilometrach? No cóż? Mogę powiedzieć, że były zajebiste. Mogę powiedzieć, że jak je wspominam to się uśmiecham. Uśmiecham się na wspomnienie potknięć na ciemnej drodze, uśmiecham się na wspomnienie rozgwieżdżonego nieba za miastem, na wspomnienie spadającej gwiazdy. Jeny jak sobie przypomnę bieg, taki bieg gdzie wystarczy pobiec te zaledwie 5 km za miasto, tam gdzie nie ma już latarni, tam gdzie nie ma już świateł. I tak biegniesz sobie w ciemności a nad głową piękne niebo. Pełne jasnych gwiazd. Tam hen gdzieś łuna miasta, ruch, zgiełk, a ty tu sam, jeden, jak ten rozbitek na oceanie. I biegniesz sobie, i patrzysz na to niebo i nagle spada gwiazda. Widzisz ją przed sobą w całej krasie. I mimo zmęczenia uśmiechasz się na myśl, że tak chyba widzieli świat Trzej Królowie.

A w codzienności cały tydzień nie biegałem. Choć pogoda dopisuje. Ładnie się nam Październik otworzył. Ten, którego już dano skreśliłem piętnując najgorszym miesiącem roku. Zawsze miałem z nim kłopot. Może tegoroczny będzie miłą odmianą?
Rumak nadal stoi. Zazwyczaj o te pore już spał. Aktualnie natomiast – jutro mamy zamiar pohasać. I to jest kurde informacja radująca.
No i dzisiaj pobiegłem. Dyszkę z czasem 5:25 i to jest informacja radująca też.
Aha. I jak tak biegałem w zeszłym miesiącu, i jak już taki zmęczony byłem mocno to sobie powiedziałem, że jak przebiegnę te cholerne 200 km to sobie wrzucę tu fotkę z półmaratonu w nagrodę. Tylko potem, jak już przebiegłem, zastanowiłem się – co też erze to za nagroda, puknij się w łepetynę.

No i na koniec poniższe. Poniższe wpadło mi całkiem przypadkiem w czwartek. Lubię jak tak wpada mi całkiem przypadkiem takie jakieś dawno już zapomniane Coś. Coś czym kiedyś się żyło, a które gdzieś, w ferworze życia uleciało. Takie wspomnienie fajnych dni. Spojrzenie za siebie, refleksja nad wczoraj. A poniższe choć ponadczasowe nabrało nagle nowego znaczenia co od dokładnie 3 minuty trwania Smokowi dedykuję.

sobota, 29 września 2018

Ścieżka 527 Do przodu

Kontynuując.
Dlaczego faceci to dranie? To proste. Bo dziewczynki nie są grzeczne. Zapamiętajcie sobie dziewczynki, facet musi być najlepszy. Facet zawsze chce być najlepszy. On to ma zakodowane. I musi być lepszy od tego faceta obok. To matka natura tak wymyśliła. Walczą jelenie, walczą lwy, walczą nawet surykatki, więc walczą i faceci. Może nie zawsze tak bezpośrednio ale walczą. Zawsze walczą. Muszą wygrywać, muszą zwyciężać. Jak jeleń, jak lew, jak nawet surykatka muszą być przywódcami, muszą być najważniejsi. W takim sporcie na ten przykład. Czy kobiety nie grają w gałę, w kosza, w siatę, czy nie walą się po pysku w ringu? I grają i walą. Ale choćby wkładały w to całe serce, całe zaangażowanie to nigdy, ale to nigdy nie będzie to to samo co u facetów. Czy taki czy inny mecz, walka w ringu jest w stanie dostarczyć takich samych emocji co u facetów? No nie sądzę. U facetów zanim się to czy tamto zacznie już jest napięcie. Zanim się zacznie i jeden i drugi wiedzą, czy raczej ich instynkt wie, że to będzie walka na śmierć i życie. Bo musi być lepszy, bo musi pokazać kto rządzi. Facet musi po prostu czuć, że jest zwycięzcą. I będzie się porównywał do innych. Będzie z nimi rywalizował. Będzie chciał ich pokonać. I tu dochodzę do klu. Dlaczego to dranie? To proste. Bo dziewczynki nie są grzeczne. Gdyby były grzeczne, gdyby on był ich jedynym facetem w życiu, nie byłby takim draniem. Nie musiałby nikomu stawiać czoła, nie musiałby z nikim walczyć, z nikim rywalizować. Zapamiętajcie sobie dziewczynki, facet, choćby był z początku wspaniały, cudowny, wyrozumiały, wcześniej czy później stanie do walki. Do walki z tymi przeszłymi. I im więcej ich było tym większe to będzie dla niego wyzwanie. I gdyby to było tylko i wyłącznie wyzwanie fizyczne, gdyby tak dostał po gębie i przegrał. To jeszcze by zniósł. Miałby ślad swojego heroizmu, dowód na swój honor. Ale niestety on musi stoczyć walkę z przeszłymi w swojej głowie. I niestety zazwyczaj walkę tą przegrywa. Ale czy przyzna się do porażki? Nie. Jak niewielu jest takich co walkę wyrywają, tak i nie wielu jest takich co się przyznają do porażki. Bo facet zawsze musi wygrywać. Co wówczas zrobi? Co może zrobić by nie czuć, że przegrał? By nie czuć, że przegrał facet zrzuci winę na was. Was obarczy swoją przegraną. Tu znajdzie wytłumaczenie. A przy okazji stoczy się w alkohol lub inny znieczulacz ( bo gdzieś musi znaleźć pocieszenie ) albo zacznie udowadniać swoje zwycięstwa na innych obiektach pożądania. Tak działa facet. A przynajmniej większość z nich. Więc same sobie jesteście winne, że faceci to dranie. Same dostarczacie im przeciwników do walki. Chcecie by nie byli draniami, to same ich sobie wychowajcie. No a że to co was podnieca to się nazywa …? No cóż, to już wasza sprawa. Tylko, że na końcu skończycie z draniem.


sobota, 22 września 2018

Ścieżka 526 Do przodu

Nie wiem czy to bardziej szkoła czy dom rodzinny. Może jedno i drugie? Chyba jednak bardziej szkoła. To w szkole nauczyli mnie największego kłamstwa mojego życia. A przynajmniej jednego z największych. Takiego jednego z tych przez które w życiu mi się nie udało. A przynajmniej takiego którym sobie swoje nieudane życie tłumaczę. Pamiętam jak dziś. Pamiętam jak „kochana” pani uczycielka nauczania początkowego powtarzała: spójrzcie na dziewczynki, spójrzcie jakie grzeczne. I patrzyliśmy. Ja patrzyłem. Ja, ten mały łobuziak. Chłopiec który odkrywał świat, poznawał, zaczynał myśleć. W wieku, gdzie jedno nieświadomie wypowiedziane jesteś głupi, nic z ciebie nie będzie lub jakiś ty zdolny, jaki mądry programowało człowieka na całe życie. Programowało jego postrzeganie siebie, jego poczucie wartości, poczucie pewność. Nie wiem czy „kochana” pani uczycielaka wiedziała co czyni, czy zdawała sobie sprawę. Chyba raczej nie? Ale powinna była wiedzieć. Powinna była zdawać sobie sprawę. Powinna była wiedzieć, że kształtuje tych małych ludzi, że pokazuje im życie. Że od jej to jest tak, a to jest inaczej zależą losy każdego z nas. Czy więc musiała stawiać dziewczynki za wzór, czy musiała udowadniać, że są grzeczne. Fakt. My rżnęliśmy w gałę, my strzelaliśmy z procy, my skakaliśmy przez płot do sąsiada na jabłka, my też rozstrzygaliśmy spory na pięści. My robiliśmy te rzeczy i wiele wiele innych podczas gdy one grały w gumę, skakały przez skakankę i rysowały kredą po chodniku. I można było wysnuć takie twierdzenie, że były grzeczne. Może i wtedy były. Ale czy były? I czy są? Nie były. I nie są. Dziewczynki nie są grzeczne. Jest to prawda która zrujnowała mi życie. A przynajmniej tym sobie życie to moje zrujnowane tłumaczę. Dziewczynki nie są grzeczne. Są tak samo zdeprawowane, tak samo porąbane jak chłopcy. Długo, bardzo długo do tego wniosku dochodziłem. Długo bardzo długo nie chciałem w to uwierzyć. Broniłem się, wypychałem ze świadomości. Do czasu jak jeden z kolegów, taki co to nie dał się oszukać w latach nauczania początkowego i dymał co wlezie i co popadnie, pokazał mi jak jest na żywym przykładzie. Nie wierzyłem w jego dokonania. Aż razu pewnego, ciepłej letniej wakacyjnej nocy namówił mnie na wyjazd do sąsiedniej miejscowości. Miał tam jedną taką na oku. Od dłuższego czasu ją miał. Pojechaliśmy. Zabawne, że sam go tam zawiozłem. Zawiozłem nieodżałowanym Buickiem. Zawiozłem niby na ognisko. Do dzisiaj mam przed oczami jak w blasku tego ogniska idą w krzaki. Nie wiem czy byli tam długo czy krótko, nie pamiętam. Ale do dziś pamiętam jakiego doznałem szoku. Jak zawalił się mój świat. Dziewczynki nie są grzeczne. Dziewczynki są tak samo niegrzeczne jak chłopcy. Sam go tam zawiozłem. I gdybym powiedział co było dalej, gdybym opowiedział dalszy ciąg tej historii nikt by w to nie uwierzył, sam nieraz nie wierzę. Powiem jedno – była tragiczna. Ale dziewczynki nie są grzeczne. I tak jak tamtej ciepłej letniej wakacyjnej nocy przekonałem się o tym w blasku ogniska, tak przekonuję się o tym wciąż na nowo. 

W codzienności lato się kończy. Miło jednak, że kończy się z przytupem. Mogę już to powiedzieć z pełną świadomością – wrzesień jest – po sierpniu moim najulubieńszym miesiącem.
Motórem pojeździłem, powiedzieć mogę, że się nawet wyjeździłem. I chyba znowu się w nim zakochałem. Bo przyznać się muszę, że był czas gdy coś już nie iskrzyło. Już było za ciężko, za trudno, za odpowiedzialnie. Już było nam trochę nie po drodze. Że to już nie czas. Ale pytałem się wówczas: czy mogę, czy to fair będzie się go tak pozbyć, tak gdy już się znudził? Przyjaciela który tyle razy mnie nie zawiódł ( to zabawne swoją drogą, że traktuję motor, dwa koła, silnik i trochę plastiku jak przyjaciela ). No więc nie sprzedałem go i znowu go kocham. To jeszcze jeden dowód na to, że nigdy nie można mówić: to koniec.
A w necie ciągle gapię się na plażę. Na tą na której jeszcze niedawno sam przebywałem. Gapię się rano, w południe, wieczorem i nocą. Gapię się co chwila. I taką mnie to radością napełnia, taką przyjemność mi sprawia, że sam się sobie dziwię. Radość i przyjemność sprawia mi widok, że ta plaża, że ten morski brzeg mimo tego, że już po wakacjach, jeszcze żyje. Cieszę się jak dziecko na widok ludzi na plaży. W tym tygodniu nawet kilka parawanów było. I cieszę się, jak widzę kogoś kto wraca z plaży ciemną nocą, cieszę się jak widzę kogoś kto ćwiczy stanie na rękach w południe, cieszę się jak widzę kogoś kto spaceruje o 6 rano. Strasznie mnie to cieszy. Jakoś tak się z tymi ludźmi identyfikuję, jacyś tacy bliscy mi się stają. Jakiś taki samotny mniej jestem. Jakiś taki odmienny mniej.

niedziela, 16 września 2018

Ścieżka 525 Do przodu

Pojechałem w to moje ulubione miejsce. Tam gdzie Wisła jak strumyk szumi z wolna. Kiedyś często tam chadzałem. Ale kiedyś było łatwiej. Potem to nawet zapomniałem, że jest. Po Gdańskim przejechała lokomotywa. Taka prawdziwa stara ciuchcia na węgiel. Przejechała ciągnąc za sobą parę starych wagonów. I patrząc jak się gramoli przez most przypomniała mi się taka jedna scena z filmu „Dom”. Taka, gdzie to taka właśnie ciuchcia ciągnąca parę wagonów wjeżdża do Warszawy. Do Warszawy powojennej. Wjeżdża ciągnąc wagony pełne powracających do Warszawy ludzi. Ludzi powojennych. I naszła mnie refleksja: w dobrych jednak czasach żyję. W czasach spokojnych, w czasach bogatych. W których nie ma tylu zmartwień co w tych powojennych. Czego zatem narzekam? Zaraz potem naszła mnie refleksja kolejna. Taka która naszła mnie jakiś czas temu i tak czasami powraca. Refleksja apropo mojego życia, tego które już tylko we wspomnieniach. Refleksja zaskakująca. Refleksja zaskakująca bo refleksja, że chyba nic bym w życiu tym swoim przeszłym nie zmieniał. Wszystko było nie tak, wszystko było źle, spotkały mnie wszystkie rzeczy których spotkać nie chciałem najbardziej, a jednak patrząc na to wszystko z dzisiejszych dni, nic bym chyba nie zmieniał. Bo tak naprawdę, to to jest miara mojej osoby. Że mimo tego wszystkiego co było jednak jestem tu gdzie jestem, że wytrzymałem. I że pomimo tych wszystkich błędów, wyrządzonych krzywd mogę sobie spojrzeć w twarz. Bo czyż mogę mieć do siebie żal, że zrobiłem coś źle, że zachowałem się nie tak jak powinienem? Zachowałem się po prostu jak umiałem. Wtedy tyle umiałem, wtedy myślałem, że to jest właśnie dobre. Mając cztery latka licząc na paluszkach dwa i dwa nie zawsze wychodziło mi cztery. Teraz to działanie wykonuję w pamięci bezwiednie. Tak też patrzę na życiowe błędy. Wtedy nie wiedziałem tego co wiem teraz. Nikt mnie nie nauczył, nikt nie powiedział co i jak, nikt nie dał odpowiedniego przykładu. Musiałem się uczyć na własnych błędach, błędach których żałuję, ale które sobie chyba wybaczam. Ciężko się do nich przyznać, ciężko je sobie wybaczyć ale tak jak mając cztery latka nie zawsze licząc na paluszkach dwa i dwa dawało cztery, tak mając lat naście czy dziesiąt dobre intencje nie zawsze przemieniały się w dobre czyny. Przyznaję, szkoda straconych dni, szkoda bardzo. Ale tak chyba miało być. Tak miało po prostu być. Dobrze tylko, że mam w sobie tą świadomość, że nigdy nikogo nie krzywdziłem świadomie, perfidnie czy złośliwie. Zawsze chciałem dla ludzi dobra i szczęścia. Nawet kosztem dobra i szczęścia własnego. I ta właśnie świadomość pomaga mi żyć. Pomaga mi patrzeć wstecz i mieć spokojne sumienie ( czy raczej w miarę spokojne sumienie ). Pomaga mi sobie wybaczyć, pomaga mi nie żałować tak bardzo. Więc nic bym raczej nie zmieniał w tym życiu które już za mną. Takie miało być i takie było. Tak umiałem i tak żyłem. I jebać to wszystko. Naprawdę jebać.
W codzienności na niebie króluje Mars. Mars któremu czasami towarzyszy piękny księżyc, taki jak dziś. Wenus gdzieś sobie poszła.
Jem, biegam, pracuję i śpię. Dni jak co dzień. Piątki są jedynie inne. W piątki wracam późną nocą. W piątki patrzę na życie tych co nie śpią nocą.

I jeszcze jedno. W życiu nie ma przypadku, w życiu wszystko jest ułożone, jest zaplanowane. W piątek siedząc przy drzwiach wyciągnąłem ładowarkę, ładowarkę do ładowania telefonu. I jak nigdy nic mi z rąk nie leci, tak w piątek ładowarka poleciała. Spadła na podłogę, odbiła się, potoczyła dalej i w tej samej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, drzwi pociągu się otrwały, a rzeczona ładowarka poleciała sobie na tory. W życiu naprawdę wszystko jest zaplanowane, w życiu nie ma przypadku.


niedziela, 9 września 2018

Ścieżka 524 Do przodu

Przypomniało mi się wczoraj jak to swego czasu kiedyś bywało. Przypomniało mi się jak jechałem do Kuraka na przysięgę. Gdy to jeszcze telefonów nie było, internetu nie było, gdy było normalnie. Gdy tradycyjny pan listonosz przyniósł mi zaproszenie, i gdy przez tradycyjnego pana listonosza odpisałem przekornie, że - wiesz stary, ale nie dam rady – patrząc oczywiście w kalendarz i rezerwując czas na ten dzień. To było jeszcze za starego wojska. Tego strasznego. Tego które z normalnych ludzi robiło pijaków i złodziei. To nie było łatwe wojsko. I w tych właśnie czasach taką odpowiedź dałem najlepszemu koledze. Może i było to okrutne ale do dzisiaj mam przed oczami jego wyraz twarzy, gdy na dzień przed przysięgą zawołałem na niego na koszarowym placu. Siedząc sobie beztrosko na eksponatowej armacie gdy wracał z kolacji. Tak to się kiedyś robiło. No właśnie tak. Z zaskoczenia, z nienacka. Wpadało się w najmniej oczekiwanym momencie. I nie było ważne jak. Można było wsiąść do pociągu w Poznaniu nie wiedząc co dalej. Jechać dzień cały przez Olsztyn, przez Giżycko aż do pięknego Węgorzewa. Czy człowiek zastanawiał się nad rozkładem? Czy sprawdzał w necie możliwe połączenia? Czy zastanawiał się gdzie będzie spał? Co będzie jadł ( przecież wtedy nie było sklepów na każdym kroku, nie było McD ). Nie. Człowiek po prostu wsiadał i jechał. Bez komórki, bez karty kredytowej. Wsiadał i jechał by zobaczyć najlepszego kolegę, zobaczyć jego radość, że jednak się jest. Tak właśnie było. A teraz? Czasy się zmieniły albo ja się zmieniłem. Myślę, że jedno i drugie. Zastanawiam się tylko co gorsze. Na czasy raczej wpływu nie mam. A na siebie? Tak, to ja zdziadziałem. Już nie wsiadam bez sprawdzenia połączenia, bez sprawdzenia pogody, bez upewnienia się czy będzie co jeść, gdzie spać. I choć wszystko jest on-line, wszystko do sprawdzenia, wszystko dostępne, kontakt nieograniczony mi trudno się wybrać. Może to wszystko już za łatwe jest? Nie ma tego dreszczyku? Zdziadziałem jednak, oj zdziadziałem. Mogłem wczoraj wsiąść i pojechać jak kiedyś na przysięgę do Kuraka. Mogłem. Pojechać jak na przysięgę do Kuraka i w dziesiątki innych miejsc. Mogłem. Ale nie pojechałem. Zdziadziałem. Już za dużo mam. Za dużo spraw, za dużo tematów. Jak tak teraz na to patrzę, to tak sobie myślę, że życie strasznie mnie uwiązało. Tak niezauważalnie stałem się niewolnikiem życia. Niewolnikiem pracy, forsy, internetu, telewizji, biegania. I trudno w tym wszystkim tak wstać i się oderwać. I trudno nie myśleć – a co będzie? Łatwiej zostać w tej swojej bezpiecznej strefie. Znanej, oswojonej, bezpiecznej. Zdziadziałem.
W codzienności był to tydzień z Rumakiem. W środę tradycji stało się zadość. Tak nie wiadomo skąd, bez zapowiedzi zlało mnie, zlało że aż strach. Zlało mnie jak nigdy. Może i mokłem już bardziej w przeszłości jak na ten przykład pamiętną całą drogę nad morze, ale teraz zlało mnie strasznie. Zlało mnie momentalnie. Rzekłbym – zalało. W ciągu pięciu minut. W ciągu pięciu minut ulica zamieniła się w potok, a ja w gąbkę. Zalało mnie niebo, zalały mnie fontanny spod kół samochodów, zalało mnie doszczętnie. Tak, że nie wyschłem dnia następnego nawet. Więc tradycji stało się zadość. Jedno moczenie w sezonie obowiązkowe. A już myślałem, że dojeżdżę ten bez.

A w piątek bym się wpierdolił. Na tira. Gdy wracałem nocą. Miałem już w tym roku ze dwa ostre hamowania, jednak to było najostrzejsze. Że wyszedłem z tego uślizgu bez gleby – cud. Jak to niewiele trzeba. Chwila spojrzenia w bok na felgi wyjeżdżające z podporządkowanej i już jesteś w czyjejś „dupie”. Swoją drogą nie cierpię jeździć za tirami. Nie cierpię nie widzieć co przede mną, nie cierpię widzieć tylko tej ściany. Ściany która na dodatek wali wirującymi podmuchami. Nie cierpię w szczególności jeździć za cysternami. Te to dają takie wiry, że czujesz się jak na karuzeli. I ciekawostka. Też mi się trafiła jedna w piątkową noc na autostradzie i ciekawostka, bo ktoś w Toyocie celowo zwolnił przepuszczając mnie i dając możliwość wyprzedzenia. Są więc i porządni kierowcy. To tak apropo Civica z S7.

niedziela, 2 września 2018

Ścieżka 523 Do przodu

Stare Miasto. Niby moje ale pełne tego niedzielnego harmidru, chaosu, ścisku. Jakiś koncert, jakiś remont. Niby moje ale trochę za ciasne, trochę za głośne. Trzeba by stąd gdzieś uciec. Ale gdzie? Olśnienie. Tak, tam ucieknę. Tam gdzie kiedyś często chadzałem. Tam gdzie nie byłem już dawno, dawno. Tam sobie siądę, tam sobie pomyślę. Zatopię w tej swojej refleksji. Długa prosta Wisłostrady spod Śląsko – Dąbrowskiego. Pędzę. Jednak czerwone łapie mnie pod Gdańskim. Mogłem pędzić bardziej, mogłem odkręcić manetkę więcej. Byłbym już na miejscu. A tak, stoję i patrzę na przechodniów, patrzę na rowerzystów. Lekko zamyślony, lekko zagubiony. Czuję samotność. Wszyscy uśmiechnięci a ja tu zamyślony. Gdzie zmierzam? Tzn wiem gdzie zmierzam – w tej chwili wiem – ale gdzie zmierzam w życiu? Światło zaraz się zmieni. Trzeba się zebrać do kupy, zaraz znowu popędzę. Na chodniku, przy przejściu zatrzymuje się chłopiec, chłopiec na rowerze.
- Faaajny motorrr – krzyczy uśmiechnięty.
Robię przygazuwę.
- Głooośniej – odpowiada.
Robię głośniej. Uśmiechnięty chłopiec wystawia kciuk do góry. Światło się zmienia i za moment jestem już na miejscu. Siadam na wielkim kamieniu. Jestem tu gdzie często chadzałem. Tu gdzie nie byłem już dawno, dawno. Patrzę na wzburzony nurt, słucham szumiących fal. I myślę. Ale już inaczej myślę. Jakoś tak może pogodniej niż jeszcze te 10 minut temu na ciasnym, na głośnym Starym Mieście. Myślę o chłopcu spod świateł. Myślę o tym ile dobrego uczynił. Ile dobrego uczynił ten chłopiec. Zupełnie przypadkiem, zupełnie nieświadomie. Ten chłopiec. Ale czy tylko ten chłopiec? A ile takich słów, ile nieświadomych komentarzy, rzuconych ot tak, zmienia ludzkie serce? I w tą dobrą stronę, ale i w tą złą. Nie wiem czy ten chłopiec trafił tam przypadkiem, czy było to zaplanowane gdzieś wyżej. Może to mój Anioł Stróż przybrał tą postać na chwilę. Jakby jednak nie było, myślę sobie, że to właśnie z takich przypadków składa się życie, a przynajmniej duża jego część. Z takich wypowiedzianych gdzieś słów, słów gdzieś usłyszanych. Słów usłyszanych w najmniej spodziewanym momencie. Słów które docierają do serca. Słów które zmieniają. Ten chłopiec nawet nie zdawał sobie sprawy do kogo mówi, nie miał najmniejszej świadomości, że mówi do człowieka lekko zagubionego. Do kogoś kto nie wie gdzie zmierza. Może by nawet nie powiedział ich gdyby to wszystko wiedział. Ale w tamtym momencie wlał mi w serce tyle otuchy, tyle nadziei. W tamtym momencie odmienił moje myślenie. Ileż to takich sytuacji spotyka nas w życiu. I w tą pozytywną stronę, ale i w tą negatywną niestety. Ileż to takich sytuacji odbieramy, ale i iluż jesteśmy sprawcami. Może to wszystko przypadek, może zwykłe życie. Ale jeżeli nawet, to chcę wierzyć, że choć w kilku jest to zrządzenie sił wyższych. Że to magia. Chcę wierzyć, że to mój Anioł Stróż wyciągnął kciuk do góry. Będzie dobrze, będzie OK, trzymaj się erze. Niech wierzę, że to nie przypadek, niech wierzę, że to wszystko to wskazówki, to pomoc, to odpowiedzi na miliony moich pytań. Trzeba tylko uważniej słuchać, trzeba tylko rozumniej dostrzegać przekaz. Bo Anioł może być w każdym człowieku. A może w każdym jest?
W codzienności w dniu wczorajszym przebiegłem, z jedną przerwą, ponad 23 kilometry. Całkiem przypadkiem podzielone na dwie równe części. I co jak co ale po drugiej bolało mnie wszystko. Wszystkie narządy wewnętrzne i zewnętrzne cierpiały. Maratonu to ja chyba za tego życia nie przebiegnę.

A notkę tą piszę w moim ulubionym. Za szybą już ciemność. Ciemność zabiera coraz więcej słońca. Po powrocie znad morza, gdy wróciłem do regularnego wstawania 5 zero 7 okazało się, że słoneczko już na mnie nie czeka. To teraz ja po przebudzeniu czekam na nie. Może to stąd właśnie to moje dzisiejsze zagubienie? Może.

niedziela, 26 sierpnia 2018

Ścieżka 522 Do przodu

Ale jestem z siebie zadowolony. No tak jestem z siebie zadowolony, że kurcze blade. Jestem tak z siebie zadowolony jak dawno zadowolony nie byłem. W sumie to rzadko jestem z siebie zadowolony - czy może raczej nigdy? A teraz, dzisiaj jestem zadowolony, że ja pierdzielę. Marzenie miałem, cel taki trudny raczej jak myślałem do osiągnięcia, by zrobić połówkę poniżej 2 godzin. Mając w pamięci cały czas zeszłoroczną … zadowolić się miałem jednak jakimś 2,05, no w najlepszym razie czymś 2-3 minuty powyżej dwóch godzin. Plan był trzymać się pacemakera na te 2,05. I jak było tak było ale faktem jest, że zrobiłem półmaraton poniżej 2 godzin. Dokładnie w 1 godzinę 58 minut i 32 sekundy. No zadowolony, dumny kurde blaszka jestem z siebie niesłychanie. I pal licho wynik. Zadowolony, dumny bardziej niż z samego wyniku jestem raczej ze stylu. Bo dla mnie ważny jest styl. Może być i przegrana, ale gdy jest po walce, to i porażka inaczej smakuje. Styl jest ważny. A ja zrobiłem ten wynik w pięknym stylu. Naprawdę pięknym. Styl jest ważny kurka.
Wyniki nieoficjalne:
21,097 km. Numer 742,
Miejsce:210,
Kategoria (Miej): M40 (64),
Czas:01:58:32. Gratulujemy ukończenia.

A teraz przepraszam ale się muszę położyć.



sobota, 25 sierpnia 2018

Ścieżka 521 Do przodu

Tak z kronikarskiego obowiązku. Muszę sobie to zacząć zapisywać bo niby co roku jadę z tego samego punku A do tego samego punktu B, i z powrotem z tego wciąż niezmiennego punktu B do niezmiennego taksamoż punktu A, a za każdym razem wychodzi inaczej, wychodzi innym czasem, innym kilometrażem. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie ni krzty spontaniczności. Trzeba zatem to dla zgodności z horoskopami uporządkować. Tą razą trasa do punktu B poprowadziła przez Karniewo do Przasnysza gdzie po drodze trochę się pogubiłem, potem były standardowe Muszaki, Nidzica, Olsztynek, Łukta, Morąg, Pasłęk w którym zawsze mam jakąś „przygodę” i na końcu Nowy Dwór Gdański. Wyszło w sumie 431 kam, w czasie 6:45, na miejscu równo o 19:00, start 12:15. Z powrotem natomiast godzin 5:40 z uwagi raczej na fakt, że większość trasy poleciałem S7-mką, aż do Mławy. Kilometrowo 385 z początkiem przez Marzęcino, start 9:30, w punkcie 15:10. Tak to właśnie, niby tak samo, a inaczej. Cóż jednak poradzę, że jak jadę to mi się w głowie trasy rodzą na bieżąco. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie ni krzty spontaniczności podobno. Jeszcze jedna tylko jedna sprawa do zapamiętania. Już wracając trafił się superszybki Civic. Zrobił coś tak chamskiego, że się wkurzyłem. Jeszcze coś tam machał łapami, coś wykrzykiwał i powiem jedno. Gdyby się gdzieś zatrzymał, gdybyśmy się gdzieś spotkali to bym chama zajebał. Zajebałbym go. Waliłbym bym jego łbem o glebę, napierdalał ile wlezie i jak wlezie. Gdyby gdzieś przyszło spotkać go twarzą w twarz rzuciłbym się na niego jak dziki, jak szalony, jak wściekły zwierz. Po prostu bym go zagryzł. I w sumie żałuję trochę, że do tego nie doszło.

Wyszedłem dzisiaj wieczorem odebrać pakiet startowy. I jak lubię długie, letnie, jasne wieczory to nie wiem czy nie bardziej lubię te szare. Takie jak ten dzisiejszy. Ciepłe ale już chłodne, widne ale już ciemne. Takie już bez całego letniego zgiełku. Ulice już raczej opustoszałe, spokojniejsze. Jeżeli na dodatek tak jak dzisiaj nie ma wiatru jest tak leniwie, tak cicho, że prawie że słychać prąd płynący w nadulicznych przewodach. I idąc tym wieczornym spacerem, i podjadając jabłka i gruszki zza płotów dopadł mnie spokój. Ale taki cholerny, zajebisty spokój jak rzadko kiedy, jak już dawno nie dopadnięty. I jak chodzę nie raz wiele i nie spotykam nikogo, to dzisiaj spotkałem i Artura z lat dawnych i Piotrka ( skąd on tu ? ) co kuzynem jest tej co jej w dupę chuj. To znaczy nie ja ich spotkałem, a raczej oni mnie. I jak zazwyczaj nie wiadomo co gadać, to dzisiaj nic mnie to nie męczyło, po prostu mówiłem coś, ale to coś było tak spokojne, tak opanowane, tak mądre i zrównoważone, że sam się uśmiechałem samego siebie słuchając. Tak jakoś w jak to mówił Jezus do Apostołów - nie martwcie się co i jak będziecie wówczas mówić – Duch Święty będzie mówił przez was. Jakoś tak to chyba leciało. No więc to tak jakbym to nie ja mówił, a Duch Święty mówił za mnie. Jakaś taka mądrość płynąca przez mnie. Taki jakiś spokój. Fajny spokój. Nawet gdy wraca do mnie wspomnienie kolesia z superszybkiego Civica. Po prostu waliłbym bym jego najmądrzejszym łbem, napierdalał ile wlezie i jak wlezie do zajebania z pytaniem czy rozumie wreszcie, że nie jest na tym świecie jeden jedyny najważniejszy. A potem poszedłbym dalej spokojny jak tylko spokojny człowiek może być. Bo jestem zarąbiście spokojny.


To tyle, walę w kimę, bo jutro start 8:30, a lepiej być wyspanym niż niewyspanym.


czwartek, 23 sierpnia 2018

Ścieżka 520 Do przodu

Ja już nigdy chyba nie zrozumiem swoich emocji. Tego jakie są, skąd i dlaczego się biorą. Przecież miało być zupełnie inaczej. Przecież miałem być zagubiony, miałem być pełen żalu, pełen złości, przecież miałem płakać. Tak sobie właśnie myślałem drepcząc niespiesznie wieczorem. Drepcząc niespiesznie jakoś tak pozytywnie. Chyba się nawet uśmiechając pod nosem. Może to za sprawą szelmowskiego planu jaki miałem właśnie zamiar zrealizować? Tak doszedłem na plażę. Plażę w promieniach zachodzącego słońca. Odszedłem dobry kawałek od wejścia, tam gdzie porządni plażowicze już się nie zapuszczają. Odczekałem jeszcze chwilę aż zrobi się ciemno, aż ostatnie postacie ludzkie znikną i przystąpiłem do działania. Włożyłem koszulkę i spodenki, schowałem plecak w wydmową trawę i rozpocząłem nocne brzegiem morza bieganie. Pobiegłem kilometr w lewo, wróciłem, pobiegłem dwa w prawo, wróciłem. Wyszło w sumie sześć. Sześć naprawdę miłych kilometrów. Na szczęście plecak był tam gdzie go zostawiłem. Zdjąłem mokrą koszulkę, rozejrzałem się jeszcze czujnie czy na pewno jestem sam, i zdjąłem mokre spodenki. Taki właśnie, taki jak mnie pan Bóg stworzył, pomaszerowałem w morze. Ależ było pięknie. Księżyc utworzył złotą poświatę na wodzie, tak jakby zaznaczając drogę powrotną. Było naprawdę pięknie. Ale nic co piękne nie trwa wiecznie. Bo jak zwykle, jak zwykle jak na złość, nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co pojawiły się jakieś dziwne ludzkie postacie. Zauważyłem je po latarce jaką wymachiwały idąc plażą. No cóż, przerwałem swoją kąpiel i ruszyłem do miejsca gdzie, jak mi się zdawało leżał ręcznik. I jakież było moje zdziwienie gdy ręcznik okazał się starą reklamówką wyrzuconą przez morze. No tak, to na falach zmieniłem swoje względem niego położenie. A jak dawni żeglarze po gwiazdach nie umiem niestety odnaleźć dogi na morzu. Jako że postacie ludzkie zaczęły zbliżać się jakoś niespodziewanie szybko, błyskając białym tyłkiem w blasku księżyca pobiegłem w stronę wydmowej trawy. Na szczęście od razu trafiłem tam gdzie były moje ubrania. Przykucnąłem. Zupełnie nagi, zupełnie mokry zacząłem obserwować dwie dziwne postacie ludzkie. Noc była tak ciepła, że nawet nic mi to nie przeszkadzało. Dziwne postacie ludzkie pokręciły się po okolicy, czy miały świadomość mojej obecności nie wiem, i poszły dalej. A ja, teraz już w gatkach, wróciłem do wody. Fajnie było pływać patrząc na rozgwieżdżone niebo. Fajnie było unosić się na falach mając nad sobą Wielki Wóz. Fajnie było patrzeć na połyskujący na czarnych falach księżyc. A po pływaniu usiadłem w trawie, otworzyłem napój alkoholowy niskoprocentowy i zapatrzyłem się w dal. Z zadumy wyrwał mnie jasny błysk. Tam gdzie patrzyłem, tam nad horyzontem, tam gdzie gwiazd już nie widać, tam gdzie była tylko ciemność, spadła gwiazda. Całkiem powoli, jasno zaznaczając swój lot. Tak jasno i tak powoli jakby chciała się upewnić czy na pewno ją zauważę. Zaskoczyła manie, wcale o niej nie myślałem, wcale się jej nie spodziewałem. No ale skoro już się pojawiła – pomyślałem życzenie. Jednak po chwili naszła mnie refleksja. Czy to niezbyt samolubne tak sobie myśleć życzenie? Tak sobie tylko dla siebie? Czy życzenie spadającej gwiazdy nie powinno być ofiarowane komuś innemu? Tak, powinno, ofiarowuję je więc komuś innemu. I w tym właśnie momencie spadła druga. Już nade mną. Ja wiem, że to przypadek, ja wiem, że jak to mam w zwyczaju doszukuję się magii tam gdzie wcale jej nie ma. Ja wiem. Ale fajnie było choć przez tą chwilę poczuć się magicznie. Pomyśleć, że jest coś więcej, jakaś cudowna siła która dba. I gdy już wracałem przy blasku księżyca. Blasku tak jasnym, że mogłem czytać napisy wyryte na plaży, a pozostałości piaskowych zamków rzucały cienie tak długie, że sięgały fal, to myślałem o tym, że ja ... że ja już nigdy chyba siebie nie zrozumiem.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Ścieżka 519 Do przodu

Ty to masz dobrze, chodzisz sobieee – powiedział Radosław, „prezes” Młodego Delfina poprzednią razą. W sumie, jak na to spojrzeć obiektywnie to faktycznie – mam dobrze, chodzę sobie. Chodzę sobie i teraz, tą drugą razą. I choć przed wyjazdem byłem pewien obaw, choć nawet zastanawiałem się czy na pewno chcę jechać to jestem. Jestem i mam dobrze, znaczy chodzę sobie. Przyjechałem pochodzić i tak prawdę mówiąc - popłakać. Takie miałem obawy przed wyjazdem, że przyjadę, przyjadę i się rozkleję. No ale może to mi jest właśnie potrzebne? Tak sobie nawet pomyślałem, że pal to licho, a rozpłaczę się, a takimi rzewnymi łzami, takim płaczem z którym wyjdzie cały żal, cała złość. Takim płaczem który być może oczyści to co w sobie noszę. Ciemną nocą, na pustej plaży, gdzie nikt nie zobaczy, gdzie nikt nie usłyszy. I była już i ciemna noc, i pusta plaża była, a ja jakoś sobie nie popłakałem. Nie udało się. Mimo przedwyjazdowych obaw, mimo nawet chęci, ja sobie jednak nie popłakałem. Jest coś innego - gadam. Gdy już słonce zajdzie, gdy morza brzeg opustoszeje ja zaczynam gadać. Gadam i gadam. Idę, zamiatam stopą po piasku, obywam ją w fali, spoglądam w niebo, spoglądam w dal i gadam. Gadam i gadam. Gadam przede wszystkim z Bogiem. Ale gadam też z ludźmi. Z tymi którzy byli, z tymi którzy są i z tymi którzy jeszcze będą. Gadam z żywymi i z tymi którzy odeszli. O wszystkim. Pytam o dlaczego, o po co, o na co i o co dalej. I dużo przepraszam. Nie wiem, może już na stare lata dziwaczeję, może na stare lata odwala mi. W sumie nie spotykam nikogo podobnego. Może po prostu, podobnie jak ja, dobrze się kamuflują. Tak czy inaczej nie jest to chyba normalne. Bo tak obiektywnie rzecz patrząc, to w sumie, to wszyscy mają tu dobrze, znaczy chodzą sobie. Tu wszyscy, poza tymi co aktualnie leżą, chodzą. Z tym, że chodzą parami, trójkami, czwórkami czy też większymi grupami. Solo chodzę ja. Ja jeden chodzę solo. I to nie jest normalne, chyba. Ale czy musi być? Pieprzyć to. Zapytał ktoś mnie ostatnio: czy ja będę jeszcze szczęśliwa? Hm, mógłbym zapytać o to samo. Jak mówi „prezes” Młodego Delfina, mam dobrze, ale czy jestem szczęśliwy? I czy szczęśliwy będę jeszcze kiedyś? Już chyba nie. Więc pieprzyć to, naprawdę pieprzyć wszystko. To co było, co jest, co będzie. Jakie to wszystko ma znaczenie. Nawet jeżeli trafię na szczęście – czy zostanie na zawsze? Czy raczej jak wszystkie poprzednie odejdzie szybciej niż przyszło, pozostawiając jeszcze większy żal, jeszcze większą złość. Zostaje mi tylko gadanie. Gadanie i szukanie odpowiedzi. Gdzie sens, gdzie logika, na co to wszystko. Pójdę i dzisiaj. Siądę gdzieś na piasku, wyciągnę jakieś paluszki, może jakieś piwo, spojrzę na morze, wsłucham się w fale i zacznę moje gadanie. Gadanie z Bogiem i gadanie z ludźmi. Z tymi którzy byli, z tymi którzy są, z tymi którzy jeszcze będą. Z tymi którzy żyją jeszcze i z tymi którzy już odeszli.