Pomysł
zrodził się tuż po przebiegnięciu półmaratonu. W chwili gdy
spojrzałem na podsumowanie miesiąca. W chwili gdy spojrzeniu temu
zaczęło towarzyszyć zdziwienie. Zdziwienie, że co tak kurde mało.
Zdziwienie, bo spodziewałem się więcej. Spodziewałem się więcej,
bo i przecież nad morzem trochę biegałem, no i ten półmaraton...
No więc trochę się zdziwiłem i trochę rozczarowałem. I
wspomniałem jak to rok temu o te coś pore miałem prawie 200
nastukane. I pisałem nawet potem, że spokojnie bym te 200 miał,
miałbym je gdybym tylko chciał. Złość się we mnie zrodziła. No
i ten przerost ambicji. Ten cholerny przerost ambicji. Już w tyle
przegranych akcji mnie wpakował. Nic jednak świadomość, odpowiedź
pozostawała jedna – tak, chcę. Rzuciłem rękawicę.
Postanowiłem, że we wrześniu przebiegnę te 200 km. I napisać
miałem nawet o tym. Ale potem refleksja mnie naszła, że po cóż
pisać. No bo przecież ogłoszenie tego wszem i wobec było by
ryzykowne. Co gdyby się nie udało? Kicha i kaszana. A przede
wszystkim wstyd. Nic nie mówiąc można by się wycofać okrakiem,
mieć tylko w sobie piętno porażki, a wokoło grać nadal kolesia
co biega aż miło. Ale z drugiej jednak strony byłaby to jednak
dodatkowa motywacja. Takie dodanie sobie animuszu. Takie spojrzenia:
uda mu się czy nie uda. Te spojrzenia motywowały by co by nie
powiedzieć. Jeszcze przed sobą, jakoś bym się do porażki
przyznał, noooo ale przed spojrzeniami – oooo nie, co to to nie.
Spojrzenia plus przerost ambicji mogły by doprowadzić nawet do
„zejścia z tego świata”. Taki to zacięty typ chamowaty ze
mnie. No więc? Więc no, na końcu zwyciężył spokój. Ten mój
kochany spokój który przychodzi po burzach i tornadach. Jak już
mam sobie rzucać wyzwania, jak już się mam czegoś podejmować to
niech to będzie wyzwanie rzucone mi. Mi samemu. Mam z tym walczyć
sam, w swojej głowie. Sam się mam zmierzyć ze swoimi słabościami,
sam mam stawić im czoło w swoim wnętrzu. I ruszyłem. Pierwszy
tydzień był nawet spoko. Nastroił mnie pozytywnie. Dał poczucie
pewności. Co się ma kurde nie udać. I wszystko było dobrze do
czasu, jak coś tak w drugim tygodniu naszła mnie refleksja, że to
jakoś mało czasu. Tzn dni do biegania mało. W połowie miesiąca
miałem już obawę, że to za dużo jednak. Samymi weekendami,
których było całe pięć, musiałbym biegać 40 km co weekend -
trochę dużo. Nadganianie natomiast w tygodniu, po całym dniu w
pracy, po powrocie do domu, wieczorem - trochę ciężko. I co by nie
powiedzieć, w połowie miesiąca przyszło zmęczenie. Bo bieganie,
bo inne jeszcze formy aktywności, to jednak odbiło się na moim, co
by nie było niemłodym już ciele. W całym wrześniu miałem tylko
jeden dzień, dosłownie jeden, gdzie nie było wysiłku fizycznego.
Ale to tylko dlatego, że w pracy zostać musiałem. Bo do tego
całego biegania doszedł jeszcze brak Kołcza w robocie. Całą
druga polowa września spadła na mnie. Zrobiło się naprawdę
ciężko. A jeszcze na dodatek na koniec września spieprzyła się
pogoda. Przeciwności, przeciwności. I co kurde? Ano nic,
przebiegłem. Przebiegłem te chrzanione 200 km. Zajęło mi to 18
dni, kosztowało trochę zdrowia – ale przebiegłem. I jak teraz o
tym myślę, jak z dzisiejszej perspektywy na to patrzę to wydaje
się to takie nic. Prościzna. Jeszcze więcej bym przebiegł. I taki
jakiś lepszy się czuję, jakiś taki pewniejszy. Bo czymże jest
wyzwanie, czymże jest pokonywanie barier? To najlepsze co może nas
w życiu spotkać. Walczymy z nimi, unikamy i bronimy się przed nimi
– ale co gdy już są za nami? Co wówczas? Czy nie ogromna
satysfakcja, czy nie pewność siebie. No pewnie, że tak. To dodaje
sił, dodaje wiary. Smok myślę może to powiedzieć najlepiej. Po
tym kalendarzu swoim. Ile Smok miał obaw, ile razy wątpił, ile
nerwów i sił Smoka to kosztowało to Smok tylko wie – a teraz.
Teraz myślę, że myśli sobie – prościzna, jeszcze sto takich
kalendarzy mogę zrobić. Tak to właśnie sądzę jest. Pewnie że
boli, pewnie że jest ciężko, pewnie że przychodzą momenty –
chrzanię to, nie dam rady, ale gdy zaciśnie się zęby, gdy
podejmie walkę czyż uczucie którego doznaje się po wszystkim
nie jest najlepszą nagrodą. To uczucie we własnym sercu. To takie
wewnętrzne pokochanie samego siebie. Tego siebie którego tak często
ma się już dość. Tego siebie którego tak często zabija się we
własnym sercu złym słowem. Coż ja mogę powiedzieć teraz o moich
200 kilometrach? No cóż? Mogę powiedzieć, że były zajebiste.
Mogę powiedzieć, że jak je wspominam to się uśmiecham. Uśmiecham
się na wspomnienie potknięć na ciemnej drodze, uśmiecham się na
wspomnienie rozgwieżdżonego nieba za miastem, na wspomnienie
spadającej gwiazdy. Jeny jak sobie przypomnę bieg, taki bieg gdzie
wystarczy pobiec te zaledwie 5 km za miasto, tam gdzie nie ma już
latarni, tam gdzie nie ma już świateł. I tak biegniesz sobie w
ciemności a nad głową piękne niebo. Pełne jasnych gwiazd. Tam
hen gdzieś łuna miasta, ruch, zgiełk, a ty tu sam, jeden, jak ten
rozbitek na oceanie. I biegniesz sobie, i patrzysz na to niebo i
nagle spada gwiazda. Widzisz ją przed sobą w całej krasie. I mimo
zmęczenia uśmiechasz się na myśl, że tak chyba widzieli świat
Trzej Królowie.
A
w codzienności cały tydzień nie biegałem. Choć pogoda dopisuje.
Ładnie się nam Październik otworzył. Ten, którego już dano
skreśliłem piętnując najgorszym miesiącem roku. Zawsze miałem z
nim kłopot. Może tegoroczny będzie miłą odmianą?
Rumak
nadal stoi. Zazwyczaj o te pore już spał. Aktualnie natomiast –
jutro mamy zamiar pohasać. I to jest kurde informacja radująca.
No
i dzisiaj pobiegłem. Dyszkę z czasem 5:25 i to jest informacja
radująca też.
Aha.
I jak tak biegałem w zeszłym miesiącu, i jak już taki zmęczony
byłem mocno to sobie powiedziałem, że jak przebiegnę te cholerne 200 km to
sobie wrzucę tu fotkę z półmaratonu w nagrodę. Tylko potem, jak
już przebiegłem, zastanowiłem się – co też erze to za nagroda,
puknij się w łepetynę.
No
i na koniec poniższe. Poniższe wpadło mi całkiem przypadkiem w
czwartek. Lubię jak tak wpada mi całkiem przypadkiem takie jakieś
dawno już zapomniane Coś. Coś czym kiedyś się żyło, a które
gdzieś, w ferworze życia uleciało. Takie wspomnienie fajnych dni.
Spojrzenie za siebie, refleksja nad wczoraj. A poniższe choć
ponadczasowe nabrało nagle nowego znaczenia co od dokładnie 3
minuty trwania Smokowi dedykuję.
po niektórych zostały blizny i oby nigdy więcej... czasami żeby coś mogło przyjść, trzeba coś w sobie zabić... czasami...
OdpowiedzUsuń