sobota, 6 października 2018

Ścieżka 528 Do przodu

Pomysł zrodził się tuż po przebiegnięciu półmaratonu. W chwili gdy spojrzałem na podsumowanie miesiąca. W chwili gdy spojrzeniu temu zaczęło towarzyszyć zdziwienie. Zdziwienie, że co tak kurde mało. Zdziwienie, bo spodziewałem się więcej. Spodziewałem się więcej, bo i przecież nad morzem trochę biegałem, no i ten półmaraton... No więc trochę się zdziwiłem i trochę rozczarowałem. I wspomniałem jak to rok temu o te coś pore miałem prawie 200 nastukane. I pisałem nawet potem, że spokojnie bym te 200 miał, miałbym je gdybym tylko chciał. Złość się we mnie zrodziła. No i ten przerost ambicji. Ten cholerny przerost ambicji. Już w tyle przegranych akcji mnie wpakował. Nic jednak świadomość, odpowiedź pozostawała jedna – tak, chcę. Rzuciłem rękawicę. Postanowiłem, że we wrześniu przebiegnę te 200 km. I napisać miałem nawet o tym. Ale potem refleksja mnie naszła, że po cóż pisać. No bo przecież ogłoszenie tego wszem i wobec było by ryzykowne. Co gdyby się nie udało? Kicha i kaszana. A przede wszystkim wstyd. Nic nie mówiąc można by się wycofać okrakiem, mieć tylko w sobie piętno porażki, a wokoło grać nadal kolesia co biega aż miło. Ale z drugiej jednak strony byłaby to jednak dodatkowa motywacja. Takie dodanie sobie animuszu. Takie spojrzenia: uda mu się czy nie uda. Te spojrzenia motywowały by co by nie powiedzieć. Jeszcze przed sobą, jakoś bym się do porażki przyznał, noooo ale przed spojrzeniami – oooo nie, co to to nie. Spojrzenia plus przerost ambicji mogły by doprowadzić nawet do „zejścia z tego świata”. Taki to zacięty typ chamowaty ze mnie. No więc? Więc no, na końcu zwyciężył spokój. Ten mój kochany spokój który przychodzi po burzach i tornadach. Jak już mam sobie rzucać wyzwania, jak już się mam czegoś podejmować to niech to będzie wyzwanie rzucone mi. Mi samemu. Mam z tym walczyć sam, w swojej głowie. Sam się mam zmierzyć ze swoimi słabościami, sam mam stawić im czoło w swoim wnętrzu. I ruszyłem. Pierwszy tydzień był nawet spoko. Nastroił mnie pozytywnie. Dał poczucie pewności. Co się ma kurde nie udać. I wszystko było dobrze do czasu, jak coś tak w drugim tygodniu naszła mnie refleksja, że to jakoś mało czasu. Tzn dni do biegania mało. W połowie miesiąca miałem już obawę, że to za dużo jednak. Samymi weekendami, których było całe pięć, musiałbym biegać 40 km co weekend - trochę dużo. Nadganianie natomiast w tygodniu, po całym dniu w pracy, po powrocie do domu, wieczorem - trochę ciężko. I co by nie powiedzieć, w połowie miesiąca przyszło zmęczenie. Bo bieganie, bo inne jeszcze formy aktywności, to jednak odbiło się na moim, co by nie było niemłodym już ciele. W całym wrześniu miałem tylko jeden dzień, dosłownie jeden, gdzie nie było wysiłku fizycznego. Ale to tylko dlatego, że w pracy zostać musiałem. Bo do tego całego biegania doszedł jeszcze brak Kołcza w robocie. Całą druga polowa września spadła na mnie. Zrobiło się naprawdę ciężko. A jeszcze na dodatek na koniec września spieprzyła się pogoda. Przeciwności, przeciwności. I co kurde? Ano nic, przebiegłem. Przebiegłem te chrzanione 200 km. Zajęło mi to 18 dni, kosztowało trochę zdrowia – ale przebiegłem. I jak teraz o tym myślę, jak z dzisiejszej perspektywy na to patrzę to wydaje się to takie nic. Prościzna. Jeszcze więcej bym przebiegł. I taki jakiś lepszy się czuję, jakiś taki pewniejszy. Bo czymże jest wyzwanie, czymże jest pokonywanie barier? To najlepsze co może nas w życiu spotkać. Walczymy z nimi, unikamy i bronimy się przed nimi – ale co gdy już są za nami? Co wówczas? Czy nie ogromna satysfakcja, czy nie pewność siebie. No pewnie, że tak. To dodaje sił, dodaje wiary. Smok myślę może to powiedzieć najlepiej. Po tym kalendarzu swoim. Ile Smok miał obaw, ile razy wątpił, ile nerwów i sił Smoka to kosztowało to Smok tylko wie – a teraz. Teraz myślę, że myśli sobie – prościzna, jeszcze sto takich kalendarzy mogę zrobić. Tak to właśnie sądzę jest. Pewnie że boli, pewnie że jest ciężko, pewnie że przychodzą momenty – chrzanię to, nie dam rady, ale gdy zaciśnie się zęby, gdy podejmie walkę czyż uczucie którego doznaje się po wszystkim nie jest najlepszą nagrodą. To uczucie we własnym sercu. To takie wewnętrzne pokochanie samego siebie. Tego siebie którego tak często ma się już dość. Tego siebie którego tak często zabija się we własnym sercu złym słowem. Coż ja mogę powiedzieć teraz o moich 200 kilometrach? No cóż? Mogę powiedzieć, że były zajebiste. Mogę powiedzieć, że jak je wspominam to się uśmiecham. Uśmiecham się na wspomnienie potknięć na ciemnej drodze, uśmiecham się na wspomnienie rozgwieżdżonego nieba za miastem, na wspomnienie spadającej gwiazdy. Jeny jak sobie przypomnę bieg, taki bieg gdzie wystarczy pobiec te zaledwie 5 km za miasto, tam gdzie nie ma już latarni, tam gdzie nie ma już świateł. I tak biegniesz sobie w ciemności a nad głową piękne niebo. Pełne jasnych gwiazd. Tam hen gdzieś łuna miasta, ruch, zgiełk, a ty tu sam, jeden, jak ten rozbitek na oceanie. I biegniesz sobie, i patrzysz na to niebo i nagle spada gwiazda. Widzisz ją przed sobą w całej krasie. I mimo zmęczenia uśmiechasz się na myśl, że tak chyba widzieli świat Trzej Królowie.

A w codzienności cały tydzień nie biegałem. Choć pogoda dopisuje. Ładnie się nam Październik otworzył. Ten, którego już dano skreśliłem piętnując najgorszym miesiącem roku. Zawsze miałem z nim kłopot. Może tegoroczny będzie miłą odmianą?
Rumak nadal stoi. Zazwyczaj o te pore już spał. Aktualnie natomiast – jutro mamy zamiar pohasać. I to jest kurde informacja radująca.
No i dzisiaj pobiegłem. Dyszkę z czasem 5:25 i to jest informacja radująca też.
Aha. I jak tak biegałem w zeszłym miesiącu, i jak już taki zmęczony byłem mocno to sobie powiedziałem, że jak przebiegnę te cholerne 200 km to sobie wrzucę tu fotkę z półmaratonu w nagrodę. Tylko potem, jak już przebiegłem, zastanowiłem się – co też erze to za nagroda, puknij się w łepetynę.

No i na koniec poniższe. Poniższe wpadło mi całkiem przypadkiem w czwartek. Lubię jak tak wpada mi całkiem przypadkiem takie jakieś dawno już zapomniane Coś. Coś czym kiedyś się żyło, a które gdzieś, w ferworze życia uleciało. Takie wspomnienie fajnych dni. Spojrzenie za siebie, refleksja nad wczoraj. A poniższe choć ponadczasowe nabrało nagle nowego znaczenia co od dokładnie 3 minuty trwania Smokowi dedykuję.

1 komentarz:

  1. po niektórych zostały blizny i oby nigdy więcej... czasami żeby coś mogło przyjść, trzeba coś w sobie zabić... czasami...

    OdpowiedzUsuń