sobota, 27 października 2018

Ścieżka 531 - Do przodu


To już prawie dwa tygodnie od momentu jak leżeliśmy sobie z Rumakiem w trawie. Wydarzyło się przez ten czas i dużo i mało. Jak to w życiu. Ale jakoś tak nie mogę się pozbyć myśli, że w sumie w życiu tym porąbanym nie ma nic cenniejszego. Nic cenniejszego niż leżenie w trawie. Wygodnie, wolno, ze wzrokiem wpatrzonym w niebo. I jakoś coś dziwnego się ze mną dzieje. Jakoś strasznie mi wszystko spowszedniało, czy też raczej straciło sens. A może raczej nie sens – a wartość. Powtarzam sobie wprawdzie: ty ej weź się ogarnij bo i znajomych potracisz i z roboty cię wyleją – ale jakoś tak to mało przekonująco brzmi. Tak jakby to takie tylko zaklinanie rzeczywistości było. Jest ta kurde myśl, że no nie no tak nie można, że trzeba myśleć o zapewnieniu sobie przynajmniej socjalnego minimum, że co to będzie jak a nuż … Ale tak generalnie – to co będzie? Czy to ważne? Ważna ta gonitwa? Nie wiem, może to wyraz bezsilności. Może wyraz słabości. Może świadomości, że już i tak nie dostanę tego o czym marzę, więc tak właśnie to teraz sobie umniejszam, tak marginalizuję – bo wiem, że to już nie dla mnie. Trzeba by tu jakiegoś psychoanalityka mądrego. A gdyby nawet przyszedł i gdyby nawet powiedział coś mądrego to i tak prawdopodobnie zlałbym to ciepłym moczem. Bo w sumie co? Spojrzałem dzisiaj z racji tam czegoś na poranny program śniadaniowy. I popatrzyłem co tam w świecie. I tak na ten przykład jeden taki co rybę złowił – jeździ motorem, klub prowadzi jakiś muzyczny, jakieś tam biznesy, walczyć ma na ringu – no normalnie wspaniały gość nowoczesny. Inna znowuż piosenkarka się na hiszpański zapisała, zaczęła grać w tenisa a na jesienną chandrę lata do Londynu. A ja? A ja natomiast położyłbym się w trawie. Jakoś nie trzeba mi tego wszystkiego. Nie wiem po co oni to wszystko robią. Może po to by poczuć się lepszymi? Może? Ale myślę tak sobie, że ja nie robię tego wszystkiego, nie rzucam się w te wciąż to nowe wyzwania bo czuję, że mi, mojego o mnie mniemania by to nie poprawiło. Nic by to nie dało, nic nie pomogło do czasu …... aż nie odnalazłbym miłości. Ale miłości tej w sobie. Kuuurde no tak do mnie przemawiają te słowa św. Pawła, że no aż kurde nie mogę. I jeszcze potem pokazali dobrych ludzi. Dobrych, naprawdę dobrych. Ala taka mnie myśl naszła. Po co oni to robią? Czy bardzo się różnią od tego wcześniej co ryby łapie albo od tej wspaniałej piosenkarki? Piękna to sprawa pomagać, i trzeba to robić, i uczestniczyć w projektach które dają innym promyk szczęścia ale gdy zdaję sobie sprawę, że gdzieś tam, jest człowiek którego taki dobry ktoś skrzywdził to jakoś mi smutno. Gdy myślę, że gdzieś tam jest facet, podobno nawet wspaniały facet, którego ten człowiek, dobry człowiek, człowiek który pomaga potrzebującym, okaleczył prawdopodobnie na resztę jego życia to nic nie rozumiem Co więc jest prawdziwe? Chyba to jakoś tak łatwiej pomagać tym tam hen gdzieś. Ale co masz wokół siebie? Jak kochasz? Albo taki jeden co fundacji jest prezesem. Też pomaga, też dobre ma czyny, ale jak sobie przypomnę, że szuka na boku to jakiś zniesmaczony jestem. Ma żonę, może i dzieci a ich radość poświęcić jest w stanie dla chwili ...– co więc jest prawdziwe. A co ja, er wspaniałomyślny, co ja robię wokół siebie? Co o mnie powiedziałaby moja mama, co powiedziała Księżniczka, co była, co przełożony w pracy czy kolega? Czy wrzucam biednym do puszki na ulicy, płaczę na widok chorych dzieci a w tym samym czasie nie mam dobrego słowa dla mamy czy przełożonego w pracy? Co więc z tego, że wrzucę ten grosik, co że się wzruszę? Mam miłość? Czy aby przypadkiem ten grosik, to wzruszenie to tylko takie uspokojenie sumienia. Mierzi mnie to wszystko, ten świat zakłamany. Mierzi mnie to ciągłe doskonalenie umiejętności, to ciągłe zdobywanie, to ciągłe okazywanie się zwycięzcą. Nie no kurde wiem, to jest kurde potrzebne, to jest kurde potrzebne ale co z tego gdy we własnym otoczeniu czynimy, czynię syf. Co z tego, że poznałbym setkę języków, i milion dolarów zarobił, i został profesorem a ktoś bliski uronił przez mnie łzę – no co? Szukam więc miłości, tej miłości w sobie. A do czasu jak jej nie znajdę – jakoś tak mało mi zależy na całej reszcie.

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów,
a miłości bym nie miał,
stałbym się jak miedź brzęcząca
albo cymbał brzmiący.

Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką możliwą wiarę, tak iżbym góry przenosił,
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.

I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją,
a ciało wystawił na spalenie,
lecz miłości bym nie miał,
nic bym nie zyskał.


... , idę pobiegać.

3 komentarze:

  1. przyjdzie dzień, że znajdziesz i pomyślisz, jakież to proste, a ile lat zajęło... ale znajdziesz!

    OdpowiedzUsuń
  2. Też wolałabym poleżeć w trawie...A list św. Pawła wciąż minie wzrusza...Szukaj jej, ja też szukam i czasem wydaje mi się, że jestem tak blisko...I to chyba wtedy kiedy leżę w trawie i słucham ciszy, albo kiedy robię coś, nie myśląc o tym jakie to wspaniałe i dobre - tylko po prostu robię. zdarzają mi się takie chwile, i z tego co przeczytałam u Ciebie, Tobie też :)

    OdpowiedzUsuń
  3. a pobiegaj sobie! :)

    przypomniałeś mi leżenie w trawie z lat dziecinnych na łące u dziadków na wsi. :) i zapach skoszonej trawy.
    i od razu przypomniało mi się też leżenie w nocy na polu w śniegu :) robiłam "orzełka" i patrzyłam na rozgwieżdżone niebo. przepiękny widok!

    OdpowiedzUsuń