sobota, 23 września 2017

Ścieżka 466 Do przodu

Zastanawiam się jak to możliwe, jak to być może czy też mogło, że troje wspaniałych ludzi, troje wyjątkowych, dobrych, kochających ludzi nie potrafiło się dogadać. Że tak spieprzyli coś co było, i być mogło fantastycznie uzupełniającą się „maszyną”. Wszyscy troje chcieli przecież tylko swojego nawzajem dobra. A jednak nie wyszło z tego nic dobrego. Dziwi mi ten fakt i zastanawia często. I pojąć nie mogę dlaczego tak to się wszystko układa w życiu. Martwi mnie to i smuci. I chyba nawet powstrzymuje przed budowaniem takich relacji. Jaki sens jest by troje, czy dwoje ludzi, wspaniałych i dobrych ludzi, budowało coś co zakończyć by się miało tak jak w przypadku tej trójki? Po co budować coś gdzie jednak nieporozumienia, gdzie jednak różne oczekiwania, gdzie rozczarowania. Może innym, tym normalnym, to nie przeszkadza. Może mogą i potrafią być, budować, trwać w takich. Mi osobiście to by przeszkadzało. Mi osobiście choć zadziorny jestem i uparty samo już wchodzenie w spory, w kłótnie, w dochodzenie swoich racji nie sprawia żadnej ale to żadnej przyjemności. Jest mi to po prostu do niczego niepotrzebne. Nie lubię się kłócić i nie robię tego. Jak tylko widzę coś takiego w perspektywie odchodzę, unikam, odpuszczam. Może dlatego też tak nie cierpię polityki? Przecież oni ciągle się tam kłócą, spierają, zarzucają. To nie dla mnie życie. Ja wolę spokojnie, zgodnie. Spory nic ale to nic nie przynoszą. I może dlatego też tak mnie boli, i tak szkoda mi tych trojga wspaniałych ludzi, może dlatego szkoda mi siebie. To naprawdę troje pięknych ludzi, ludzi wartych siebie, ludzi którzy jednak są już oddzielnie. Spojrzałem swego czasu jednemu panu do gazety przez ramię w metrze. Tak przelotnie, tak mimochodem. I choć wyśmiewam zawsze te różne wymyślanie dysleksji, dyskografii i innych takich, wyśmiewam jako wyszukiwanie usprawiedliwień, jako szukanie alibi dla głupoty czy lenistwa. I tak samo jak sam nigdy nie przyznam się do depresji czy posiadania garba dziecka DDA jako formy tłumaczenia swojej niedoskonałości, to to co tam zobaczyłem w pewien sposób pomogło mi stanąć na nogach. Wybadali podobnież jacyś tam naukowcy, że istnieje coś takiego jak Syndrom Złamanego Serca. To jak balsam na moje. O ile łatwiej, o ile prościej jest mi teraz na siebie patrzeć. O ile mniej krytycznie oceniam teraz te stany beznadziejności i bezradności w jakich się znajdowałem, znajduję i zapewne ( choć myślę coraz rzadziej ) znajdował będę. Bo podobnież ci jacyś tam naukowcy wybadali, że dotyka to praktycznie każdego. Z tym, że jednym przechodzi to po godzinie, jednym po dniu, jednym po roku, innym po latach, ale są też tacy którym syndrom ten zostaje na całe życie. I do tych ostatnich się chyba niestety zaliczam. Mam Syndrom Złamanego Serca. Sam sobie go zafundowałem, sobie go zgotowałem, sam sobie na niego zasłużyłem. To jest i będzie zapewne przekleństwem na całe moje życie, Syndrom Złamanego Serca. A może po prostu żal, po prostu złość, po prostu smutek, że tak się mi w życiu poukładało, że tak ślicznie je spierdzieliłem. Aż wierzyć mi się nie chce, aż ze zdumienia wyjść nie mogę, że to ja, że to ja sam tak to spierdzieliłem. Ja właśnie, właśnie ja złamałem sobie serce.



W codzienności biegam. Biegam i to bieganie sprawia mi frajdę. I przez to bieganie dochodzę do wielu życiowych przemyśleń. Czasami ze zdumienia wyjść nie mogę jak bieganie doskonale obrazuje życie. Tak jak na przykład z tą frajdą. Biegam i bieganie to sprawia mi frajdę. Frajdę mi sprawia gdy widzę biegania tego efekty, gdy widzę postępy, gdy widzę, że wysiłek nie idzie na marne. W ubiegłą sobotę przebiegłem 15 ze średnią 5:37, gdy jeszcze niedawno przebiegnięcie dychy w tym tempie to był dobry wynik. Dnia następnego zwyczajową dychę walnąłem natomiast w 5:10, podczas gdy za dobry wynik uznać miałem 5:20, tak zakładałem, że jak zejdę do 5:20 to super będzie. Bieganie dych ze średnią 5:20 do niedawna uznałbym za rewelację, a tu proszę, 5:10. Dzisiejsze 15 natomiast przebiegłem ze średnią 5:33. Więc w życiu jak w bieganiu, chcesz to robić gdy widzisz, gdy masz świadomość, że wylany pot, że wysiłki nie idą na marne, gdy widzisz, że przynoszą efekt, efekt lepszy nawet niż się spodziewasz.
Dziś biegałem w parku. Słonko wyszło po południu więc zamarzyło mi się bieganie z przebłyskami w konarach drzew. Drzew zielonych, drzew żółtych, drzew pomarańczowych. Piękne popołudnie. Ludzi w parku wielu. Takich ludzi z wózkami, z maluchami. Ludzi z pieskami. Ludzi zbierających kasztany, ludzi karmiących kaczki. Więc takich społecznie świadomych chyba. I ja, dziwo krążące kółka. Kółek takich zrobić muszę kilka by dobić do tych 15 km. A każde kółko to około 5 minut.
kółko 1 – pusta ławka
kółko 2 – na ławce pan
kółko 3 – pan na ławce przysypia
kółko 4 – głowa mu się przechyliła
kółko 5 – cały przechylony na lewo
kółko 6 – położył się ( sam nieraz tak robiłem więc nie dziwi mnie to, nawet się uśmiecham na ten widok i na wspomnienia )
kółko 7 – leży już całkiem ale zauważam rurkę jakąś, jakiś woreczek
w połowie kółka 8 dociera do mnie że to chyba kroplówka
kółko 8 – leży pod ławką, halo, hej, proszę pana, zero kontaktu, halo, hej, rusz się, otwiera oczy, halo, wstawaj, no wstawaj, co panu jest, kuuurwa nie podniosę go, ja pierdolę, no nie dam rady, wstawaj, patrzy mętnym wzrokiem, ja pierdolę, no nie podniosę go, podjeżdża rower, pomaga mi, już siedzi, halo, co panu jest, jak się pan nazywa, był pan w szpitalu, mijają minuty, jest policja, dziękujemy, może pan kontynuować trening,
kółko 9 – karetka
kółko 10 – pusta ławka
kółko 11 – na ławce pani / dziewczyna
i życie dalej.
A słowa pana z ławki, jedno jedyne co zdołałem z niego wydobyć poza imieniem? Słowa : warto to?

sobota, 16 września 2017

Ścieżka 465 Do przodu

Buduję sobie tą swoją odmienność uparcie, buduję konsekwentnie. Kiedy tylko mogę uciekam w swój świat i zostaję w nim ile tylko mogę. I zostałbym tam na stałe jednak niestety, tak się nie da. By przeżyć muszę dzielić czas i z codziennością. Dni coraz krótsze, już codziennie wracam w ciemnościach. I zaczynam lubić te powroty. Te krótsze dni są coraz chłodniejsze, a co za tym idzie, ludzi na ulicach mniej. Wracam więc tymi ciemnymi, chłodnymi, pustymi ulicami i czuję się z tym dobrze. Wracam przez nikogo nie zauważany, nikomu nie wchodzący w drogę, tak jakby mnie nie było. Wracam patrząc w rozświetlone okna domów, patrząc na przejeżdżające samochody. I wyobrażam sobie ludzi w tych oknach, wyobrażam sobie rodziny, wyobrażam sobie te samochody jadące do kogoś. Wyobrażam sobie, że każdy gdzieś kogoś ma, do kogoś zmierza. I w tym wszystkim ja, ja który nie mam nikogo, do nikogo nie zmierzam. Uśmiecham się do tych wszystkich którzy kogoś mają, do tych wszystkich którzy do kogoś zmierzają. Uśmiecham się, raduję i życzę by nigdy tego nie stracili, by nigdy tego nie zniszczyli, by nigdy nie przegrali. I uśmiecham się do siebie. Trochę tak ze współczuciem, trochę tak z sympatią. Ja, tu w tym wszystkim, w tym budowaniu relacji, budowaniu więzi, budowaniu kontaktów taki na uboczu. Taki w innym świecie, taki z innego świata. I przyzwyczajam się do tego, i już nawet odnajduję w tym. I dobrze mi z tymi ciemnymi pustymi ulicami. Nikt mnie nie widzi, nikt nie zauważa, nikomu nie przeszkadzam. Jestem, a jakby mnie nie było. I buduję sobie tą swoją odmienność uparcie, buduję konsekwentnie. I tylko w taki dzień jak dzisiaj, gdy to nagle spada na mnie niespodziewana wiadomość wszystko to traci ten spokój. Traci to przyzwyczajenie, burzy to, co tak uparcie, co tak konsekwentnie buduję. Zaproszenie na wesele, zaproszenie z … osobą towarzyszącą. Coś, co mnie osłabiło, coś co mnie złamało. Nagle zostałem zderzony z rzeczywistością. Nagle stanąłem twarzą w twarz z tym przed czym uciekam. Zmartwiło mnie. Mógłbym odmówić, powiedzieć, że nie mogę, że dziękuję ale nie mogę. I zostać sobie w tym swoim świecie, zostać z boku, zostać poza tym całym przedstawieniem. Jednak lubię tego kogoś, lubię bardzo. To by było nie ładnie, to by było brzydko. Pójdę, pójdę więc. Pójdę sam, pójdę jeden. W ten tłum rodzin, tłum par. Pasujący tam jak kwiatek do kożucha - ale pójdę. Zawstydzony zapewne, zmieszany trochę, na pewno zagubiony. Plączący się w setkach pytań, milionach spojrzeń. Z tych ciemnych i pustych ulic prosto na świecznik. Jak jakieś dziwadło. I im dłużej o tym rozmyślam tym bardziej dostrzegam swoją słabość, swoją nieporadność. W oczach wszystkich tych ludzi będę porażką, będę nieudacznikiem, będę pierdołą, i będę dziwakiem. I to jest chyba wytłumaczenie tego, dlaczego tak lubię te moje powroty ciemną nocą. Dlatego, że nikt mnie nie widzi, nikt mnie nie dostrzega. Nikt ... nie widzi mojej porażki.

W codzienności nie dzieje się nic, nic szczególnego. Atrakcji które odróżniałby dzień od dnia coraz mniej. W niedzielę ubiegłą gdy w trasę wyruszyć miałem, myślałem, że nie wyruszę. Bo gdy już ruszyć miałem okazało się, że prądu brak. Nie wiem co w tym jest, co to za przekleństwo ale wszystko co jeździło dla mnie kiedykolwiek, wszystko z prądem problemy miało. To już chyba taki urok. Zeszłotygodniowa niedyspozycja nie zdziwiła mnie więc. Może lekko zaskoczyła, trochę zniesmaczyła ale przyjąłem ją dość spokojnie. I dobrze, że spokojnie bo ładowanie przebiegło dosyć sprawnie i zdążyłem jeszcze zaliczyć trasę. Trasę na Drohiczyn i okolice. Były i przeprawy przez wertepy, był lekki deszczyk ale ostatecznie wycieczka udana. Chyba ostatnia w tym roku. Ciekawe czy jeszcze pojeżdżę, no ciekawe. Pogoda z dnia na dzień gorsza. Zimniej, wietrzniej, mokrzej. Wprawdzie dzisiaj jak wyszedłem pobiegać wyjrzało słonko, ale tylko na chwilę. Nawet jak je zobaczyłem pomyślałem, że powinienem być w tym momencie nad morzem, bo wiem z pierwszej ręki, że było go tam dzisiaj pełno. I pomyślałem, że być może to ostatnia taka szansa była. I szkoda, i żal mi się zrobiło. Przemija lato, przemija. Jedno co mi jeszcze zostało to świerszcze. Bardzo lubię słuchać świerszczy. Ale ich też jakoś mało było tego lata. Ogólnie jakoś wszystkiego mało było. Mało świerszczy, mało słońca, mało Rumaka, mało usmiechów, mało, mało ...
Zostałem ja, ciemna ulica i muzyka.

sobota, 9 września 2017

Ścieżka 464 Do przodu

Spokój – mówicie. Czy też mówisz mądry Smoku. Może i spokój? Może i masz rację. Na pewno jednak odpoczynek – o ile tak to ująć można. Bo nie będę ukrywał, że odpocząłem. Naprawdę odpocząłem. Przez cały sierpień nie przepracowałem pełnego tygodnia. I gdy teraz na to patrzę, widzę, że to było dobre, że to było mi potrzebne. To takie zerwanie z codziennością, z powtarzalnością, z rutyną. Pisałem kiedyś, że rutyna mnie zabija, że każdy kolejny dzień podobny do poprzedniego, pogrąża mnie w cierpieniu. Tak pisałem. I nawet napisał ktoś, bodajże Rrrudzik, że to nie rutyna a raczej stabilizacja. I nawet się z tym zgodziłem, i nawet po części tak było, tak jest. Ale prawda leży jak zwykle po środku. Jest rutyna, jest i stabilizacja. Jednak wiem jedno, w sierpniu, w miesiącu w którym nie przepracowałem nawet jednego pełnego tygodnia odpocząłem, naprawdę odpocząłem. Spojrzałem na świat z innej perspektywy, z wolniejszego kroku. Ileż może dać człowiekowi ( przynajmniej mi ) pobłądzenie w środku tygodnia biegając po łąkach. Ileż może dać człowiekowi ( przynajmniej mi ) stanie w południe w środku tygodnia   pod drzewem w parku podczas ulewy. Ileż może dać człowiekowi ( przynajmniej mi ) patrzenie w środku tygodnia na myśliwce gotujące się do defilady. Mi daje dużo, bardzo dużo. Potrzebuję tego, bardzo potrzebuję. Mam zdecydowanie za mało czasu na patrzenie na świat, mam zdecydowanie za mało czasu na słuchanie czegoś innego niż jaki mamy na chwilę obecną obrót. Iks lat temu, miałem taki okres, że pracowałem na jakąś tam niepełną część etatu. I z racji tego było wówczas parę dni w miesiącu do odbioru. I choć kasy było trochę mniej to i wtedy, i teraz gdy patrzę na to z perspektywy czasu, dobry to był układ. Te dodatkowo wolne dni dodawały mi energii, a właściwie to pozwalały mi być sobą. Pozwalały mi pożyć choć przez chwilę po mojemu. Tak mieć taki dzień, w którym zamiast siedzieć jak zwykle czekając na pytanie jak z obrotem, wyjść do parku, usiąść na ławce i pomyśleć o niczym. Tego mi właśnie trzeba. I dlatego właśnie mogę powiedzieć, że odpocząłem w sierpniu. Swoje dołożył też wyjazd nad morze. Jak już wspominałem dobry był. Dobry dla duszy, i dobry dla ciała. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego ale wróciłem z tego wyjazdu z całkowitym brakiem bólu. Bo boli mnie coś ciągle. A to kark, a to łydka, a to plecy, a to szyja – coś ciągle jest. Z nad morza wróciłem zaś całkowicie bezbolesny. Pamiętam nawet jak olśnił mnie ten fakt na którymś tam kilometrze powrotnym. Gdy jadąc motórem, już długo jadąc, zauważyłem że praktycznie wcale nie jestem zmęczony. I plecy mnie nie bolą od jazdy, i tyłek też nie boli. To było naprawdę dziwne. Przecież te parę dni funkcjonowałem w warunkach spartańskich, bez wygód, bez udogodnień. Śpiąc w zimnym namiocie na twardej ziemi. A mimo tych niedogodności po powrocie do domu czułem jakbym zrzucił z siebie jakąś obrożę, jakbym zdjął jakiś ciężar który nosiłem nieustannie, jakbym przeszedł jakąś cudowną odnawiającą kurację. I teraz, gdy patrzę na bezchmurne niebo, gdy patrzę na wschodzący księżyc, gdy widzę szesnaście na termometrze żałuję trochę, że nie jestem w tej chwili tam z powrotem. A mogłem być, a powinienem był być. Mam jednak nadzieję, że to nie ostatni taki ładny dzień i wieczór w tym roku. I że jeszcze wrócę choćby na jeden dzień na nadmorski brzeg.
W codzienności pogoda fatalna zaczęła się w ubiegłą sobotę i trwała do wczoraj. Padało non stop. Lecz jako wypoczęty, i jak Smok twierdzi – spokojny, waliło mnie to. Przyjąłem ten fakt jako coś, co po prostu jest, bo tak jest i już, nic z tym nie zrobię, nie zmienię. Nie ma sensu się tym denerwować. Że pada, że Rumakiem nie jeżdżę, że słońca brak – a srał to pies. Tak właśnie coś ostatnio patrzę na świat – srał to pies. Poważnie. Odpuściłem może trochę, może poddałem się całkiem? Nie wiem? Wiem jednak, że srał to pies.
A jutro sobie pewnie to odbiję. Pojedziemy gdzieś z Rumakiem na cały hej dzień.

sobota, 2 września 2017

Ścieżka 463 Do przodu

Spojrzałem z ciekawości co też takiego pisałem o te pore rok temu. Spojrzałem raz, spojrzałem drugi i mnie tąpło. Ja rok temu o te pore napisałem to samo. Ja kurde napisałem to samo! Nie – do - wia – ry. Nie do wiary – a jednak. No może nie dosłownie to samo, ale sens, przekaz, myśli, choć pisane innymi trochę słowami były podobne. I trochę mnie zmroziło. A tak dokładniej to wkurzyło. A może raczej zniesmaczyło. Ale tak naprawdę to zmartwiło, czy też zdołowało. Ja kurde przez ostanie 360 dni nic w swoim życiu nie zmieniłem. Nic nie poprawiłem, ni o krok nie posunąłem się do przodu. Tkwię dalej tu gdzie jestem. Nic nie rozwinąłem, nic nie poprawiłem, nic nie zdobyłem. Cały czas ten sam pierdzielnik. Bałagan mojego życia. A najgorsze, że rok temu o te pore też czekałem na cud, też czekałem na bajkę. Beznadzieja, totalna porażka. Całkowity brak poprawy w działaniu, całkowity brak poprawy w myśleniu. Ta refleksja mnie załamała, ta świadomość własnego mnie, tego jak żyję zdruzgotała moje o mnie myślenie. Jestem beznadziejny, jestem do cna beznadziejny. Musiałem wyjść z domu, musiałem wyjść na spacer, musiałem usiąść na ławce. Musiałem zostać sam ze sobą. Musiałem spojrzeć na to spokojnym, chłodnym okiem. I patrzyłem tym okiem dni parę. Patrzyłem, myślałem, znowu patrzyłem, znowu myślałem. Bo ja myślę, bo ja ciągle o wszystkim myślę. Ja wszystko muszę przemyśleć, wszystko muszę przeanalizować, wszystko poznać muszę do cna. I nie wydam wyroku do czasu aż nie przemyślę tego, nie przeanalizuję, nie poznam. Nieraz zajmuje mi to lata, a nieraz nawet po latach nic z tego myslenia nie wychodzi. Więc myślałem i o tym. I szukałem odpowiedzi. I przyszła ta odpowiedź. Naprawdę zaskoczyła mnie, tak znienacka, tak bez ostrzeżenia, i tak stosunkowo szybko. Myśl, że przecież ja taki jestem. Ja po prostu taki jestem. Ja przecież czekam na cud, czekam na bajkę. Iiii czy warto się zmieniać? Warto czy porzucać to, czym dobre trzy czwarte życia się żyło, w co się wierzyło? Czy jest sens teraz, właśnie teraz zaczynać od nowa, mieć nowe wyobrażenie jutra? To chyba już za późno? Tak właśnie mi wyszło z tego myślenia – nie warto. Bo w sumie przecież piękne to jest. Piękne to jest w co wierzę, to na co czekam. Czy warto więc to porzucać? Porzucać dlaczego, dla jakiej nowej idei? I czy ta nowa byłaby naprawdę moja, czy byłaby li tylko formą przyjętą, czy też narzuconą przez obecne standardy? A jak bym na te standardy nie patrzył, są one, są one takie, że mi się nie podobają. Jak już ma jakoś być, jak mam jakoś funkcjonować to już zostanę przy swoim. Nawet jeżeli miało by oznaczać to porażkę. Nawet jeżeli miało by oznaczać to samotność do końca dni. W sumie kto wie ile mi ich tam jeszcze zostało. Niech sobie pędzi świat na przód, ja zostaję tu u siebie. I za rok napiszę zapewne to samo ale cóż – tak mi widać pisane. I zapewne upadnę jeszcze nie raz, nie raz jeszcze przeklnę te moje życia założenia, jednak zawsze, gdzieś tam na końcu będzie jednak ta bajka, ta nadzieja, to oczekiwanie. I zemrę pewnie, i uschnę pewnie niespełniony. Ale czy może być inaczej? Czy może być inaczej w świecie gdzie słowo gdzie przysięga nic nie znaczą. Gdzie obietnica, że będziemy aż do śmierci nic nie znaczy. W tym świecie już nic nie znaczy. Jest niczym. To tylko puste słowa, regułka wypowiadana dla potrzeby chwili, booo taka tradycja. I czy w tym wszystkim, w tym gdzie ta obietnica nie znaczy nic, ja, niedorozwinięty emocjonalnie osobnik mogę się odnaleźć ze swoim tym, że nie tylko będziemy razem do śmierci, ale z tym, że byliśmy razem od urodzenia. Byliśmy razem, byliśmy sobie wierni od urodzenia.

W codzienności, najpierw nie miałem nawet zamiaru, potem, potem pomyślałem, że może jednak się skusić, potem, potem przyszła refleksja, że to jednak będzie do wykonania ciężkie dosyć, potem, potem dała znać o sobie ambicja – ciężkie dosyć? - więc to zrób, i taka refleksja, że dobrze by było już to mieć, i refleksja, że jak już bym to miał to nowe wyzwanie bym mógł sobie, ambitniejsze może, postawić, i przekora, że mógłbym napisać tu teraz, żeby mi nie wierzyć, bo pisałem przecież, że nie możliwe a jednak – zrobiłem. I zrobiłbym z palcem w de z tym, że ostatniego dnia miesiąca przypomniało mi się, że mam w tym dniu szczepienie. Tak więc, więc tak jest, że sierpień skończyłem z przebiegniętymi 190 kilometrami. A od września standardowe dyszki zamieniam na piętnastki. I kiedy tylko się da, kiedy tylko mógł będę, takie dystanse postaram się biegać. I zgodnie z tym postanowieniem walnąłem dziś 15 km i 800 m.
W tygodniu, we wtorek bodajże, wracając z wioski, obrałem sobie trasę przez łąki i pola. I choć dwukrotnie wbiegłem gdzieś, gdzie ścieżka się kończyła, choć przedzierać się musiałem przez trawy i rowy, i choć ostatecznie kończyłem na bezdrożu to podobał mi się ten bieg. Taki nie wiadomo dokąd, taki w nieznane, taki dziki, taki trochę niebezpieczny nawet. A i łosia z żoną spotkałem, i jelonka, i 5 sarenek, w tym 2 tak zaskoczone moim pojawieniem się nagłym, że prawie ich dotknąłem.
Czasami nachodzi mnie chęć takiego ruszenia w nieznane. Tydzień temu też. Jadąc motórem wieczorem, wjechałem w takie bezdroża, takie ostępy leśne, że nikt normalny sprzętem jak mój wjechać tam by nie wjechał.
Ale tylko podczas takich biegów, tylko podczas takich przejażdżek oderwać można się od tego co codzienne, co bezpieczne, co zwykłe. I zobaczyć rzeczy których z tych utartych ścieżek zobaczyć się nie da.
Zamiar miałem pisać to z Ustki. Niestety pogoda skutecznie pokrzyżowała moje plany. Ale zamiar mam jeszcze posłuchać morza w tym roku.