niedziela, 21 czerwca 2020

Ścieżka 603 Do przodu



Jeszcze zanim się dobrze spakowałem i wyruszyłem mówię – nie jadę. Po co mi to? - lepiej poleżeć wygodnie w domu, pogapić w tiwi, jeść, pić i nic nie robić. Jak już ruszyłem Rumakiem obładowanym jak dobry wielbłąd, wątpliwości ustąpiły ekscytacji - mówię – jadę, będzie super. Gdy około 20:30 wyszedłem z treningu w stolicy który wkalkulowany został w całą tą wyprawę i znowu wsiadłem na motór mówię – nie jadę. Gdy około 23, kiedy już zapadła ciemność, a ja przejechawszy kilka różnych polnych dróg nadal nie znalazłem dobrej miejscówki na nocleg mówię – mówiłem żeby nie jechać! Jakoś mało optymistycznie nastrajał fakt spędzenia nocy pod gołym niebem przed ponad trzystu kilometrową trasą. I nie wiem kto miał bardziej przerażone oczy – sarna która na widok Rumaka uciekła w pole czy ja - jakie to szczęście, że nie skoczyła mi pod koła. Gdy jakimś cudem znalazłem wreszcie jakąś, wprawdzie tuż za stodołami pobliskiej wsi i tuż przy drodze, mówię – mówiłem kurwa żeby nie jechać. Jakoś się w tych ciemnościach rozbiłem, jakoś schowałem w śpiwór ale jakoś nie mogłem zasnąć. Nie da się zasnąć z ciągle galopującymi przez głowę obawami czy zaraz nie zjawi się właściciel gruntu z widłami w garści. A jeżeli nawet zmęczony umysł podda się wreszcie, pojawiają się nocne zwierzęta które swoimi odgłosami, a nie są to odgłosy przyjazne, ponownie zmuszają do czujności. I tak na pół jawie pół śnie mówię – nie, to już nie dla mnie. Nie wiem czy spałem w sumie ze dwie godziny. Jednak gdy o piątej nad ranem, o tej samej piątej o której wstawałem umierający do pracy przed pandemią, otworzyłem namiot i spojrzałem na skowronka tuż obok wyśpiewującego swoje trele, na klucz łabędzi latający tam i z powrotem mówię – jeny, jest super, jadę. Tak, to był jeden ze wspanialszych poranków. Zmęczony, niewyspany ale wspaniały. Ruszyłem więc w drogę. Drogę w czasie której cały czas nie mogłem wyjść ze zdziwienia jak dobrze się, mimo tak dziwnej nocy, czuję. Lecz zmęczenie przyszło. Gdzieś tak w połowie drogi, wysmagany silnym, przeciwnym wiatrem wróciło – nie jadę. Pojechałem jednak dalej. I gdy wreszcie koniec końców, ciepłym popołudniem dojechałem do celu, gdy ujrzałem uliczki zapchane byle jak poparkowanymi samochodami, gdy przyszło mi mijać dziesiątki beztroskich spacerowiczów powiedziałem – pięknie, mówiłem żeby jechać. To był prawdziwy wakacyjny widok – zupełnie inny niż ten sprzed tygodnia. I o ile lubię ciszę, spokój to widok tego całego zamieszania sprawił mi niewiarygodną radość. I gdy już rozbiłem namiot, gdy już zainstalowałem się na dobre, gdy przywitałem z morzem plażą i słońcem – gdy około 21 padłem na materac, zanim zasnąłem, jedno mi huczało w głowie - mówiłem kurde żeby jechać! A reszta to już rutyna: co rano sklep po bułki i loda big milk, bieganie, odpoczynek, prysznic, spacer, jedzenie na plaży, powrót wejściem 82, odpoczynek, zachód słońca, rozmyślania i tak co dzień. Nic a nic się nie nudziłem. Było i pływanie w morzu, i ognisko z kiełbaskami na plaży – nie było jedynie, tego co zapowiadałem zrobić. Nie potańczyłem na plaży. Po prostu zapomniałem. Tak mnie jakoś zadumał szum fal, tak jakoś urzekł las - że zapomniałem. Właśnie ten las odkryłem jakby wyraźniej. Spacerując w nieodwiedzane wcześniej rejony zobaczyłem las niby ten sam a inny. I plażę też niby tą samą a inną. I niby to dopiero parę dni jak wróciłem, a już chcę być tam znowu. Już tęsknię, już wspominam. I mówię – dobrze kurde że pojechałem.
W codzienności bolą mnie tylko stopy o tym wszystkim. Bo oczywiście nie darowałem i łaziłem boso wszędzie gdzie się dało. Nawet kamienie które tydzień wcześniej mnie pokonały pokonałem. Z tym, że asfalt jednak palił. Palił niemiłosiernie. I ciekawe, że jeden asfalt potrafi poparzyć a inny być przyjemnie ciepły.
W piątek było pierwsze w tym roku moczone. W wieczorny powrót do domu dopadła mnie niemiłosierna burza. Szczęście w nieszczęściu, że znalazła się przystankowa wiata gdzie razem z motórem największą nawałnicę przeczekaliśmy – gdy nie to – chyba by było po nas.

I na koniec – najgorsze, w fabryce wracamy do stanu sprzed marca.





czwartek, 11 czerwca 2020

Ścieżka 601 Do przodu

Na plaży, tuż po wejściu, zaatakował mnie podstępny patyk. Wyskoczył zagrzebany z piasku raniąc boleśnie w palec aż do krwi. Takie to były początki. Nic to jednak skoro parę metrów dalej mogłem odkazić ranę w morskiej wodzie. Takie były początki. Generalnie to początkowo szczerze zaskoczony byłem faktem, że tak sprawnie idzie mi spacer na boso. Może to z faktu, że jeszcze wcześnie i aż tak wiele szyszek nie utrudniało drogi. Generalnie to zaskoczony byłem do momentu dojścia do zejścia ze skarpy, gdzie zaczęły się kamienie. Kamienie mnie pokonały. Pokonały gdy po kilku, kilkunastu ał ała ał ałć poddałem się stwierdzając, że te stopy to jednak za delikatne są. Za delikatne do momentu gdy siedząc na ławeczce i zakładając obuwie minęła mnie drobna, drobniuka dziewczynka która opowiadając coś zawzięcie rodzicom pomaszerowała żwawo boso po tychże kamieniach. Dzieci są jednak kapitalne – potrafią zmusić człowieka do refleksji.
Na nie plaży było pusto. Pusto puściej niż w wrześniowe zeszłoroczne moje zdziwienie – jak tu pusto. Wracając późno po zachodzie słońca – tego pusto można się było wręcz wystraszyć. Totalnie pusto, cicho, ciemno. Nigdy tak wcześnie nie byłem, nie wiem czy to kwestia pory czy wirusa. Fakt, że spacerując tu i ówdzie dostrzec można było, że miejsce dopiero się do sezonu przygotowuje.
Wracając późno po zachodzie słońca zaskoczyła mnie długość dnia. Zaskoczyła ale tylko do momentu gdy z rozmyślań jakiż ten dzień długi wyrwało mnie wspomnienie – zaraz zaraz, przecież dwa lata temu byłem też o te pore tylko że dwa tygodnie później - więc dzień siłą rzeczy był dłuższy. Jakaż ta pamięć ulotna.
Zachody słońca obserwowałem oczywiście sam. No może nie sam, bo było parę osób, ale plażę opuszczałem raczej ostatni. Małym usprawiedliwieniem dla nieobecnych może być fakt, że trochę wiało, małym. Tak wiało, że raz nawet kitserfera podziwiałem przy okazji zachodu słońca. I jakież było moje zdziwienie gdy pewnego wieczoru, gdy przy zejściu ze skarpy gdzie dnia pierwszego kamienie pokonały moje delikatne stopy, ujrzałem dwie dziewczyny. Dziewczyny z ogromnym wilczurem i dwiema wielkimi torbami typu Ikea. Niewątpliwie łapały oddech po wspinaczce na skarpę. Trochę mnie zdziwiła ich obecność jednak minąłem je obojętnie nie zwracając uwagi, zwłaszcza że od pewnego czasu mam silne postanowienie nie zwracania uwagi na dziewczyny / kobiety. Jakby jednak nie zwracać uwagi zauważyłem, że z tych ich toreb typu Ikea wystają śpiwory. Zaintrygowało mnie to. Już miałem zacząć schodzić w dół gdy w odruchu ciekawości odwróciłem się z pytaniem – Będziecie spać na plaży? Zaskoczyło je to pytanie i dopiero po chwili jedna z nich, ta od wielkiego wilczura odparła – Nie wiemy, na razie idziemy zobaczyć zachód słońca. Uśmiechnąłem się pod nosem, miło spotkać kogoś kto przyjeżdża nad morze zobaczyć zachód słońca – Ale to już za późno – odparłem. Zobaczymy jak będzie – rzuciła ta od wilczura. Nie wiem czy powinienem był ciągnąć ten wątek – czy nie powinienem. Wyglądały na trochę speszone, a pewnie i wystraszone ze spotkania dziwnego gościa w lesie – generalnie uznałem, że nie będę się narzucał i uszanuję ich prywatność. Podejrzewam, że obawiały się również faktu, że dziwny gość spotkany w lesie pozna ich szalony plan. A mi chodziło tylko o to by się upewnić czy jest jednak na tym świecie ktoś szalony tak jak ja. Nieważne, zostanie to już na zawsze w sferze moich domysłów.

I generalnie tyle. Pobiegałem, pojadłem kiełbaski z ogniska na plaży, połaziłem, poopalałem się, pogrzebałem w piasku, wykapałem się... Właśnie, już pływałem. Nie byłem wprawdzie pierwszy, bo zauważyłem wcześniej dwóch facetów w wodzie lecz oni wyglądali tak jakby weszli tylko na chwilę się odlać. Ja uczciwie pływałem i było cudownie. I generalnie było by cudowni i było by super gdyby nie jeden fakt – jutro prawdopodobnie, po przystanku w łorso, pojadę tam ponownie. Z tym, że już nie koleją, a uczciwie motórem pod namiot.