sobota, 24 lutego 2018

Ścieżka 485 Do przodu

No więc dowiedziałem się właśnie, że jestem introwertykiem. Tzn dowiedziałem się kilkanaście, czy też kilkadziesiąt dni temu, a dzisiaj tylko, w dniach tej jakże tragicznej rocznicy, wszem i wobec to ogłaszam. Jestem zatem introwertykiem. Dowiedziałem się o tym całkiem przypadkiem. Całkiem przypadkiem wpadło mi to przesłanie przy okazji szperania w necie. To swoją drogą kolejny raz, gdy wpada mi coś tak całkiem przypadkiem. Całkiem niespodziewanie ale całkiem potrzebnie. Na ile jednak są to przypadki, a na ile jakieś znaki z góry, czy też moc mojej podświadomości nigdy do końca pewny nie jestem. Na chwilę obecną jestem jednak pewny jednego, jestem introwertykiem. I dziwne to ale cholernie się z tego cieszę. Dziwne to, bo przecież zawsze nim byłem, a przynajmniej od zawsze jak pamiętam. Dlaczego zatem nie zawsze się z tego tak cholernie cieszyłem? Ba!, wściekły byłem, zły byłem, załamany sobą byłem. A teraz się z tego cieszę? No cieszę. Dlaczego się więc teraz cieszę, skoro jeszcze niedawno nie cieszyłem? Dużo o tym myślę. I wymyśliłem. Wymyśliłem mianowicie, że cieszę się z jednego powodu: jestem już nazwany. Nazwane zostało to, co mnie tak męczyło. A męczyło mnie ponieważ nie wiedziałem co to jest. Niewiedza jest przekleństwem. No więc teraz wiem. Moje upośledzenie zostało nazwane. Wiem teraz co, jak i dlaczego. I czuję w związku z tym ogromną ulgę. Teraz już niczego się nie muszę wstydzić, niczego obawiać i niczego nie muszę, przede wszystkim, udawać. Jestem po prostu introwertykiem. Porównywałem swego czasu to moje upośledzenie psychiczne czy też duchowe do kalectwa fizycznego. Otóż wiem teraz, teraz wiem dlaczego różne różniste rzeczy mi się nie udawały. To tak no na ten przykład jakby ktoś kto nie ma ręki dowiedział się dlaczego nie może klaskać ( choć okrutne trochę to porównanie powiem szczerze ), no ale jakie by nie było, to coś w tym jest. Ja też wiem, już kurde wreszcie nareszcie wiem, wiem dlaczego nie umiałem, czy też nie umiem „klaskać”. I jest mi z tym tak dobrze, jest mi z tym tak lekko, że sobie chyba z tej ulgi kurwa zaklnę. Teraz wreszcie spokojnie mogę być sobą. Już nie czuję się jakimś nienazwanym dziwadłem. A gdybym nawet nim był, już mnie to nie obchodzi. Z pewnością mniej bolały będą od dnia dzisiejszego słowa, słowa dotykające mojej duszy. I mam przede wszystkim teraz jedno mocne wytłumaczenie. Wytłumaczenie, wyjaśnienie, odpór na każde rzucane pod moim adresem oskarżenie – jestem introwertykiem. Może i teraz mi z tym wygodniej? Może i teraz mogę się leniwie położyć na trawie? Może teraz nie muszę się już starać, może nie muszę wysilać? Bo w sumie to wygodne – nie muszę się do niczego zmuszać – zawsze mogę to załatwić tym małym wyjaśnieniem. Co by nie było, aktualnie jest mi lżej. Jest mi lekko, spadło ze mnie całe to noszone obciążenie, to napiętnowanie, to niezrozumienie, to zagubienie. Ależ mi kurwa jest lżej, ja pierdolę, jak mi lżej. Niesamowite jak taka prosta rzecz jak nazwanie czegoś może odmienić życie. I niesamowite jak w dobie tak powszechnego dostępu do informacji tyle czasu chodzić może człowiek w nieświadomości.
W codzienności dziwny to był tydzień. Pociąg jeździł jakimiś dziwnymi losami powodując wytrącenia w moim grafiku. A to się spóźnił, a to się popsuł zaraz po starcie, a to kierownik pociągu wszedł w spór z jakimś pasażerem tak, że z jazdy nici aż do przyjazdu policji. No naprawdę dziwne to były podróże. Jedno co z tego całego zamieszania zyskałem to fakt, że gdzieś na wiejskim peronie podziwiać mogłem poranny wschód słońca słuchając ciszy, słuchając szczekania psa, słuchając piania koguta.
Wczoraj miałem dziwny wieczór. Wieczór w którym nie wiem kurde z czego byłem zadowolony. Tak zadowolony, że się uśmiechnąłem. Dziwne to było. Tak dziwne, że aż się tego przestraszyłem, że aż winny się poczułem. Dziwne. Z tego wszystkiego spróbowałem alkoholu. Dziwne rzeczy się ze mną dzieją. Nigdy nie piłem alkoholu w Wielki Post, no nigdy. A teraz nie piłem alkoholu od nie pamiętam kiedy i napiłem się właśnie w Wielki Post. Zupełne przeciwieństwo mnie z kiedyś.
Dzisiaj przebiegłem niecałe 7 km. Przebiec miałem tylko 5 ale wyszło więcej. Więcej mimo tego, że ciężko się biega. W zimnie, po śniegu no i z dodatkowymi kilogramami dresów na karku. W sumie do wyniku na koniec lutego z zeszłego roku braknie mi parę km ale mimo mrozu chyba jutro dociągnę.
A mróz mamy niezły. Myślałem, że zimę mam już za sobą, że marzec będzie już tym pierwszym z tych normalniejszych ale zima chce się chyba pożegnać z przytupem. Zaczęło mrozić jakoś tak koło wtorku, mróz stawał się coraz mocniejszy, dzisiaj w ciągu dnia trzymał koło minus siedmiu, i co gorsza ma być jeszcze większy. Teraz jest minus jedenaście. Do tego dzisiaj spadł śnieg, dużo śniegu. Tak więc zima zrobiła się naprawdę zimowa. A już widziałem wiosnę. Jedno co dobre to to, że słońce jest.

niedziela, 18 lutego 2018

Ścieżka 484 Do przodu


Gdy wstaję rano, oczywiście nie w tygodniu, bo w tygodniu wstając rano ani nie mam czasu ani świadomości, no więc gdy wstaję rano, rano w dniu kiedy nie muszę się zrywać, gdy mam tą chwilę na zebranie sił i świadomości, jedną z najczęstszych pierwszych myśli mojej świadomości jest myśl – spierdalaj. Spierdalaj, wynoś się, nie chcę już cię pamiętać. Myśl złości, wściekłości, żalu. Już mi się nie chce, już nie potrzebuję o tobie myśleć. I naprawdę, naprawdę życzę ci jak najlepiej, i w sumie to tego żalu też nie mam, i złości w sumie już też nie - ale – spierdalaj. Nie chcę cię już nigdy widzieć. Nie chcę obawiać się, że a nuż cię gdzieś spotkam, że gdzieś cię zobaczę. Jeny, kurde, co to by było gdybym ja ją gdzieś spotkał, gdybym gdzieś zobaczył? Strach kurde pomyśleć. Uciekłbym? Przywitał się? Czy raczej rzekł – spierdalaj. W sumie to po co o tym myślę. I tak nie przewidzę swojej reakcji, zapewne i tak działałbym pod wpływem chwilowych emocji. A póki co, nie ma co o tym myśleć. Niech spierdala. Mój świat już jest mój i tylko mój. Już mi jej do szczęścia nie potrzeba. Może teraz nawet bardziej kocham siebie niż wówczas? Może nawet bardziej ufam sobie, może nawet bardziej liczę się ze swoim moim zdaniem, może nawet bardziej siebie szanuję. I chyba, co najważniejsze, chyba bardziej jestem sobą. Żyję w zgodzie z samym sobą. Robię to, co dyktuje mi sumienie, co dyktują mi przekonania, sięgam tam gdzie sięgają moje zasady. Stałem się, jestem, samowystarczalną osobowością. Zawsze byłem oryginalny, teraz jestem oryginalniejszy. Pan własnych ścieżek, pan własnych dróg. Mówi mi ostatnio koleżanka z pracy – jakiś taki wycofany stałeś się ostatnio. Tak, wycofany i przyczajony. Nie muszę już o nikogo i o nic zabiegać. Naprawdę to wspaniałe móc tak się wycofać. Zatrzymać się, czy też nawet zrobić krok w tył. Już nie muszę udawać. Nie muszę udawać, i mogę to robić nawet gdyby miało to przypiąć mi łatkę mruka i gbura. Ja w swoim sercu wiem kim jestem, i wali mnie szczerze co kto o mnie powie. Już mnie to wali. Nie mam też parcia na kochanie. Zwłaszcza na takie kochanie tych współczesnych pań. Tak prawdę mówiąc, tak gdy pozbędziesz się, czy też raczej okiełznasz w sobie to parcie na cycki to współczesne panie stają się zbędne. Cóż mogą zaproponować współczesne panie? Dobra, powiem to choć może to zabrzmieć jak wyraz pychy czy pogardy ale to też mnie wali. Tak sobie pomyślałem razu pewnego, razu czas jakiś temu, że skoro współczesnym paniom znudziło się już dbanie o swoją cześć, znudziło się dbanie o cnotę, skoro chcą być takie wyzwolone, takie w sumie łatwe, takie z życia korzystające, to w takim razie ja zacznę dbać o swoją cześć, swoją cnotę, nie będę taki wyzwolony, nie będę łatwy, nie będę tak z życia korzystał garściami. I choć współczesne kobiety piękne są jak nigdy w historii świata, jeny jakież one są piękne. choć wiele możliwości mają, wiele sposobów by piękno to podkreślać, by je eksponować - ja wiem, nie zewnętrzne piękno jest najważniejsze. Ale w sumie dlaczego nie? Piękno zewnętrzne też jest ważne, bardzo ważne – dlatego tak, przyznaję się, lubię i przyznaję, patrze się na kobiety, w szczególności te piękne. Podziwiam i zachwycam się. Doceniam gdy widzę te w sukienkach czy spódnicach, szczególnie teraz, gdy temperatura nie sprzyja. Ileż trzeba mieć siły, ile odwagi, by teraz, mimo zimna, mimo chłodu rozjaśniać szarość ulic, szarość chodników odsłoniętymi kolanami. Za to dla wszystkich tych ode mnie wielki ciepła uścisk. Ale mimo to wszystko, mimo tego wszystkiego, mimo tego całego piękna zostaję w dystansie. Niech sobie będą, niech chodzą, niech kuszą – ja się nie skuszę. Ja w swoim świecie jestem dopełniony sobą. Pewnie, że dobrze było by pokazać się gdzieś z jakąś Piękną, wyjść na spacer czy do kina. Pewnie, że ludzie ludziska inaczej patrzyli by na mnie gdybym taką Piękną miał, niż gdy jej nie mam, gdy widzą mnie samotnego. Ale ja, ale we mnie jest ta świadomość, że i sam mogę wyjść na spacer, wyjść do kina, wyjść pobiegać, wyjść pojechać gdzieś Rumakiem, wyjść usiąść na piasku, wyjść popatrzeć na fale. Może którejś uda się kiedyś wejść do tego wszystkiego, może którejś uda się wkraść w to wszystko ale jakoś już na to nie liczę, już jakoś z tą swoją samotnością się pogodziłem. Drogie panie piękne jesteście, wspaniałe jesteście, i uwielbiam na was patrzeć. Ale dopóki nie wywalę z głowy, nie wywalę z myśli, nie wywalę z serca tej jednej wszystko na nic. Nie będę nikogo oszukiwał, niczego udawał. Ta jedna zatruwa moją głowę, zatruwa moje myśli, zatruwa moje serce. Bycie z inną kobietą będąc tak zatrutym to kradzież, to oszustwo. Więc powtarzam – spierdalaj. Naprawdę proszę cie spierdalaj.
W codzienności w ubiegłym tygodniu jadąc jakoś tak spojrzałem przez okno w ciemność i wydało mi się, że szarość widzę. Spojrzałem za siebie, tam gdzie wschód i wydało mi się, że chyba czerwień brzasku widzę. Ale czy to były tylko zwidy? Nie byłem tego pewien. W tym tygodniu już pewny jestem, widziałem szarość o poranku. Nawet się w tą szarość wpatrywałem uporczywie, nawet w szarości tej próbowałem coś wypatrzeć, coś ujrzeć, w sumie nawet nie wiem co, może jakąś zjawę, jakąś marę, jakąś strzygę, no nie wiem. Dziś, dzisiaj gdy szedłem z rana do sklepu, ujrzałem coś niebieskiego między chmurami. Takie dziwne coś niebieskie, takie coś co widziałem dawno dawno temu. A potem ujrzałem, ujrzałem, ujrzałem – słońce. Jeny, to naprawdę było słońce, ja pierdzielę kurcze to naprawdę było słońce. Ono, to słońce nawet chyba i było czasami, ale to było gdy byłem w pracy, a w pracy słońca nie ma, choć gdzieś tam poza pracą podobno jest, ale w pracy słońca nie ma. Więc dziś, dzisiaj miałem pierwszy od nie pamiętam kiedy spacer ze słońcem. Ależ to było budujące. Kocham słońce. I pobiegałem dzisiaj też ze słońcem trochę. Pierwszy raz od 27 stycznia biegałem. Ciężko było ale dyszka pękła. Pobiegałbym i wczoraj ale kiedy już wyjść miałem, kiedy już nastawiony mentalnie byłem, zapytała mama czy bym jej suszarki nie chciał zamontować. Nie chciałem – ale zamontowana jest. Niby nic ale zajęło mi to całe sześć godzin. I gdy już skończyłem o tej 22 ani czasu ani sił nie miałem na bieganie. Wymęczyła mnie ta suszarka swoją drogą zdrowo. Ale za to dziś pobiegłem już, po długiej przerwie, w końcu pobiegłem. No i słońce było - a to jest w życiu najważniejsze. Kocham Słońce. A teraz za oknem na niebie cudowny sierp księżyca. Ileż piękna na niebie gdy nie ma tych ciężkich szarych chmur, ileż piękna na niebie.
aha, i bym zapomniał, zawsze chciałem ocean zobaczyć - no więc w piątek zakupiłem bilety do Lizbony 

piątek, 9 lutego 2018

Ścieżka 483 Do przodu

Jest takie przysłowie, że cieszy się starzec jak przeżyje marzec. Nie potrafię znaleźć rymu dla siebie ale w moim przypadku byłby to luty. Cieszył się będę, jak go przeżyję. Choć czy cieszył? Przecież w moim przypadku to żaden raczej powód do radości. Jeżeli już, to cieszył się będę jak się skończy. Luty zaczyna się jawić jako miesiąc niezbyt przyjazny. Jako miesiąc o którym chcę zapomnieć zanim się jeszcze zacznie. Zdawało mi się, że po październikowo listopadowych sensacjach zdrowotnych opanowałem już sytuację. Wszak dbałem o siebie ostatnio bardzo. Ubierałem się ciepło, unikałem potencjalnych zagrożeń, odżywiałem zdrowo, przyjmowałem suplementy. A jednak, nic to nie dało. To jeszcze jeden dowód na to, że niczego pewnym być nie można. Nigdy do końca mieć kontroli nad tym co się stanie. Pierwszy mały sygnał odebrałem w przedubiegłą niedzielę. Gdy miałem wyjść na wieczorne bieganie. Poczułem wówczas taką jakąś słabość ogólną, jakiś taki odpływ sił, że aż się lekko zaniepokoiłem. No ale położyłem się spać i w poniedziałek było już w porządku. Tak samo jak i we wtorek. Ale wtorek tylko do wieczora. Bo gdy we workowy wieczór wracałem do domu gdzieś tak w połowie drogi dopadł mnie chłód. To nawet raczej nie był chłód. To było przepotworne zimno. I co ciekawe, zimno które ogarnęło tylko moje nogi. Niezwykle dziwne uczucie. Tak jakby ktoś okrył mi nogi płaszczem chłodu, chłodu który przenikał na wskroś. Przez moment dopadło mnie wrażenie, że oto śmierć się o mnie otarła, że nasze ścieżki się skrzyżowały. Lecz zaraz potem palnąłem się w łepetynę, przecież śmierć głuptasie jest ciepła, jest miła, jest delikatna – to nie mogła być śmierć. Więc co to było, to dziwne, na wskroś przenikające zimno? A może to demon? Demon który chciał wejść we mnie, ale że demonów we mnie już tyle, że brak miejsca na jednego więcej, spróbował tylko? Nie wiem co to było? Fakt jest taki, że w środę czułem się już fatalnie. Tak samo i w czwartek. W czwartek dopadła mnie refleksja, że to przecież przełom stycznia i lutego. A przecież na przełomie stycznia i lutego wywaliło się moje życie. Przecież to było dokładnie w tych dniach. Może to echa tamtych wydarzeń, echa siedzące gdzieś w odmętach serca i głowy, dają o sobie znać. Ależ ja się wówczas źle czułem. Jeny, jak ja się wtedy źle czułem. Już samo wspomnienie tamtego czasu wywraca mi bebechy. Ale przeżyłem tamto, przetrzymałem. Więc i teraz przetrzymam. Tak, jak coś kogoś nie złamie, to go wzmocni. Trzeba się tylko przyzwyczaić do tego, że w tym okresie będę żył trochę inaczej. I gdy przyszedł wreszcie wyczekiwany weekend, gdy wreszcie nie musiałem się zrywać do pracy pomyślałem, że teraz wróci wszystko do normy. I znowu się rozczarowałem. Bo gdy wróciłem z miasta w ostatnie, sobotnie południe zrozumiałem, że jestem chory, że jestem cholernie chory. Czułem to każdą komórką ciała. Postawienie stopy na miękkim dywanie sprawiało ból. Położyłem się do łóżka. W noc z soboty na niedzielę myślałem, że się rozpuszczę. Ilość potu jaka się ze mnie wylała była nieprawdopodobna. Ilość przekleństw i złorzeczeń była równie nieprawdopodobna. Bo mam już tak, że potrafię dziękować za dobro, ale i przeklinam jak tylko coś idzie nie tak. Bo w sumie po co te choroby, po co cierpienie? Pewny jestem tego, że gdybym miał chorować, cierpieć niewygody i ból dłuższy czas, nie wytrzymałbym tego. Nie mam siły, brak mi siły do takich rzeczy. Nie rozumiem istoty cierpienia. Nie wiem czemu ma służyć. Że to jakaś forma zadośćuczynenia, kary czy jak? Jeżeli to wynik grzechu pierworodnego, co to za ojciec który kara tak swoje dzieci? I w sumie za co? Za chęć poznania? I w końcu co to za ojciec który za grzech ten, kara pra pra pra wnuków tych, którzy ten niby grzech popełnili? Niech mi to ktoś wytłumaczy po co choroby, po co to całe cierpienie? Mi nic to nie daje? Ani nie prowadzi do poznania świata, ani nie otwiera nowych punktów widzenia. Jedynie co to wywołuje bunt, frustrację i zniechęcenie. Jak wytrzymują to ci którzy doznają o wiele większych chorób i cierpień niż ja – na Boga nie wiem. Nie wiem też, czy ich za to, że wytrzymują, podziwiam? Może podziwiam, może nie. Jedno co wiem na pewno to zastanawiam się jak to robią, bo ja osobiście w takich chwilach upadam. Tak czy inaczej trzeba ten luty przetrwać. W noc z niedzieli na poniedziałek też się prawie rozpuściłem. Wtorek i środę jakoś przełaziłem. Ale wczoraj i dzisiaj leżę. Położyłem się. No może nie całkiem, bo leżenie dłuższe niż 10 godzin jest równie męczące co chodzenie ale siedzę w domu. Siedzę, leżę, odpoczywam, zbieram siły by do końca lutego jakoś jednak dotrwać.