piątek, 9 lutego 2018

Ścieżka 483 Do przodu

Jest takie przysłowie, że cieszy się starzec jak przeżyje marzec. Nie potrafię znaleźć rymu dla siebie ale w moim przypadku byłby to luty. Cieszył się będę, jak go przeżyję. Choć czy cieszył? Przecież w moim przypadku to żaden raczej powód do radości. Jeżeli już, to cieszył się będę jak się skończy. Luty zaczyna się jawić jako miesiąc niezbyt przyjazny. Jako miesiąc o którym chcę zapomnieć zanim się jeszcze zacznie. Zdawało mi się, że po październikowo listopadowych sensacjach zdrowotnych opanowałem już sytuację. Wszak dbałem o siebie ostatnio bardzo. Ubierałem się ciepło, unikałem potencjalnych zagrożeń, odżywiałem zdrowo, przyjmowałem suplementy. A jednak, nic to nie dało. To jeszcze jeden dowód na to, że niczego pewnym być nie można. Nigdy do końca mieć kontroli nad tym co się stanie. Pierwszy mały sygnał odebrałem w przedubiegłą niedzielę. Gdy miałem wyjść na wieczorne bieganie. Poczułem wówczas taką jakąś słabość ogólną, jakiś taki odpływ sił, że aż się lekko zaniepokoiłem. No ale położyłem się spać i w poniedziałek było już w porządku. Tak samo jak i we wtorek. Ale wtorek tylko do wieczora. Bo gdy we workowy wieczór wracałem do domu gdzieś tak w połowie drogi dopadł mnie chłód. To nawet raczej nie był chłód. To było przepotworne zimno. I co ciekawe, zimno które ogarnęło tylko moje nogi. Niezwykle dziwne uczucie. Tak jakby ktoś okrył mi nogi płaszczem chłodu, chłodu który przenikał na wskroś. Przez moment dopadło mnie wrażenie, że oto śmierć się o mnie otarła, że nasze ścieżki się skrzyżowały. Lecz zaraz potem palnąłem się w łepetynę, przecież śmierć głuptasie jest ciepła, jest miła, jest delikatna – to nie mogła być śmierć. Więc co to było, to dziwne, na wskroś przenikające zimno? A może to demon? Demon który chciał wejść we mnie, ale że demonów we mnie już tyle, że brak miejsca na jednego więcej, spróbował tylko? Nie wiem co to było? Fakt jest taki, że w środę czułem się już fatalnie. Tak samo i w czwartek. W czwartek dopadła mnie refleksja, że to przecież przełom stycznia i lutego. A przecież na przełomie stycznia i lutego wywaliło się moje życie. Przecież to było dokładnie w tych dniach. Może to echa tamtych wydarzeń, echa siedzące gdzieś w odmętach serca i głowy, dają o sobie znać. Ależ ja się wówczas źle czułem. Jeny, jak ja się wtedy źle czułem. Już samo wspomnienie tamtego czasu wywraca mi bebechy. Ale przeżyłem tamto, przetrzymałem. Więc i teraz przetrzymam. Tak, jak coś kogoś nie złamie, to go wzmocni. Trzeba się tylko przyzwyczaić do tego, że w tym okresie będę żył trochę inaczej. I gdy przyszedł wreszcie wyczekiwany weekend, gdy wreszcie nie musiałem się zrywać do pracy pomyślałem, że teraz wróci wszystko do normy. I znowu się rozczarowałem. Bo gdy wróciłem z miasta w ostatnie, sobotnie południe zrozumiałem, że jestem chory, że jestem cholernie chory. Czułem to każdą komórką ciała. Postawienie stopy na miękkim dywanie sprawiało ból. Położyłem się do łóżka. W noc z soboty na niedzielę myślałem, że się rozpuszczę. Ilość potu jaka się ze mnie wylała była nieprawdopodobna. Ilość przekleństw i złorzeczeń była równie nieprawdopodobna. Bo mam już tak, że potrafię dziękować za dobro, ale i przeklinam jak tylko coś idzie nie tak. Bo w sumie po co te choroby, po co cierpienie? Pewny jestem tego, że gdybym miał chorować, cierpieć niewygody i ból dłuższy czas, nie wytrzymałbym tego. Nie mam siły, brak mi siły do takich rzeczy. Nie rozumiem istoty cierpienia. Nie wiem czemu ma służyć. Że to jakaś forma zadośćuczynenia, kary czy jak? Jeżeli to wynik grzechu pierworodnego, co to za ojciec który kara tak swoje dzieci? I w sumie za co? Za chęć poznania? I w końcu co to za ojciec który za grzech ten, kara pra pra pra wnuków tych, którzy ten niby grzech popełnili? Niech mi to ktoś wytłumaczy po co choroby, po co to całe cierpienie? Mi nic to nie daje? Ani nie prowadzi do poznania świata, ani nie otwiera nowych punktów widzenia. Jedynie co to wywołuje bunt, frustrację i zniechęcenie. Jak wytrzymują to ci którzy doznają o wiele większych chorób i cierpień niż ja – na Boga nie wiem. Nie wiem też, czy ich za to, że wytrzymują, podziwiam? Może podziwiam, może nie. Jedno co wiem na pewno to zastanawiam się jak to robią, bo ja osobiście w takich chwilach upadam. Tak czy inaczej trzeba ten luty przetrwać. W noc z niedzieli na poniedziałek też się prawie rozpuściłem. Wtorek i środę jakoś przełaziłem. Ale wczoraj i dzisiaj leżę. Położyłem się. No może nie całkiem, bo leżenie dłuższe niż 10 godzin jest równie męczące co chodzenie ale siedzę w domu. Siedzę, leżę, odpoczywam, zbieram siły by do końca lutego jakoś jednak dotrwać.

2 komentarze:

  1. przetrwasz luty. i będzie dobrze.

    szybkiego powrotu do zdrowia Ci życzę. :)
    i tak to jest.... mój ojciec żre (to właściwe określenie) tłusto, dużo, niezdrowo, je dużo słodyczy, kopci papierochy, swoje w życiu wychlał a i jak tylko może to codziennie na piwku lub dwóch chodzi... a wyniki badań krwi ma idealne. ciśnienie krwi wręcz książkowe. jedynie cukier ma za wysoki, ale i tak słodycze żre. :/ sporadycznie złapie go jakiś katar.
    i taka to sprawiedliwość.... człowieka, który dba o siebie, zawsze jakaś cholera się czepi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Sens chorób ciężko zrozumieć. Ciężko wytłumaczyć i sobie i innym. Nie wiesz nawet jak często brakuje mi argumentów na te wszystkie po co i dlaczego i jak do chuja pana można mieć takiego pecha, żeby zachorować na to, czy na tamto.

    I chociaż luty dla mnie też nie jest łatwy, bo to miesiąc przepełniony jakimś ogromem marazmu, to martwię się o Ciebie Er i mam nadzieję, że zdrowie i siły wrócą jak najszybciej. Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń