Jest
takie przysłowie, że cieszy się starzec jak przeżyje marzec. Nie
potrafię znaleźć rymu dla siebie ale w moim przypadku byłby to
luty. Cieszył się będę, jak go przeżyję. Choć czy cieszył?
Przecież w moim przypadku to żaden raczej powód do radości.
Jeżeli już, to cieszył się będę jak się skończy. Luty zaczyna
się jawić jako miesiąc niezbyt przyjazny. Jako miesiąc o którym
chcę zapomnieć zanim się jeszcze zacznie. Zdawało mi się, że po
październikowo listopadowych sensacjach zdrowotnych opanowałem już
sytuację. Wszak dbałem o siebie ostatnio bardzo. Ubierałem się
ciepło, unikałem potencjalnych zagrożeń, odżywiałem zdrowo,
przyjmowałem suplementy. A jednak, nic to nie dało. To jeszcze
jeden dowód na to, że niczego pewnym być nie można. Nigdy do
końca mieć kontroli nad tym co się stanie. Pierwszy mały sygnał
odebrałem w przedubiegłą niedzielę. Gdy miałem wyjść na
wieczorne bieganie. Poczułem wówczas taką jakąś słabość
ogólną, jakiś taki odpływ sił, że aż się lekko
zaniepokoiłem. No ale położyłem się spać i w poniedziałek było
już w porządku. Tak samo jak i we wtorek. Ale wtorek tylko do
wieczora. Bo gdy we workowy wieczór wracałem do domu gdzieś tak w
połowie drogi dopadł mnie chłód. To nawet raczej nie był chłód.
To było przepotworne zimno. I co ciekawe, zimno które ogarnęło
tylko moje nogi. Niezwykle dziwne uczucie. Tak jakby ktoś okrył mi
nogi płaszczem chłodu, chłodu który przenikał na wskroś. Przez
moment dopadło mnie wrażenie, że oto śmierć się o mnie otarła,
że nasze ścieżki się skrzyżowały. Lecz zaraz potem palnąłem
się w łepetynę, przecież śmierć głuptasie jest ciepła, jest
miła, jest delikatna – to nie mogła być śmierć. Więc co to
było, to dziwne, na wskroś przenikające zimno? A może to demon?
Demon który chciał wejść we mnie, ale że demonów we mnie już
tyle, że brak miejsca na jednego więcej, spróbował tylko? Nie
wiem co to było? Fakt jest taki, że w środę czułem się już
fatalnie. Tak samo i w czwartek. W czwartek dopadła mnie
refleksja, że to przecież przełom stycznia i lutego. A przecież
na przełomie stycznia i lutego wywaliło się moje życie. Przecież
to było dokładnie w tych dniach. Może to echa tamtych wydarzeń,
echa siedzące gdzieś w odmętach serca i głowy, dają o sobie
znać. Ależ ja się wówczas źle czułem. Jeny, jak ja się wtedy
źle czułem. Już samo wspomnienie tamtego czasu wywraca mi bebechy.
Ale przeżyłem tamto, przetrzymałem. Więc i teraz przetrzymam.
Tak, jak coś kogoś nie złamie, to go wzmocni. Trzeba się tylko
przyzwyczaić do tego, że w tym okresie będę żył trochę
inaczej. I gdy przyszedł wreszcie wyczekiwany weekend, gdy wreszcie
nie musiałem się zrywać do pracy pomyślałem, że teraz wróci
wszystko do normy. I znowu się rozczarowałem. Bo gdy wróciłem z
miasta w ostatnie, sobotnie południe zrozumiałem, że jestem chory, że
jestem cholernie chory. Czułem to każdą komórką ciała.
Postawienie stopy na miękkim dywanie sprawiało ból. Położyłem
się do łóżka. W noc z soboty na niedzielę myślałem, że się
rozpuszczę. Ilość potu jaka się ze mnie wylała była
nieprawdopodobna. Ilość przekleństw i złorzeczeń była równie
nieprawdopodobna. Bo mam już tak, że potrafię dziękować za
dobro, ale i przeklinam jak tylko coś idzie nie tak. Bo w sumie po
co te choroby, po co cierpienie? Pewny jestem tego, że gdybym miał
chorować, cierpieć niewygody i ból dłuższy czas, nie wytrzymałbym
tego. Nie mam siły, brak mi siły do takich rzeczy. Nie rozumiem
istoty cierpienia. Nie wiem czemu ma służyć. Że to jakaś forma
zadośćuczynenia, kary czy jak? Jeżeli to wynik grzechu
pierworodnego, co to za ojciec który kara tak swoje dzieci? I w
sumie za co? Za chęć poznania? I w końcu co to za ojciec który za
grzech ten, kara pra pra pra wnuków tych, którzy ten niby grzech
popełnili? Niech mi to ktoś wytłumaczy po co choroby, po co to
całe cierpienie? Mi nic to nie daje? Ani nie prowadzi do poznania
świata, ani nie otwiera nowych punktów widzenia. Jedynie co to
wywołuje bunt, frustrację i zniechęcenie. Jak wytrzymują to ci
którzy doznają o wiele większych chorób i cierpień niż ja –
na Boga nie wiem. Nie wiem też, czy ich za to, że wytrzymują,
podziwiam? Może podziwiam, może nie. Jedno co wiem na pewno to
zastanawiam się jak to robią, bo ja osobiście w takich chwilach
upadam. Tak czy inaczej trzeba ten luty przetrwać. W noc z niedzieli
na poniedziałek też się prawie rozpuściłem. Wtorek i środę
jakoś przełaziłem. Ale wczoraj i dzisiaj leżę. Położyłem się.
No może nie całkiem, bo leżenie dłuższe niż 10 godzin jest
równie męczące co chodzenie ale siedzę w domu. Siedzę, leżę,
odpoczywam, zbieram siły by do końca lutego jakoś jednak dotrwać.
przetrwasz luty. i będzie dobrze.
OdpowiedzUsuńszybkiego powrotu do zdrowia Ci życzę. :)
i tak to jest.... mój ojciec żre (to właściwe określenie) tłusto, dużo, niezdrowo, je dużo słodyczy, kopci papierochy, swoje w życiu wychlał a i jak tylko może to codziennie na piwku lub dwóch chodzi... a wyniki badań krwi ma idealne. ciśnienie krwi wręcz książkowe. jedynie cukier ma za wysoki, ale i tak słodycze żre. :/ sporadycznie złapie go jakiś katar.
i taka to sprawiedliwość.... człowieka, który dba o siebie, zawsze jakaś cholera się czepi.
Sens chorób ciężko zrozumieć. Ciężko wytłumaczyć i sobie i innym. Nie wiesz nawet jak często brakuje mi argumentów na te wszystkie po co i dlaczego i jak do chuja pana można mieć takiego pecha, żeby zachorować na to, czy na tamto.
OdpowiedzUsuńI chociaż luty dla mnie też nie jest łatwy, bo to miesiąc przepełniony jakimś ogromem marazmu, to martwię się o Ciebie Er i mam nadzieję, że zdrowie i siły wrócą jak najszybciej. Trzymaj się!