niedziela, 12 lipca 2020

Ścieżka 605 Do przodu

Nikt nic nie pisze. Znikł Smok, znikła Kania, znikła Iza za zakrętem, znikła Szemrząca i Feeria też znikła. Porozchodzili się gdzieś ludzie w swoje sprawy, poznajdowali inne formy. I jeżeli z korzyścią dla nich to w sumie dobrze. Każdy czegoś szuka, każdy na coś czeka – może oni znaleźli, mam taką nadzieję. Ja czekam nadal. Nie wiem wprawdzie na co – ale czekam. A może wcale nie czekam tylko tak się do tej swojej izolacji przyzwyczaiłem, że nic mi już nie trzeba. W realnym życiu jestem odizolowany od ludzi barierą nie do przebicia. Bo generalnie nie potrzebuję już wchodzić z nimi jakiekolwiek interakcje. Ludzie ciągle kogoś potrzebują – ja już nie. Ludzie ciągle muszą z kimś być, kogoś mieć – ja już nie. Czasami myślę sobie, że ludzie boją się być sami. Boją się zostać sami ze sobą, ze swoimi myślami, ze swoimi demonami. Bo w samotności demony wyłażą. Wyłażą te najgłębiej schowane, te zapomniane, te zasypane grubą warstwą codziennych spraw. Ludzie tego nie chcą. Uciekają w związki, uciekają w relacje, oby tylko z kimś być, oby tylko kogoś mieć. Oby tylko ten ktoś wypełniał pustkę, oby tylko dawał poczucie wartości. Jak jest obok jest łatwiej, jest bezpieczniej. Czuje się, że się jest potrzebnym, że się jest ważnym. Dzięki komuś obok można się spełniać. Spełniać jako dobry człowiek. Wydobywać z siebie te lepsze cechy a przez to podnosić swoją samoocenę. I można również na tego kogo zwalić winę. Można go obarczyć odpowiedzialnością za porażkę. To jest równie podnoszące na duchu. Ludzie ciągle kogoś potrzebują – ja już nie. Ja już swoją samotność przerobiłem. Wylazły wszystkie moje demony. Wszystkie te najgłębiej schowane, te zapomniane, te zasypane grubą warstwą codziennych spraw. Jak to boli nie potrafię nawet opisać. Boli do granic, boli aż do myśli o końcu. I nie mówię, że one jeszcze nie wyjdą, że mam je już oswojone. One są, w każdej chwili mojego życia. Żyją wraz ze mną. Jestem ich świadom. Czasami sprawiają, że nie mogę patrzeć w lustro. Jednak już przed nimi nie uciekam, już ich nie przysypuję. Wiem po prostu jaki jestem. Jaki słaby jestem z tymi demonami. Jaki zły, jaki nieuczciwy, jaki perfidny, jaki okrutny. Taki jestem właśnie. Walczę z tym, staram się zmieniać, staram się naprawiać i może nawet czasami mi się udaje. Ale tylko czasami. W większości przypadków obłudna natura zwycięża. I pozostaje mi z tym żyć. Iść dalej, dalej próbować. Może nie dorosłem, może nie dojrzałem, może nie umiem kochać. Gdy czasami z przypadku wpadną mi w ręce takie czy inne opracowania różnych mądrych głów na tematy psychologiczne odnajduję się w najgorszych typach charakterologicznych. Trochę to dołujące ale zawsze zaraz przychodzi refleksja – czy tylko ja. Bo czy jest na tym świecie choć jeden człowiek zupełnie normalny? Taki bez żadnych wad? Taki nie podpadający pod żaden typ zboczenia? Obym się mylił ale wg mnie nie ma. Każdy, każdy jeden ma jakieś skrzywienie. I takie szufladkowanie, takie tworzenie co rusz to nowych typów generalnie zaczyna mnie śmieszyć. Tak więc żyję sobie dalej. Mały narcystyczny, egoistyczny, pesymistyczny, impulsywny chłopczyk Piotruś Pan z zespołem DDA. Żyję dalej i czekam co los przyniesie.
W codzienności miałem test na COVID. Wirusa nie mam i, co raczej mnie zdziwiło, nie miałem.
Lipiec i koniec pracy zdalnej to koniec biegania na wyścigi. Wróciło stare bieganko tylko i wyłącznie weekendowe. Co nie zmienia faktu, że w 6 miesięcy tego roku przebiegłem więcej niż w całym roku 2015, tyle co w całym roku 2016, trochę mniej niż w całym roku 2017 i tylko 200 km brakuje mi do rekordowego roku 2018.
Deszcz pada nadal. Z tym, że aktualnie kończy zaraz przed tym jak wsiądę na Rumaka i zaczyna zaraz po tym jak z niego zsiądę. To bardzo miłe odczucie.
Tak jak mnie wkręciło od jakiegoś pół roku w Ekwador Manieczki to dawno nic mnie nie wkręciło. Ciągle mi gra. I jeżeli miałbym czegoś żałować w życiu, a żałuję wielu rzeczy, to tego, że mnie tam nie było zaczynam żałować bardzo. A to były moje czasy. Gdzie ja wtedy byłem? Wiem gdzie byłem, a co ciekawe tam gdzie byłem gardziłem taką muzyką, takimi klimatami i takimi ludźmi.

sobota, 4 lipca 2020

Ścieżka 604 Do przodu

Już w dzień gdy wróciłem zły byłem. Zły byłem, że dałem się wystraszyć deszczowej prognozie i uciekłem. Uciekłem i zostawiłem morze chociaż miałem być tam jeszcze całych dni dwa. I już w dzień następny po powrocie zacząłem tęsknić. Tęsknić bardzo. Tak nie tęskniłem już dawno. I tęsknię. Minęły dwa tygodnie od tej ucieczki, a ja nadal tęsknię. Dodając do tego nagły i nieoczekiwany koniec pracy zdalnej i powrót do biura mam lekkiego doła. To już siedem, siedem długich dni roboczych pracy zza biurka. Nie mogę się odnaleźć, nie mogę się przyzwyczaić. Już nie dowcipkuję jak dawniej, już nie rozbawiam towarzystwa, już się nie uśmiecham dla dodania otuchy. Siedzę, robię swoje i tęsknię. Tęsknię każdą częścią duszy. Nawet teraz, gdy to piszę ( jest 22 ) oczami wyobraźni widzę siebie wracającego boso ciemnym lasem z plaży. Słyszę niknący z każdym krokiem szum fal, słyszę narastającą z każdym krokiem ciszę sosnowego lasu. Wciągam głęboko powietrze. Ależ mi tego brak. Ten brak czyni wszystko bezsensownym. Niby robię rzeczy, niby się staram ale cały czas dręczy mnie refleksja – po co. Po co mi to wszystko. Wszystkim byłoby siedzenie przy przytarganym falami pniu. Wszystkim byłoby patrzenie na zachód słońca. Ależ mi tego brak. Nie mogę się odnaleźć w zwykłości dnia. Rzeczy lecą mi z rąk, sprawy umykają uwadze, cały czas coś gubię, cały czas o czymś zapominam, cały czas nie wypowiadam słów. Jestem, a zarazem nie ma mnie. Nic mnie nie cieszy. Jest tylko ta tęsknota za morzem. Wczoraj nie wytrzymałem. Machnąłem na trening, machnąłem na bieganie, machnąłem na powrót do domu – pojechałem na Stare Miasto. Tam, właśnie tam odnajdywałem zawsze to coś. To coś za czym tęsknię. Siadłem na schodach, wyciągnąłem daleko nogi i zatopiłem się w nicość. Zamkowy zegar wybijał kwadranse, a ja siedziałem w tej nicości. I było mi dobrze. Minęło 15 minut a ja siedziałem, minęło 30 minut a ja nadal siedziałem tak samo. Minęło 45 minut i 60 minut. I nic mi nie przeszkadzało. Nawet wrzeszcząca pod kolumną gimbaza z co drugim słowem na ka nie zawracała mi głowy. Była tak jakby tłem, nic nie znaczącym wypełnieniem drugiego planu. Widok wokół się zmieniał, ktoś przeszedł, ktoś rozmawiał, ktoś grał na akordeonie, generalnie nie działo się nic, kompletnie nic – nic ważnego. Ale dla mnie był to widok wspaniały. Życie leniwe przepływało obok mnie zatopionego w jednym miejscu, jednej chwili. Patrzyłem, patrzyłem, patrzyłem. Jak na morskie fale nad ukochanym morzem.

W codzienności tak jak wspomniałem – jestem zagubiony.
Do tego dochodzi jakieś zmęczenie. Może to przez pogodę. Pada, ciągle pada. Pada tak, że zalewa ulice, chodniki. Jeżeli chodzi o motóra przestałem już nawet o tym myśleć – po prostu moknę. Wkurwiam się, klnę pod nosem ale tylko tak dla zasady – generalnie jestem pogodzony. Pogodzony jestem z tym, że zlało mnie i w piątek dwa tygodnie temu gdy uciekłem na przystanek, i że zlało mnie i tydzień temu w piątek gdy przestało padać jak tylko dojechałem do celu, i że zleje mnie jeszcze w następne piątki, takie życie. To i tak nic w zestawieniu do ludzi którym te gwałtowne opady zabierają dorobek życia. Więc godzę się, klnę pod nosem ale godzę. Wracam sobie z pociągu boso z butami w garści zalanym chodnikiem i czekam na słońce. A słońce jakieś takie jak przez kalkę.
Dzisiaj rano, gdy otworzyłem oczy, pierwszy raz od ucieczki znad morza odezwała się nadzieja. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale pierwszy raz od dwóch tygodni spojrzałem radośniej na życie. Bo to trzeba tylko przeczekać, przeczekać te gorsze chwile i znowu będzie przepięknie. Więc czekam.

I jeszcze jedno mnie gnębi – zapomniałem tańczyć na plaży. Ale ta cisza, ten szum fal mnie tak ujął, tak zahipnotyzował. Muszę na plaży tańczyć, muszę. Już to mam w głowie, już to w głowie mam.