niedziela, 29 kwietnia 2018

Ścieżka 495 Do przodu

Pisałem ostatnio, że mam wprawdzie w głowie notkę egzystencjalną ale chyba z nią poczekam jeszcze tydzień jakiś, może dwa. Chyba poczekam i trzy. Bo mam wprawdzie w głowie tą notkę ale jakoś tak pisać notek egzystencjalnych mi się nie chce. Może przesyt w sobie już lekki mam tego ciągłego szukania sensu życia? Może nie chce mi się już myśleć o tym jak żyć by żyć godnie? Może już dość mam tego rozpamiętywania ran? Może zmęczony już jestem? Może. Tak więc z egzystencjalną poczekam. Dzisiaj napiszę ponownie coś takiego o codzienności. Dzisiaj – nie wczoraj. Wczoraj nie napisałbym nic. Jak już dzień dobiegał końca jarnąłem się, że byłem w parku. Niby nic. a było to jak odkrycie Ameryki. Zdałem sobie sprawę z tego, że to jeden z takich dni. Takich dni, że niby wszystko w porządku, niby robię wszystko jak zawsze, a jednak jakimś dziwnym trafem w swoich ścieżkach trafiam do parku. Trafiam do parku, siadam na ławeczce i myślę o niczym. Tzn nie o niczym, a tak naprawdę o tym co ja tu robię. Tzn nie w parku, a tu – na ziemi. I pod koniec dnia wczorajszego sprawę zdałem sobie, że zawsze tak jest. Zawsze w takie niby zwykłe dni, dni pełne zwykłych sprawa, dni jak zawsze, w takie dni jak wczorajszy jakimś dziwnym trafem trafiam do parku. Jakby jakaś dziwna moc mnie tam prowadziła. Dlatego też wczorajszego wieczoru nie byłem w stanie napisać nic, kompletnie nic. Wczorajszego dnia dopadły mnie wątpliwości, dopadła mnie słabość. Słabość duchowa, ale i słabość fizyczna. Wczorajszego popołudnia, gdy biegłem dobrze znaną trasą, biegłem nie myśląc gdzie biegnę, bo przecież znam każdy kamień, każdą kempę trawy, każdą chodnikową płytę, wczorajszego popołudnia biegnąc dobrze znaną trasą, czas miałem pomyśleć, że to chyba mnie dyskredytuje. To mnie właśnie chyba dyskredytuje z szukania wspólnego życia z kimś innym. Takie dni. Właśnie takie dni były chyba zresztą przyczyną rozpadu mojego „poprzedniego” życia. Takie dni gdy na pytanie - co ci jest? - potrafiłem odpowiedzieć tylko – nic. Nic, chociaż widać, że jednak jest coś nie tak. Ale co miałbym powiedzieć skoro sam nie wiem co? Po prostu wstaję inny, słaby, zrezygnowany, nieobecny. Wstaję i nawet biegać mi się nie chce. Biegnę wprawdzie, ale biegnę na siłę, biegnę bez radości, biegnę słabym wynikiem. Nie mogę więc nikogo tym obarczać. Nikogo męczyć tym nie mogę. Takimi dniami. Nie ma nikogo kto potrafiłby to zrozumieć, kto potrafiłby to przetrzymać, kto nie zwariowałby przy okazji. Sam tego nie rozumiem. Zresztą gdyby nawet był ktoś taki, to na stan dzisiejszy, na dzisiejszy stan, nie miałbym odwagi przyznać się do tej słabości. Odwagi nie miałbym okazać bezsilności, okazać zagubienia w tym zwariowanym, bądź co bądź, świecie. Bo ja – silny – być muszę. I dzisiaj silny już jestem. Dzisiaj biegłem już normalnie. Tylko co to znaczy normalnie? Ja już nie wiem co znaczy – biegać normalnie w moim przypadku. Tydzień temu napisałem, że cytuję … i jeżeli miałbym być konsekwentny to jutro przebiec powinienem ze średnią 5:02. Czy byłem konsekwentny? Nie, nie byłem. Dziwne ale nie byłem. Bo przecież ja jestem konsekwentny do bólu. A tydzień temu o te pore nie byłem. Tydzień temu o te pore tą dyszkę tradycyjną nie przebiegłem ze średnią 5:02, ja ją kurde blaszka przebiegłem ze średnią 4:56!!!!!!! Było wprawdzie z wiatrem, to jednak nie zmienia faktu, że jest to wynik najlepszy w historii. To wynik wybitny. To pierwsza dyszka poniżej 52 minut, to pierwsza dyszka ze średnią z 4 z przodu. Co więc znaczy w moim przypadku: biegać normalnie? Co znaczy gdy dzisiejszą piętnastkę przebiegam ze średnią 5:32, i to pod wiatr. To też najlepsze 15 km w historii - ostatnią piętnastkę biegałem dokładnie rok temu – więc raczej długa przerwa. Przecież jeszcze niedawno tradycyjne dychy w tym tempie były wynikiem lepiej niż dobrym. A teraz robię wyniki takie na 15? Dziwne to wszystko. Naprawdę dziwne. Gdy tak siadam, gdy myślę o tym moim bieganiu to zastanawiam się, że jakieś to takie nierealne, jakieś takie niemożliwe. Myślę, że za szybko to jakoś, tak jakoś z nienacka, jakoś tak niespodziewanie. Gdzie się zatrzymasz erze? Co mnie zatrzyma? Jak biegłem tą dychę rekordową to gdzieś tak na 8 kilometrze refleksja mnie dopadła, czy zatrzymał bym się, na tym kilometrze ósmym widząc cycki? Czy cycki byłby w stanie mnie zatrzymać? A teraz pomyślałem sobie, czy biegłym szybciej wiedząc, że cycki czekają na mecie? Oczywiście, że tak, oczywiście, że biegłbym szybciej. Tego to jestem akurat pewien, nie ma co. A po biegu dzisiejszym inne zdarzenie napełniło mnie radością. Dzisiaj, gdy tak sobie biegłem, biegłem pod ten wiatr, biegłem te 15, biegłem patrząc na chmurki, patrząc na niebieskie niebo, nawet przez chwilę nie myślałem o deszczu. Tym bardziej, że prognozy, te które patrzyłem, nic o deszczu nie wspominały. I gdy dobiegłem, gdy zdjąłem koszulkę, gdy odsapnąłem, zerwała się ni stąd ni zowąd potężna nawałnica. Ale jaka. Potężna. Z wiatrem, z masą deszczu, z gradem nawet. Kurcze, jakie to miłe, że niebo poczekało z tym całym bałaganem. Poczekało aż dobiegnę. Tak jakby ktoś wstrzymywał wajchę, wstrzymywał jeszcze te dodatkowe pół godziny tych dodatkowych pięciu kilometrów. Poczekajcie aż er dobiegnie. Kurcze no – ależ to miłe. Niesamowicie. Dziękuję - powiedziałem temu komuś kto tą wajchę wstrzymywał patrząc przez okno. Lubię takie akcje, takie akcje pozwalają wierzyć, że nie jestem obojętny temu komuś.
I na koniec. W „poprzednim” życiu miałem dwa koty. Jednego rasowca i jednego dachowca ze śmietnika. Ten ze śmietnika był niezwykłą przylepą. Powiedzenie, że można zagłaskać kota na śmierć, w przypadku tego dachowca nic nie znaczy. To raczej on zamęczał człowieka na śmierć, zamęczał tym swoim przylepstwem. Z Małym, bo tak się zwał ( ja go tak ochrzściłem ), zwanym tudzież Maluszkiem, Malinkowym czy też Malinkiem porozumiewało się za pomocą wyrazu „ka”. Mały nie miauczał, Mały wydawał się z siebie ciągłe „ka”. Malinkowe „ka” oznaczało wszystko. I tak się też porozumiewaliśmy. I szło to nam nawet dobrze. Bo z Malinkiem lubiliśmy się bardzo. Nawet mimo tego jego ciągłego przylepiania się do najmniejszej choćby części człowieczego ciała. No więc Malinek został w ubiegły piątek o godzinie 10 czasu lokalnego uśpiony. Ostatnimi czasy podobno nie jadł już, nie chodził, siedział skulony w kącie. Ten pełny zawsze energii Malinkowy. I tak sobie pomyślałem, że może to z tęsknoty za mną. He – nawet tak to sobie tłumaczę. Tak szybko się posypał. Przecież był taki młody, taki radosny. Wiem, że bardzo dużo sobie dodaję, że wyolbrzymiam swoją osobę, że to prymitywne, że egoistyczne ale myślę, że Malinkowy tęsknił. Tak zresztą jak i ja tęskniłem. Jeny jak ja za nim tęskniłem. Ileż to razy patrzyłem pod nogi czy go przypadkiem nie ma, czy nie ładuje się tyłkiem przed moje kroki, niestety nigdy już tam go nie było. Teraz już nie będzie na zawsze. Może stąd ta moja nieoczekiwana wizyta w parku sobotnia?
P.S. Kurde przecież to notka egzystencjalna jest. Ja jestem jednak niereformowalny.

sobota, 21 kwietnia 2018

Ścieżka 494 Do przodu

Mam wprawdzie w głowie notkę egzystencjalną ale chyba z nią poczekam jeszcze tydzień jakiś, może dwa. Dzisiaj napisałbym coś takiego o codzienności. Takie sytuacje dnia codziennego. Takie coś powinienem pisać sobie częściej. Tak pod siebie, tak dla siebie. Dla potomności tak ( mojej potomności oczywiście ). Tak żeby jak spojrzę kiedyś móc przypomnieć sobie dzisiejszy dzień powszedni. Przypomnieć sobie co było, jak było, co czułem, gdzie byłem. Móc porównać czy zrobiłem coś do przodu, coś do tyłu, co wynikło z moich planów. Taki pamiętnik taki. W sumie to to moje pisanie pamiętnikiem jest tak czy inaczej. Czy piszę o zwykłej codzienności czy o problemach natury egzystencjalnej - to taki pamiętnik zawsze jednak. Nieraz zastanawiam się po ki piszę go publicznie. W sumie to nie wiem. Taki jednak nieuczciwy lekko ze mnie osobnik. Niby piszę dla siebie, a jednak gdzieś pod spodem zakamuflowana jest chęć pokazania się szerzej. Chęć bycia zauważonym. No szczere to to jednak nie jest – tak sobie teraz pomyślałem. Fakt faktem jednakowoż też, że jest to swego rodzaju kontynuacja pisania sprzed lat. Wtedy to fakt – zauważony być chciałem. Chciałem gdzieś, jakoś podzielić się swoimi niespełnionymi marzeniami, swoim cierpieniem, pocieszenia i wsparcia szukając. Tak, to wówczas takie były początki. Teraz jest inaczej. I tak trwa ta kontynuacja czegoś sprzed lat. I chyba trochę szkoda mi to tak zakończyć. Tak przestać i już. Może już się przywiązałem do tego, może to już taki sposób na życie, może swego rodzaju odskocznia. Może za dużo tu czasu spędziłem, może za dużo emocji zostawiłem żeby tak ot zamknąć, zakończyć i już. Przyznaję, były chwile, były dni kiedy miałem zamiar zniknąć, zamilknąć. Ale zawsze jakoś szkoda mi było, jakoś żal. Taki już koleś ze mnie. Jak się do czegoś przekonam, jak się do czegoś przywiążę, to trwam w tym, trwam przy tym mimo wszystko. Koleś dziwny. Bo parę tu osób przez te wszystkie lata wpadało, a wszystkie gdzieś pouciekały, wszystkie gdzieś poznikały. Być może pouciekały gdy poznały moje prawdziwe oblicze? Zapewne coś w tym jest. Ale przecież zawsze powtarzałem, że słaby koleś ze mnie, żeby mnie nie przeceniać. To teraz mam. Kiepskie to uczucie być rozczarowaniem. Nie lubię tego uczucia. O wiele przyjemniej okazać się nieoczekiwanym zaskoczeniem niż rozczarowaniem ostatecznie. Ale z tego wszystkiego szkoda mi najbardziej, że tych co wpadali nie mogę już czytać. Przestali pisać, poodchodzili. W pewnym sensie byłem z nimi jakby emocjonalnie związany. Myślę czasami, często nawet, o tym co u nich, co porabiają, gdzie są, jak potoczyło się ich życie. Są to niestety sprawy których nie poznam. Ludziom łatwiej jakoś niż mi przychodzi odchodzenie. Jakoś tak odchodzą, zapominają, zajmują się czymś innym i już. A ja? Ja jadąc pociągiem, ja idąc nocną porą pustą ulicą myślę co u nich. I zawsze na końcu tych myśli z refleksją oby było u nich dobrze, oby byli szczęśliwi, oby byli zdrowi. Aleee. Miała być notka zwykła, codzienna, a znowu zagłębiam się w te swoje przemyślenia. No więc po pryma aprylisowym psikusie kwiecień raczy słonkiem aż miło. O ileż piękniej na świecie, o ileż łatwiej żyć. Jedna sprawa mnie martwi jedynie. Myślałem, że to tylko zimowych miesięcy bolączka ale widzę jednak, że nie. Kwiecień piękny, niebo piękne, wschody i zachody słońca cudne, a gwiazd jak mało było - tak mało nadal. Naprawdę bardzo mało gwiazd na niebie. Nie wiem co się dzieje. Czyżby przez ostatni rok aż tyle ich umarło? Straszna to refleksja. Cóż warte nocne niebo gdy nie rozgwieżdżone całe? Na co będę patrzył na ciemnej plaży? Martwię się tymi wszystkimi gwiazdami które zgasły. Takie były piękne. Przez to wszystko więcej zerkam na Wenus. Jakaś taka niesamowicie jasna ostatnio. Nawet teraz, gdy to piszę, gdy na zachodzie jeszcze łuna słonecznego zachodu bije. Już teraz jaśnieje na tle tej łuny niczym choinkowa lampka. Niech jaśnieje, niech świeci, niech ubogaca to ogołocone z gwiazd nocne niebo. I słońce niech tak świeci, niech będzie nadal tak ciepło. Mam nadzieję, że majowy długi łykend nie rozczaruje. Że nadal będzie tak jak przez ostatnie trzy tygodnie. No może wiatr mógłby być lżejszy. Wiatr przeszkadza mi w bieganiu bardzo. Z wiatrem jest tak, że ten sprzyjający nie pomaga tak - jak utrudnia ten przeciwny. Ten przeciwny jest morderczy. Co jednak nie przeszkadza mi rekordów śrubować. Po tym jak ostatnio sprawiłem sobie niespodziankę przebiegając tradycyjną dychę ze średnią 5:20, dnia następnego przebiegłem ją ze średnią 5:10. Toż to szok. Dzisiejszą walnąłem w 5:12 i jeżeli miałbym być konsekwentny to jutro przebiec powinienem ze średnią 5:02. Tak czy inaczej miło mnie te moje osiągnięcia zaskakują. Widać hektolitry potu, upór i konsekwencja nie poszły na marne. Nie wiem czy w roku ubiegłym przebiegłem choć jedną dychę ze średnią 5:20. A w tym? W tym te 5:20 zaczyna być obciachem. Apropo biegania. Biegnę sobie ( to chyba dwa tygodnie temu było ) trasą nad zalew. Biegnę chodnikiem ( to trzeci kilometr był ), tam takie bloki komunalne są. Biegnę sobie tym chodnikiem, co chwila podnoszę głowę sprawdzając co przede mną. Za którymś tam sprawdzeniem dostrzegam w oddali spódnicę. Lubie spódnice, to wiadomo nie od dziś, ale ta jakaś taka dziwna była. Taka jakaś kurde boję się nawet to powiedzieć – ale chyba jakaś taka obciachowa. I to ten obciach chyba głównie moją uwagę przyciągnął. Ta refleksja – jeny jak można tak zobciachowić spódnicę. No biegnę sobie. Jestem spódnicy coraz bliżej, nawet dostrzegam, że wózek prowadzi. I gdy już jestem tuż za nią, skręca w bok, skręca na osiedle / podwórko gdzie jak dostrzegłem jakieś wesele było, czy też na wesele wyjazd. I tylko jeszcze gdy skręcała spojrzała za siebie, spojrzała też na mnie który wówczas przebiegałem obok. Jeny, jaka ona piękna była. Prześliczna. Taką piękną brunetkę widziałem wcześniej tylko raz. Raz kiedyś, dawno dawno temu o czym zresztą wówczas również wspomniałem. Niektórzy faceci, zazdroszczę im, to mają jednak szczęście. Ja wiem - uroda to nie wszystko - ale gdy jest - czemu nie, czemu jej nie podziwiać. O takie właśnie er sprawy opisuje w codzienności. Jeszcze tylko jedno na koniec bo rozpisałem się za bardzo. Na koniec o rozczarowaniu środą. Szkoda, że Górnik na Narodowy nie zawita dnia 2 Maja. A plan miałem z nim tam zawitać. Ale szkoda kurde no. I pogodziłbym się z tym może łatwiej ale jakoś tak środowe okoliczności z Łazienkowskiej niedosyt straszny pozostawiają. No nic, może za rok. Niech inne tegoroczne plany wypalą, a będzie dobrze.

sobota, 14 kwietnia 2018

Ścieżka 493 Do przodu

Taką sobie by można z tego mojego tu pisania wysnuć teorię, że praktycznie teoretyczni nikt mi do szczęścia potrzebny nie jest. Tyle tu tego o samotności, o samowystarczalności pisania. I byłaby to teoria praktycznie teoretycznie prawdziwa. Bo praktycznie teoretycznie powiedzieć mogę z czystym sercem, a pieprzyć to wszystko. I wydawać się będzie zapewne w związku z tym, że nikogo nie potrzebuję. Ale nic bardziej mylnego. Bo ludzi lubię, bo lubię z ludźmi rozmawiać. Ale rozmawiać po ludzku. Dobijają mnie takie te na przykład rozmowy kantynowe. Przychodzę zrobić herbatę, a kwiat firmy siedzi i pierdoli, pierdoli o wszystkim, gadają i gadają. Tylko tak przez tą chwilę, przez ten moment zanim herbatę tą zaparzę, gdy jednym uchem podsłucham o czym pieprzą, to pieprzą o takich pierdołach, że nawet słuchać się tego nie da. Zastanawiam się wówczas czy nie szkoda im czasu, czy nie żal wypowiedzianych słów, słów bezwartościowych, słów bez znaczenia. A może to ja się tylko mylę? Może im właśnie nie szkoda, im właśnie nie żal. Może to już taki styl, może to już tak w świecie tym ma być. No może. Mi jednak szkoda, mi żal. Ja wolę już posiedzieć w ciszy. Takie siedzenie w ciszy może nieraz powiedzieć więcej niż milion słów. Cisza niestety w dzisiejszych czasach jest czymś niewłaściwym. W dzisiejszych czasach zewsząd płyną dźwięki, płyną wiadomości, płyną słowa. Nawet na takiej nadmorskiej plaży. Pamiętam mój pierwszy wypad na tą plażę po rozstaniu. Pamiętam jak siedziałem na tej nadmorskiej, pustej plaży. Pamiętam jak patrzyłem na zachodzące słońce, pamiętam jak bolało opuszczenie, pamiętam jak po policzkach płynęły łzy. I choć zza wydmy, choć z pobliskich barów płynęły tysiące dźwięków, tysiące słów dla mnie jedynym słowem była cisza. Czy mogłem wówczas coś powiedzieć? Pewnie, że mogłem, mogłem powiedzieć milion słów, ale czy choć jedno potrafiło by oddać to co wówczas czułem? Myślę, że nie było takiego słowa, myślę, że nie ma takiego słowa i teraz. I choć dzisiaj, choć gdy już niedługo znów zasiądą na pustej nadmorskiej plaży patrząc na zachodzące słońce, choć znów poczuję ten ból opuszczenia, chociaż nie popłyną mi już łzy po policzkach to nadal uważam, że jedynym słowem będzie cisza, cisza odda wszystko. Wszystkie możliwe słowa nie powiedzą tego co powie cisza. Nie twierdzę broń Boże, że nie warto nic mówić. Oczywiście, że warto, i nawet trzeba. Ale w moim świecie nad miliony słów, nad kantynowe pierdolenie o wszystkim i o niczym ważniejsze jest mówienie z człowiekiem. Czy w tym całym natłoku tych słów i wiadomości jest choć odrobina miejsca na człowieka? Nie ma, to słowa puste. Chciałbym pogadać z człowiekiem. I tak jak wspomniałem na wstępie, choć można wysnuć teorię, że praktycznie teoretyczni nikt mi do szczęścia potrzebny nie jest, to tak naprawdę taką mam w sobie tęsknotę za rozmową z człowiekiem, że aż mnie od środka rozrywa. Tak sobie usiąść, tak herbatę zaparzyć, tak pomilczeć, tak coś powiedzieć tak od serca, tak w oczy popatrzeć, uśmiechnąć się, tak łezkę ukryć. Pogadać jak człowiek z człowiekiem, tego brak mi bardzo.
W codzienności już drugi tydzień słonko pięknie świeci. Stara prawda głosi, że słońce to życie. I choć w rzeczy samej bez słońca życie na tej planecie by nie przetrwało to dla mnie słońce to życie w sercu, życie w duszy. Chociażby taki przykład. Wróciłem wczoraj styrany jak cholera. Słaniałem się wręcz. Padłem. A dzisiaj? A dzisiaj wstałem dziarsko, dzisiaj załatwiłem milion spraw i dzisiaj pobiegłem tak, że aż brak słów. Dzisiaj walnąłem dychę ze średnią 5:20. Takiego wyniku to spodziewałem się jakoś tak w czerwcu dopiero może, no może w maju, a tu taka niespodzianka. Skoro robię takie wyniki w połowie kwietnia, to co będzie później? Tak w ogóle to miałem przebiec 15 km ale w połowie biegu stwierdziłem, że biegnie się tak dobrze, że może mocniej przycisnąć i spróbować zejść poniżej 5:20? Przycisnąłem. I choć nie zszedłem poniżej to jednak ten rezultat cieszy mnie bardzo. Ostatni kilometr przebiegłem w 4:41! Wprawdzie było na ósmym zwątpienie, ale wówczas powiedziałem sobie: dawaj stary, dawaj, tak hartuje się stal. No więc hartuję tą stal. W czerwcu będę ze stali. W ogóle, tak apropo to planów mam na te ciepłe miesiące co niemiara. Wierzyć mi się nie chce ale dokładnie za miesiąc o tej porze patrzył będę na ocean. A poza tym to nad nasze, piękne polskie morze wyskoczyć mam zamiar ze dwa przynajmniej razy. I do Kazika wpaść, na górę Trzech Krzyży wejść, na przełom Wisły i jaskółki popatrzeć. I w ogóle polatać na Rumaku dużo, dużo więcej niż przed rokiem. Na lajvie z Angry Czesławem muszę, ale to muszę polatać, to to nie ma bata. I do Zabrza na mecz wpaść może - na razie to w środę widzimy się na Łazienkowskiej 3. Tak więc będzie się działo.
P.S. Się chyba opaliłem na dzisiejszym bieganiu. Bez koszulki ostatnie 5 km było i chyba mnie coś piecze – ryj czerwony mam, to to akurat widzę.

niedziela, 8 kwietnia 2018

Ścieżka 492 Do przodu

Mam i ja takich którym wstyd mi będzie w oczy spojrzeć, mam i takich którzy w oczy nie spojrzą mi. Cóż bowiem mogło by być karą dla mnie, cóż by mogło być karą dla nich? Za to zło które wyrządziłem i za zło którego doświadczyłem. Czy można ukarać gwałciciela na ten przykład? Jak go ukarać? Wsadzić do więzienia wg kary przewidzianej w prawie? Czy też połamać ręce i nogi w akcie samosądu? Czy choćby w jednym z tych przypadków kara będzie adekwatna do zbrodni? Czy choćby w jednym z tych przypadków poczuje to co czuła jego ofiara? Jedyną karą jaka mogłaby być odpowiednia, to tylko taka kiedy poczułby właśnie to, co jego ofiara. Wszedł w jej ciało, wszedł w jej myśli. Tylko. Ale tego uczynić nie potrafimy, żaden człowiek tego nie umie. Żyję i ja w takim poczuciu krzywdy, poczuciu – żebyś tylko wiedział/a jak przez ciebie cierpiałem. Ale mojego bólu nikt poczuć nie może, to niemożliwe. Z bólem takim żyć muszę do końca moich dni. Mógłbym to zmienić, jest lek na ten ból mój. Lek ten jednak bardzo trudny jest. Lekiem tym jest przebaczenie. Tylko to może mnie uwolnić od poczucia krzywdy, od bólu, od oczekiwania sprawiedliwości. Tylko przebaczenie zamknie rany. Bez tego żył będę nadal jak żyję. I będzie tak niewątpliwie bo przebaczać niestety nie potrafię. To jest ponad moje siły, ponad moje możliwości. Jest to niedoskonałość mojej osobliwości. Myślę też sobie, że najtrudniej chyba wybaczyć te takie nasze małe krzywdy. Myślę sobie, że te nasze krzywdy, te tylko nasze są najtrudniejsze do wybaczenia. O wiele łatwiej wybaczyć coś dużego, coś co wiąże się z czymś spektakularnym, wybaczyć w świetle fleszy. A z tymi naszymi musimy radzić sobie sami w naszej samotności. W naszym poczuciu niesprawiedliwości, w naszym poczuciu odrzucenia, poczuciu zranienia, poczuciu braku akceptacji. Musimy sobie z tym radzić sami w naszym sercu. Sercu jakże małym i kruchym ale jakże wielkim i pojemnym. Trzeba być naprawdę silnym człowiekiem by to w sobie pokonać, by to zwalczyć. Mi siły tej jeszcze brakuje.
Cotygodniowy raport codzienności zacznę od pogody. Słońce daje za oknem przepięknie. Z ulic dobiega wszechogarniający ryk motórów. Wyległy tłumnie. I tego się trzymajmy. Tak ma być. I pomyśleć, że jeszcze tydzień temu, w Wielkanocną Niedzielę, lało od rana do wieczora, lało cały Boży dzień bezustannie. Tak, że choć biegało się i w gorszych warunkach, biegać nie biegałem. Za to i dziś i wczoraj biegałem. I biega się już tak jak biegać się powinno. Wczoraj walnąłem dychę w czasie średnim 5:23, takiego wyniku tak szybko się nie spodziewałem. Szczerze powiedziawszy myślałem, że będzie/jest coraz gorzej a tu takie zaskoczenie. Może jednak to moje bieganie jednak ulega poprawie? Powolnej, mozolnej, wręcz niedostrzegalnej ale ulega? Może upór, pot, może odczuwane nieraz rozczarowanie przynosi efekty? Niech będzie zatem, że przynosi efekty, że idzie ku lepszemu, że się rozwija. I tego się trzymajmy. Świat za oknem wygląda lepiej, piękniej, biegowo się rozwijam – czegóż chcieć więcej – ptaki śpiewają – jest pięknie. Apropo. Towarzyszy mi często. I w te ciepłe miesiące, i jako jedyny z tych co fruwają - w te chłodne, w te ciemne. Ileż to razy jego śpiew podtrzymywał mnie na duchu. Podtrzymywał w te chłodne, w te ciemne. I za każdym razem, ileż to już razy pytałem kimże jesteś cudowny śpiewaku. No nijak nie mogłem skojarzyć, wyszukać, odnaleźć. I w ubiegłym tygodniu, gdy okno myłem. Idzie taka jedna sąsiadka. Za małolata trudny miałem z nią żywot. Choć w pewnym etapie życia pomogła mi trochę to jakoś nie dażyłem jej jakąś zbytnią sympatią. Chyba dlatego, że może uważałem ją za przemądrzałą, za wyniosłą, i za trochę wredną. Więc idzie w ubiegłym tygodniu – właśnie okno myłem. Idzie to może za dużo powiedziane – raczej lezie. No ale czemuż się dziwić, swoje lata już ma a i zakupy swoje ważą. Idzie, idzie i spotyka sąsiada z sąsiedniej klatki. To znaczy nie spotyka, a raczej krzyczy za nim: mamy Kosa. Bingo. Tak więc cudowny śpiewak, towarzysz chłodnych, ciemnych miesięcy to Kos. Teraz też pięknie śpiewa, zwłaszcza wieczorami. I taka refleksja jeszcze. Jak często odpowiedzi, jak często rozwiązania przychodzą w najmniej spodziewanych momentach, z miejsc z których w ogóle byśmy się nie spodziewali. To tak jakby zadać pytanie, wysłać je w Wszechświat, a potem tylko czekać. Wcześniej czy później przyjdzie. Bez zbytniego zabiegania o odpowiedź, bez zbytniego nacisku. Odpowiedź przyjdzie w najmniej spodziewanym momencie, z miejsc z których w ogóle byśmy się nie spodziewali.
A jeszcze odnośnie śpiewania - gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że będę kiedyś słuchał tego, i że nawet będzie mi się podobać to bym go obśmiał.
Wszystko się zmienia.