sobota, 31 grudnia 2016

Ścieżka 422 Do przodu

Święta święta i po świętach. Cieszę się bardzo, że już po nich. Nie lubię świąt. Tych świąt w szczególności, bo Wielkanocne jeszcze jakoś ujdą. Tych Bożonarodzeniowych nie lubię. Nie lubię całego tego z nimi związanego zamieszania. Nie lubię tego tak zwanego świątecznego czasu. I jak daleko sięgam pamięcią w czas przeszły, nie przypominam sobie by był to czas radosny i rodzinny. Może to właśnie z tego wynika to moje do świąt negatywne nastawienie. Od kiedy pamiętam, od lat moich najmłodszych był to czas rodzinnego napięcia, niepewności i nerwów. A tego nie lubię, a tego nie znoszę. Nie znoszę i już. Więc trudny to obecnie czas dla mnie. Trudny tym bardziej, że wiem, że zdaję sobie sprawę, że powinno być inaczej, powinno być lepiej, że powinno być tak jak na tych telewizyjnych reklamach pokazują. Bo co by o tych świątecznych telewizyjnych reklamach nie powiedzieć, to pokazują obraz taki jaki być powinien. Obraz pełen spokoju, pełen ciepła, pełen miłości. Tak właśnie być powinno. U mnie tak nie było, u mnie tak nie jest, i u mnie zapewne nigdy już tak nie będzie. Już za stary na zmiany jestem, a i mojego oprogramowania tak mozolnie i wytrwale przez te wszystkie lata wgrywanego już nie zmieni nic. To już jest we mnie, to już we mnie tkwi. Taka moja natura, taki jestem – świątecznie nieprzystosowany. Tak więc czas świąteczny to czas dla mnie ciężki. Zwłaszcza gdy aura za oknem ostatnimi czasy towarzyszy taka jaka towarzyszy. Szaro, buro, zimno, mokro, smutno. Nic tylko schować się pod kołdrę i przesiedzieć to pod nią. Cieszę się więc bardzo, że już po świętach. Na szczęście mam to już za sobą. Naprawdę na szczęście. Z każdym rokiem przeżywam ten czas coraz trudniej. Gdy jeszcze w tym roku na dodatek przyplątała się w rodzinie żołądkowa wyszło i wyglądało to tragicznie. W Wigilię tak w ogóle to wstałem lewą nogą. Z takim tym niewiadomego pochodzenia wkurwieniem. Tzn jednak wiadomego. Tym wkurwieniem wynikającym z podświadomie zakodowanej niechęci do całego tego spędu, do życzeń na siłę i do uśmiechów do karpia. Takie wkurwienie męczy. Nie wiadomo co z tym zrobić, nie wiadomo jak to zwalczyć. Wiedziałem, że ten dzień nie będzie przyjemny. A nie chciałem żeby był nieprzyjemny, chciałem żeby był taki jak na tych świątecznych telewizyjnych reklamach. I gdy myślałem, gdy pragnąłem by się zmieniło coś we mnie, żeby to pękło przytrafiło mi się nieprzyjemne spotkanie które notabene właśnie mi pomogło. Jakiś cholerny cham zwrócił mi uwagę w sklepowej kolejce. Wredny, cholerny cham. Dopadł mnie w najmniej spodziewanym momencie. I dopiero po chwili, dopiero po chwili gdy opanowałem szok, gdy dotarło do mnie jak bardzo niesprawiedliwe padły słowa, jak mocno mnie dotknęły wylała się ze mnie cała ta frustracja związana z całym tym czasem, cały żal, cały smutek. Ty cholerny wredny chamie. I zapamiętam go sobie, ja go sobie jeszcze zapamiętam. Tak, jestem, a przynajmniej staram się być mściwy. Ale cała ta sytuacja obiektywnie rzecz patrząc była jak wentyl bezpieczeństwa. Na tyle skuteczny, że przed wigilijne spory z dziadkiem który miał swoje zdanie jak chce ją spędzić, rozwiązałem siłą spokoju i dyplomacji. I na tyle skuteczny, że wieczorny, czy też nocny bieg z Wigilii do domu, zakończony przepychanką z podpitym małolatem też zakończyłem pokojowo. Swoją drogą nie znoszę tych małolatów krążących wieczorami z piwem w garści po ulicach zaczepiających każdego kto popadnie – wydaje im się że to zabawne – nie, to nie jest kurwa zabawne, nie dla mnie. Tak więc powtórzę po raz kolejny, powtórzę to by pokazać jak to ważne dla mnie, cieszę się, że już po świętach. Całe szczęście, że był Potop. Bo gdyby nie to - tragiczne by były kompletnie. A tak to przynajmniej Potop obejrzałem. W święta zawsze powinien być Potop. A potem jeszcze tylko ten tydzień do Sylwestra, teraz sam Sylwester i wracam do tego co codzienne, co zwykłe, co tylko moje. Sylwestra nie świętuję zresztą też. Nie wiem, chyba się mi już przejadła cała ta szampańska zabawa, może za dużo smutku we mnie by się beztrosko śmiać, a może po prostu nie mam z kim. Ale nawet gdybym miał z Kim to teraz, to obecnie, całego tego Sylwestra to chciałbym spędzić przy kominku przytulony, i wpatrzony w tańczące płomienie, i popijając wino. A potem zrobić to przed kominkiem nie jeden raz. Tak właśnie chciałbym spędzić Sylwestra. A póki co spędzam go sam, spędzam go w samotności. I w sumie dobrze mi z tym, to mój wybór. Bo gdy już ucichną echa sylwestrowych wystrzałów, gdy wyparują ostatnie bąbelki szampanów u mnie nadejdzie nadzieja. Nadzieja która rodzi się w styczniu. Nadzieja która rodzi się z chwilą gdy dnia, choć jeszcze nieznacznie, ale zaczyna przybywać. Nadzieja która rodzi się z chwilą gdy od czasu gdy odstawiłem Rumaka, do ponownego go dosiądnięcia zostało tyle samo ile już upłynęło. Spojrzałem ostatnio w statystyki biegania. I odkryłem z zaskoczeniem, że w styczniu przebiegłem w sumie 131 km, podczas gdy w pozostałe miesiące oscylowałem coś w granicach 80 - -90. I faktycznie coś w tym jest. Bo po tym wszystkim co związane ze świętami, z Sylwestrem, z tymi smutkami, w styczniu jest tak jakbym wstawał z kolan, tak jakbym nabierał nowych sił, tak jakbym odzyskiwał stare, dobre spojrzenie. I z nowymi planami, z nową nadzieją ruszał na świat. Będzie dobrze. Będzie więcej dnia, będzie więcej słońca. I ciekawe jak jeden, nawet najmniejszy, nawet jeszcze niezbyt ciepły promyk słońca potrafi zmienić moje na życie spojrzenie. Tak jak w środę, gdy to wykorzystując przysługujące mi jeszcze dni zaległego urlopu zostałem w domu by udać się do kina ( swoją drogą piękny film to był, lubię sf ale chyba pierwszy raz tak bardzo się wzruszyłem romantyczną historią, nawet oczka mi się dwukrotnie zaszkliły, a już sceny kosmosu z gwiazdami w ciemnej otchłani – cudowne ). I gdy spojrzałem przez okno, gdy wyszedłem na ulicę, gdy zmrużyłem oślepione tym słońcem oczy, poczułem, że teraz może być tylko lepiej. Teraz pozostaje już tylko czekać, odliczać do kwietnia kiedy to zacznie się lepszy czas. Czas słońca. Dochodzę do wniosku, że jestem dzieckiem słońca. Nie potrafię, nie umiem, nie mogę żyć bez słońca. Bez słońca jestem, jestem złym człowiekiem. Tak jestem złym człowiekiem. Bo jak powyżej można było zobaczyć nie cierpię świąt, nie potrafię uczynić by były ciepłe i pełne miłości. Bo jak powyżej można było zobaczyć jestem, a przynajmniej staram się być, mściwy. Tak, jestem złym człowiekiem. Bez słońca jestem, jestem złym człowiekiem.
Ale żeby nie kończyć roku tak ponuro na koniec historyjka z życia.
We worek. Poszedłem po tym czymś do sklepu po niezbędne mi do życia żelki. A że czasu i tak już było mało to śpiesząc się na przystanek przebiegałem przez ulicę na czerwonym świetle, na dodatek nie po pasach. I jak przebiegałem, to biegłem patrząc w bok na nadjeżdżający samochód. I biegnąc tak do przodu poczułem nagle jak coś stawia mi opór. Otóż przy ulicy są stawiane takie słupki cienkie biało czerwone. A między tymi słupkami wisi nieraz łańcuch, dwa łańcuchy, jeden wyżej, drugi niżej. I właśnie w te łańcuch wpakowałem się centralnie z impetem. Te łańcuchy luźno wiszące napięły się, słupki pochyliły się na chwilę ale że były silniejsze ode mnie w pewnym momencie poczułem jak od pasa w górę poruszam się do przodu, a od pasa w dół już jednak do tyłu. Ale mam teraz piszczele poharatane. Co jednak najciekawsze? Gdy już doszedłem do siebie, gdy rozeznałem się w sytuacji stwierdziłem, że tych cholernych słupków było tam co niemiara a tylko między tymi dwoma wisiał ten cholerny łańcuch.

niedziela, 18 grudnia 2016

Ścieżka 421 Do przodu

Tak prawdę mówiąc mógłbym napisać o kilku innych sprawach. Mógłbym i nawet powinienem bo dzieje się we mnie i wokół mnie ostatnio bardzo dużo. Wystarczy, że powiem, że otrzymałem ostatnio coś czego otrzymać się nie spodziewałem. I jest to być może coś z rodzaju czegoś takiego, o czym myślałem, że nigdy w życiu moim się nie wydarzy. Na pisanie o tym jestem jednak niegotowy. Tak samo jak niegotowe jest na to całe moje jestestwo. Tak więc napiszę o czymś banalnym. To coś wyjątkowe zostawiając przemyśleniom.
Było to w dniu rocznicy wydarzeń kojarzących się z dniem w którym zabrakło Teleranka. Tak właśnie, Teleranka. Czy jakiś małolat wyobrazić sobie może obecnie, że były czasy kiedy to jedynym elementem telewizyjnej ramówki dla dzieci był jeden jedyny program z piejącym kogutem na płocie. Jako grubo naciągany można uznać fakt dzieciaków siedzących w niedzielny poranek przed ekranem telewizora w oczekiwaniu na tegoż koguta piejącego na płocie, a dostających żołnierza który czyta coś z kartki – ale tak było. Ja tak siedziałem. Naprawdę tak było. Było to więc w dniu rocznicy wydarzeń kojarzących się z dniem w którym zabrakło Teleranka. Wracałem z tego czegoś. Jak wracam z tego czegoś mam tylko 20 minut i tylko jeden autobus by zdążyć na pociąg. Praktycznie za każdym razem wypruwam z siebie flaki, i tak już nieźle wyprute, by na autobus ten zdążyć. Bo gdybym nie zdążył czekałaby mnie cała godzina oczekiwania na pociąg następny. A tego nie chcę, to groziłoby w konsekwencjach brakiem snu, zmęczeniem, i takimi tam. A tego nie chcę. Więc tego dnia też leciałem wypruwając z siebie, i tak już nieźle wyprute flaki. Jednak autobusu nie było. Minuty mijały, a każda minuta w takiej chwili płynie minimum sto razy szybciej. Autobus nie przyjeżdżał. Stałem w nerwach i napięciu. Na szczęście w końcu przyjechał. Sporo opóźniony i totalnie zapchany. A wszystko to przez wcześniejsze na mieście demonstracje. Kocham Warszawę, kocham Warszawę naprawdę najbardziej ze wszystkich miast na świecie. Chociaż uczciwie przyznać muszę, że kiedyś szczerze jej nie lubiłem. No ale teraz ją kocham. Kocham, ale nie cierpię wszystkich tych demonstracji, protestów, pochodów, marszów które rujnują warszawskie życie. Kurde jak to destabilizuje życie. Jak to cholernie destabilizuje dzień zwykłym, codziennym ludziom. Nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego każda demonstracja czy też marsz, nie ważne czy to za czy przeciw, odbywać się musi w samym centrum tego kochanego miasta. I nie wiem dlaczego zwykli, codzienni ludzie muszą z tego powodu mieć utrudniony powrót do domu. No nie wiem. I nie wiem dlaczego stojąc w autobusie patrzeć muszę z niepokojem na upływające minuty czy też zdążę na ten pociąg czy też nie. Na szczęście zdążyłem. Jak jednak można się spodziewać wpadłem do niego lekko poirytowany. Swoim zwyczajem udałem się na początek drugiego wagonu. A tam, na tych poczwórnych fotelach, z jednej strony korytarza siedzi facet i luka coś na tablecie, z drugiej zaś strony dwie siksy rozwalone po całości. Wybrałem oczywiście wolne miejsce obok tego faceta. A rozwalone na czterech fotelach siksy, choć z każdą kolejną stacją, każdym kolejnym dosiadającym się pasażerem nie zmieniały swojego położenia. Siedziały z nogami zadartymi jedna na drugą, pookrywane jakimiś szalami i kurtkami i niewątpliwie nieźle się przy tym bawiły. Tak jakby nie widziały tego narastającego tłumu obok nich. Zaczęło mnie to drażnić. A że jak wiadomo poirytowany już byłem wsiadając do tego pociągu więc moja cierpliwość zbliżała się do kresu. Nawet koleś który usiadł naprzeciwko mnie zajadając się jakimś fast foodem ( co mi się zresztą mocno nie podobało ) zaczął na nie spoglądać jednoznacznie. A gdy jeszcze facet który lukał na tablet wyciągnął zza pazuchy browara i trzęsącymi się rękoma zaczął go ukradkiem popijać stwierdziłem co za kurna towarzystwo. Nie, ta podróż nie skończy się pomyślnie. Tam dwie siksy nie baczące na nikogo, tu koleś zażera się fast foodem a jeszcze obok jakiś pijaczek co wali browara z przyczaiki. I gdy na kolejnej stacji w naszej „okolicy” pojawiło się dwoje starszych ludzi pomyślałem to jest ten moment, to jest ta chwila. Gdy stanęli naprzeciwko dwóch siks w oczekiwaniu na zwolnienie miejsc, już, już miałem wystrzelić jednak nie zdążyłem. Wzięły się i ruszyły. Leniwie i z niechęcią, ale się ruszyły. I gdy już miałem wystrzelić z komentarzem – całą tą sytuację skomentowała ta starsza pani. I choć oczywiście miała rację pomyślałem, że też musi być z niej niezła zołza. I tak oto ruszyliśmy w dalszą drogę. Postanowiłem zatopić się w muzykę i nie myśleć o tym co wokół, nie dawać sobie powodów do nerwów. Ale jakież było moje zdziwienie gdy po jakimś czasie przez muzykę zaczęły docierać do mnie ożywione odgłosy rozmowy z boku. Początkowo starałem się je ignorować. Ale gdy rozmowa stała się bardziej radosna postanowiłem sprawdzić co też się dzieje. I jakież było moje zdziwienie gdy po wyłączeniu muzyki stałem się świadkiem jak to to starsze państwo opowiada tym dwóm siksom o swoich podróżach po świecie. I jak one tego słuchały. Z zainteresowaniem, zaangażowaniem i z uprzejmością. Starszy pan opowiadał o pobycie w Chinach, Indiach, Rosji i innych egzotycznych miejscach. I nawet koleś który zjadł tego śmierdzącego fast fooda się przyłączył. A gdy po iluś tam stacjach facet który obalił zza pazuchy dwa browary założył okulary i zaczął zbierać się do wyjścia, gdy ponownie na niego spojrzałem zobaczyłem wszystko inaczej. Bo po czym go i tą całą sytuację oceniłem? Po tym, że trzęsącą się ręką pił piwo? Jeny. O czym to świadczy? O tym że jest zły, o tym że mam go potępiać czy pouczać jak się powinno zachowywać w środkach transportu publicznego? A może to jakiś pogubiony w życiu koleś? Dobry a tylko pogubiony? I kurde spojrzałem na całą tą sytuację. Ja, wielce mądry, wszystko wiedzący oceniłem wszystkich. Oceniłem i te siksy, i tego faceta i kolesia z fast foodem i nawet tą starszą panią. Po czym ich wszystkich oceniłem? Oceniłem ich wszystkich poprzez pryzmat moich uprzedzeń, moich wymagań, mojego egoizmu. I nagle wszystko stało się jasne i wyraźne. Ze wszystkich tych osób to ja, ja byłem najbardziej wrednym człowiekiem. To ja byłem tym który zachował się najgorzej. Tym z którym podróżowało się najgorzej. Naprawdę jestem wredny.

Zima wróciła. Bawi się ze mną ewidentnie w ciuciu babkę.
Chciałbym móc pojechać nad morze. Ale to takie ze słońcem i plażą.
Iiii porąbałbym. Naprawdę porąbałbym drzewa. Kurde, jak ja dawno nie rąbałem. Kiedyś, za dawnych czasów często zdarzało mi się rąbać – teraz nie ma gdzie. A ja naprawdę lubię te robote.

niedziela, 11 grudnia 2016

Ścieżka 420 Do przodu

Ta notka miała mieć wiele mówiący tytuł: klątwa trwa. Bo jakże inaczej określić stan permanentnego zasypiania i budzenia się solo? I jak nazwać stan ciągłego parzenia jednej, ciągle tylko jednej herbaty? Co to za stan stałego wycierania tylko swoich pleców po wyjściu z wanny? I w końcu co to za stan gdy w kinowej sali obok siedzi pusty fotel? To dziwny stan. Nie jest to wprawdzie stan jakoś mocno uciążliwy czy bolesny. W pewnym sensie jest czasami nawet i wygodny. Czasami jest jednak przykry. Tak właśnie, przykry. Czasami przychodzą chwile, że chciałoby się zasnąć z czyjąś ręką na plecach i obudzić z nogą tamże. Czasami chciałoby się użyć do wycierania pleców nie swojego ręcznika, i chciałoby, by ktoś użył twojego wycierając twoje. I chciałoby się kupić dwa bilety do kina i dwa kubki po herbacie wstawić do zmywania po z kina powrocie. Czegoś czasami brakuje. Brakuje gdy kończą się sprawy świata, sprawy które zaprzątają głowę, gdy ma się chwilę na własne wolne przemyślenia. Gdy mam tą chwilę na te wolne przemyślenia ( a mam ich bardzo mało ) zastanawiam się co jest ze mną nie tak. Jest przecież tylu facetów którzy nie są sami. Ba! Oni nawet nie są z w parach, oni częste są w trójkątach albo i lepiej. Mają żony, mają dziewczyny, obok mają kochanki lub czy dwie i generalnie są na przeciwnym biegunie niż ja. Ja nie mam żadnej z tych. Ja zasypiam i budzę się solo. I kurde zawsze tak było. Już o tym pisałem w jednej z notek. Ja zawsze byłem bardziej kumpel czy przyjaciel do pogadania. I tyle. A często chciałoby się być czymś więcej, a raczej innym. Była kiedyś taka książka, że coś tam niby grzeczne dziewczynki idą do nieba a niegrzeczne coś nie pamiętam co ale coś fajnego. No właśnie. Ale czy tylko dziewczynki? A o z chłopcami? A co ze mną? Bo jak zapewne łatwo się domyśleć ja pójdę do nieba. Pójdę do nieba i tyle. Pójdę tam jak wszyscy, i ci grzeczni i niegrzeczni, z tym, że pójdę tam bez tego czegoś fajnego, dostępnego tym niegrzecznym. Czasami jestem z tego dumny, czasami jest mi to obojętne, a czasami jest mi przykro z tego powodu. Tzn nie z powodu, że jestem grzeczny, a z tego, że mnie to fajne ominie. Chociaż jak się teraz nad tym zastanowiłem to może przykro jest mi właśnie z powodu, że jestem grzeczny? Może właśnie chciałbym być niegrzeczny? Może właśnie chciałbym pić, bić, kraść, wybrykiwać i niczym się nie przejmować? Czego mi brak by to osiągnąć? Na pewno mój świat jest zbyt wyidealizowany. Moje wyobrażenie o życiu i o stosunkach międzyludzkich nie przystaje do rzeczywistości. Tu nie ma co się certolić, nie ma co czekać, nie ma na co liczyć. Tu trzeba brać to tu i teraz i nie myśleć o konsekwencjach. I na pewno brak mi natarczywości. Ja spokojnie i cierpliwie zawsze czekałem na swoje, na to co przyjdzie, z nadzieją, z wiarą, że przyjdzie i będzie to, to coś wymarzone. A tu trzeba działać. Bóg cudu sam z nieba nie da. Pamiętam jak kiedyś kiedyś kiedy jeszcze byłem młody i piękny jeden taki z mojej paczki, taki co żadnej nie przepuścił, łaził za moją ex gdy jeszcze nie była moją ex. Jeny jak on za nią łaził. Jak pies. I co? Nie wyłaził? A jakże – wyłaził. W pewną letnią noc wyciągnął w las i dostał to co chciał. Ja tak nie potrafię, no nie potrafię. Zdecydowanie brak mi konsekwencji, brak mi tej natarczywości i z pewnością zbyt łatwo daję za wygraną po pierwszym koszu. I zastanawiam się też nad przygodnymi spotkaniami. Takimi to, co to kończą się porannym kacem w czyimś łóżku czy też w swoim z kimś kogo szuka się w pamięci. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Ale tego też bym nie potrafił. Zresztą nie to, że bym nie potrafił, tylko gdyby już się coś takiego i nawet trafiło to skończyło by się rozmową przy herbacie. Ja już tak mam. Nawet jak już się coś zdarzy – to się ze mną gada. A jeżeli nawet jest okazja to ja po prostu z niej nie skorzystam. Pamiętam kiedyś kiedyś kiedy byłem jeszcze piękny i młody gdy imprezy kończyły się z jakimiś ponętnymi koleżankami w stanie nieświadomości. Co wówczas przychodziło mi do głowy? No co? Przychodziło mi do głowy znajdź jakiś koc i ją przykryj, otóż to właśnie. I to mi chyba zostało, jako moja natura, jako świadomość mnie samego? Kobiety chyba podświadomie to wyczuwają? Tą moją naturę opiekuna, przyjaciela, kolegi który nie wykorzysta podstępnie, nie zrani i z którym się … gada. Bo powiedzmy sobie szczerze. Nie jest tak? Niech ktoś zaprzeczy. Nie wiem czy zaprzeczy ale szczere mam przekonanie, że każda jedna powie: er, erku no nie, nie z tobą. Taka moja natura, czy też karma. A czasami chciało by się zasnąć z czyjąś ręką na plecach i obudzić z nogą tamże. I tylko tyle by wystarczyło.
I taka to moja natura. Taka w którą wierzę i która się umacnia. Chociaż ostatnio pojawiła się na niej rysa. Rysa w którą nie chce mi się wierzyć, rysa którą odbieram jako raczej troskę o moje zdrowie psychiczne ale jeżeli jest prawdą to co usłyszałem to zaprawdę powiadam nic przyjemniejszego nie słyszałem od lat. Dlatego też notka ta miała mieć wiele mówiący tytuł: klątwa trwa, ale nie ma takiego tytułu.

Zima się skończyła. Dni są tak ciemne, tak ciemne że za dnia trzeba używać światła. I pada deszcz, dużo deszczu. Jeny jak ja tęsknię za słońcem. I jak wspominam jazdy motórem w ciepłe dni. I jak wspominam plażę i morze. Jeny, jak ja za tym wszystkim tęsknię. Jak tęsknię.
A od dzisiaj wchodzi nowy rozkład na kolei i mój poranny pociąg będzie startował pięć minut wcześniej. Całe pięć minut! Rano to cała wieczność.
I jeszcze jedno. Mam tak czasami, że czuję jakby coś mi zlazło z karku. Dzisiaj tak miałem ( czy też mam ) jak wyszedłem wieczorem na spacer. Nic nie boli, nic nie uwiera, przeciągam się wówczas we wszystkie strony, kości i mięśnie trzeszczą a ja czuję, że to czysta siła i moc. Kurcze ale to przyjemny stan.
Potańczyłbym bym do tego. Poprzytulałbym się. Napiłbym się herbaty. Przykrył kocem. Poprzeciągał kości i mięśnie siły i mocy. Potańczyłbym do tego. Grrrrr.

niedziela, 4 grudnia 2016

Ścieżka 419 Do przodu

Wczoraj spóźniłem się na pociąg. Tzn nie to, że się spóźniłem a po prostu nie sprawdziłem o której ma odjazd, zakładając w ciemno, że odjeżdża jak wszystkie regularnie 29 minut po pełnej godzinie. No a ten akurat odjeżdżał 10 minut wcześniej. I o ile jak zawsze w podobnej sytuacji poleciała wiązanka, to wczoraj nie tak jak zwykle zamiast mieć zrąbany cały zaplanowany dzień, stanąłem, spojrzałem w niebo na piękne wczorajsze słońce, wziąłem głęboki wdech i pomyślałem: kurwa, kurwa mać, właśnie dostałem od losu całą godzinę tylko dla mnie, całą godzinę tylko na patrzenie na słońce. I zamiast być zły i wkurzony, stałem się wolny i spokojny. Mam całą, niezaplanowaną godzinę. Mam coś ponad to co miało być. Co zrobić z tak niespodziewanie otrzymanym darem? Ano nic. Po prostu nic. Po prostu przejść się spokojnie w tym pięknym wczorajszym słońcu. Łazić bez celu, łazić bez planu, patrzeć w niebo i na ludzi. I chociaż gdzieś tam leży, czeka cała kupa spraw do zakończenia, zakończenia w terminie, to teraz odsuwam to na bok. Teraz nie obchodzi mnie to. Na bok odsuwam, zapominam, zapominam o tej swojej kultowej już obowiązkowości i sumienności. Nie lecę, nie pędzę, nie muszę. Wiem, zdaję sobie sprawę, że te sprawy i terminy będę musiał zakończyć ale teraz to wszystko jest jakby poza mną. Teraz mam podarowaną od losu godzinę oczekiwania na następny pociąg która mnie wyhamuje, która mnie zatrzyma. Z racji tego, że w tygodniu wychodzę z domu o której wychodzę i wracam o której wracam mało mam kontaktu z telewizorem. A jak już mam to są to zazwyczaj motocyklowe GP albo mecze. Jednak tak raz na miesiąc, raz na dwa trafiam na taki jeden serial. Serial jednej komercyjnej stacji. Mojego stosunku do komercji, celebrytów i całego tego medialnego piekiełka nie muszę przedstawiać. Jednak serial ten, ten jeden wciągnął mnie. I choć możliwość obejrzenia co też się tam dzieje mam tak jak wspomniałem raz na miesiąc, raz na dwa, to serial ten podoba mi się. On mi się podoba. Sam się sobie dziwię, że mi się podoba. Naprawdę się temu dziwię. Nie wiem czym to wytłumaczyć. Może serial ten mówi moim językiem, może opowiada życie jakie chciałbym widzieć, może pokazuje historie jakie sam chciałbym przeżyć. I otóż w serialu tym, w odcinku który udało mi się obejrzeć ostatnio ukazany został wątek kolesia który dostał taką jakby właśnie godzinę. W serialu tym jest to czas oczywiście dłuższy ale kolesiowi temu, kolesiowi z pozycją, ze sprawami, z planem na życie los spłatał figla. Wbrew jemu samemu rzucił go w czas i miejsca, jak się mu wydaje, niepotrzebne. I choć wiem, że historia ta grubymi nićmi szyta zakończy się tym, że koleś ten zmieni całe swoje życie a co najważniejsze spotka miłość swojego życia ( choć w dotychczasowym miał niezłą dupę ) to tak sobie myślę, że taka „godzina” otrzymana od losu wbrew samemu sobie jest potrzebna. Jest cholernie potrzebna. Mi osobiście potrzebna była bardzo. I choć przez tą godzinę nie zrobiłem nic sensownego, nic konkretnego. Nie zrobiłem nic, kompletnie nic. I choć przez tą godzinę łaziłem bez celu to wiem, czuję, że była to moja najlepsza godzina od dawien dawna. Taka godzina stracona niby. Taka godzina kiedy mogłem pobiegać, poleżeć odpoczywając, kiedy mogłem zrobić coś z miliona domowych czynności do zrobienia a przede wszystkim mogłem zrobić dużą część spraw i terminów które na mnie czekają a ich nie zrobiłem. Tak, za godzinę wrócę do tego wszystkiego. Wrócę do pośpiechu i spraw, wrócę do zaplanowanej każdej minuty i każdego kroku, ale to dopiero za godzinę. Ta godzina otrzymana od „złośliwego” losu wbrew mi samemu, ta godzina która mogła być powodem złości i nerwów, stała się godziną spokoju i oderwania.

W piątek miałem egzamin. I chwila na samym początku tego egzaminu. Sam początek. Nas sześciu na środku. Skupionych, niepewnych, oczekujących. Za naszymi plecami trochę gapiów, osób bliskich. Cisza. Chwila oczekiwania na rozpoczęcie. Ja centralnie naprzeciwko egzaminatora. I wreszcie pada pierwsza komenda. Chwila namysłu. Chwila szukania w głowie, kojarzenia co oznacza i co należy zrobić. Chwila, parę sekund a dla nas cała wieczność. I im dłuższa ta chwila tym większy dowód naszej niewiedzy, tym większe zdenerwowanie. I nagle ja, ja jeden, nie wiem, normalnie nie wiem dlaczego, co mi strzeliło do łba, no normalnie nie wiem jak i dlaczego walę pięknego fikołka. Centralnie na wprost egzaminatora. Piękny to był fikołek. Cudo. Dynamiczny, energiczny i zdecydowany. Z tym, że to nie miało być to. To wystarczyło zrobić dwa kroki do przodu, dwa kroki a ja kurna fiknąłem fikołka. Jak to kurna musiało wyglądać z boku. Niesamowicie. Cały piątkowy wieczór, cały wczorajszy dzień, teraz jak to piszę, cały czas jak sobie przypominam tego mojego fikołka to parskam śmiechem. I choć zrobiłem z siebie kompletnego durnia, choć dałem ciała jak nie wiem co to śmieję się z tego. I jest to pierwszy od nie wiem jak dawna szczery, spontaniczny śmiech. Parskam śmiechem i nie mogę się powstrzymać od uczucia współczucia dla swojej głupoty.

Idę biegać. W poniedziałek przyszła prawdziwa zima. Ta z mrozem i śniegiem. I choć padał już pierwszy na 11 listopada to teraz spadł i leży, choć w piątek też się roztapiał czyniąc chodniki niemożliwymi do przejścia. I choć biegałem już i w poniedziałek to teraz będzie to taki pierwszy, długi bieg zimowy. Sezon zimowy uważam za otwarty.
A w piątek jak dostałem od losu tą godzinę, jak założyłem słuchawki i włączyłem radio pierwszą nutą jaką usłyszałem było:


niedziela, 27 listopada 2016

Ścieżka 418 Do przodu

Czy ja już mówiłem, że lubię te moje podróże tymi pociągami tam i z powrotem? Chociaż tak naprawdę to żadne to tam podróże, zwykła droga do pracy. Z tym że z tak bujną wyobraźnią jak moja to te jazdy tam i z powrotem mogą przecież być pełnymi przygód wielkimi podróżami w odległe rejony naszego pięknego świata. Lubię te podróże tymi pociągami tam i z powrotem. Mówiłem o tym. Mówiłem. Ostatnio, podczas jednej z takich podróży patrząc w ciemne okno uświadomiłem sobie jedną, jedną zarąbiście ważną sprawę. Otóż ludzie podróżujący wraz ze mną tymi pociągami tam i z powrotem, otóż oni zawsze jadą do kogoś. Widzę to po telefonach, widzę to po esemesach, widzę to po rozmowach między nimi, widzę to po oczekujących na nich gdy docierają do celu. Ja natomiast podróżuję, ja podróżuję tymi pociągami tam i z powrotem do siebie. Ja podróżuję do czterech ścian, ja podróżuję do łóżka w którym odpoczywam. Chociaż trudno nawet nazwać to odpoczynkiem. Jedynie w sobotę i niedzielę. W pozostałe dni tygodnia nie, nie odpoczywam w swoim łóżku. Ja tylko w nim pośpiesznie śpię. Pośpiesznie i niespokojnie. A przez to narasta moje coraz większe zmęczenie. To dopiero listopad, a ja już jestem zmęczony jak po całej zimie. Męczy mnie ta ciemność, zimno, brak słońca, brak księżyca, brak gwiazd. Monotonia mnie dobija. Chociaż jeżeli miałbym być szczery, to chyba to co przezywam obecnie to i tak dużo lepszy stan, niż te które miałem o tej porze w latach poprzednich. Czy zatem nie powinienem być zadowolony? Chyba powinienem? Mam postęp. Generalnie jednak to cały czas czegoś mi brak. Generalnie to zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę? Czy nie pojechać gdzieś w Bieszczady, wleźć gdzieś w las i odciąć się od świata? Albo czy na chwilę nie oddać się życiu bez stresu i za ostatni grosz nie zrobić czegoś czego robić nie „powinienem”. Za ostatni grosz przeżyć parę dni tak, jakbym chciał przeżyć całe swoje życie. A potem niech się dzieje co chce. Bo czy warto tak się męczyć, tak wegetować dalej? Tak właśnie – wegetować. To nie jest życie, to nie jest pełne pasji zdobywanie świata, spełnianie się. Tu nie ma radości, tu nie ma uśmiechu, tu nie ma miłości. A skore tego nie ma – to co jest? Jest wegetacja. Wegetuję jak ten chwast. Samotny i niechciany. I jak ten chwast nie potrafię nic dobrego dać. Nie ma we mnie już piękna. Nie szukam już chyba Pięknej? Raz że doszedłem do wniosku, że chyba jej nie ma, a dwa, gdyby nawet była to skoro miałbym dać jej również cierpienie to lepiej nie dawać nic. Nie ranić już nikogo – do tego doszedłem. A skoro miałbym ranić to lepiej już zostać samotnie i nie ranić. Tylko mając w sobie miłość czystą, szczerą, prawdziwą, wielką i bezinteresowną mógłbym spotkać Piękną. Nie mam jednak niestety w sobie takiej miłość. Nie mam. Już nie. Gdzieś to wszystko odeszło, gdzieś się zagubiło po drodze życiem zwanej. Całe to moje poszukiwanie piękna i Pięknej muszę chyba podsumować jednym słowem porażka i dać sobie spokój. Bo spokoju mi teraz potrzeba najbardziej. Świętego spokoju. Spokoju bym mógł sobie dożyć to co mi zostało w tym wcieleniu bez nerwów, bez paniki i przede wszystkim – bez strachu. Na kolejne wcielenie mam zupełnie inny plan.

W życiu jak w życiu. Na szczęście wróciła mi radość biegania. To chyba przez tą tragiczną pogodę. W taką pogodę nie odciągają mnie od biegania inne przyjemności. Ot choćby motór. To dopiero drugi miesiąc a mi już się ckni. Takie marzenie miałem żeby go na zimę wciągnąć do domu. Jednak nie zrobiłem tego. Nie zrobiłem tego żeby nie wyjść na głupka. Nie wyjść na głupka który trzyma motór w pokoju z telewizorem. Głupka który wciąga go na czwarte piętro wielkiej płyty. To jest właśnie to – wyzbyłem się szaleństwa, nie robię rzeczy które chcę ze względu na osąd otoczenia. No właśnie, wyzbyć się, wyrwać się spod opinii ludzi, tego co mówią. Tego mi trzeba. Wówczas nie będę się zastanawiał czy, czy pojechać jutro pociągiem w kasku motórowym tylko po prostu to zrobię i już.
Zabawy mi trzeba. Zabawy, kawioru, szampana ... 
Bejbe, bejbe

niedziela, 20 listopada 2016

Ścieżka 417 Do przodu

Rzadko bo rzadko ale zdarza mi się czasami dokonywać zaskakujących odkryć. Są to odkrycia spektakularne. Odkrycia które rzucają całkiem nowe światło na to co wokół mnie, a w szczególności na to co we mnie. Oczywiście z czasem, po głębszej analizie, odkrycia te stają się banalne, oczywiste, żadne spektakularne a i śmieszne. I tak oto właśnie dokonałem ostatnio takiego jednego z tych odkryć. Odkrycia które nazwałem: „szpileczki”, a gdybym miał napisać o tym rozprawę otrzymała by ona wielce znaczący tytuł: „O pochodzeniu wkurwienia rozprawa”. Bo skąd się bierze wkurwienie? To wkurwienie które jak się nad nimi zastanowić, to nie wiadomo skąd i dlaczego jest. Bo są wkurwienia oczywiste, takie te wiadome. Te otrzymane bezpośrednio i wprost. Ale one są w porządku. Widać je jasno i wyraźnie. Można na nie bezpośrednio zareagować, można zakląć, można dać im w mordę, można załagodzić, można olać siłą swego legendarnego wręcz stoickiego spokoju. Ale co z tymi których nie widać bezpośrednio i jasno? Kiedy czuję, że w sumie nie wiem dlaczego i po co ale coś mnie wierci, coś mnie świdruje i tak w ogóle to wszystko mnie drażni. Właśnie tego dotyczy moje ostatnie spektakularne odkrycie. Dokonałem go całkiem przypadkiem i tak ot tak po prostu. Bierze się otóż to wkurwienie z sumy wszystkich zbieranych szpileczek na które nie zwracam uwagi. Takich zdarzeń, sytuacji które traktuję jak błahostki. Traktuję je jak błahostki bo akurat w swoim codziennym pośpiechu nie mam czasu się nad nimi rozwodzić. Traktuję je jak błahostki bo wydają się tak mało znaczące, że szkoda sobie zawracać nimi głowy, jest przecież wiele więcej innych ważnych spraw. A to właśnie nie prawda. Bo te błahostki, te niby mało znaczące, gdzieś tam w głowie czy też sercu zostawiają swój ślad. I jak odkładający się osad tworzą coraz grubszą i coraz bardziej śmierdzącą warstwę. Warstwę która uwiera, przeszkadza. I jak bym nie próbował tego pogłębiającego się napięcia rozładować, do póki nie rozwalę go jakimś mocnym słowem - nie odejdzie. Te błahostki to jak krople drążące skałę. Małe, pojedyncze, nie bolące - a jednak. Kap, kap, kap. Aż do przelania, aż do granic wytrzymałości. Bo czym niby jest fakt, że stoisz w środku komunikacji miejskiej, w którym nikt nie jest w stanie tyłka ruszyć, nie nie dla mnie, dla tej starszej pani obok? Albo fakt, że temu komuś idącemu z naprzeciwka, nawet przez chwilę nie zaświta myśl, że w tym wąskim przejściu nie zmieścimy się razem. Albo fakt, że ten ktoś, czyjego zachowania i podejścia byłem już pewien, zmienia swoje zachowanie i podejście, w tym konkretnym przypadku zmienia je wymuszając na mnie dodatkowe działanie, chociaż efekt końcowy i tak będzie taki sam. I są też jakieś dziwne spojrzenia, jakieś wrogo brzmiące słowa, dziwne i wrogie nawet nieświadomie. To wszystko zbierane, magazynowane, kumulowane doprowadza w końcu do poczucia niewiadomego pochodzenia rozdrażnienia czy też wkurwienia. To właśnie stąd się bierze. Banalne odkrycie a jednak jakże dla mnie odkrywcze i w tym momencie oczywiste. To właśnie te szpileczki zbierane przeze mnie na każdym kroku, te szpileczki wbijane to tu to tam powodują, że rodzi się we mnie gdzieś, kiedyś, na końcu to nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo po co wkurwienie. Proste. To jest to funkcjonowanie w społeczeństwie, to jest funkcjonowanie w grupie. Każdy coś tam przyniesie, każdy coś tam doda, każdy coś zostawi, każdy coś przekaże. Takie małe błahostki. I choćbym nie wiem za jaką oazę spokoju się uważał to to wszystko, to kap, kap, kap, wcześniej czy później przyniesie efekt, spowoduje to co nieuniknione. I chociaż nie wiem jak bym się naprężył to nie udźwignę taki to ciężar. Nie udźwignę. I taka mnie naszła teraz refleksja, że całe to rozważenie zmierza w jednym, nieuniknionym kierunku. Co z tym zrobić? No co z tym zrobić? Co zrobić by nie za szybko w to wkurwienie wpadać? Co zrobić by błahostki nie były aż tak natrętne? Trzeba otóż zniwelować powierzchniowe napięcie międzykomórkowe. Jest na to tylko jedno lekarstwo - zaczynam coraz silniej odczuwać fizyczny brak kobiety.

Siedzę wczoraj między jedną a drugą dawkę alergenu w korytarzu przed gabinetem. Na uszach żarówisto pomarańczowe ulubione słuchawki. I na krótką chwilę nachodzi mnie ten stan w którym odrywam się od rzeczywistości. To taki stan kiedy wszystko zwalnia. Patrzysz na otocznie i wydaje się takie nierealne. Patrzysz na to co jeszcze chwilę wcześniej atakowało natręctwem dźwięków i zdarzeń a teraz jest obojętne. To tak, jak nieraz w filmach gdy ktoś tam patrzy na akcję która przesuwa się w zwolnionym tempie. To takie coś właśnie. Siedzę więc sobie i patrzę. Wolny, spokojny, wyluzowany, rozparty w fotelu. Głowa rytmicznie kiwa w takt muzyki. I rozglądając się na boki dostrzegam wzrok podążającego za mamą małego, może trzy - cztero letniego, szkraba. Nasze spojrzenia spotykają się. Idzie z otwartą paszczą. Tak jak to tylko takie może trzy - cztero letnie szkraby iść potrafią. Zapatrzony w jeden punkt, bez świadomości czy za następnym krokiem nie jest ściana o którą zaraz rozwali swoją małą trzy - cztero letnio szkrabową buźkę. Patrzymy na siebie. Nie wiem czy dla niego też wszystko odbywało się w zwolnionym tempie tak jak w filmach. Ale dla mnie ta chwila była bardzo długa. Tak jakbyśmy w tej chwili byli na świecie tylko my. On zapatrzony, ja patrzący. I taka mnie refleksja naszła po wszystkim. Bo przecież mamy kupę wspomnień z dzieciństwa których wytłumaczyć nie potrafimy, takich które nie wiadomo dlaczego pamiętamy. Wydarzeń błahych, nieważnych a jednak zapamiętanych. I taka mnie refleksja naszła. Czy ten podążający za mamą mały, może trzy - cztero letni, szkrab zapamięta tego dziwnego, rozpostartego w fotelu z dziwnym wzrokiem człowieka, kiwającego rytmicznie głową z żarówisto pomarańczowymi słuchawkami? Może? A może w tamtej chwili widział we mnie jakiegoś bajkowego czarnoksiężnika?
Tak apropo kocham dzieci zwłaszcza te trzy - cztero letnie szkraby.
A muzyka była.

niedziela, 13 listopada 2016

Ścieżka 416 Do przodu

Metro. Popołudniowy szczyt powrotny. Skład simensowski. W sumie zaczynam go nawet lubić. Jeszcze tylko żaby w nim tak nie wiało. Ale poza tym jednym minusem zaczynam go nawet lubić. A więc skład simensowski. Możesz łazić tam i z powrotem, no chyba, że jest ścisk taki, że nie możesz. Ale tak w ogóle to możesz łazić tam i z powrotem. A więc skład simensowski. I o dziwo o tej porze nawet pustawy. Pustawy na tyle, że jest nawet siedzące. Jeszcze tylko czujnie dookoła czy nie ma tych co im się należy i siadam. W sumie mi należy się już chyba też. Też zmęczony jestem i stary na tyle, że mi się należy. To siadam. Na przeciwko sześć innych osób które uznały, że im się należy. Nie wiem czy z tych samych powodów im się należy co mi, ale siedzą. Jak zwykle w takich sytuacjach patrzę po okolicy co, kto, z kim, z czym. Zatrzymuję się na kolesiu z gazetą. Gazeta kolorowa. Taka z błyszczącymi stronami. Aż się świeci. A na okładce tej błyszczącej, kolorowej gazety pan Krychowiak i jego ślicznotka. Śmieją się do mnie swoimi białymi jak proszek do białego ząbkami. Pięknie wyglądają. I jak szczęśliwie. A do tego uśmiechu dokładają wyciągnięte nadgarstki z jakimiś superowymi zegarkami. Patrzę na pana Krychowiaka. Patrzę i zaczynam mu zazdrościć. Kurczę. Jak ja mu zazdroszczę. Mieszka sobie w pięknym Paryżu, gra w fajnym klubie w jedną z fajniejszych gier zespołowych. Znaczy się robi to co lubi. Do tego ma z tego kupę hajsu. Nie martwi się tym zbytnio. No i ma przede wszystkim fajną ślicznotkę. Czy może być coś lepszego w życiu? No nie może. Jeny, jak oni pięknie wyglądają. Jeny, jak ja mu zazdroszczę. I patrzę na pana Krychowiaka i jego ślicznotkę. Jeny, jacy oni są szczęśliwi. Są szczęśliwi. Też tak chcę. I gdy moje wewnętrzne marudzenie, że też tak chcę osiąga maksa nagle odzywa się nowe spojrzenie. Nagle przychodzi refleksja i myśl czy ja bym potrafił tak żyć? Czy mógłbym, czy byłbym w stanie uśmiechać się swoimi białymi jak proszek do białego ząbkami? Uśmiechać się gdy w tym samym czasie, gdzieś tam w innych rejonach świata toczą się wojny, a ludzie nie mają co jeść? I nagle staje się to szare. Ta błyszcząca, kolorowa gazeta staje się szara i sztuczna. Nie, nie potrafiłbym. Nie potrafiłbym czerpać z tego wszystkiego i się tak uśmiechać gdy gdzieś tam na świecie ktoś cierpi i płacze. No nie potrafiłbym. Podobno ( tak gdzieś czytałem ) trzeba korzystać z tego co dał los bez oglądania się za siebie. Podobno to co dostali lub nie inni, to jest ich gdzieś tam kiedyś podjęta życiowa ścieżka doświadczania życia. I podobno w ostatecznym rozrachunku nieszczęśliwi nic nie tracą na szczęściu szczęśliwych. No podobno. Nie potrafię jednak zacząć żyć wg tego podobno. Ciągle i wciąż mam biedę i cierpienie z tyłu głowy. Odwracam więc wzrok od uśmiechniętego pana Krychowiaka i jego ślicznotki. Ich widok zaczyna mnie drażnić i irytować. Jeszcze trochę i znielubię ich kompletnie. A przecież pana Krychowiaka lubię bardzo za to co robi z orzełkiem na piersi. Metro zatrzymuje się na stacji. Wchodzi dziwny człowiek. Staje po środku i zaczyna opowiadać jak to miał dwie trepanacje czaszki, jak to z tego powodu stracił pracę, przez co nie ma na życie a na koniec pokazuje sporych rozmiarów guza prosząc o wsparcie. Ale nie o pieniądze. Prosi o jedzenie. Metro. Skład simensowski. W składzie simensowskim sześć siedzeń po jednej stronie i sześć po drugiej. Wszystkie zajęte czyli dwanaście osób. Do tego parę stojących przy drzwiach. Różni. Młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni. Jedni zauważyli go oficjalnie, inni słuchają udając, że go nie ma. I gdy kończy swoją przemowę zalega nieprzyjemna cisza, a w głowach tych co słuchali oficjalnie jak i tych co udawali, że go nie ma zaczynają krążyć myśli. Prawdę mówi czy ściemnia? No ale guza ma, pokazał. Ale czy to powód do żebrania? A może wykorzystuje, naciąga? Na pewno naciąga. Niech się lepiej weźmie do roboty, nikt nie ma lekko. I gdy te myśli krążą, gdy ci co rozmawiali i przerwali na chwilę wracają do rozmowy nagle chłopak który nie podniósł ani na chwilę wzroku znad książki nadal nie podnosząc wzroku znad książki sięga do plecaka i daje mu 7 Daysa. Po chwili dostaje jabłko. A potem jeszcze 2 czy 5 zł. A potem jeszcze 10 zł. A potem jeszcze kolejne 10 zł które bierze z niepewnością jakby nie wierząc w to co bierze. I na jego twarzy na tą krótką chwilę zagościł uśmiech. Podziękował i poszedł dalej. Metro. Popołudniowy szczyt powrotny. Skład simensowki. W sumie nawet go lubię.

sobota, 5 listopada 2016

Ścieżka 415 Do przodu

Miałem w ubiegłym tygodniu sen. Ze środy na czwartek tydzień temu. Sen straszny. Taki z typu koszmarów w których budzisz się z krzykiem. Tak w ogóle sny to mój konik. Ale konik niespełniony. Całe życie bardzo dużo od nich oczekiwałem i oczekuję nadal. Całe życie miałem nadzieję i mam ją dalej, że czegoś się z nich dowiem. Dowiem o sobie, o przyszłości, o przeszłości. Całe życie zgłębiałem wiedzę na temat snów i zgłębiam ją nadal. Całe życie zazdrościłem i zazdroszczę nadal tym którym sny pomagają, sny dają wiedzę, tym którzy mają sny w kolorach tęczy. Zazdroszczę bo jak do tej pory nic z oczekiwań moich nie wychodzi. Z całej magicznej strony życia której tak usilnie szukam i w którą tak bardzo wierzę sny zawodzą mnie najbardziej. Nie mam snów które dałyby mi to wszystko. Moje sny są banalne, są głupie i szare. A moje notoryczne poranne zmęczenie wynika zapewne poniekąd i stąd, że za każdym razem, gdy otworzę oczy, doświadczam kolejnego zawodu. Znowu nic, znowu jakieś głupoty, znowu szarość. Ale wracając do tego od czego zacząłem. Takich snów – koszmarów jak ten ze środy na czwartek też nie mam. Ten był drugim w moim życiu. Pierwszy, pamiętam go dobrze i często do niego wracam, miałem jakieś 10 lat temu. Poszedłem wówczas dosyć wcześnie spać. Tak wcześnie, że życie domowe trwało jeszcze w najlepsze. I to w sumie było w tym wszystkim dosyć ciekawe. Bo gdy się z niego wreszcie wybudziłem najbardziej zadziwił mnie fakt, że to wszystko było, że podczas tego snu życie toczyło się swoim zwykłym, normalnym trybem. A jeszcze ciekawsze było to, że w pewnym momencie tego snu te dwa światy jakby się ze sobą połączyły, tak, że to co początkowo było snem, nie było już snem a rzeczywistością. Przyśniło mi się wówczas, że usiadła mi na nogach czarna postać. Patrzyłem na tą postać i czułem, że nie jest to istota dobra. Myślałem wówczas nawet, że może jest to i diabeł ( obecnie wiem, że diabła nie ma – ale wówczas tak pomyślałem ). No i gdy spróbowałem się podnieść poczułem, że nie mogę. Że nie mogę się poruszyć. Napierałem z całych sił, napinałem wszystkie mięśnie ale nic to nie dawało. Ciężar jaki emanował od tej postaci przygniótł, sparaliżował mnie kompletnie. I widziałem całe otoczenie, widziałem to życie domowe wokół, chciałem coś powiedzieć, chciałem coś krzyknąć jednak nie mogłem. Ten ciężar przygniatał mnie nie dając możliwości żadnego działania. Bałem się. I w pewnym momencie miałem całkiem otwarte oczy a ta postać nadal siedział. Czarna, ciężka. Udało mi się oczywiście wreszcie przemóc ten ciężar bo w innym przypadku nie byłbym tu dzisiaj pisał ale wspomnienie, zaciekawienie i poczucie lekkiego strachu czy też niepewności wracało do mnie co i raz. Właśnie, nawet i strachu. Nurtowała mnie ta czarna postać. Ale od nocy ze środy na czwartek w ubiegłym tygodniu nurtuje już, czy raczej przeraża mniej. W nocy ze środy na czwartek w ubiegłym tygodniu miałem otóż taki sen. W moim ulubionym kościele, katedrze św Jana Chrzciciela na warszawskim Starym Mieście, w przedsionku przed drzwiami wyjściowymi stała jakaś starsza pani z dzieckiem i stała Księżniczka. Początkowo mnie tam nie było, tak tylko jakbym na nie patrzył z perspektywy widza. Ale w kolejnym momencie byłem już obecny i otwierałem drzwi by wyjść na zewnątrz. Otwierałem je tyłem, tak, że otwierając nie widziałem co jest na zewnątrz. I gdy już je otworzyłem dostatecznie by móc wyjść poczułem jak zaczyna mnie otaczać jakaś czarna siła. Tak jakby chciała mnie wciągnąć, pochłonąć, unicestwić. Księżniczka i ta starsza pani zaczęły przeraźliwie krzyczeć. Spojrzałem na ich przerażone twarze. To spowodowało, że i ja sam zacząłem się bać jeszcze bardziej. Ale bardziej niż strach, im bardziej ta czarna siła mnie otaczała, tym bardziej czułem potrzebę by zobaczyć czym ta siła jest, co też to jest. I gdy już, gdy już miałem się odwrócić, gdy chciałem stanąć twarzą w twarz, gdy już myślałem, że zobaczę, że poznam, że pomimo strachu który się potęgował wreszcie powiem „teraz przynajmniej wiem z czym mam do czynienia”, ponowny przeraźliwy krzyk Księżniczki i tej starszej pani obudził mnie z tego snu. I kurde, powiem, zły byłem. No zły. Bo choć strach i przerażenie w tym śnie były duże to większą potrzebą niż przerwanie tej przeraźliwej sceny była ciekawość. Ciekawość co też to jest, co też to jest to czarne, to ciężkie, to straszne, to co czyni życie smutnym, złym, nieprzyjemnym. I cholernie zły byłem, że się obudziłem. I nie jestem nawet w stanie opisać podekscytowania jakie czułem gdy układałem się do snu w czwartek wieczorem. Podekscytowania i nadziei, że tej nocy zobaczę to co zostało przerwane nocy poprzedniej. Bo cóż mi zostało. Choć jakaś taka obawa, że być może się doigram rzucając wyzwanie złu to potrzeba stawienia czoła i poznania tajemnicy pociągała mnie bardziej. Wóz albo przewóz. Niestety. Nie poznałem. Znowu sny mnie zawiodły. Znowu zostałem z niczym. Będę pamiętał ten sen, zresztą jak pamiętam sen ze ścieżki 371, ale jakoś tak jako zawód, jako potwierdzenie faktu, że moje sny nie poszerzą mojej o magicznym świecie wiedzy.
A w świcie realnym jak zakładałem tak zrobiłem.
29.10. wprawdzie urządzenie rejestrujące padło na 6,54 kilometrze ale że biegłem starym, znanym szlakiem i ten zarejestrowany pomiar pokrywa się z poprzednimi zakładam że dycha była na pewno
30.10. 11,34 km
31.10. 10,23 km
01.11. 14,07 km
02.11. 04,78 km
Jak więc łatwo policzyć miało być pięć dych w pięć dni i było.
Aha. I jeszcze jedno. Uwielbiam takie akcje. Takie akcje które walą mnie na glebę, walą na kolana. Pokazują jak proste jest to co się proste być nie wydawało. Myślałem otóż i myślałem jak odmienić i wymyśleć nie mogłem. A tu proszę, jeden wyraz i całe wszystko jest zawarte. Genialny to wyraz. I jakże oczywisty. Lubię takie akcje. Lubię gdy coś mnie zaskakuje w tak genialnie oczywisty sposób. Chodzę cały tydzień i się z siebie śmieję. Śmieję się jak łatwo mnie zgaszono, jak łatwo mnie zaskoczono, jak pokazano mi że przecież to takie proste. Takie proste i oczywiste. I śmieję się z siebie, że też kurna sam na to nie wpadłem. Śmieję się z siebie - wiesz Edenlasko?
Aha, i jeszcze jedno. Jak dobrze że Październik się już skończył. nie lubię go najbardziej ze wszystkich miesięcy. A w tym roku był szczególnie brzydki, zimny, deszczowy, wietrzny.

sobota, 29 października 2016

Ścieżka 414 Do przodu

Miałem wiecie kiedyś kolegę. Było to dawno dawno temu. Tak dawno, że śmiało można by dodać, że było to za siedmioma górami, za siedmioma morzami. I żeby zbytnio nie zdradzać jego osoby, z uwagi na powyższy wstęp, na potrzeby tej notki nazwijmy go: Rycerzem. Otóż Rycerz ten miał kiedyś, dawno dawno temu koleżankę. Może i nawet była to przyjaciółka? Ale tego akurat, to nawet najstarsi nie potrafią jednoznacznie powiedzieć. I żeby zbytnio nie zdradzać jej osoby na potrzeby tej notki, z uwagi na powyższy wstęp i na fakt, że ten mój kolega musiał toczyć z nią walki, a że Rycerze toczą walki zazwyczaj ze smokami, nazwijmy ją Smokiem. Ten mój kolega Rycerz spotkał Smoka zupełnie przypadkiem. Spotkał Smoka w czasach gdy za siedmioma górami, za siedmioma morzami panowała ciemność i smutek. A sam Rycerz był wówczas co najwyżej rycerzykiem. O Smoku mój kolega Rycerz to słyszał już dużo, dużo wcześniej. Słyszał i co najważniejsze, nawet tego Smoka podziwiał. Podziwiał za smoczą siłę, odwagę i upór. I chociaż czasy ciemności i smutku mocno jego o sobie opinię nadszarpnęły, to sam Rycerz też uważał się za dosyć mocnego i twardego. A że przekonany był, że z bajkowych bohaterów został na tym cyfrowym świecie sam jedyny to dziwił się nawet, że takie Smoki jeszcze w ogóle istnieją. Tak więc smocza siła, odwaga i upór miały dla niego duże znaczenie. Czas płynął. Kolega Rycerz żył w swoim bajkowym świecie ale coraz częściej obserwował z zaciekawieniem smoczą pieczarę. Sam Smok również zauważył Rycerza, tak, że w pewnym momencie Rycerz i Smok patrzyli na siebie nawzajem uważnie. Tak uważnie, że kolega Rycerz poznawał coraz więcej tajemnic smoczej pieczary. I chociaż tajemnice te odbiegały mocno od rycerskiego kodeksu to paradoksalnie, ciekawość co tam się jeszcze może kryć, zaczęły Rycerza pociągać. I gdy tak sprawdzał, gdy tak szukał, gdy tak poznawał odkrył w pewnym momencie bardzo dziwną dla mojego kolegi Rycerza rzecz. Rozpoznał mianowicie w Smoku z wielkim zaskoczeniem, ale z jeszcze większym zadowoleniem, zaklęta w smoka Królewnę. Odkrycie to odmieniło kolegę Rycerza. Z czasów ciemności i smutku zaczął wyłaniać się świat światła i radości. I co za tym idzie Rycerz zaczął odzyskiwać swoją prawdziwą rycerską naturę i jak na prawdziwego rycerza przystało poczuł nieopisaną wręcz potrzebę odczarowania tej zaklętej królewny. A był to czas najwyższy. Był najwyższy to czas bo zbliżał się nieuchronnie do porzucenia swoich rycerskich zasad i reguł. Można by wręcz nawet rzec, że spotkanie Smoka było jakby ostatnim ratunkiem jego rycerskiej natury. No więc ten mój kolega Rycerz postanowił dla dobra bajkowego świata odczarować zaklęta w smoka Królewnę. A jeżeli nawet nie odczarować, bo zaklęcie rzucone na Królewnę było bardzo silne, to przynajmniej sprawić by smocze życie nabrało należnego mu blasku. I by Królewna na zawsze pozbyła się smoczych lęków, a jak wiadomo smoki najbardziej poza rycerzami obawiają się wody, obrał sobie za cel nauczenie Smoka - Królewny pływać. Niestety Smok nijak nie dawał się w tym temacie pokonać. Bronił się, uciekał, krył w smoczej jamie. Rycerza trochę to martwiło, trochę irytowało i złościło. Bo Rycerz niby i rycerz ale bardzo nie lubił jak jego rycerskie działania są ignorowane i nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Mój kolega Rycerz zastanawiał się nad całą tą sytuacją, rozmyślał, analizował. A że był niezwykle inteligentny, odkrył nową, zaskakującą rzecz. Odkrył otóż, że w pobliżu Smoka kręcą się jeszcze jakieś inne istoty. I wówczas Rycerz zrozumiał, że nie może rozpatrywać tematu Smoka jako odrębnej jednostki. Smok okazał się być zbiorem. Smoka należało rozpatrywać jako składową Smoka i tych istot, zwanych potocznie Potforami. I w głowie mojego kolegi Rycerza zaświtał nowy plan. Plan nauczenia Smoka pływać wraz z tymi istotami potocznie zwanymi Potforami. Bo przekonany cały czas był, czuł to swoim rycerskim sercem, za punkt honoru stawiał, by Królewnę ze Smoka odczarować. A jeżeli nawet nie odczarować, bo zaklęcie rzucone na Królewnę było bardzo silne, to przynajmniej sprawić by smocze życie nabrało należnego mu blasku. I im dłużej o tym rozmyślał tym bardziej nabierał przekonania, że powinien to zrobić. Tym bardziej, że po niejakim czasie okazało się, że te kręcące się obok Smoka istoty potocznie zwane Potforami, tak naprawdę są najprawdziwszymi Królewiczami. To na mojego kolegę Rycerza podziałało jeszcze bardziej. I już widział swoimi rycerskimi oczyma wyobraźni jak zabiera tą całą smoczą zgraję nad wielką słoną wodę. I choć mi osobiście wydaje się ten plan absurdalny i dość głupio naiwny to ten mój kolega Rycerz całkiem poważnie myślał o spędzeniu kilku słonecznych dni nad wielką słoną wodą. Takich dni, gdzie cała smocza zgraj poczuje się wolna, ważna, bezpieczna. Takich dni z ciąganiem wszystkich tych tobołów tam i z powrotem. Ciąganiem które utwierdzi najstarszego Królewicza w przekonaniu, że dźwiganie smoczych ciężarów dobrą jest rzeczą. Takich dni z rozstawianiem tych tobołów. Rozstawianiem które utwierdzi średniego Królewicza, że wszystko musi być na swoim miejscu, równe, dopasowane i estetyczne. I takich dni które utwierdzą najmłodszego Królewicza, po tym jak po raz kolejny przekrzywi prostą jak spod linijki zbudowaną przez mojego kolegę Rycerza wieżę piaskowego zamku, w przekonaniu, że wieże piaskowych zamków nie muszą być idealne. I takich dni, gdy sam Smok może się położyć w cieple słońca, które zresztą Smok uwielbia, położyć na ciepłym piasku bez obawy, bez poczucia obowiązku, bez potrzeby bycia czujnym. Może się położyć i zasnąć snem spokojnym. Spokojnym i głębokim. Bo Królewicz najstarszy, Królewicz średni i mój kolega Rycerz kopią obok beztrosko w piłkę. Czemu zaś przygląda się Królewicz najmłodszy, niepewny jeszcze czy warto się do tej zabawy przyłączać. I tylko co jakiś czas przerywają dla upewnienia się czy koc którym okryli śpiącego Smoka nie zsunął się zbytnio. Bo słońce gorące, a oni wiedzą, że może śpiącego Smoka spalić. A na koniec dnia, gdy gorące słońce chyli się już ku zachodowi siedzą wzorem Małego Księcia i patrzą w ciszy jak znika za horyzontem. I może, gdy już zajdzie, udało by się Rycerzowi wprowadzić Smoka do wielkiej, słonej wody. By zmyła smocze łuski a na brzeg wyszła by odczarowana Królewna. O i tyle. Taka bajka mojego kolegi Rycerza. Bo ja sam oczywiście, jak i pewnie wszyscy poza Rycerzem, wszyscy, w bajkę tą nie wierzą. Ale gdy tak patrzę na tą jego bajkę nachodzi mnie refleksja. Dlaczego ja, i dlaczego wszyscy poza nim, dlaczego ludzie, dlaczego my nie wierzymy w bajki? Jakiż to strach, jaka niepewność powstrzymuje nas przed w bajki wiarą? Że co? Że są nierealne, że są niepraktyczne, że są nieżyciowe? Że nie wiadomo dokąd nas zaprowadzą, że oderwą nas od realnego świata ( a co jak co ale my musimy podchodzić do świata realnie, poważnie )? I przede wszystkim że nie wiadomo co będzie dalej, co będzie jak się bajka skończy? Że jak się skończy zostanie tylko pustka. A chromolić to. Bajka mojego kolegi Rycerza otworzyła we mnie nowe spojrzenie. Trzeba brać te bajki! Trzeba z nich korzystać. Trzeba dać się im ponieść. Pisałem kiedyś o lwie i komnacie do której nikt nie chce wejść. Otóż teraz, ja, daję się zaprosić wszędzie gdzie chciałbym być. Daję się choćby na chwilę, choćby na moment. Choćby po to by zobaczyć jak tam jest. Nie ma sensu bronić się przed pięknem. I ja, porwany bajką mojego kolegi Rycerza, doszedłem do wniosku, że nie ma co stawiać sobie ograniczeń. Będę brał bajki, będę z nich korzystał. Będę korzystał z pięknych chwil, dobrych ludzi, dawał się im uszczęśliwiać. Tak właśnie, uszczęśliwiać. Jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Tak więc daję sobie przyzwolenie by bajki zaistniały w moim życiu. A choćby tylko na chwilę, a choćby na moment. To nie ważne. Ważne by dać sobie prawo do szczęścia, do radości. Jeżeli nawet do szczęścia, do radości na moment to warto choćby dla samych wspomnień. Wspomnień do których można wrócić w czasach ciemności, w czasach smutku. Otóż to. Tego nauczyła mnie bajka mojego kolegi Rycerza. Pozwolić sobie być szczęśliwym, pozwolić komuś się uszczęśliwić, choćby tylko na chwilę, ale dać. A może bajka po tym jak zobaczy że dobrze w niej się czuję stanie się moją rzeczywistością. Bo bajki mogą stać się rzeczywistością, trzeba tylko w to wierzyć. I ja, er, zamiar mam to czynić.
A co słychać w zwykłym życiu?
Muszę poprawić statystykę biegania bo ostatnio trochę intensywność mi spadła. We wrześniu przebiegłem raptem czterdzieści trzy kilometry gdy zazwyczaj oscylowałem w granicach stu. Napisał ostatnio w komentarzach ktoś ( tzn wiem kto ale za cholerę nie wiem jak to odmienić by napisać kto więc dlatego użyłem wymijającego napisał ostatnio w komentarzach ktoś ) żebym jak nie wiem co ze sobą zrobić to żebym przebiegł maraton. Przednia myśl ale nie dam rady. Raz, że mentalnie nie podołam, a dwa, że kolano nie da rady. Kiedyś, jak dochodziłem do dwudziestek ( kurna ale to były czasy ) zaczęło się odzywać. Kiedyś ( kurna ale to były czasy ) pisałem o tym. Niestety teraz daje o sobie znać już na ósmym kilometrze. Walczymy ze sobą ( tzn kolano i ja ) kto kogo przetrzyma ale o ile do dziesięciu wygrywam ja to myślę, że powyżej, nie mówiąc już o maratonie moje kolano powie stanowczo: Nie, kurna, nie, dalej nie biegnę. I myślę, że w takim przypadku niestety jego będzie górą. Tak więc zostaje mi biegać dziesiątki i tyle. I taki się ostatnio zrobiłem chitry, że jak już biegam, to tylko dziesiątki. Na stare, dobre, piątki nie chce mi się zbierać, nie chce mi się nimi zawracać głowy. No taki się zrobiłem chitry. Więc może nie maraton naraz ale postanowiłem przez najbliższe pięć dni przebiec pięćdziesiąt kilometrów. Pierwsze dziesięć już mam.

niedziela, 23 października 2016

Scieżka 413 Do przodu

Ze wszystkich pociągów jakimi przychodzi mi wracać do domu najbardziej lubię ten 19:06. Jedynym jego minusem jest fakt, że jest dosyć późno i z tego też powodu podróżuję nim tylko wówczas gdy zasiedzę się w pracy czy na mieście lub też gdy chęć nim podróżowania zaczyna ssać mnie ogromnie. Poza tym jednym minusem ( że jest późno ) ma same plusy. Taki plus jak np. to że jest przyśpieszony i nie zatrzymuje się na wszystkich stacjach jak inne pociągi. Fakt ten wywołuje we mnie wrażenie jakiejś takiej dalekiej podróży, wrażenie jakbym gdzieś właśnie jechał, gdzieś daleko, gdzieś przed siebie. I tylko mi kamyk zielony do ręki gdy tak jadąc nim patrzę jak wszystko zostaje w tyle. Inny znowu plus to taki że jest piętrowy. Wdrapuję się na górę, zajmuję miejscówkę przy oknie i z wysokości obserwuję mijane krajobrazy. A są teraz przepiękne. Pierwsze to te jeszcze ze stolicy. Obrazy ludzi spędzających ciepłe popołudnia w kawiarenkach. Ludzi spacerujących, ludzi na rowerach, ludzi w samochodach. A i samochody o tej porze też już jakieś inne, spokojniejsze. Nie takie jak jeszcze godzinę wcześniej spocone, zdyszane, wrogie i wściekłe. W sumie, jak tak sobie teraz myślę, to ten minus o którym wspomniałem na początku, to może jest nawet raczej plusem. Bo to chyba właśnie pora tej podróży tworzy cały ten klimat. Pora gdy przewalił się już cały ten szał powrotów. Pora gdy zachodzące słońce nie pali już tak bezlitośnie. To czas gdy przychodzi moment wytchnienia dla ulic. Przychodzi czas na kawiarenki które zaczynają się zapełniać wypełniając okolicę radosnym gwarem. I przychodzi czas zakochanych par. Spacerują sobie rozmarzone. Przesiadują na ławeczkach i nie obchodzi ich nic poza nimi samymi. To w ogóle chyba czas gdy nic nikogo nie obchodzi. A właściwiej rzecz ujmując - nic nikomu nie przeszkadza. I to jest pożywka dla mojego ducha. Ten spokój, ten ład. Niezmącony spokój. I gdy tak mijam ten świat, gdy tak mijam wszystkich tych ludzi, gdy przez krótką chwilę obserwuję ich spokojne życie to pragnę by ta chwila trwała wiecznie. Świat gdzieś tam za oknem płynie sobie leniwie a ja tu równie leniwie przyglądam się z boku. A pociąg gna do przodu jak gna moje życie. I poddaję się tej podróży bez lęku. Czasem rozmyślam dokąd też zdążam, a czasem wręcz przeciwnie – nie myślę o niczym. Siedzę i patrzę. Siedzę i podziwiam. Bo jest co podziwiać. Tak patrząc z boku, tak nie dotykając sedna spraw, nie wchodząc w szczegóły to nie wygląda to źle. Niebo jest błękitne, trawa i drzewa zielone, zachodzące słońce czerwone a w tych kolorach, kolorach żywych widać radość, radość natury. I niczego mi więcej nie trzeba. I niczego więcej nie potrzebuję. Niech tylko jedzie ten pociąg. Niech mija, niech zostawia smutki gdzieś daleko w tyle. Bo w tej podróży, smutku świata nie widać. Ot choćby ten pan z pieskiem, ot choćby ten chłopak na rowerze, ot choćby ta pani z siatką, ot choćby to dziecko gnające za piłką, ot choćby ta młodzież okupująca ławkę na stacji. Wszyscy oni są jacyś inni, jacyś na swoim miejscu, jacyś tacy beztroscy. Uwielbiam te podróże tym pociągiem. Nieraz to myślę sobie nawet, że to wszystko co się w moim życiu stało / dzieje to chyba nawet po to bym mógł poobserwować ten świat. Co jakiś czas mógł poobserwować te mijane lasy, te łąki, te rzeczułki, te wsie i miasteczka. I to chyba moja natura. Właśnie. Nie uczestniczyć a jedynie obserwować. I w sumie dobrze mi z tym. Jedynie co, to chwila gdy pokonuję Wisłę, gdy patrzę ponad mostami tam gdzie kiedyś, przez tyle lat, był mój świat, to chwila gdy wracają wspomnienia, gdy przychodzi żal, przychodzi smutek, przychodzi poczucie odrzucenia. Pytam wówczas siebie co ze mną jest nie tak. Pytam dlaczego żebrząc o odrobinę zrozumienia, dlaczego pragnąc pocieszenia otrzymuję jedynie litość. Litość to nie jest nic dobrego. Litość uświadamia ci jaki jesteś słaby. Ukazuje cię jako nieudacznika. Pokazuje, że w sumie to nic nie masz. Nie potrzebuję litości. Litować to można się nad przegranym. I choć właściwie czuję się przegrany to nie potrzebuję litości. Wstanę sam, a jeżeli nie wstanę to nie wstanę, trudno, wszystko zakończy się moją porażką. I niech będzie, że przegrałem, i niech będzie ale na pewno nie potrzebuję litości. Przegrałem to przegrałem. Nie potrzebuję litości i nie chcę słyszeć tego pierdolonego „weź się w garść”. Ludzie! pamiętajcie, nie mówcie nigdy nikomu „weź się w garść”. To tak jakby powiedzieć komuś, komu właśnie urwało łeb „weź ten łeb i idź dalej”. To nie jest proste. Po tym jak urywa łeb nic nie jest proste, nic nie jest już takie same i nie da się tak łatwo iść dalej. Zastanawiasz się co się stało. Zastanawiasz się dlaczego się stało. Dlaczego stało się właśnie tobie. I co najważniejsze zaczynasz ten łeb chronić. Nabierasz dystansu, stajesz się podejrzliwy, wycofujesz się, nie narażasz. A przede wszystkim – boisz się. I szukam odpowiedzi dlaczego tak jest. Dlaczego ten łeb urywa? I czytam różne mądre księgi. I nie znajduję odpowiedzi. Cały czas szukam ale coraz bardziej się utwierdzam że nic i nikt mi tej odpowiedzi nie udzieli. I choć to co napisałem o pociągu na początku to obecnie tylko li wspomnienie to muszę to sobie przypominać. Muszę, bo teraz gdy już ciemno, gdy przez okno nie widać tego spokojnego świata muszę wspominać i czekać aż miną te ciemne dni. Aż miną dni słabości.
A właśnie w ostatni piątek dopadła mnie słabość. Duży dół. I tylko doświadczenie, tylko wiedza że to minie utrzymała mnie na nogach. W poniedziałek zmarła jej babcia. Babcia, a raczej Babunia jak wszyscy ją nazywali, była jej najukochańszym człowiekiem na świecie. A że Babunia lubiła mnie bardzo, nawet jak wszyscy mówili bardzo bardzo, to pojechałem na pogrzeb. Ja Babunię lubiłem też bardzo bardzo, swego czasu nawet się tu pojawiała. Więc choć wiedziałem, że może być ciężko, musiałem i chciałem pojechać. I było ciężko, kurde jak bardzo ciężko. I nie z powodu śmierci Babuni, bo to akurat w moim pojmowania świata wydarzenie radosne jest, ale z powodu spotkania z nią. Kurde ale było ciężko. Bardzo.

sobota, 15 października 2016

Scieżka 412 Do przodu

Stałem się ostatnio świadkiem, czy raczej uczestnikiem, czy wręcz sprawcą, a na pewno ofiarą w pewnej, delikatnej sprawie. Były sobie otóż dwie przyjaciółki, czy raczej koleżanki, a może tylko znajome. I był jeden taki jeden. I wziął ten jeden taki jeden zaprosił kiedyś jedną z tych dwóch przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych do kina. Tak dla przyjemności zabawy spędzenia czasu w miłym towarzystwie i przyrody. No ale ta jedna z tych przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych nie chciała, nie mogła czy coś tam. No to ten jeden wziął i zaprosił tą drugą. Ten jeden tak w ogóle to lubi chodzić do kina, i lubi zapraszać do kina bo lubi sprawiać przyjemność zabawy spędzenia czasu i przyrody. I ta druga z przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych wzięła i się zgodziła. Ta pierwsza wiedziała, że ta druga się zgodziła, i nawet sama się zgodziła żeby ta druga się zgodziła. Z tym, że tak naprawdę to się nie zgodziła ale ten tego nie rozpoznał. No to ten był po słowie z tą druga. Tylko, że nic akurat ciekawego nie było w repertuarze na ten czas, to sprawa się przesunęła w czasie i przyrodzie. No i gdy wreszcie coś się w repertuarze pojawiło to ten wziął i się przypomniał tej drugiej z przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych. Bo ten to taki jest, że zawsze dotrzymuje obietnic i danego słowa ( przynajmniej tak mu się wydaje bo stara się by tak było ). Z tym, że nie powiedział nic tej pierwszej. Nie powiedział, bo przekonany był, że ta pierwsza z tą drugą to przyjaciółki są i nadają do siebie jeżeli nie codziennie, to przynajmniej dwa razy na tydzień. No niestety nie nadawały. I co gorsze to one tak naprawdę to nie były przyjaciółkami. A nawet, o zgrozo, były chyba wręcz rywalkami prawie, że nie. I ta pierwsza nawet temu jednemu gdzieś tam dawała o tym sygnały znaki, tak, że ten powinien był się zorjetować ale się nie zorjętował, znaczy się bystry zbyt nie był. I ta druga, jak ten się tej drugiej przypomniał z danego słowa, wzięła i poszła do tej pierwszej, że się przypomniał z danego słowa i takie tam. A ta pierwsza wzięła i się zdenerwowała. Nie wiadomo na co czy o co. Czy na to, że ten z tą drugą idzie do tego kina, czy na to że ani ten jedwn ani ta druga nic tej pierwszej wcześniej nie powiedzieli spiskując za jej plecami, czy też na ta drugą , że tej pierwszej chce dowalić ciśnienia kosztem tego jednego. No więc tak czy inaczej ta pierwsza wzięła i się wkurzyła. No i jak ten jeden się dowiedział, że ta pierwsza się wzięła i się wkurzyła, to mu się głupio zrobiło. To wziął i zaczął się tłumaczyć tej pierwszej ale że ta pierwsza wzięła się mocno zapowietrzyła to mało co z tłumaczenia tego do niej docierało. I tak gadali ze sobą jak gęś z prosięciem. Ten jeden coś tam gdzieś wyczytał potem, na podstawie tego co wyczytał coś powiedział, ale ta pierwsza odebrała to co on powiedział zupełnie odwrotnie niż to co chciał przekazać i zapowietrzyła się jeszcze bardziej. No normalnie bardzo skomplikowana sprawa. I tak gadali, że wzięli i się w końcu pokłócili na amen. I teraz siedzą i się do siebie nie odzywają wcale ooooo.
I taka sprawa. A co ja na to? Na początku to mi przykro było, że tak się miedzy nimi porobiło. Potem to zły byłem na nich okrutnie, że tacy beznadziejnie beznadziejni są i że zachowują się jak dzieciaczki w piaskownicy, i najchętniej to jednemu i drugiemu złoił bym skórę. Ale teraz? Ale teraz to siedzę i się z tego wszystkiego śmieję. Tak właśnie - śmieję. Bo cóż pozostaje? Myślałem o tym. Być złym? Być smutnym? Być rozczarowanym? Można by, można, ale jak tak sobie o tym myślę, tak myślę, to chce mi się śmiać. Jacy my kurna jesteśmy beznadziejnie śmieszni. Miesiącami, latami budujemy swoje relacje, poświęcamy sobie czas, poznajemy, przełamujemy ograniczenia, burzymy mury tylko po to by nagle, tak z dnia na dzień, w ciągu kilku godzin zawalić to z hukiem. I to dlaczego? Z przyczyny jakichś niedomówień, nieporozumień, urażonych uczuć czy oczekiwań, ambicji. Patrzę na różne takie relacje i zastanawiam się, gdzie się podziały uczucia sprzed lat? Co się stało z ludźmi którzy jeszcze nie tak dawno nie mogli żyć bez siebie a obecnie nie potrafią przebywać ze sobą choć przez chwilę. Jasne jest, że często przyczyny tego są poważne ale myślę sobie , że równie często są to zwykłe niedomówienia, zwykłe nieporozumienia. Ktoś komuś czegoś nie powiedział, ktoś coś komuś powiedział, ten to wziął i opacznie zrozumiał. Od słowa do słowa, od milczenia do milczenia, mur się buduje, rozżalenie narasta, uczucie zawodzi. I tak powoli, i tak pomału rośnie stos którego w pewnym momencie nie da się już sprzątnąć. A często, tak na końcu, nie wiadomo nawet o co tak naprawdę chodziło, co w sumie było podstawą tego stosu. Nie potrafimy rozmawiać. Nie potrafimy. I coś co powtarzam często: nie ważne co się mówi - ważne co się słyszy. Co słyszy ten do którego kierowane są słowa, a może wręcz co on chce usłyszeć. Bo często to on już wie co chce usłyszeć zanim coś zostanie powiedziane. Więc nie potrafimy ani rozmawiać ani słuchać. I nie mam osobiście nic przeciwko wytworom naszej cywilizacji ale czasami to mam. Pamiętam jak kiedyś byłem świadkiem rozmowy dwóch nastolatek:
- Wychodzisz dzisiaj wieczorem?
- A po co? I tak będę miała wszystkich na fejsie.
Otóż to. Po co się spotykać twarzą w twarz? Po co rozmawiać i słuchać patrząc w oczy? Takie są rozmowy. Pisane rozmowy. Rozmowy przez słowa pisane. A czy da się oddać słowem pisanym to co naprawdę oddać się chce? Czy da się oddać zawarte w słowach emocje bez spojrzenia w oczy, bez usłyszenia tonu głosu? Wg mnie nie da się. Nie po to dał nam stwórca zmysły byśmy z nich nie korzystali. Pamiętam za moich czasów to siedziało się na przystanku czy innej ławce lato, jesień, zima wiosna. I nie ważne było czy zimno czy ciepło, czy jest tam ten, ta czy kto inny. I było się gadało, śmiało, sprzeczało a nawet i biło. Ale widziało przynajmniej z kim, do kogo i jakie to w nim wywołuje reakcje. Jak tak dalej pójdzie to w następnym stuleciu stracimy i te umiejętności – mówienia i słuchania - tak, jak nasi praojcowie stracili umiejętność telepatii czy intuicji. Rozmawiajmy więc, i uczmy się słuchać. Aaaale co ja tu znowu wchodzę na wysokie loty i zaczynam się rozwodzić jak mędrzec jakiś? Sprawa była o jednym tym jednym i o jednej tej jednej z tych przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych Co by nie powiedzieć to finał jest taki, że ten jeden z tą pierwszą nie gadają choć jeszcze niedawno gadali codziennie. I wiem to na pewno, że ten jeden to żałuje tego, że nie gadają i chętnie wróciłby do stanu sprzed niegadania. Ale nie wie co na to ta pierwsza z tych przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych, bo może ta pierwsza woli już nie gadać? Ale on tego nie wie bo nie gadają. Wiem jednak, że ten jeden myśli, że nie powinno się było tak stać. Bo ten jeden to taki jest, że nigdy nikogo nie opuszcza, nie zostawia i nie zawodzi, i zawsze dotrzymuje obietnic i danego słowa ( przynajmniej tak mu się wydaje bo stara się by tak było ). Taki zły jest na siebie, że wyszło inaczej, i że ta pierwsza z przyjaciółek, koleżanek czy tylko znajomych może być zawiedziona. I że poszedł w eter przekaz że jednak zostawia, zawodzi i opuszcza i nie dotrzymuje obietnic i danego słowa. Uhhhh to ostatnio to wkurza go przeokropnie! I musi to zmienić. I zmieni. Ale póki co to siedzi i czeka. Czeka na polecenie o „Dzień dobry”, czeka na pytanie a gdzie „Dzień dobry”, czeka na prośbę o „Dzień dobry”. Bo takich spraw tak się nie zostawia. Nie zostawia.
Na koniec historia prawdziwa, smutna apropo.
Opowiadał mi pewien znajomy. Opowiadał jak kiedyś kiedyś kiedy jeszcze jego dzieci były małe, i nie było ich tyle co teraz, jak się pożegnał z jedną ze swoich pierwszych córek. Córka ta wyjeżdżała z mamą na wieś do dziadków. Ale jak to mają w naturze małe dzieci tak się tym przejęła, że biegając tam i z powrotem wzięła i coś tam rozbiła. A że w domu było napięcie jak to zwykle przed wyjazdami to mój znajomy wziął i na tą swoją małą córkę nakrzyczał. Tak że się mała wzięła i popłakała. I tak się rozstali. Mała pojechała zapłakana do dziadków na wieś a mój znajomy został zły na siebie, że na bogu ducha winnym dziecku wyładował swoje nerwy. A to był … ten ostatni raz kiedy ze sobą rozmawiali.



Chodzi za mną od 3 tygodni

sobota, 8 października 2016

Ścieżka 411 Do przodu

Zapewne dziwi, może niepokoi a może też i smuci niektórych fakt, że nie komentuję. A może nie dziwi, może nie niepokoi a może też i nie smuci. Tego jak jest nie wiem.. Ale jak by nie było zapewnia,, że wszystkich odwiedzam, wszystkich czytam, o wszystkich rozmyślam. Robię to nieustannie. Jednak od pewnego nie zostawiam nie zostawiam swojego śladu. Padnie pytanie: eru łaj? Otóż kiedyś tam napisałem jedną ze ścieżek a potem poczytałem znajdujące się pod nią komentarze i zauważyłem, że nikt nie zrozumiał o co mi chodziło. Nikt nie dotarł do sedna sprawy. Komentarze były różne, dotykały przeróżnych wątków lecz żaden nie dotknął właściwego. I wtedy mnie tknęło. Czy ze mną nie jest podobnie? I doszedłem do wniosku, że chyba, a raczej na pewno ze mną jest tak samo. Też nie zawsze potrafię właściwie odczytać intencje autora. Tez nie zawsze potrafię. I co w związku z tym. Otóż rozmyślając o tym trochę, doszedłem do wniosku, że skoro nie potrafię, skoro nie mogę właściwie napisać czegoś na temat, to lep[iej nie pisać wcale. Bo cóż z mojego słowa skoro nie dotyczy sedna? Bo cóż z mojej rady czy refleksji skoro nie jest na temat? Tak właśnie. Otóż tak właśnie jest. We wszelakich dziedzinach życia, we wszystkich spotkanych sprawach szukamy i znajdujemy to, czego nam akurat trzeba, to czego szukamy, to o czym w danym czasie myślimy. I tak jak różni jesteśmy fizycznie, tak też różni jesteśmy wewnętrznie.. Ukształtowały nas różne przeżycia, dotknęły różne doświadczenia. I z tej racji różne mamy też spojrzenia na te same sprawy. Tak różne, że nierzadko to w naszym mniemaniu wydaje się właściwe tak naprawdę sprawia przykrość, zadaje ból. Dlatego też obecnie, nie wiem czy tylko tymczasowo czy na wieki, nie udzielam się w komentarzach. Może to i lepiej bo dzięki temu uniknę wyjścia na durnia i ignoranta, jak to było nie raz. A że nie znam się na wszystkim, a że nie we wszystkim się orientuję to mądrego nic nie przyniosę. Więc milczę. Zresztą nie należę do gaduł. Od dawna moją życiową dewizą jest złoto milczenia ( choć tak w samym siebie środku uważam, ze pozjadałem wszystkie rozumy ). A gdybym nawet obnosił się tą moją niesamowitą mądrością to i tak nie było by to lekiem na całe zło. Bo, bo przecież tak naprawdę to tylko moje indywidualne rozumy, bo to tylko moje indywidualne mądrości. I wcale a wcale nie muszą się sprawdzać w każdej życiowej potrzebie. Bo tak naprawdę by zrozumieć głupotę czy biedę drugiego człowieka trzeba by siedzieć w jego głowie. Trzeba by znać, trzeba by czuć każdą jego smutną czy radosną chwilę życia, każdą przegraną czy wygraną sprawę. W przeciwnym razie są to tylko odcedzone przez sito własnych doświadczeń strzępy, skrawki całości. Pisanie do mnie na ten przykład uważaj, pisanie zwolnij, pisanie przyhamuj nie ma zasadniczo sensu. A dlaczego miałbym to zrobić? Z obawy ze się rozpier…lę i … zginę? O piękna chwilo. Przecież ja na to właśnie czekam. Mógłbym oczywiście zrobić to już dzisiaj nie czekając, ale to nie na tym polega. Tak więc choćby nie wiem jakie apele padały, choćby nie wiem jak mądre nawoływania się pojawiały nic nie zmienią. Nic nie poradzą bo to tylko moje życie, moje stracone sprawy i pragnienia. Nikt nie zna mojej historii tak jak ja. Nikt ich jak ja nie rozumie. I jak różna jest wrażliwość ludzka tak różna jest ocena. Kto wie co jest dobre a co złe dla tego drugiego. Nie mądrzę się więc. I jak by co moje zdanie to tylko moje zdanie i zachowuję je dla siebie. Przynajmniej nikogo, nawet nieświadomie nie zranię. A tak w ogóle to najbardziej nie chciał bym się stać mądralą która wszystko wie. Są tacy którym się wydaje że znają życie, że znają je z własnych doświadczeń. Są też tacy którym wydaje się że znają je z książek, z wchłoniętej wiedzy. Dla mnie jest to tylko znajomość życia na własny użytek. Nie przydatna w każdym innym przypadku. Ta wiedza może i pomóc, może i zaszkodzić. Można powiedzieć płacz, wypłacz to, można też powiedzieć nie płacz, to nie czas na łzy. Mówić można wiele ale czy ma to sens. Dla mnie na chwilę obecna nie ma. Tak więc na chwilę obecną nie wymądrzam się, nie oceniam, nie doradzam, nie odradzam. Zapewne za jakiś czas wróci mi ta moja przemożna chęć wetknięcia swoich pięciu groszy ale jak na ten moment jestem wyciszony, jestem schowany, stoję z boku. Stoję i słucham, stoję i patrzę, stoję i rozmyślam.

A z codzienności.
Jeszcze w niedzielę byłem chory, a raczej przeziębiony. Nie powstrzymało mnie to jednak przed załadowaniem tyłka na Rumaka i ruszeniem w trasę. Byłą taka pogoda że normalnie cud miód. I trasa udała się znakomicie. Uwielbiam takie gdzie to w pewnym momencie dojeżdżasz do końca drogi ( taki mały koniec świata ) i jedyne co możesz zawrócić i szukać dalej. I co ciekawe - ozdrowiałem całkowicie choć w sumie powinno było być zupełnie odwrotnie. I to by było na tyle z jazdy w tym roku. Od poniedziałku mamy taką pogodę że tylko płakać. A że prawdopodobnie była to ostatnia jazda tego sezonu spełniam niegdysiejszą sugestię Ognistej by być może zamieścić fotkę osławionego Rumaka. Więc proszę, dzisiaj przychylam się do sugestii. I jeszcze dodam że jak się tak uważnie przyjrzeć, tak dokładnie to można na tej fotce ujrzeć i mnie osobiście.
Aha, mecz zarąbisty. Zapewne pamiętają niektórzy jak psioczyłem na to co było na boisku z Ukrainą, Szwajcarią i Portugalią podczas Euro. Zapewne pamiętają też jak psioczyłem na to co na trybunach. Robiłem to pomimo ogólnonarodowych zachwytów. No to teraz mówię że i na boisku, a przede wszystkim na trybunach klasa światowa. Bravo drużyna, bravo kibice. Polska - Dania 3:2.
                                                                       


sobota, 1 października 2016

Ścieżka 410 Do przodu

Trafnie rozpoznała to Szemrana. Otóż to właśnie. Eru erowi nie wystarczają już sprawy drobne. Er eru pragnie czegoś więcej. Jakiejś takiej rzeczy wielkiej, spektakularnej. Rzeczy która nasyciłaby go w pełni. Czegoś takiego na wspomnienie czego spojrzałby na się z dumą i zadowoleniem. Czegoś takiego po czym mógłby powiedzieć spokojnie: zarąbiście kurna, zarąbiście kurna, zarąbiście kurna. I po czym mógłby sobie spokojnie umierać spełniony. Otóż to właśnie. Ale cóż by to mogło być? - to coś spektakularnego. Mogło by to być spełnienie marzenia na ten przykład. No ale jakiego marzenia? Co / które z marzeń jakie er eru ma dałoby mu największą satysfakcję? Hm na tę chwilę, na chwilę obecną? Mogłoby być to na ten przykład cudowne, takie pełne ozdrowienie niebieskiego Smoka. Ale takie pełne kompletne ozdrowienie. Takie nad którym łamali by sobie głowy najznamienitsi onkologiczni profesorowie, łamali by, i łamali i złamać by rady nie dali. Taki cud ozdrowienia. To jest możliwe. Ale mogłaby być to również wygrana w lotto. Główna wygrana w lotto. To by była duża sprawa, tak wziąć i wgrać. Po tym to spokojnie mógłbym sobie kopnąć w kalendarz. Tzn spokojnie po tym jak bym podzielił się tą wygraną z wszystkimi wiernymi mi towarzyszami ( i towarzyszkami ), jak i nie towarzyszami ( i nie towarzyszkami ) a po prostu potrzebującymi. Fajne by to, kurna, było tak zostawić trochę forsy paru ludziom ze świadomością, że coś im to ułatwi, coś pomorze, wywoła jakiś uśmiech. Ale mogłaby być to również rozdzierająca serce scena w której ta była jedna jedyna pada z płaczem na kolana i głosem pełnym błagania prosi o wybaczenie. I że teraz dopiero widzi jak wielki skarb straciła. Hęhę to mogłoby być dobre. Chociaż … Chociaż jak to teraz przemyśliwuję to chyba chciałbym tylko tych dwóch pierwszych. Na tym ostatnim to już mi chyba nie zależy, chyba właśnie tak. Tak więc marzenia jakie mam, jakie dałyby mi poczucie spełnienia, jakie byłby rzeczą wielką, spektakularną, rzeczą po której nie czułbym tej nicości, tej słabości, tej swojej nienawiści są: pełne wyzdrowienie niebieskiego Smoka i główna wygrana w lotto. O to się modlę, tego pragnę. Jednak, jednak niestety są to sprawy na które nie mam bezpośredniego wpływu. Są to dziedziny życia których ręką nie przepchnę, których zasobem swojej wiedzy nie rozwiążę. Nie zależą ode mnie. Cóż więc mogłoby być takiego, takiego co sam mógłbym popchnąć, sam rozwiązać, na co miałbym wpływ a co dałoby mi to spełnienie, zaspokojenie, ukojenie, satysfakcję? Tą taką dużą rzecz. Wystarczającą. Cóż mógłbym zrobić na tu i teraz? Myślałem nad tym. Otóż właśnie nad tym myślałem. I co wymyśliłem? Wymyśliłem mianowicie że tu i teraz mógłbym walczyć ze złem w widocznej postaci. Takiej co to łazi, szwenda się po ulicach. A dorwać takiego norca czy sąsiada co koty morduje, a połamać palce na początek, a niech się męczy. I niech myśli, i niech się zastanawia. A kto, a dlaczego, a za co? I nie znajdzie odpowiedzi. Bo to będę ja, nikt znikąd. Bicz boży na zło widoczne. Bo to nie prawda że zła nie można zwalczać złem. Można a nawet trzeba. Zło jest tak głupie, tak ślepe, że widzi tylko siebie i dopóki nie doświadczy skutków swoich działań na sobie, dopóty nie zrozumie. I nie ma co czekać, i nie ma co liczyć, że samo zrozumie, nie ma co nadstawiać drugiego policzka. Zło jest ślepe. Zło jest głupie. Nic nie zobaczy, nic nie zrozumie. A że nie cierpię, a że nie mogę patrzeć jak się panoszy, jak się rozpycha, jak staje się coraz większe i większe to satysfakcję miałbym ogromną mogąc je pokonać. Mogąc dać mu do myślenia. A zapewne też – mogąc wyładować na nim swoją frustrację. A wziąć takie zobaczone w telewizji czy wyczytane w gazecie. A wziąć, zjawić się nagle i odejść. I zostawić z morzem domysłów. A to tylko ja, nikt znikąd. I w tej swojej nicości mógłbym nawet dorwać takie zło duże, jedno z tych takich największych. Takie pewne swej nietykalności i władzy. No nigdy nie wpadliby na pomysł by szukać sprawcy wśród nikogo znikąd. Nie rozwiązana zagadka, nie wyjaśniona. A ja nikt znikąd czekałbym z szelmowskim uśmiechem na kolejne zła kroki, obserwowałbym z ukrycia gotowy i zwarty.
I tyle. To by mi wystarczyło.
Kończę na dziś. Zmęczony jestem niesłychanie. Zeszłotygodniowe osłabienie nie przeszło. I choć w poniedziałek dokładnie o 17:30 miałem wrażenie że już po, a we wtorek kładąc się spać nawet pewny byłem to w środę dopadło mnie takie cholerstwo że jak nigdy - w czwartek nie poszedłem do pracy i zostałem w domu wypocząć. I jeżeli dzisiejsza jazda Rumakiem po chłodzie nie przyniesie opłakanych skutków to będzie to mały cud.

niedziela, 25 września 2016

Ścieżka 409 Do przodu

Co by tu dzisiaj napisać? Co by napisać? Co by tu napisać żeby w ogóle coś napisać? Co by napisać by może nawet jakieś zainteresowanie wywołać? Myśl eru myśl. Myśl eru myśl. Er myśli, er rozważa, er patrzy. A tam mada faka!! Nie ma co kurna myśleć, nie ma co rozważać, nie ma co kurna patrzeć mada faka. Wystarczy pozwolić pisaniu na pisanie. Wystarczy wyłączyć myślenie. Jadziem więc mada faka z tym koksem. Z chaosem jaki mam w głowie - co z tego wyjdzie. Wystarczy. Wystarczy mi już. Pier do lić to wszystko. Kurna jakie to wszystko nieważne, jakie to wszystko niepotrzebne. Jak sobie pomyślę jak rozpaczałem, jak sobie pomyślę jaki biedny byłem, jak sobie przypomnę jaką tragedię przeżywałem. Jeny jaki ja umęczony byłem. Jezus na krzyżu nie był taki umęczony jak ja. A pieprzyć to, naprawdę pieprzyć. Mógłbym napisać a huj z tym ale przecież nie przeklinam. Nieważne, naprawdę nieważne. Było minęło i po wszystkim. I pieprzyć. Jestem nikim? Jestem odrzucony? Jestem nieprzystosowany? Nie pasuję? Nie wiem na czym życie polega? Życia nie znam? A dobra! Niech tak będzie. Nie osiągnąłem sukcesu? Nie mam mądralińskiego tytułu przed nazwiskiem? Nie mam willi z basenem, rojsa, złotego zegarka i jachtu? Nie żądzę, nie dyryguję, nie wyznaczam? Nie mam bandy kolesi którymi mógłbym się zasłaniać w problematycznych chwilach? I nie mam miliona polubień na fejsie? - tak prawdę mówiąc to w ogóle go nie mam? No i co? Nie ma tego wszystkiego. Jestem nikim. A przede wszystkim nie mam żadnej blondyny, brunetki czy rudej? Nieudacznik? A tak, nieudacznik. Nie mam nikogo i niczym jestem. Ale powiem, powiedzieć powiem tu i teraz pieprzyć to. Pieprzyć, pierdolić, jebać. Tyle mi zostało z tego wszystkiego. Czasami to sobie myślę, że ja to jestem z jakiegoś innego świata. Z jakiegoś świata który wszyscy co mają to wszystko, nazywają światem złudzeń, iluzji, nierealnym. Czasami to sobie myślę, że trafiłem tu może nie za karę, ale żeby zobaczyć, że takie porypane światy jak ten nasz są, istnieją, funkcjonują. Bo ten nasz świat jest porypany. Porypany, cholernie porypany. A ja wiem, ja wiem każdą komórką swojego ciała, że świat taki wcale być nie musi. Kurna jak ja to mocno wiem. Wiem, że może być inaczej, że może być lepiej, sprawiedliwiej, łatwiej. Tak jak bym to wszystko już gdzieś przeżył, widział, doświadczył. Czuję to. I dlatego tak trudno pogodzić mi się z tym wszystkim co tu widzę, tak trudno mi to akceptować i tak trudno żyć według tych zasad. I zły jestem, że w tym wszystkim uczestniczę, i wściekły, że wyrwać się nie mogę, i przerażony, że ulegam, że sam staję się podobny. Przesiąkam tym syfem, to włazi we mnie wszystkim zmysłami. Bronię się, przeciwstawiam, uciekam gdzieś w świat marzeń czy odosobnienie ale to nie daje ukojenia. Ten syf podąża za mną w każde miejsce, w każdy czas. I najgorsze jest to, że nie da się żyć, przeżyć bez kontaktu z tym syfem. Trzeba wrócić, trzeba zauczestniczyć, trzeba być. Bo bez tego przeżyć się nie da. I to wszystko kusi, to mami, to pociąga. Kolorowe, błyszczące, wygodne. Szybsze, łatwiejsze, prostsze. I w sumie takie być może. To wcale nie jest złe. To nawet jest dobre. Dobre jest to by było kolorowe, błyszczące, wygodne, szybsze, łatwiejsze, prostsze. Tak naprawdę to takie wręcz być ma. Właśnie takie. Z tym, że dla każdego. A gdy staje się celem w samym sobie to już nie jest dobre. Wtedy staje się złe. Przesłania to co jest najważniejsze, przesłania człowieka. I to mnie wkurza, to mnie osłabia, to mi odbiera chęć egzystowania w tym wszystkim. Ten paradoks którego doświadczam. Z jednej strony świadomość że to co kolorowe, błyszczące, wygodne, szybsze, łatwiejsze, prostsze tak naprawdę złe nie jest. Jest nawet dobre, jest potrzebne. Ale staje się celem samym w sobie. Przesłania piękno świata, zabija prawdziwą miłość, upodla, czyni nie czułymi na cierpienie, pozbawia współczucia. Tego nie mogę zrozumieć. Tego nie pojmuję. I patrzę na to i nadziwić się nie mogę. Tak jakby ktoś mnie tu postawił bym zobaczył, bym się przekonał, bym coś zrozumiał. Ale już mi wystarczy. Już mam dość. Już się wystarczająco napatrzyłem. Już się przekonałem. Mogę wracać do tego tamtego świata z którego mnie tu wyrwano. Już chcę tam wrócić. Nie widzę tu i teraz szans na dalsze egzystowanie. Na dalsze życie w tym wszystkim. Już mi się ulewa, Pomału tracę siły. A skoro nic z tym zrobić nie mogę. Skoro nie mogę zmienić jednym magicznym zaklęciem, skoro nie mogę sprawić tak tu i teraz by było inaczej, to patrzeć dalej mi się nie chce. Bo nic z tym nie robię, nic zrobić nie mogę. Nie zmienię świata. Nie mam takiej siły i mocy. Nie mam żadnego talentu by go choć odrobinę ulepszyć. Nie mam żadnego talentu by go choć odrobinę ukazać piękniejszym. Nie mam talentu. Nie mam nic. Jestem nikim i takim pozostanę. Niech się wreszcie to skończy albo do cholery zmieni. Dalej tak być nie może.

Moje całotygodniowe „starania” przyniosły wreszcie rezultat i wczoraj padłem. Pocę się, opuściły mnie siły, mam katar i kichanie i czuję się ogólnie źle. Ale cóż mi było robić? Tak trudno się rozstać z Rumakiem mimo chłodnych poranków z dziewięcioma stopniami ciepła a raczej zimna.