sobota, 27 sierpnia 2016

Scieżka 405 Do przodu

Zmoczyło mnie nieźle zanim dojechałem. Szczególnie w Pasłęku gdzie dopadła mnie zdrowa ulewa, taka, że aż to co miałem na sobie po pozostawiało na mnie różnokolorowe wzory. A przecież było piękne słońce i bezchmurne niebo gdy wyjeżdżałem. Ale to i tak nic w porównaniu z tym co przeżyłem dwa lata temu. Jeny! Wtedy to mnie zmoczyło. Padało całą drogę. Całą. W połowie dystansu miałem już taki kryzys że przychodziła mi chęć zawrócenia. No bo jeżeli miało tak padać do końca drogi, i jeżeli miało padać na miejscu to przecież zgnił bym tam taki mokry pod tym namiotem. Pojechałem jednak wówczas dalej. W myśl; „co będzie to będzie” i „nie pękaj”. I nie zapomnę tego nigdy, nawet teraz uśmiecham się na wspomnienie gdy na siedem kilometrów przed celem podróży wyszło słońce. I nie zapomnę tego nigdy, nawet teraz uśmiecham się na wspomnienie jak wjeżdżam taki umordowany i przemoczony do tej nadmorskiej miejscowości pełnej uśmiechniętych wczasowiczów w strojach kąpielowych i klapeczach spacerujących po suchych jak pieprz uliczkach. Dzisiaj nazywam tą podróż drogą z piekła przez czyściec do raju. Więc to, że teraz padało tylko w ostatnim etapie jazdy uważam za szczegół. A może to taka tradycja? Że przyjeżdżam obmyty z brudów minionego roku. Chociaż mogłoby sobie darować bo trasę wybrałem przez Szczytno i Olsztyn. Była tak urokliwa, pełna zakrętów leśnych i malowniczych miejscowości, że gdyby nie deszcz skorzystałbym więcej. Jedno jest pewne, tamtędy będę jeździł w przyszłości. Ze spraw na miejscu to dziwne rzeczy działy się następnego dnia po przybyciu. Otóż krążyła wokół mnie kostucha. Krążyła cały dzień przynosząc na wieczór refleksję, że nie jest tak źle, że mogłoby być o wiele gorzej ( jak widać było na załączonych obrazkach ) i że nie mam co narzekać. A zaczęło się od tego, że wracając z porannego spaceru brzegiem morza minąłem faceta z uciętą nogą. Widać było że to świeża sprawa a chodzenie o kulach sprawia mu ból i trudności. No właśnie - stracić nogę. To jest dopiero przeżycie. Ja mam nadal dwie, obie sprawne i wysportowane i wieczorem pobiegam sobie nimi po plaży. Jest powód do radości? Jest. Potem, gdy wróciłem na pole namiotowe i wziąłem się do czyszczenia motóra po podróży nad moją głowę nadleciał śmigłowiec. Okazało się, że na ulicy obok był wypadek. Ktoś tam, jakoś tam potrącił jedną panią i śmigłowiec zabrał ją do szpitala. To jest dopiero, wyjechać na wakacje i wylądować w szpitalu. A ja tu cały, mimo tej długiej drogi na motórze, czyszczę go sobie beztrosko i spokojnie. A co by było gdybym ja tak skończył? Ja nie skończyłem. Jest powód do radości? Jest. A jeszcze potem poszedłem na plażę. Spędziłem tam ze trzy godziny. Słońce grzało miło, tak, że przytrafiło mi się nawet chyba na chwilę zasnąć. Po plażowaniu wybrałem się na bieganie. I gdy już kończyłem bieg, gdy mijałem miejsce gdzie jeszcze chwilę wcześniej wylegiwałem się na piasku trafiłem na zbiegowisko. Co się okazało? Otóż na brzegu leżał człowiek. Leżał – ale już w złotym worku. Tak. Właśnie w tym miejscu, tu gdzie jeszcze chwilę wcześniej wylegiwałem się beztrosko na plaży ktoś się utopił. Kurde no. To jest dopiero. Wyjechać na wakacje, wyjechać na odpoczynek i wrócić w złotym worku. A jeszcze chwilę wcześniej leżałem tu na piasku. Mogłem to być ja? Może kostucha która od rana za mną krąży spóźniła się i by nie wracać na pusto zabrała tego faceta? I teraz on tam w złotym worku a ja tu żywy i zdrowy. Wiem że zabrzmi to okrutnie ale: Jest powód do radości? Jest. Więc gdy wieczorem spacerowałem brzegiem morza przyszła mi ta refleksja. Refleksja, że nie jest tak źle, że mogłoby być o wiele gorzej ( jak widać było na załączonych obrazkach ) i że nie mam co narzekać. Ale! Ale czy to powód do nie narzekania? To, że inni mają gorzej? Czy mogę budować swoje dobre samopoczucie na czymś takim? Czy fakt, że innym mniej się poszczęściło daje mi poczucie że mogę uważać się za szczęściarza? Nie! To wręcz okrutne. To nie może być element na którym buduję własne szczęście. Dzisiaj gdy już wróciłem, gdy bezpieczny siedzę w wygodnym fotelu pisząc te słowa stwierdzam z całą stanowczością: nieszczęście innych nie jest przyczynkiem do tego żebym mógł powiedzieć; jest mi dobrze, nie mam co marudzić. Gorzej. Jak się nad tym tak głębiej zastanowić to wręcz przeciwnie. Nieszczęście innych jest przyczynkiem tego że czuję się źle. Taka refleksja po powrocie.
Ale przecież nie po to tam jechałem. W sumie to jechałem z zupełnie innym nastawieniem. Po co? A właściwiej w jakim celu? Szukałem. Tak właśnie – szukałem. Szukałem magicznej chwili. Chwili w której idąc ciemną nocą nadmorskim brzegiem i podziwiając gwiazdy na niebie spotkam kogoś idącego z naprzeciwka. Kogoś, kto nad pobliskie bary piwne pełne muzyki, gwaru i kolorowych światełek przedłoży ciemną plażę pełną szumu fal i gwiazd na niebie. Wiem, oczekiwanie nierealne i bajkowe. A życie to nie bajka przecież. No ale mi przyszło coś takiego do głowy. To właśnie takie bajkowe miało być. Więc spacerowałem sobie ciemną nocą po brzegu, słuchałem fal i wpatrywałem w rozgwieżdżone niebo. I były to piękne spacery. Naprawdę piękne. Bo czyż może być coś piękniejszego? Dla mnie nie. Nie może. Zachwyca mnie noc na plaży. Jeszcze teraz gdy zamknę oczy widzę to niebo, widzę te gwiazdy. Te miliony gwiazd które to jak twierdzą astronomowie już pogasły. Dla mnie cały czas jednak żyją. I układam sobie z nich kształty. I jak ludzie z zamierzchłej przeszłości wyobrażam gwiazdozbiory. I cały czas słyszę te fale. Słyszę ich szum o brzeg. Tego nie da się zapomnieć. Nie tak szybko. I czy jestem rozczarowany że nikt nie nadszedł z naprzeciwka? Nie, nie jestem. A czegóż mogłem się spodziewać? To było tylko takie moje bajkowe życzenie. A życie to nie bajka przecież. To było tylko takie moje bajkowe życzenie na ten wyjazd. Takie coś z czym tam byłem. Było nierealne. Teraz gdy wróciłem wiem to. Zresztą jak wyjeżdżałem też to wiedziałem. Ale było. Było i tego nie żałuję. Bo spokojnie mogę dzisiaj powiedzieć: udany to był wyjazd. Choć odosobnienie dawało momentami o sobie znać, choć kostucha krążyła to uczciwie mogę powiedzieć – był udany.

P.S.
Wracałem S7. Że to niby miało być szybciej. Jeny, nigdy więcej S7! Co tam się dzieje? Jakaś masakra. Naprawdę piekło. Miliony jakichś robót, setki ciężarówek, TIR-y, innych samochodów tysiące, objazdy, dziury. Naprawdę strasznie. I to że niby miało być szybciej okazało się że te 403 km powrotne jechałem dziewięć i pół godziny kiedy te 420 km w tamtą stronę równe siedem ( oczywiście wliczając liczne przystanki i zbaczanie z drogi ). I do tego ten wiatr. Wiało niemiłosiernie. Na tych odkrytych przestrzeniach targało mną na wszystkie strony. Nigdy więcej S7. Na przyszłość tylko trasy boczne, urokliwe, zalesione, osłonięte od wiatru, cieniste, z mnóstwem zakątków na przystanek. A wróciłem po 22. Niestety nie odmówiłem sobie przyjemności zatrzymania się w szczerym polu i w kompletnych ciemnościach i podziwiania gwiazd na niebie. To było niezłe. Naprawdę czarna noc. Bez żadnych łun miast i miasteczek, bez żadnych latarni i innych świateł. Dziw aż bierze jak trudno znaleźć obecnie miejsce z naprawdę ciemną ciemnością.

A jutro pogoda ma dopisać. Rumak czeka zwarty i gotowy. Gdzie by tu pojechać korzystając z tych ostatnich dni lata?

niedziela, 21 sierpnia 2016

Ścieżka 404 Do przodu

Cały boży dzień siedziałem grzecznie w domu. Cały dzień. I należało spędzić go tak do końca a nie wpadać na wieczór na genialny pomysł wycieczki motocyklowej. Kurde ale zmokłem. Zmokłem do gaci. A co gorsza całe wczorajsze pucowanie motóra szlag trafił. A taki był czyściutki, błyszczący i lśniący. Ehhh. Przynajmniej jedno się wyjaśniło: odpowiedź na pytanie czy jadę nad morze jutro czy we wtorek. Jadę we wtorek - do jutra nie wyschnę. Generalnie to kiepskie to lato. Już o tym wspominałem ale tak mnie zawodzi że wspomnę po raz kolejny - kiepskie jak cholera. Moknę średnio dwa razy w tygodniu, że o wychładzaniu organizmu w trakcie jazdy nie wspomnę.
Nie wiem co będzie nad morzem. Chyba nawet trochę się boję. Boję się że wrócą wspomnienia i że sobie z tym nie poradzę. Że żal, smutek, zwątpienie i rozczarowanie przybiorą na sile i zapadnę się w siebie. Że opadną mi ręce na myśl co też się w tym moim życiu porobiło. I że na myśl o tym co się porobiło odechce mi się robić cokolwiek. To się może zdarzyć. Jednak muszę tam pojechać. Jednak rok w którym nie stanąłbym na plaży, w którym nie pogrzebałbym w piasku, w którym nie popatrzył na ogrom wody i nie posłuchał szumu fal byłby rokiem totalnie straconym. Więc mimo tego co się może zdarzyć, mimo tych obaw muszę tam pojechać. Muszę. A może? A może kto wie? Może będzie zupełnie inaczej? Może właśnie akurat uwolnię się od wspomnień? Może akurat to będzie moment przełomowy? Może akurat nastąpi ostateczne zakończenia tego wszystkiego co było. Może wreszcie przestanę o tym co było myśleć, może przestanę rozpamiętywać? To się może stać. To się może stać bo akurat od kilku dni ( nie to żeby wpływało to jakoś znacząco na moje samopoczucie ) ale chodzi za mną ciągle powtarzane: ale ty kurwa jesteś. I ciągle powtarzane: eh ty mendo, ale mnie załatwiłaś. I budzę się a pierwszą myślą powracającej świadomości jest: niech cię szlag. I kładę się spać a ostatnim stwierdzeniem zanim zasnę jest: jebał cię pies. To chyba jakiś nawrót złości? Złości która we mnie siedzi a którą muszę z siebie wyrzucić. No więc wyrzucam. W każdej wolnej chwili, chwili gdy tylko mam sekundę na refleksję, gdy mojej głowy nie zaprzątają miliony danych dnia powszedniego, powtarzam: niech cię szlag, niech cię szlag. I po co mi to wszystko było? No po co? Dwadzieścia zmarnowanych lat. Lat pełnych złudzeń i jak to teraz widzę – pełnych ( chyba ) fałszu. Zastanawiam się nieraz jak tak można żyć. I nie rozumiem. Nic nie rozumiem. I jedyne co mi przychodzi do głowy to refleksja że to moja życiowa porażka. No właśnie porażka. Ale?
Ale czy jest mi teraz lepie j czy gorzej? No właśnie. Na pewno gorzej? Przez ostatnie miesiące uważałem, przekonany byłem że właśnie gorzej? Ale czy na pewno? Czy to nie było tylko takie przeświadczenie wynikające z faktu że skoro ktoś cię kopnął w dupę to musi ci być gorzej? Zdecydowanie inaczej by to wyglądało i zupełnie lepiej bym się czuł gdybym to ja kopnął. O tak, to to by było pozytywne nawet. No ale przecież ja nigdy, przenigdy bym tego nie zrobił. Kopnięto mnie. I to chyba też jest jeden z powodów dlaczego odebrałem całą sytuację jako: jest gorzej. Kopnął mnie ktoś komu tak bardzo ufałem , którego byłem pewien i którego ja nie kopnął bym nigdy, przenigdy. Więc przez ten cały miniony czas odbierałem to jako: jest gorzej. Ale jest gorzej? Jak się temu tak bliżej przyjrzeć, jak się tak nad tym chwilę zastanowić to chyba nie? Jak się tak odnaleźć w nowej rzeczywistości, jak dać sobie czas na układanie spraw na nowo to chyba nie? Chyba nie? Wystarczy przystosować się do nowych okoliczności przyrody. Wystarczy się przystosować. I nawet te podróże do pracy pociągiem, którym się większość dziwi i ręce załamuje że ciężko, można polubić i odnajdywać w nich pozytywne aspekty. I nie stają się one udręką, a wręcz przeciwnie – przyjemnością. Wiec czas płynie i leczy a mi zaczyna być – nie gorzej. Pewnie też i nie lepiej? Po prostu żyję i tyle. Jak to zwykłem cytować z jednego takiego mojego ulubionego filmu: rzeczywistość stawia przed nami problemy a my musimy, musimy je rozwiązywać.


niedziela, 14 sierpnia 2016

Scieżka 403 Do przodu

I skąd się takie dni biorą? I dlaczego się biorą? No dlaczego? Takie dni kiedy jak tylko rankiem otworzę oczy, kiedy jeszcze nie pomyślę o wstawaniu a już wiem że to będzie beznadziejny dzień. I jednym celem staje się przetrwanie. Staje się przetrwanie go w miarę z jak najmniejszymi stratami moralnymi. Stratami które zostawiają to beznadziejne uczucie że jestem złym człowiekiem. Że nie potrafię funkcjonować w społeczeństwie, że nie mam w sobie na tyle miłości by stać się człowiekiem dobrym. I dochodzę do wniosku że jedynym wyjściem, że najlepszym rozwiązaniem staje się funkcjonowanie z dala od społeczeństwa, z dala od ludzi. Zwłaszcza z dala od tych na których mi zależy. Bo ranienie tych najbliższych boli najbardziej. Wiem jakie powinno być moje każde słowo i wiem jaki powinien być mój każdy czyn. Wiem to. Co z tego skoro w takie dni cała ta teoria bierze w łeb. Słowa zadają rany a czyny przynoszą rozczarowanie. Największe w sumie dla mnie. Pogrążam się każdym kolejnym słowem i każdym kolejnym czynem. Rozczarowują mnie ostatnie dni. Nie jest to jakieś załamanie czy też porażka ale ogólnie dopadł mnie lekki spadek formy. Spadek psychiczny jak i fizyczny. A może ten pierwszy wynika z tego drugiego? Może coś w tym jest? Bo zmęczony jestem. Nawet bieganie nie daje mi radości. Dzisiejsze 10 km przebiegłem w godzinę, całą godzinę. To bardzo kiepski wynik. W poniedziałek nie dałem rady nawet tego. I gdy tak się zatrzymałem w poniedziałek w połowie biegu, gdy doszedłem do wniosku że nie dam rady i gdy stwierdziłem po co mi to wszystko naszła mnie refleksja. No właśnie. Po co to wszystko? I co ja w sumie tu robię? Co chcę udowodnić? Chyba już za późno na udowadnianie czegokolwiek. Wieczór zapadł, zrobiło się ciemno, gdzieś zaszczekał pies, przejechał pociąg ( takie przyziemne zaskoczenie tylko na chwilę wróciło że sporo ludzi w tym pociągu wieczornym ) i stojąc w tej ciemności, ciszy, samotności i zrywając mirabelki oddałem się rozmyślaniom. Po co to wszystko? Co chcę udowodnić? To nie tak miało wszystko być, nie tak. Całe to moje życie. Nie tak. Chwila była nawet i magiczna. Taka nastrajająca do takich rozmyślań. I nawet poczułem się w tej ciemności, tej ciszy, tej samotności komfortowo. Cóż. Chyba jednak nie umiem żyć wśród ludzi. Chyba jednak powinienem pozostać w odosobnieniu. Być sam ze sobą. Tu mi dobrze. Jestem sam ze sobą i przynajmniej nikogo nie ranię. I to jest najważniejsze: nikogo nie ranię. Więc dopada mnie stan odosobnienia. Stan w którym czuję że powinienem usunąć się na bok. Ma to jeszcze jedną dobrą stronę. W tym odosobnieniu mogę pozostać w świecie swoich wyobrażeń. Wyobrażeń na temat życia a zwłaszcza mojego życia. W tym stanie mogę sobie wyobrażać że oto ta Piękna, oto ta Księżniczka spadnie mi z nieba. Ja naprawdę myślałem w tamten poniedziałkowy wieczór że ona z tego nieba spadnie. I na to będę czekał. Aż spadnie z nieba. Nie widzę sensu w podejmowaniu starań, w podrywaniu, w przekonywaniu do siebie, w udowadnianiu czegokolwiek. Nie widzę już w tym sensu. Jeżeli jakaś Piękna, czy Księżniczka ma się w moim życiu pojawić to spadnie właśnie z nieba. Tak po prostu, spadnie i już. Więc o ile ostatnio mój wzrok przepełniało ciągłe szukanie, wypatrywanie to od jakiegoś czasu moje spojrzenie jest puste, a może wręcz pogardliwe. Bo po co mam dążyć do czegokolwiek na siłę, po co mam ukazywać się w lepszym świetle. Toć to było by nawet oszukaństwo. Więc na ten czas udaję się w odosbnienie. Może to być jaskinia, może to być jama, może być nora a może też być zwykła dziura. Może to być tchórzostwo, może być ucieczka, może być przegrana. Określenia nie mają dla mnie żadnego znaczenia. I niech to o mnie wyobrażenie zostanie na tym poziomie na jakim jest. Niech konfrontacja z rzeczywistością nie będzie przykrym doświadczeniem. Lepiej niech zostanie to co mam. Bo nie będę ukrywał że wyobrażenie które gdzieś tam w eterze funkcjonuje podnosi moją samoocenę i miło łaskocze. Niech to więc tak zostanie i już. Z tym mi dobrze. Fikcja trwa a życie toczy się obok.
A tak przy okazji to tracę wenę. Pisanie przychodzi mi z coraz większym trudem i rozważam nawet jego przerwanie czy też zakończenie . Tym bardziej że Smok mnie przebija i zawstydza. Nie daję rady dotrzymać mu kroku. A gdy widzę lepszych od siebie po prostu daję im pierwszeństwo, ustępuje pola. Myślę że to uczciwe, ustąpić pola lepszym od siebie. Bo pisze Smok wyśmienicie. Podejmuje tematy bardzo mi bliskie, wyraża poglądy jakie ja bym wyrażał, dokonuje ocen jakich ja bym dokonał. A że robi to w stylu jakiego ja niestety nie mogę osiągnąć jedynym rozwiązaniem pozostaje mi ustąpić pola Smokowi i wszystkich tam odsyłać. Ludzie – czytajcie Smoka. Jak chcecie się dowiedzieć co to oddanie, co to poświęcenie, co to zaangażowanie i co to wręcz prawdziwie kochać czytajcie Smoka. Smok zna to z autopsji, ja tylko z teorii. U Smoka jest to prawdziwe, u mnie – udawane. U mnie to tylko bajeczka na dobranoc.
Tak więc dobranoc.

Aktualizacja 15.08.
Ja wciąż ten sam, pogoda wciąż taka sama a dzisiaj przebiegłem tą dychę w 53 minuty i 14 sekund. Więc skąd się biorą takie dni? 

sobota, 6 sierpnia 2016

Ścieżka 402 Do przodu

Zastanawiam się czy napisałbym to co ostatnio napisałem gdybym wiedział jakie mogą być tego skutki. I jeszcze do połowy tygodnia przekonany byłem że – nie napisałbym. Chyba czasami lepiej nie mówić wszystkiego co się myśli. A na pewno lepiej nie mówić gdy mówieniem tym można kogoś urazić, wywołać smutek. Lepiej nie mówić. Czasem lepiej nic nie mówić. Tylko kiedy wiadomo co jest dobre a co złe? Co może ten smutek wywołać a co nie? Bóg mi świadkiem że nikogo urazić nie chciałem. To była tylko teoria. A przecież wystarczy na tą teorię odpowiedzieć „ hej hej panie erze a może to nie tak? a może się pan myli?”. I można też, tak po przyjacielsku powiedzieć co jest nie tak, gdzie się pan er myli. I co zrobić ma by się o tym przekonać. Tak. Tak właśnie – po przyjacielsku. Może zrozumiem, może nie. Jednak rozmawiać trzeba, po to tu w sumie jesteśmy. Żeby rozmawiać, żeby wymieniać poglądy, żeby może sobie coś pokazywać i żeby się wspierać. Bo choć jak twierdzę „ nie ważne co się mówi – ważne co się słyszy” mówić trzeba. Jesteśmy różni, jak różne są nasze losy i doświadczenia. I różnie też rozumiemy czy interpretujemy wypowiadane słowa. Jednak trzeba je mówić. Bo może tym mówieniem zmienimy coś, może komuś otworzymy nowe spojrzenie. Tak jak i wy możecie mówić mi „ hej hej panie erze a może to nie tak? a może się pan myli?”. Ja będę mówił swoje. A więc kontynuując z poprzedniej notki którą zakończyłem : A czym jest ta moja samotność na salonach to o tym następną razą bo to też już rozgryzłem będę pisał swoje. Może to wszystko co napisałem ostatnio ukaże się w innym świetle?
Moja samotność?
Okazuje się że moja samotność to nie samotność. Oświecił mnie w tym temacie Szustak którego, jak już niedawno wspominałem, słucham obecnie namiętnie. Otóż moja samotność to nie samotność. Moja samotność to … No? Noooo. Moja samotność to: tę – skno – ta. Otóż to właśnie. Tęsknota. Od razu lepiej brzmi, od razu lepiej wygląda ( jak dla mnie ). Stan niby bez zmian a jednak wszystko wygląda inaczej. I o ile samotność nie była już ostatnio dla mnie nawet niczym złym to tęsknota stała się czymś nawet dobrym. Dobrym? Tak właśnie - dobrym. Bo tęsknota to tak jakby nawet nadzieja. A na pewno oczekiwanie, na pewno poszukiwanie. Oczekiwanie czegoś dobrego, szukanie czegoś wspaniałego. To właśnie się ze mną, się u mnie dzieje. Ja cały czas oczekuję, ja cały czas szukam. Wiem, wiem – szukał będę do usr... śmierci. No i co? A będę szukał, będę. Choćbym życie miał całe stracić na tym szukaniu i nie znaleźć - ja szukał będę. A będę. Kto mi zabroni? Głupi jestem i naiwny? Wiem, wiem o tym. Wolę już być głupi i naiwny, wolę już szukać do tej usr... śmierci i nie znaleźć niż zadowalać się substytutami. Stany zamienne są nie dla mnie. Ja tęsknię za czymś oryginalnym, za czymś co wymyka się obecnym standardom. Ja szukam czegoś wyjątkowego. Tak jak pisałem ostatnio. Szukam swojego gatunku. Nie ma go już? Jest. Może jakieś ostatnie niedobitki, ale jest. Musi być. I wróci, bo musi wrócić. Czy wiecie że wszystkie chomiki świata - kto nie miał chomika w dzieciństwie? ja nie miałem hehehe, ale są przecież ich miliony – pochodzą od czterech ostatnich które jakiś tam geograf czy też biolog znalazł pod jakimś kamieniem na pustyni. Tak właśnie. Od czterech ostatnich. Tak samo może być z tym wymarłym , czy raczej wymierającym gatunkiem którego poszukuję. Otóż to właśnie. I będę szukał i będę czekał. I będę też zmieniał. Tak właśnie – zmieniał. Będę zapraszał do salonu, będę pokazywał jego piękno, będę do tego piękna przyzwyczajał. Tam naprawdę nie ma się czego bać. I będę leczył rany tych co już na salonach byli. Tych co wrócili pokaleczeni, poranieni. Oczywiście na tyle, na ile dam radę. Bo przecież sam jestem cholernie pokaleczony. Kurde jak ja jestem pokaleczony. Bardzo. Ale czy to zmienia coś w moim salonie? Nic, absolutnie nic. Będę nadal siedział w tym salonie, będę nadal czekał. Bo wierzę że - jak to napisała jak zwykle bezbłędna Kania „… żeby na Twój salon trafiła jakaś sensowna lwica. Może tylko ma jeszcze kawałek sawanny do pokonania”  - w końcu trafi. Może nawet nie koniecznie lwica a raczej ( może nawet lepiej ) tygrysica. O raaaaany! Ja pierdzielę co to będzie jak w końcu trafi. Przecież we mnie są takie pokłady miłości, we mnie jest taka potrzeba kochania, taka potrzeba że ja ją chyba zamęczę na śmierć. Czy można sobie wyobrazić co mogę zrobić z taką dajmy na to dłonią, taką dajmy na to stopą, takim dajmy na to uchem, czy taką dajmy na to szyją gdy je wreszcie znajdę? Ja pierdzielę. Gdy tak to napisałem, gdy tak się nad tym zastanowiłem to aż się wystraszyłem. Ja nie wiem co im zrobię czy też jak to zrobię ale jedno jest pewne – naprawdę zamęczę na śmierć. Ale myślę sobie równocześnie że chyba dostanę to samo? O raaaaany! Ja pierdzielę co to będzie jak mnie znajdzie. Czy można sobie wyobrazić co może zrobić z taką dajmy na to dłonią, taką dajmy na to stopą, takim dajmy na to uchem, czy taką dajmy na to szyją gdy je wreszcie znajdzie. Ja nie wiem co mi zrobi czy też jak to zrobi ale jedno jest pewne – zamęczy mnie na śmierć. Ale to będzie śmierć piękna, śmierć wspaniała. I na tym właśnie polega moje życie. Moje życie polega na tęsknocie za czymś takim. Ja wiem jak to ma być, ja wiem jak to ma wyglądać, ja wiem o tym wszystko. Czekam, szukam, chodzę, obserwuję. I nawet nie wiecie jak wielką radość sprawia mi patrzenie na szczęśliwe rodziny. I nawet nie wiecie jak wielką radość sprawia mi patrzenie na pary. Takie coś na ten przykład: stoję sobie kiedyś tam razu pamiętnego pięknego na jednej z szos w okolicach Cassis, wieczór, cisza, i z tej ciszy powoli zaczyna dochodzić odgłos silnika, taki wiecie, ryczącego motóra, i jest bliżej i bliżej, nie widać go jeszcze bo wiecie, znacie te kręte szosy lazurowego wybrzeża, pełne serpentyn, i gdy wreszcie wyłania się zza ostatniego winkla, i gdy już mija z rykiem co wiedzę, fajna maszyna, fajnie ryczy a … a na tzw plecaczku jakaś blondyna, długie włosy powiewają jej na wietrze a u boku wisi taka mała, maluteńka torebeczka, taka co to do niej zmieści się tylko szminka i być może tusz do rzęs. No czy to nie piękne, czy to nie słodkie? Ten ryk, ta moc, ta szybkość i ta torebeczka. Mnie to rozczuliło. Ale co najważniejsze? Jak sobie pomyślę jak ona musiała mocno się przytulać na tych zakrętach to ... eh  Tęsknię więc. Teraz pozostało mi tylko tęsknić, pozostało mi tylko szukać i pozostało mi tylko znaleźć.
Czyli to nie samotność – to tęsknota.

A ze spraw codziennych. Wszystko mnie boli. Jestem tak obolały że ruszać się nie mogę by nie jęknąć. Ale dostaję ostatnio w kość. Dostaję nieźle. Z tym że tak mnie to cieszy, tak zadowolony jestem jakby mi kto w kieszeń narobił. Wszystko mnie boli - hura. I zamiast leżeć i jęczeć przy każdej próbie ruchu to wychodzę i biegam. I zamiast biegać dla relaksu ( co mam na myśli wychodząc ) po pierwszym kilometrze włącza mi się to moje pieprzone ciągłe współzawodnictwo i zapierdzielam jak pieprznięty. Może to nie są jakieś imponujące wyniki ale dyszki robię już w 53 minuty bez problemu. A przecież jeszcze nie dawno cieszyłem się jak przebiegłem w godzinę.
I jeszcze słówko o pogodzie. Wkuurza mnie sakramencko. Moknę na Rumaku regularnie dwa razy w tygodniu. Wypad do Kazika planuję już od miesiąca ( dzisiaj też miałem tam być ) i ciągle deszcz krzyżuje mi plany. Może za tydzień się uda choć prognozy nie są optymistyczne? Jedno jest pewne. Co by nie było nad morze pojadę, choćby na jeden dzień. A póki co jutro pokręcę się po stolycy i okolicach i na pewno wpadnę na Stare Miasto. Kurde jak ja dawno już nie siedziałem na Placu Zamkowym!