niedziela, 26 sierpnia 2018

Ścieżka 522 Do przodu

Ale jestem z siebie zadowolony. No tak jestem z siebie zadowolony, że kurcze blade. Jestem tak z siebie zadowolony jak dawno zadowolony nie byłem. W sumie to rzadko jestem z siebie zadowolony - czy może raczej nigdy? A teraz, dzisiaj jestem zadowolony, że ja pierdzielę. Marzenie miałem, cel taki trudny raczej jak myślałem do osiągnięcia, by zrobić połówkę poniżej 2 godzin. Mając w pamięci cały czas zeszłoroczną … zadowolić się miałem jednak jakimś 2,05, no w najlepszym razie czymś 2-3 minuty powyżej dwóch godzin. Plan był trzymać się pacemakera na te 2,05. I jak było tak było ale faktem jest, że zrobiłem półmaraton poniżej 2 godzin. Dokładnie w 1 godzinę 58 minut i 32 sekundy. No zadowolony, dumny kurde blaszka jestem z siebie niesłychanie. I pal licho wynik. Zadowolony, dumny bardziej niż z samego wyniku jestem raczej ze stylu. Bo dla mnie ważny jest styl. Może być i przegrana, ale gdy jest po walce, to i porażka inaczej smakuje. Styl jest ważny. A ja zrobiłem ten wynik w pięknym stylu. Naprawdę pięknym. Styl jest ważny kurka.
Wyniki nieoficjalne:
21,097 km. Numer 742,
Miejsce:210,
Kategoria (Miej): M40 (64),
Czas:01:58:32. Gratulujemy ukończenia.

A teraz przepraszam ale się muszę położyć.



sobota, 25 sierpnia 2018

Ścieżka 521 Do przodu

Tak z kronikarskiego obowiązku. Muszę sobie to zacząć zapisywać bo niby co roku jadę z tego samego punku A do tego samego punktu B, i z powrotem z tego wciąż niezmiennego punktu B do niezmiennego taksamoż punktu A, a za każdym razem wychodzi inaczej, wychodzi innym czasem, innym kilometrażem. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie ni krzty spontaniczności. Trzeba zatem to dla zgodności z horoskopami uporządkować. Tą razą trasa do punktu B poprowadziła przez Karniewo do Przasnysza gdzie po drodze trochę się pogubiłem, potem były standardowe Muszaki, Nidzica, Olsztynek, Łukta, Morąg, Pasłęk w którym zawsze mam jakąś „przygodę” i na końcu Nowy Dwór Gdański. Wyszło w sumie 431 kam, w czasie 6:45, na miejscu równo o 19:00, start 12:15. Z powrotem natomiast godzin 5:40 z uwagi raczej na fakt, że większość trasy poleciałem S7-mką, aż do Mławy. Kilometrowo 385 z początkiem przez Marzęcino, start 9:30, w punkcie 15:10. Tak to właśnie, niby tak samo, a inaczej. Cóż jednak poradzę, że jak jadę to mi się w głowie trasy rodzą na bieżąco. A horoskopy mówią, że nie ma we mnie ni krzty spontaniczności podobno. Jeszcze jedna tylko jedna sprawa do zapamiętania. Już wracając trafił się superszybki Civic. Zrobił coś tak chamskiego, że się wkurzyłem. Jeszcze coś tam machał łapami, coś wykrzykiwał i powiem jedno. Gdyby się gdzieś zatrzymał, gdybyśmy się gdzieś spotkali to bym chama zajebał. Zajebałbym go. Waliłbym bym jego łbem o glebę, napierdalał ile wlezie i jak wlezie. Gdyby gdzieś przyszło spotkać go twarzą w twarz rzuciłbym się na niego jak dziki, jak szalony, jak wściekły zwierz. Po prostu bym go zagryzł. I w sumie żałuję trochę, że do tego nie doszło.

Wyszedłem dzisiaj wieczorem odebrać pakiet startowy. I jak lubię długie, letnie, jasne wieczory to nie wiem czy nie bardziej lubię te szare. Takie jak ten dzisiejszy. Ciepłe ale już chłodne, widne ale już ciemne. Takie już bez całego letniego zgiełku. Ulice już raczej opustoszałe, spokojniejsze. Jeżeli na dodatek tak jak dzisiaj nie ma wiatru jest tak leniwie, tak cicho, że prawie że słychać prąd płynący w nadulicznych przewodach. I idąc tym wieczornym spacerem, i podjadając jabłka i gruszki zza płotów dopadł mnie spokój. Ale taki cholerny, zajebisty spokój jak rzadko kiedy, jak już dawno nie dopadnięty. I jak chodzę nie raz wiele i nie spotykam nikogo, to dzisiaj spotkałem i Artura z lat dawnych i Piotrka ( skąd on tu ? ) co kuzynem jest tej co jej w dupę chuj. To znaczy nie ja ich spotkałem, a raczej oni mnie. I jak zazwyczaj nie wiadomo co gadać, to dzisiaj nic mnie to nie męczyło, po prostu mówiłem coś, ale to coś było tak spokojne, tak opanowane, tak mądre i zrównoważone, że sam się uśmiechałem samego siebie słuchając. Tak jakoś w jak to mówił Jezus do Apostołów - nie martwcie się co i jak będziecie wówczas mówić – Duch Święty będzie mówił przez was. Jakoś tak to chyba leciało. No więc to tak jakbym to nie ja mówił, a Duch Święty mówił za mnie. Jakaś taka mądrość płynąca przez mnie. Taki jakiś spokój. Fajny spokój. Nawet gdy wraca do mnie wspomnienie kolesia z superszybkiego Civica. Po prostu waliłbym bym jego najmądrzejszym łbem, napierdalał ile wlezie i jak wlezie do zajebania z pytaniem czy rozumie wreszcie, że nie jest na tym świecie jeden jedyny najważniejszy. A potem poszedłbym dalej spokojny jak tylko spokojny człowiek może być. Bo jestem zarąbiście spokojny.


To tyle, walę w kimę, bo jutro start 8:30, a lepiej być wyspanym niż niewyspanym.


czwartek, 23 sierpnia 2018

Ścieżka 520 Do przodu

Ja już nigdy chyba nie zrozumiem swoich emocji. Tego jakie są, skąd i dlaczego się biorą. Przecież miało być zupełnie inaczej. Przecież miałem być zagubiony, miałem być pełen żalu, pełen złości, przecież miałem płakać. Tak sobie właśnie myślałem drepcząc niespiesznie wieczorem. Drepcząc niespiesznie jakoś tak pozytywnie. Chyba się nawet uśmiechając pod nosem. Może to za sprawą szelmowskiego planu jaki miałem właśnie zamiar zrealizować? Tak doszedłem na plażę. Plażę w promieniach zachodzącego słońca. Odszedłem dobry kawałek od wejścia, tam gdzie porządni plażowicze już się nie zapuszczają. Odczekałem jeszcze chwilę aż zrobi się ciemno, aż ostatnie postacie ludzkie znikną i przystąpiłem do działania. Włożyłem koszulkę i spodenki, schowałem plecak w wydmową trawę i rozpocząłem nocne brzegiem morza bieganie. Pobiegłem kilometr w lewo, wróciłem, pobiegłem dwa w prawo, wróciłem. Wyszło w sumie sześć. Sześć naprawdę miłych kilometrów. Na szczęście plecak był tam gdzie go zostawiłem. Zdjąłem mokrą koszulkę, rozejrzałem się jeszcze czujnie czy na pewno jestem sam, i zdjąłem mokre spodenki. Taki właśnie, taki jak mnie pan Bóg stworzył, pomaszerowałem w morze. Ależ było pięknie. Księżyc utworzył złotą poświatę na wodzie, tak jakby zaznaczając drogę powrotną. Było naprawdę pięknie. Ale nic co piękne nie trwa wiecznie. Bo jak zwykle, jak zwykle jak na złość, nie wiadomo skąd, nie wiadomo po co pojawiły się jakieś dziwne ludzkie postacie. Zauważyłem je po latarce jaką wymachiwały idąc plażą. No cóż, przerwałem swoją kąpiel i ruszyłem do miejsca gdzie, jak mi się zdawało leżał ręcznik. I jakież było moje zdziwienie gdy ręcznik okazał się starą reklamówką wyrzuconą przez morze. No tak, to na falach zmieniłem swoje względem niego położenie. A jak dawni żeglarze po gwiazdach nie umiem niestety odnaleźć dogi na morzu. Jako że postacie ludzkie zaczęły zbliżać się jakoś niespodziewanie szybko, błyskając białym tyłkiem w blasku księżyca pobiegłem w stronę wydmowej trawy. Na szczęście od razu trafiłem tam gdzie były moje ubrania. Przykucnąłem. Zupełnie nagi, zupełnie mokry zacząłem obserwować dwie dziwne postacie ludzkie. Noc była tak ciepła, że nawet nic mi to nie przeszkadzało. Dziwne postacie ludzkie pokręciły się po okolicy, czy miały świadomość mojej obecności nie wiem, i poszły dalej. A ja, teraz już w gatkach, wróciłem do wody. Fajnie było pływać patrząc na rozgwieżdżone niebo. Fajnie było unosić się na falach mając nad sobą Wielki Wóz. Fajnie było patrzeć na połyskujący na czarnych falach księżyc. A po pływaniu usiadłem w trawie, otworzyłem napój alkoholowy niskoprocentowy i zapatrzyłem się w dal. Z zadumy wyrwał mnie jasny błysk. Tam gdzie patrzyłem, tam nad horyzontem, tam gdzie gwiazd już nie widać, tam gdzie była tylko ciemność, spadła gwiazda. Całkiem powoli, jasno zaznaczając swój lot. Tak jasno i tak powoli jakby chciała się upewnić czy na pewno ją zauważę. Zaskoczyła manie, wcale o niej nie myślałem, wcale się jej nie spodziewałem. No ale skoro już się pojawiła – pomyślałem życzenie. Jednak po chwili naszła mnie refleksja. Czy to niezbyt samolubne tak sobie myśleć życzenie? Tak sobie tylko dla siebie? Czy życzenie spadającej gwiazdy nie powinno być ofiarowane komuś innemu? Tak, powinno, ofiarowuję je więc komuś innemu. I w tym właśnie momencie spadła druga. Już nade mną. Ja wiem, że to przypadek, ja wiem, że jak to mam w zwyczaju doszukuję się magii tam gdzie wcale jej nie ma. Ja wiem. Ale fajnie było choć przez tą chwilę poczuć się magicznie. Pomyśleć, że jest coś więcej, jakaś cudowna siła która dba. I gdy już wracałem przy blasku księżyca. Blasku tak jasnym, że mogłem czytać napisy wyryte na plaży, a pozostałości piaskowych zamków rzucały cienie tak długie, że sięgały fal, to myślałem o tym, że ja ... że ja już nigdy chyba siebie nie zrozumiem.

wtorek, 21 sierpnia 2018

Ścieżka 519 Do przodu

Ty to masz dobrze, chodzisz sobieee – powiedział Radosław, „prezes” Młodego Delfina poprzednią razą. W sumie, jak na to spojrzeć obiektywnie to faktycznie – mam dobrze, chodzę sobie. Chodzę sobie i teraz, tą drugą razą. I choć przed wyjazdem byłem pewien obaw, choć nawet zastanawiałem się czy na pewno chcę jechać to jestem. Jestem i mam dobrze, znaczy chodzę sobie. Przyjechałem pochodzić i tak prawdę mówiąc - popłakać. Takie miałem obawy przed wyjazdem, że przyjadę, przyjadę i się rozkleję. No ale może to mi jest właśnie potrzebne? Tak sobie nawet pomyślałem, że pal to licho, a rozpłaczę się, a takimi rzewnymi łzami, takim płaczem z którym wyjdzie cały żal, cała złość. Takim płaczem który być może oczyści to co w sobie noszę. Ciemną nocą, na pustej plaży, gdzie nikt nie zobaczy, gdzie nikt nie usłyszy. I była już i ciemna noc, i pusta plaża była, a ja jakoś sobie nie popłakałem. Nie udało się. Mimo przedwyjazdowych obaw, mimo nawet chęci, ja sobie jednak nie popłakałem. Jest coś innego - gadam. Gdy już słonce zajdzie, gdy morza brzeg opustoszeje ja zaczynam gadać. Gadam i gadam. Idę, zamiatam stopą po piasku, obywam ją w fali, spoglądam w niebo, spoglądam w dal i gadam. Gadam i gadam. Gadam przede wszystkim z Bogiem. Ale gadam też z ludźmi. Z tymi którzy byli, z tymi którzy są i z tymi którzy jeszcze będą. Gadam z żywymi i z tymi którzy odeszli. O wszystkim. Pytam o dlaczego, o po co, o na co i o co dalej. I dużo przepraszam. Nie wiem, może już na stare lata dziwaczeję, może na stare lata odwala mi. W sumie nie spotykam nikogo podobnego. Może po prostu, podobnie jak ja, dobrze się kamuflują. Tak czy inaczej nie jest to chyba normalne. Bo tak obiektywnie rzecz patrząc, to w sumie, to wszyscy mają tu dobrze, znaczy chodzą sobie. Tu wszyscy, poza tymi co aktualnie leżą, chodzą. Z tym, że chodzą parami, trójkami, czwórkami czy też większymi grupami. Solo chodzę ja. Ja jeden chodzę solo. I to nie jest normalne, chyba. Ale czy musi być? Pieprzyć to. Zapytał ktoś mnie ostatnio: czy ja będę jeszcze szczęśliwa? Hm, mógłbym zapytać o to samo. Jak mówi „prezes” Młodego Delfina, mam dobrze, ale czy jestem szczęśliwy? I czy szczęśliwy będę jeszcze kiedyś? Już chyba nie. Więc pieprzyć to, naprawdę pieprzyć wszystko. To co było, co jest, co będzie. Jakie to wszystko ma znaczenie. Nawet jeżeli trafię na szczęście – czy zostanie na zawsze? Czy raczej jak wszystkie poprzednie odejdzie szybciej niż przyszło, pozostawiając jeszcze większy żal, jeszcze większą złość. Zostaje mi tylko gadanie. Gadanie i szukanie odpowiedzi. Gdzie sens, gdzie logika, na co to wszystko. Pójdę i dzisiaj. Siądę gdzieś na piasku, wyciągnę jakieś paluszki, może jakieś piwo, spojrzę na morze, wsłucham się w fale i zacznę moje gadanie. Gadanie z Bogiem i gadanie z ludźmi. Z tymi którzy byli, z tymi którzy są, z tymi którzy jeszcze będą. Z tymi którzy żyją jeszcze i z tymi którzy już odeszli.

niedziela, 19 sierpnia 2018

Ścieżka 518 Do przodu

Poniedziałek. Wróciłem do domu pół godziny później niż było w planach. Pół godziny gdy wszystkich dostępnych jest trzy to dużo. Pół godziny spóźnił się pociąg. Spóźnił się czy też raczej nie przyjechał wcale. I o dziwo nic mnie to nie wzruszyło. Nie wzburzyło czy zdenerwowało. Siedziałem sobie na ławeczce w słońcu jak w Bieszczadach z zaskakującą refleksją: przecież kiedyś w końcu coś musi przyjechać. I przyjechało. Już w domu miałem włączyć tiwi i dokończyć prasowanie zeszłotygodniowego białego. Jeszcze ostatni raz wyjrzałem przez okno. Na niebie, tuż nad dachami domów cienka kreska księżyca. Cienka ale wielka. Czasami, gdy jest tuż nad dachami, taki wielki się wydaje. To podobno perspektywa. Podobno w życiu wielkość i małość wszystkiego zależy od perspektywy. W tym momencie perspektywa mnie skusiła. Nie włączyłem tiwi, nie doprasowałem zeszłotygodniowego białego. Wciągnąłem getry, spodenki, założyłem koszulkę i wyszedłem na krótkie pięć. Wieczór był niesamowity. Sierpniowe wieczory są naj. DOBRY BOŻE, JESZCZE ZE TRZY TAKIE WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM I MOŻESZ KOŃCZYĆ.

Wtorek. Pierwsze były rybitwy. Tak gdzieś w połowie marca oznajmiły swoje przybicie. Tak gdzieś w połowie marca oznajmiły, że wiosna za rogiem. Potem, jakoś w kwietniu swoją muzykę rozpoczął kos. Jeszcze potem na niebie pojawiły się jeżyki. Jeżyki na niebie oznajmiły lato. I lato trwa. Najcieplejsze lato z lat jakie pamiętam. Rybitwy znikły już dawno. Kos zamilkł jakieś parę tygodni temu. W ubiegłym tygodniu zniknęły z nieba i jeżyki. I został tylko świerszcz. Wieczorny świerszcz. I choć i rybitwy, i kos, i w szczególności jeżyki wyłączały muzykę w słuchawkach to świerszcza słucham najchętniej. Słucham go najchętniej choć gra tak jakby zapowiadał koniec lata. DOBRY BOŻE, JESZCZE ZE TRZY TAKIE WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM ZE ŚWIERSZCZEM I MOŻESZ KOŃCZYĆ.


Środa. W ubiegłą przebudziłem się w nocy. Było coś po drugiej. Wyjrzałem przez okno. Na niebie królował wielki, wielgachny sierp księżyca. Był magiczny. Na szarzejącym już niebie, wśród roju gwiazd. Sierpniowe niebo jest już pełne gwiazd. To dobrze. Już się bałem, że wszystkie zgasły, i że księżyc gdzieś poszedł.
DOBRY BOŻE, JESZCZE ZE TRZY TAKIE WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM Z ROZGWIEŻDŻONYM NIEBEM I MOŻESZ KOŃCZYĆ.

Czwartek. Ostatni raz Polonezem jechałem w lutym. I pomyśleć, że kiedyś ludzie podróżowali tak nad morze. Długie godziny jak śledzie w puszce. Mi podróżować tak przyszło raptem godzinę. I choć komfort żaden, choć niewygodnie, choć ciężko to jakoś nie cierpiałem. Bo jakoś lubię pociągi dalekobieżne. Jakoś dziwnie lubię ich klimat, lubię ich dźwięk. Lubię charakterystyczny stukot gdy ruszają, lubię świst hamulców, lubię szybko zmieniający się pejzaż za oknem. Lubię zwłaszcza wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Może kiedyś pojadę takim nad morze. A TYMCZASEM DOBRY BOŻE, JESZCZE ZE TRZY WIECZORY NAD MORZEM Z RUMAKIEM I MOŻESZ KOŃCZYĆ.


Piątek. W tamtą środę, wtedy gdy przebudziłem się w nocy coś po drugiej i wyjrzałem przez okno gdzie na niebie, wśród roju gwiazd, królował wielki, wielgachny sierp księżyca jedna z tych gwiazd spadła. Taka jedna mała malutka. Pomyślałem wówczas, że trzeba pomyśleć życzenie. Pomyślałem życzenie. I zaraz potem, zamieniłem je na inne. Tak, to chyba moja natura? Ja naprawdę nie wiem czego w życiu chcę. NIE WIEM CZY CHCĘ JESZCZE DOBRY BOŻE TE ZE TRZY WIECZORY W NAMIOCIE NAD MORZEM GDYŻ TROCHĘ SIĘ ICH BOJĘ ALE SKORO MI JE DAJESZ BIORĘ Z WDZIĘCZNOŚCIĄ.

sobota, 11 sierpnia 2018

Ścieżka 517 Do przodu

Chociaż nie raz już przekonałem się na własnej skórze nic to nie zmieniło. Co za czort skusił mnie by pisać ostatnio co napisałem? Co za cholera jasna? To tak jakbym sam się prosił o kłopoty. To tak jakbym igrał z losem. Dnia następnego po napisaniu poprzedniej ścieżki, już z samego rana następnego dnia stało się co się stać miało. Stałem sobie przed sklepową półką, stałem i patrzyłem. Ani się zbytnio spiesząc, ani się zbytnio stresując. Może nawet lekko znudzony. Ja – zajebisty gość. Ja – gość zajebisty. I gdy tak stałem ani się zbytnio śpiesząc, ani się zbytnio stresując nagle mnie jebło. Ale tak jebło, że aż zgiąłem się w pół. Dobrze, że w niedzielny ranek sklep jest pusty, w innym przypadku mogło to wzbudzić niemałe zdziwienie. Jebło mnie potwornie. Przeszywający ból pod prawą łopatką. Wyprostowałem się lekko dla złapania oddechu, na chwilę nawet pomogło, by zaraz potem walnąć ponownie. Z trudem oparłem się o wózek. Dobrze, że był bo w innym razie chyba bym upadł. W czasie gdy ból nie ustawał, w mojej głowie zaczęły piętrzyć się myśli. W mojej głowie zagościł niepokój. W mojej głowie pojawiło się wspomnienie wyczytanego gdzieś kiedyś ostrzeżenia, że przy zawale wcale nie boli serce, że często boli w okolicach ramienia, łopatki. I to budowanie możliwych scenariuszy. Coraz czarniejsze wizje. W końcu strach. Wystraszyłem się nie na żarty. To był największy ból jakiegokolwiek w życiu doświadczyłem. Nie było ich może za wiele ale ten był zdecydowanie największy. I taki z niczego. Taki z zaskoczenia. Takie bez powodu. To wszystko zrodziło we mnie myśl nawet by może wezwać karetkę. Ale ja – karetkę? Nie, nie, nie, to niemożliwe. Gdzieś bym usiadł. Ból nie ustawał, oddechu nie mogłem głębokiego złapać – no nie było dobrze. Chyba nawet spoczęło na mnie kilka zaciekawionych spojrzeń. Nie – nie wezwę karetki. Najwyżej tu padnę, zemdleję, stanie się coś na co wpływu mieć nie będę. Niech się dzieje wola nieba. Zaciskając zęby doszedłem do kasy, sycząc z bólu wyjąłem zakupy na ladę, zapłaciłem, spakowałem i ruszyłem do domu. Nie padłem i nie zemdlałem jednak. Doszedłem, położyłem się i zatopiłem się w myśleniu. Jakie to wszystko ulotne. Jeszcze wczoraj zajebisty gość – dziś kaleka. Nie mogący się ruszyć, nie mogący o siebie zadbać. Nici z planowanej trasy, nici z biegania. I co dalej? Jak wyglądało by moje życie gdyby wyglądało właśnie tak? Czy miałoby jakikolwiek sens? Nie, nie miałaby sensu. Naprawdę wolałbym umrzeć niż żyć bez komfortu sprawnego poruszania się. Boję się takiej perspektywy. I co będzie jutro? Czy wstanę w ogóle, a jeżeli wstanę to czy przeżyję ten dzień bez żadnych takich sensacji? Nie to żebym nie rozmyślał o takich sprawach wcześniej. Ja naprawdę dużo rozmyślam o ulotności istnienia. Dużo rozmyślam o tym, że w sumie to na nic nie mamy wpływu, że niczego nie możemy być pewni. Jednak po ostatniej niedzieli myślę o tym już inaczej. Tak nie tylko czysto teoretycznie ale już tak realnie, tak namacalnie. Już tak z własnego doświadczenia wiem, że możesz być zajebisty wysportowany, sprawny a cię jebnie tak, że się nie podniesiesz. Bez ostrzeżenia i bez powodu. Jebnie i już. Masz pozamiatane. Masz wyrąbane. Wali się cały plan na dzień dzisiejszy, dzień jutrzejszy. Wali się plan na najbliższy tydzień, miesiąc, rok, życie. I gdy jesteś na nieszczęście takim gościem jak ja, gościem żyjącym wg schematu, z każdym zaplanowanym krokiem, każdą przewidywalną minutą to odnaleźć się nie jest łatwo. To tragedia gotowa. I choć minął już tydzień bez mała siedzi mi wspomnienie tamtej chwili cały czas w głowie. A gdyby mnie tak jebło gdzieś indziej. Na ten przykład nad morzem. Jak potem wrócić, jak się zebrać? Nie robiąc sensacji, nie robiąc zbiegowiska. Bo w tym wszystkim jedna jeszcze sprawa mnie przeraża. Być zdanym na kogoś, stać się centrum jakieś sytuacji, jakiegoś zdarzenia, nie być zdanym tylko na siebie. Oj nie. I być problemem, być kłopotem. Oj tak. Niczyim problem być nie chcę. Nikomu kłopotu sprawiać nie chcę.

W rzeczywistości miałem pojeździć w tym tygodniu Rumakiem jednak z wiadomych przyczyn nie pojeździłem. Stoi pod blokiem.
We wtorek nakręcony przez „kochane” koleżanki z pracy udałem się do lekarza z podejrzeniem półpaśca. Oczywiście bez potrzeby. Ale przynajmniej mam zrobione EKG przy okazji z zapewnieniem, że serce jak był wolne tak wolne jest nadal.
Tydzień był ciepły. W piątek czyli wczoraj popadało. Miało być nawet strasznie ale strasznie ominęło moją okolicę. Teraz, wieczorem na zachodzie się nawet przetarło i chyba pogoda wróci – oby.
Nic już nie planuję. Przynajmniej o tym nie mówię. Zwłaszcza tu.
Jutro GP Austrii. A tak było tydzień temu w Brnie. Czyż to nie jest piękne?

P.S. Dzisiaj w sklepie czułem się dość dziwnie. Może nawet tak trochę z duszą na ramieniu czy też łopatce.

sobota, 4 sierpnia 2018

Ścieżka 516 Do przodu

Tak jak, nie wiem skąd, dopadają mnie refleksje jaki to beznadziejny jestem. Tak i też dopadają mnie czasami, i też nie wiem skąd, refleksje jaki to jestem – zajebisty. Z tym, że z niejakim niepokojem, zauważam, że te drugie dopadają mnie od jakiegoś czasu częściej niż kiedyś, kiedyś tam. Nie robię z tego na razie tragedii, nie odczuwam niepokoju czy też strachu - ot - może lekkie zdziwienie, lekkie zaskoczenie. Nie przywiązuję też zbytniej wagi. Takie coś się po prostu zdarza, przychodzi nie wiadomo skąd, i tyle. Tak jak na ten przykład w ostatnią środę. W ostatnią środę kiedy to wracałem moim ulubionym. W ostatnią środę, kiedy to wracałem moim ulubionym, gdy ulubiony wyjechał z ciemnego tunelu, gdy wjechał na most nad kochaną rzeką, spojrzałem w dawną stronę. Nie powiem, że poczułem radość. Poczułem smutek. Trochę złość, że w sumie zmęczony jestem, że jeszcze tyle drogi przede mną, że zajadę na wieczór czy może już noc, że znowu nic tylko położyć się do łóżka i zasnąć – zasnąć bo już dnia następnego trzeba wstać skoro świt. A przecież parę minut stąd, tam w tym starym kierunku jest mój dom. Przecież już teraz, w tej chwili mógłbym leżeć na swojej starej kanapie i odpoczywać. Tak – to była złość. Złość, że jednak tam nie leżę a się telepię tym moim ulubionym wprawdzie, ale jednak telepię. Jednak już po chwili naszła mnie myśl kolejna. Myśl: kurde, że ja to wszystko wytrzymałem, kurde, że przeżyłem. Bo kurde wytrzymałem, bo kurde przeżyłem. Jeny jak wspomnę w jakiej czarnej dupie byłem to pełen podziwu jestem, że jestem jednak tu gdzie jestem. I pomyślałem jaki jednak twardy jestem. Jaki silny, jaki mocny, że wytrzymałem. Może i upadałem, może i upadam ale jednak cały czas żyję, cały czas ciągnę do przodu. Tak - jestem kurwa zajebisty, naprawdę zajebisty. I naszła mnie zaraz myśl taka, że w sumie to zajebiści jesteśmy my. My – ludzie. Jakim to zajebiście silnym trzeba być by jednak żyć. By zmagać się z przeciwnościami, z trudnościami. By mimo nieporadności próbować, wstawać, podejmować tą walkę. Taki na ten przykład Smok. To jest dopiero. Jakim kurwa trzeba być twardzielem by być tu gdzie jest mimo tego całego syfu. To nie sztuka zostać ważnym kimś mając spokojne dzieciństwo, wsparcie rodziny i konto w banku na start. Sztuka zostać kimś dobrym, kochającym nie mając nic z tych rzeczy. I tak sobie pomyślałem, że my, czy też ja, często, za często nie doceniamy, umniejszamy to czego dokonaliśmy. Bo świat tego nie docenia. Dla świata to nic wielkiego. Świat nie zna szarej historii małego człowieka. Świat widzi tylko kolorowe historie tych wielkich. I budzi w nas te frustracje, te zwątpienia, ten samokrytycyzm. Bo cóż żeśmy dokonali? Kim jesteśmy? Nic i nikim. A to właśnie nieprawda. Bo patrząc na to skąd zaczynaliśmy, przez co przechodziliśmy, i przez co przechodzimy to jednak jesteśmy zajebiści. Przerąbiście zajebiści. I ja jestem zajebisty, i Smok jest zajebisty. I zajebiści są Ci wszyscy których historie się tu na tych moich ścieżkach przewinęły. I Szermrząca walcząca, która już mnie nie lubi, i ambitna Dorota, i Kania otwierająca świat, i tęskniąca Iza i buntownicza Ognista. Taka jest prawda, jesteśmy zajebiści, my szarzy ludzie walczący z trudnościami naszych szarych dni, walczący ze słabościami naszych serc. Nikt nam nic nie dał, nikt nie nauczył. Sami torujemy sobie drogę przez tą dżunglę. Ale to jest nasze życie, życie które jednak mimo wszystko ciągniemy. Patrzę więc w lustro, spoglądam sobie w oczy, uśmiecham i mówię w duchu: tak, jesteś zajebisty. Bo jestem zajebisty. I mimo tego wszystkiego co się wokół działo i dzieje zachowuję tą pogodę ducha. Mógłbym usiąść, wziąć browara, odpalić tiwi i tkwić na kanapie do końca świata. Nie robię jednak tego. Trzymam się dobrze, jestem wysportowany, dowcipny, uczynny, pomocny, pracowity. I tylko strach mówić tak osobie. Kurde jak trudno się chwalić. O ile łatwiej opisywać swoją beznadziejność. Mówienie o sobie w superlatywach jest takie żenujące, wzbudza niesmak. Tylko dlaczego? Czy to nie prawda? Prawda najprawdziwsza. Dlatego dzisiaj mówię, czy też piszę: jestem kurwa zajebisty. I zajebisty, i dobry i dowcipny, pracowity, porządny, uczciwy i uczynny, wysportowany i przystojny, jeżdżę super Rumakiem, fajnie się ubieram, mam swój niepowtarzalny styl i pierdolić całą resztę.

W rzeczywistości mamy upały. Pławię się, zanurzam w nie z niemoralną rozkoszą. Może te 34 to już przesada ale nie marudzę, przyjmuję te temperatury i to słońce z całym inwentarzem.
Wspominałem nie raz ale nie wiem czemu ale jak usłyszę Pierwszego Sierpnia syreny to tak mnie za gardło łapie, tak mi się szkliste oczy robią, że aż strach. Prawie, że nie wybuchnę łkającym płaczem. Dlaczego tak - nie wiem. Przecież nie jestem warszawiakiem z urodzenia. Przecież gdzieś tak do dwudziestego roku życia to miasta tego wręcz nie lubiłem. Dziwi mnie to każdego roku dnia Pierwszego Sierpnia gdy syreny usłyszę.
We wtorek rozwaliłem sobie palucha. Raczej nie jest złamany, już nawet nie kuleję, choć dzisiaj w nocy wiercąc się z duchoty przywaliłem nim w ścianę przypadkiem ponownie tak, że aż poczułem ból w czubku głowy. Jest siny, sztywny, trochę boli ale jak przystało na prawdziwego faceta doktory palucha tego nie zobaczą.
W noc z wtorku na środę o 2:30 obudziło mnie jakieś szuranie i jakiś trzepot. Nie wiem jak i nie wiem po co ale wlazł do mnie nietoperz. Czy się przestraszyłem. Nie, choć jak wleciał mi na głowę gdy zapaliłem światło to trochę zamachałem łapkami. Bardziej jednak od strachu zastanawiało mnie co teraz. No bo kurde jak pozbyć się nietoperza z pokoju 3 na 4 metry? Otworzyłem mu wprawdzie okno ale chyba nie skumał o co kaman. Złapałem go ostatecznie sitkiem. Ale nie dziwię się ludziom z lat przeszłych, że dopatrywali się w nietoperzach kontaktów z siłami nieczystymi bo odgłosy jakie wydawał zanim go wypuściłem były nie z tego świata. Jak on natomiast wlazł do mnie tego nie wiem, i nie dowiem się już chyba nigdy. A może to był jednak diabeł? Albo jakiś jego wysłannik?

A dzisiaj jeszcze sobie pojadę do dziadka w odwiedziny, potem może przebiegnę, może popływam i sobota z czapki. Jutro obejrzę GP z Czech zrobię może jakąś traskę i chyba czas zacząć myśleć o powrocie nad morze. Oby tylko pogoda się utrzymała to za tydzień walę jak drut.