niedziela, 27 listopada 2016

Ścieżka 418 Do przodu

Czy ja już mówiłem, że lubię te moje podróże tymi pociągami tam i z powrotem? Chociaż tak naprawdę to żadne to tam podróże, zwykła droga do pracy. Z tym że z tak bujną wyobraźnią jak moja to te jazdy tam i z powrotem mogą przecież być pełnymi przygód wielkimi podróżami w odległe rejony naszego pięknego świata. Lubię te podróże tymi pociągami tam i z powrotem. Mówiłem o tym. Mówiłem. Ostatnio, podczas jednej z takich podróży patrząc w ciemne okno uświadomiłem sobie jedną, jedną zarąbiście ważną sprawę. Otóż ludzie podróżujący wraz ze mną tymi pociągami tam i z powrotem, otóż oni zawsze jadą do kogoś. Widzę to po telefonach, widzę to po esemesach, widzę to po rozmowach między nimi, widzę to po oczekujących na nich gdy docierają do celu. Ja natomiast podróżuję, ja podróżuję tymi pociągami tam i z powrotem do siebie. Ja podróżuję do czterech ścian, ja podróżuję do łóżka w którym odpoczywam. Chociaż trudno nawet nazwać to odpoczynkiem. Jedynie w sobotę i niedzielę. W pozostałe dni tygodnia nie, nie odpoczywam w swoim łóżku. Ja tylko w nim pośpiesznie śpię. Pośpiesznie i niespokojnie. A przez to narasta moje coraz większe zmęczenie. To dopiero listopad, a ja już jestem zmęczony jak po całej zimie. Męczy mnie ta ciemność, zimno, brak słońca, brak księżyca, brak gwiazd. Monotonia mnie dobija. Chociaż jeżeli miałbym być szczery, to chyba to co przezywam obecnie to i tak dużo lepszy stan, niż te które miałem o tej porze w latach poprzednich. Czy zatem nie powinienem być zadowolony? Chyba powinienem? Mam postęp. Generalnie jednak to cały czas czegoś mi brak. Generalnie to zastanawiam się czy nie rzucić tego wszystkiego w cholerę? Czy nie pojechać gdzieś w Bieszczady, wleźć gdzieś w las i odciąć się od świata? Albo czy na chwilę nie oddać się życiu bez stresu i za ostatni grosz nie zrobić czegoś czego robić nie „powinienem”. Za ostatni grosz przeżyć parę dni tak, jakbym chciał przeżyć całe swoje życie. A potem niech się dzieje co chce. Bo czy warto tak się męczyć, tak wegetować dalej? Tak właśnie – wegetować. To nie jest życie, to nie jest pełne pasji zdobywanie świata, spełnianie się. Tu nie ma radości, tu nie ma uśmiechu, tu nie ma miłości. A skore tego nie ma – to co jest? Jest wegetacja. Wegetuję jak ten chwast. Samotny i niechciany. I jak ten chwast nie potrafię nic dobrego dać. Nie ma we mnie już piękna. Nie szukam już chyba Pięknej? Raz że doszedłem do wniosku, że chyba jej nie ma, a dwa, gdyby nawet była to skoro miałbym dać jej również cierpienie to lepiej nie dawać nic. Nie ranić już nikogo – do tego doszedłem. A skoro miałbym ranić to lepiej już zostać samotnie i nie ranić. Tylko mając w sobie miłość czystą, szczerą, prawdziwą, wielką i bezinteresowną mógłbym spotkać Piękną. Nie mam jednak niestety w sobie takiej miłość. Nie mam. Już nie. Gdzieś to wszystko odeszło, gdzieś się zagubiło po drodze życiem zwanej. Całe to moje poszukiwanie piękna i Pięknej muszę chyba podsumować jednym słowem porażka i dać sobie spokój. Bo spokoju mi teraz potrzeba najbardziej. Świętego spokoju. Spokoju bym mógł sobie dożyć to co mi zostało w tym wcieleniu bez nerwów, bez paniki i przede wszystkim – bez strachu. Na kolejne wcielenie mam zupełnie inny plan.

W życiu jak w życiu. Na szczęście wróciła mi radość biegania. To chyba przez tą tragiczną pogodę. W taką pogodę nie odciągają mnie od biegania inne przyjemności. Ot choćby motór. To dopiero drugi miesiąc a mi już się ckni. Takie marzenie miałem żeby go na zimę wciągnąć do domu. Jednak nie zrobiłem tego. Nie zrobiłem tego żeby nie wyjść na głupka. Nie wyjść na głupka który trzyma motór w pokoju z telewizorem. Głupka który wciąga go na czwarte piętro wielkiej płyty. To jest właśnie to – wyzbyłem się szaleństwa, nie robię rzeczy które chcę ze względu na osąd otoczenia. No właśnie, wyzbyć się, wyrwać się spod opinii ludzi, tego co mówią. Tego mi trzeba. Wówczas nie będę się zastanawiał czy, czy pojechać jutro pociągiem w kasku motórowym tylko po prostu to zrobię i już.
Zabawy mi trzeba. Zabawy, kawioru, szampana ... 
Bejbe, bejbe

niedziela, 20 listopada 2016

Ścieżka 417 Do przodu

Rzadko bo rzadko ale zdarza mi się czasami dokonywać zaskakujących odkryć. Są to odkrycia spektakularne. Odkrycia które rzucają całkiem nowe światło na to co wokół mnie, a w szczególności na to co we mnie. Oczywiście z czasem, po głębszej analizie, odkrycia te stają się banalne, oczywiste, żadne spektakularne a i śmieszne. I tak oto właśnie dokonałem ostatnio takiego jednego z tych odkryć. Odkrycia które nazwałem: „szpileczki”, a gdybym miał napisać o tym rozprawę otrzymała by ona wielce znaczący tytuł: „O pochodzeniu wkurwienia rozprawa”. Bo skąd się bierze wkurwienie? To wkurwienie które jak się nad nimi zastanowić, to nie wiadomo skąd i dlaczego jest. Bo są wkurwienia oczywiste, takie te wiadome. Te otrzymane bezpośrednio i wprost. Ale one są w porządku. Widać je jasno i wyraźnie. Można na nie bezpośrednio zareagować, można zakląć, można dać im w mordę, można załagodzić, można olać siłą swego legendarnego wręcz stoickiego spokoju. Ale co z tymi których nie widać bezpośrednio i jasno? Kiedy czuję, że w sumie nie wiem dlaczego i po co ale coś mnie wierci, coś mnie świdruje i tak w ogóle to wszystko mnie drażni. Właśnie tego dotyczy moje ostatnie spektakularne odkrycie. Dokonałem go całkiem przypadkiem i tak ot tak po prostu. Bierze się otóż to wkurwienie z sumy wszystkich zbieranych szpileczek na które nie zwracam uwagi. Takich zdarzeń, sytuacji które traktuję jak błahostki. Traktuję je jak błahostki bo akurat w swoim codziennym pośpiechu nie mam czasu się nad nimi rozwodzić. Traktuję je jak błahostki bo wydają się tak mało znaczące, że szkoda sobie zawracać nimi głowy, jest przecież wiele więcej innych ważnych spraw. A to właśnie nie prawda. Bo te błahostki, te niby mało znaczące, gdzieś tam w głowie czy też sercu zostawiają swój ślad. I jak odkładający się osad tworzą coraz grubszą i coraz bardziej śmierdzącą warstwę. Warstwę która uwiera, przeszkadza. I jak bym nie próbował tego pogłębiającego się napięcia rozładować, do póki nie rozwalę go jakimś mocnym słowem - nie odejdzie. Te błahostki to jak krople drążące skałę. Małe, pojedyncze, nie bolące - a jednak. Kap, kap, kap. Aż do przelania, aż do granic wytrzymałości. Bo czym niby jest fakt, że stoisz w środku komunikacji miejskiej, w którym nikt nie jest w stanie tyłka ruszyć, nie nie dla mnie, dla tej starszej pani obok? Albo fakt, że temu komuś idącemu z naprzeciwka, nawet przez chwilę nie zaświta myśl, że w tym wąskim przejściu nie zmieścimy się razem. Albo fakt, że ten ktoś, czyjego zachowania i podejścia byłem już pewien, zmienia swoje zachowanie i podejście, w tym konkretnym przypadku zmienia je wymuszając na mnie dodatkowe działanie, chociaż efekt końcowy i tak będzie taki sam. I są też jakieś dziwne spojrzenia, jakieś wrogo brzmiące słowa, dziwne i wrogie nawet nieświadomie. To wszystko zbierane, magazynowane, kumulowane doprowadza w końcu do poczucia niewiadomego pochodzenia rozdrażnienia czy też wkurwienia. To właśnie stąd się bierze. Banalne odkrycie a jednak jakże dla mnie odkrywcze i w tym momencie oczywiste. To właśnie te szpileczki zbierane przeze mnie na każdym kroku, te szpileczki wbijane to tu to tam powodują, że rodzi się we mnie gdzieś, kiedyś, na końcu to nie wiadomo dlaczego i nie wiadomo po co wkurwienie. Proste. To jest to funkcjonowanie w społeczeństwie, to jest funkcjonowanie w grupie. Każdy coś tam przyniesie, każdy coś tam doda, każdy coś zostawi, każdy coś przekaże. Takie małe błahostki. I choćbym nie wiem za jaką oazę spokoju się uważał to to wszystko, to kap, kap, kap, wcześniej czy później przyniesie efekt, spowoduje to co nieuniknione. I chociaż nie wiem jak bym się naprężył to nie udźwignę taki to ciężar. Nie udźwignę. I taka mnie naszła teraz refleksja, że całe to rozważenie zmierza w jednym, nieuniknionym kierunku. Co z tym zrobić? No co z tym zrobić? Co zrobić by nie za szybko w to wkurwienie wpadać? Co zrobić by błahostki nie były aż tak natrętne? Trzeba otóż zniwelować powierzchniowe napięcie międzykomórkowe. Jest na to tylko jedno lekarstwo - zaczynam coraz silniej odczuwać fizyczny brak kobiety.

Siedzę wczoraj między jedną a drugą dawkę alergenu w korytarzu przed gabinetem. Na uszach żarówisto pomarańczowe ulubione słuchawki. I na krótką chwilę nachodzi mnie ten stan w którym odrywam się od rzeczywistości. To taki stan kiedy wszystko zwalnia. Patrzysz na otocznie i wydaje się takie nierealne. Patrzysz na to co jeszcze chwilę wcześniej atakowało natręctwem dźwięków i zdarzeń a teraz jest obojętne. To tak, jak nieraz w filmach gdy ktoś tam patrzy na akcję która przesuwa się w zwolnionym tempie. To takie coś właśnie. Siedzę więc sobie i patrzę. Wolny, spokojny, wyluzowany, rozparty w fotelu. Głowa rytmicznie kiwa w takt muzyki. I rozglądając się na boki dostrzegam wzrok podążającego za mamą małego, może trzy - cztero letniego, szkraba. Nasze spojrzenia spotykają się. Idzie z otwartą paszczą. Tak jak to tylko takie może trzy - cztero letnie szkraby iść potrafią. Zapatrzony w jeden punkt, bez świadomości czy za następnym krokiem nie jest ściana o którą zaraz rozwali swoją małą trzy - cztero letnio szkrabową buźkę. Patrzymy na siebie. Nie wiem czy dla niego też wszystko odbywało się w zwolnionym tempie tak jak w filmach. Ale dla mnie ta chwila była bardzo długa. Tak jakbyśmy w tej chwili byli na świecie tylko my. On zapatrzony, ja patrzący. I taka mnie refleksja naszła po wszystkim. Bo przecież mamy kupę wspomnień z dzieciństwa których wytłumaczyć nie potrafimy, takich które nie wiadomo dlaczego pamiętamy. Wydarzeń błahych, nieważnych a jednak zapamiętanych. I taka mnie refleksja naszła. Czy ten podążający za mamą mały, może trzy - cztero letni, szkrab zapamięta tego dziwnego, rozpostartego w fotelu z dziwnym wzrokiem człowieka, kiwającego rytmicznie głową z żarówisto pomarańczowymi słuchawkami? Może? A może w tamtej chwili widział we mnie jakiegoś bajkowego czarnoksiężnika?
Tak apropo kocham dzieci zwłaszcza te trzy - cztero letnie szkraby.
A muzyka była.

niedziela, 13 listopada 2016

Ścieżka 416 Do przodu

Metro. Popołudniowy szczyt powrotny. Skład simensowski. W sumie zaczynam go nawet lubić. Jeszcze tylko żaby w nim tak nie wiało. Ale poza tym jednym minusem zaczynam go nawet lubić. A więc skład simensowski. Możesz łazić tam i z powrotem, no chyba, że jest ścisk taki, że nie możesz. Ale tak w ogóle to możesz łazić tam i z powrotem. A więc skład simensowski. I o dziwo o tej porze nawet pustawy. Pustawy na tyle, że jest nawet siedzące. Jeszcze tylko czujnie dookoła czy nie ma tych co im się należy i siadam. W sumie mi należy się już chyba też. Też zmęczony jestem i stary na tyle, że mi się należy. To siadam. Na przeciwko sześć innych osób które uznały, że im się należy. Nie wiem czy z tych samych powodów im się należy co mi, ale siedzą. Jak zwykle w takich sytuacjach patrzę po okolicy co, kto, z kim, z czym. Zatrzymuję się na kolesiu z gazetą. Gazeta kolorowa. Taka z błyszczącymi stronami. Aż się świeci. A na okładce tej błyszczącej, kolorowej gazety pan Krychowiak i jego ślicznotka. Śmieją się do mnie swoimi białymi jak proszek do białego ząbkami. Pięknie wyglądają. I jak szczęśliwie. A do tego uśmiechu dokładają wyciągnięte nadgarstki z jakimiś superowymi zegarkami. Patrzę na pana Krychowiaka. Patrzę i zaczynam mu zazdrościć. Kurczę. Jak ja mu zazdroszczę. Mieszka sobie w pięknym Paryżu, gra w fajnym klubie w jedną z fajniejszych gier zespołowych. Znaczy się robi to co lubi. Do tego ma z tego kupę hajsu. Nie martwi się tym zbytnio. No i ma przede wszystkim fajną ślicznotkę. Czy może być coś lepszego w życiu? No nie może. Jeny, jak oni pięknie wyglądają. Jeny, jak ja mu zazdroszczę. I patrzę na pana Krychowiaka i jego ślicznotkę. Jeny, jacy oni są szczęśliwi. Są szczęśliwi. Też tak chcę. I gdy moje wewnętrzne marudzenie, że też tak chcę osiąga maksa nagle odzywa się nowe spojrzenie. Nagle przychodzi refleksja i myśl czy ja bym potrafił tak żyć? Czy mógłbym, czy byłbym w stanie uśmiechać się swoimi białymi jak proszek do białego ząbkami? Uśmiechać się gdy w tym samym czasie, gdzieś tam w innych rejonach świata toczą się wojny, a ludzie nie mają co jeść? I nagle staje się to szare. Ta błyszcząca, kolorowa gazeta staje się szara i sztuczna. Nie, nie potrafiłbym. Nie potrafiłbym czerpać z tego wszystkiego i się tak uśmiechać gdy gdzieś tam na świecie ktoś cierpi i płacze. No nie potrafiłbym. Podobno ( tak gdzieś czytałem ) trzeba korzystać z tego co dał los bez oglądania się za siebie. Podobno to co dostali lub nie inni, to jest ich gdzieś tam kiedyś podjęta życiowa ścieżka doświadczania życia. I podobno w ostatecznym rozrachunku nieszczęśliwi nic nie tracą na szczęściu szczęśliwych. No podobno. Nie potrafię jednak zacząć żyć wg tego podobno. Ciągle i wciąż mam biedę i cierpienie z tyłu głowy. Odwracam więc wzrok od uśmiechniętego pana Krychowiaka i jego ślicznotki. Ich widok zaczyna mnie drażnić i irytować. Jeszcze trochę i znielubię ich kompletnie. A przecież pana Krychowiaka lubię bardzo za to co robi z orzełkiem na piersi. Metro zatrzymuje się na stacji. Wchodzi dziwny człowiek. Staje po środku i zaczyna opowiadać jak to miał dwie trepanacje czaszki, jak to z tego powodu stracił pracę, przez co nie ma na życie a na koniec pokazuje sporych rozmiarów guza prosząc o wsparcie. Ale nie o pieniądze. Prosi o jedzenie. Metro. Skład simensowski. W składzie simensowskim sześć siedzeń po jednej stronie i sześć po drugiej. Wszystkie zajęte czyli dwanaście osób. Do tego parę stojących przy drzwiach. Różni. Młodzi, starzy, kobiety, mężczyźni. Jedni zauważyli go oficjalnie, inni słuchają udając, że go nie ma. I gdy kończy swoją przemowę zalega nieprzyjemna cisza, a w głowach tych co słuchali oficjalnie jak i tych co udawali, że go nie ma zaczynają krążyć myśli. Prawdę mówi czy ściemnia? No ale guza ma, pokazał. Ale czy to powód do żebrania? A może wykorzystuje, naciąga? Na pewno naciąga. Niech się lepiej weźmie do roboty, nikt nie ma lekko. I gdy te myśli krążą, gdy ci co rozmawiali i przerwali na chwilę wracają do rozmowy nagle chłopak który nie podniósł ani na chwilę wzroku znad książki nadal nie podnosząc wzroku znad książki sięga do plecaka i daje mu 7 Daysa. Po chwili dostaje jabłko. A potem jeszcze 2 czy 5 zł. A potem jeszcze 10 zł. A potem jeszcze kolejne 10 zł które bierze z niepewnością jakby nie wierząc w to co bierze. I na jego twarzy na tą krótką chwilę zagościł uśmiech. Podziękował i poszedł dalej. Metro. Popołudniowy szczyt powrotny. Skład simensowki. W sumie nawet go lubię.

sobota, 5 listopada 2016

Ścieżka 415 Do przodu

Miałem w ubiegłym tygodniu sen. Ze środy na czwartek tydzień temu. Sen straszny. Taki z typu koszmarów w których budzisz się z krzykiem. Tak w ogóle sny to mój konik. Ale konik niespełniony. Całe życie bardzo dużo od nich oczekiwałem i oczekuję nadal. Całe życie miałem nadzieję i mam ją dalej, że czegoś się z nich dowiem. Dowiem o sobie, o przyszłości, o przeszłości. Całe życie zgłębiałem wiedzę na temat snów i zgłębiam ją nadal. Całe życie zazdrościłem i zazdroszczę nadal tym którym sny pomagają, sny dają wiedzę, tym którzy mają sny w kolorach tęczy. Zazdroszczę bo jak do tej pory nic z oczekiwań moich nie wychodzi. Z całej magicznej strony życia której tak usilnie szukam i w którą tak bardzo wierzę sny zawodzą mnie najbardziej. Nie mam snów które dałyby mi to wszystko. Moje sny są banalne, są głupie i szare. A moje notoryczne poranne zmęczenie wynika zapewne poniekąd i stąd, że za każdym razem, gdy otworzę oczy, doświadczam kolejnego zawodu. Znowu nic, znowu jakieś głupoty, znowu szarość. Ale wracając do tego od czego zacząłem. Takich snów – koszmarów jak ten ze środy na czwartek też nie mam. Ten był drugim w moim życiu. Pierwszy, pamiętam go dobrze i często do niego wracam, miałem jakieś 10 lat temu. Poszedłem wówczas dosyć wcześnie spać. Tak wcześnie, że życie domowe trwało jeszcze w najlepsze. I to w sumie było w tym wszystkim dosyć ciekawe. Bo gdy się z niego wreszcie wybudziłem najbardziej zadziwił mnie fakt, że to wszystko było, że podczas tego snu życie toczyło się swoim zwykłym, normalnym trybem. A jeszcze ciekawsze było to, że w pewnym momencie tego snu te dwa światy jakby się ze sobą połączyły, tak, że to co początkowo było snem, nie było już snem a rzeczywistością. Przyśniło mi się wówczas, że usiadła mi na nogach czarna postać. Patrzyłem na tą postać i czułem, że nie jest to istota dobra. Myślałem wówczas nawet, że może jest to i diabeł ( obecnie wiem, że diabła nie ma – ale wówczas tak pomyślałem ). No i gdy spróbowałem się podnieść poczułem, że nie mogę. Że nie mogę się poruszyć. Napierałem z całych sił, napinałem wszystkie mięśnie ale nic to nie dawało. Ciężar jaki emanował od tej postaci przygniótł, sparaliżował mnie kompletnie. I widziałem całe otoczenie, widziałem to życie domowe wokół, chciałem coś powiedzieć, chciałem coś krzyknąć jednak nie mogłem. Ten ciężar przygniatał mnie nie dając możliwości żadnego działania. Bałem się. I w pewnym momencie miałem całkiem otwarte oczy a ta postać nadal siedział. Czarna, ciężka. Udało mi się oczywiście wreszcie przemóc ten ciężar bo w innym przypadku nie byłbym tu dzisiaj pisał ale wspomnienie, zaciekawienie i poczucie lekkiego strachu czy też niepewności wracało do mnie co i raz. Właśnie, nawet i strachu. Nurtowała mnie ta czarna postać. Ale od nocy ze środy na czwartek w ubiegłym tygodniu nurtuje już, czy raczej przeraża mniej. W nocy ze środy na czwartek w ubiegłym tygodniu miałem otóż taki sen. W moim ulubionym kościele, katedrze św Jana Chrzciciela na warszawskim Starym Mieście, w przedsionku przed drzwiami wyjściowymi stała jakaś starsza pani z dzieckiem i stała Księżniczka. Początkowo mnie tam nie było, tak tylko jakbym na nie patrzył z perspektywy widza. Ale w kolejnym momencie byłem już obecny i otwierałem drzwi by wyjść na zewnątrz. Otwierałem je tyłem, tak, że otwierając nie widziałem co jest na zewnątrz. I gdy już je otworzyłem dostatecznie by móc wyjść poczułem jak zaczyna mnie otaczać jakaś czarna siła. Tak jakby chciała mnie wciągnąć, pochłonąć, unicestwić. Księżniczka i ta starsza pani zaczęły przeraźliwie krzyczeć. Spojrzałem na ich przerażone twarze. To spowodowało, że i ja sam zacząłem się bać jeszcze bardziej. Ale bardziej niż strach, im bardziej ta czarna siła mnie otaczała, tym bardziej czułem potrzebę by zobaczyć czym ta siła jest, co też to jest. I gdy już, gdy już miałem się odwrócić, gdy chciałem stanąć twarzą w twarz, gdy już myślałem, że zobaczę, że poznam, że pomimo strachu który się potęgował wreszcie powiem „teraz przynajmniej wiem z czym mam do czynienia”, ponowny przeraźliwy krzyk Księżniczki i tej starszej pani obudził mnie z tego snu. I kurde, powiem, zły byłem. No zły. Bo choć strach i przerażenie w tym śnie były duże to większą potrzebą niż przerwanie tej przeraźliwej sceny była ciekawość. Ciekawość co też to jest, co też to jest to czarne, to ciężkie, to straszne, to co czyni życie smutnym, złym, nieprzyjemnym. I cholernie zły byłem, że się obudziłem. I nie jestem nawet w stanie opisać podekscytowania jakie czułem gdy układałem się do snu w czwartek wieczorem. Podekscytowania i nadziei, że tej nocy zobaczę to co zostało przerwane nocy poprzedniej. Bo cóż mi zostało. Choć jakaś taka obawa, że być może się doigram rzucając wyzwanie złu to potrzeba stawienia czoła i poznania tajemnicy pociągała mnie bardziej. Wóz albo przewóz. Niestety. Nie poznałem. Znowu sny mnie zawiodły. Znowu zostałem z niczym. Będę pamiętał ten sen, zresztą jak pamiętam sen ze ścieżki 371, ale jakoś tak jako zawód, jako potwierdzenie faktu, że moje sny nie poszerzą mojej o magicznym świecie wiedzy.
A w świcie realnym jak zakładałem tak zrobiłem.
29.10. wprawdzie urządzenie rejestrujące padło na 6,54 kilometrze ale że biegłem starym, znanym szlakiem i ten zarejestrowany pomiar pokrywa się z poprzednimi zakładam że dycha była na pewno
30.10. 11,34 km
31.10. 10,23 km
01.11. 14,07 km
02.11. 04,78 km
Jak więc łatwo policzyć miało być pięć dych w pięć dni i było.
Aha. I jeszcze jedno. Uwielbiam takie akcje. Takie akcje które walą mnie na glebę, walą na kolana. Pokazują jak proste jest to co się proste być nie wydawało. Myślałem otóż i myślałem jak odmienić i wymyśleć nie mogłem. A tu proszę, jeden wyraz i całe wszystko jest zawarte. Genialny to wyraz. I jakże oczywisty. Lubię takie akcje. Lubię gdy coś mnie zaskakuje w tak genialnie oczywisty sposób. Chodzę cały tydzień i się z siebie śmieję. Śmieję się jak łatwo mnie zgaszono, jak łatwo mnie zaskoczono, jak pokazano mi że przecież to takie proste. Takie proste i oczywiste. I śmieję się z siebie, że też kurna sam na to nie wpadłem. Śmieję się z siebie - wiesz Edenlasko?
Aha, i jeszcze jedno. Jak dobrze że Październik się już skończył. nie lubię go najbardziej ze wszystkich miesięcy. A w tym roku był szczególnie brzydki, zimny, deszczowy, wietrzny.