niedziela, 30 sierpnia 2020

Ścieżka 610 Do przodu

W poniedziałek to czy we wtorek wsiadłem do autobusu. Skubany rozkręcił klimę jak diabli. I nim zachowując zadany dystans przepchałem się w inny rejon pojazdu, zimne jony powietrza zakuły mnie aż do szpiku. W środę, to już pamiętam, zaczęło mnie coś w gardle drapać. Lecz, jak teraz widzę i czuję, na swoje nieszczęście zbagatelizowałem to ostrzeżenie. I kurde balans poszłem poszedłem na basen. No i się zaczęło. Dziś / jutro się skończy mam nadzieję ale swoje kurde balans odchorowałem. Już, mimo potów jakie mnie nawiedzają i pisząc to, czuję się lepiej. I kończąc ten beztroski ton człowiek sam sobie stwarza kłopoty. Żebym odpuścił, żebym nie był uparty, i co najważniejsze, żebym nie czuł się niezniszczalny dziś, w sumie to w ostatnie 3 dni nie miałbym tych problemów. Człowiek sam sobie stwarza kłopoty. Już abstrahując od zmarnowanych paru dni, złego samopoczucia, niewygód. Pewny, pewniutki byłem, że to żaden tan tam covid. I choć miałem zamiar nie iść w piątek do roboty to poszłem poszedłem. I wszystko było spoko do czasu gdy przyszła moja dobra koleżanka kadrowa z komunikatem, że jak będę taki w poniedziałek to żebym sobie wziął homeoffice. A potem zabrała moją dobrą koleżankę bezpośrednią przełożoną i poszły. No i się zaczęło. Mój chory umysł mózg zaczął tworzyć scenariusze. Oczywiście scenariusze tylko te straszne. Włącznie z tym o relegowaniu z firmy, z tym, że zaraziłem połowę ludzi, na tym, że ktoś z bliskich moich współpracowników umrze na tenże covid. Kurna chory umysł mózg. Tak to sobie człowiek sam stwarza kłopoty. A gdy na dodatek ma chory umysł mózg … Może właśnie stąd cała ta moja stagnacja. Ciągle jestem tu gdzie jestem. Stoję w miejscu. Mój chory umysł mózg wymyśla najgorsze straszne scenariusze. Zbiera dane, wtłacza, przelicza i na końcu wypluwa jedno bojaźliwe – nie. Nie warto, nie ryzykuj, nie kombinuj, nie trać tego co masz, nie zyskasz. Nie Nie Nie. Więc jestem nadal tu gdzie byłem rok temu, dwa, trzy, cztery, pięć. I cały czas o niej myślę. Nie ma dnia żebym o niej nie myślał. Nie mogę się od niej uwolnić. Myślę co robi, myślę co myśli, myślę jak wygląda, myślę czy mnie jeszcze pamięta, myślę czy jest szczęśliwa. To myślenie nie daje mi żyć. Ciągle mnie prześladuje, ciągle zaprząta chory umysł mózg. To jest jak jakiś kaganiec czy kajdanki krępujące każde słowo, każdy ruch. Wprawdzie każdą taką myśl kończę krótkim – jebać to. Jednak ta myśl zaraz znowu wraca, zaraz znowu się pojawia. Chodzę bez celu, nie wiem za co się wziąć, na wszystko brak mi sił, brak mi zapału. A najgorsze z tego, że powoduje frustrację, złość, wściekłość, nerwowość. Wszystko mnie delikatnie to ujmując wkurza. Chodzę naładowany i tylko czekać aż wybuchnę. Nic we mnie spokoju, nic we mnie opanowania, nic we mnie luzu. Generalnie mam wszystkiego dość. Kurde ludzie jakoś potrafią zapomnieć, jakoś zacząć nowa, nie płakać nad rozlanym mlekiem. Ależ mnie to wkurwia, że ja nie potrafię. A w codzienności jak to zauważyli już i inni jeżyki odleciały. Zaraz odlecą bociany, zaraz zrobi się cicho i szaro. Kolejne stracone lato za mną. Niby byłem trzy razy w Nadmorzu, niby najeździłem się motórem ale jakoś cały czas odczuwam niedosyt, cały czas czegoś mi brak. Nie wiem czego. Tzn wiem czego – brak mi szaleństwa. To ja – rozważny, ułożony, rozsądny, grzeczny … bla bla bla.

sobota, 22 sierpnia 2020

Ścieżka 609 Do przodu

Lubię, uwielbiam taką pogodę. Wysysam gorące kawałki z każdego słonecznego promienia. Ciepło to życie. Upał to spokój. Wszystko zwalnia. Staje się błogie i spokojne. I, że tylko nie ma mnie w Nadmorzu. Jestem jak kameleon. Zastanawia mnie moja moc przystosowawcza. Nie wiem jak ale wpadam w coś i w tym żyję. Jeszcze do niedawna pod niebiosa wychwalałem życie w pandemii. I z obawą wyczekiwałem jej końca. Teraz żyję błogo w popandemii. I tylko dziw mnie bierze, że pandemia niby większa, a nikt nic nie zamyka. Nie piszą ludzie notek – bo nie piszą. Raz dziennie przynajmniej zamyślam się co tam u nich. Z dnia na dzień jednak coraz mniej. Już nie jestem jak kiedyś. Kiedyś ważyłem słowa i wygląd. Każda chwila była podporządkowana dobremu wizerunkowi. Co kto powie, co pomyśli. Już nie jestem jak kiedyś. Teraz już nie muszę być akceptowany przez wszystkich. W sumie mogę być akceptowany przez nikogo. Bo w sumie chrzanić. Kto nie z nami ten przeciw nam. Chrzanić wszystkich. Już nie muszę zabiegać o nic. I tylko, zastanawiam się kiedy wrócę do fryzjera – ostatni raz u fryzjera byłem w połowie marca – więcej grzechów nie pamiętam. Łokieć boli. To już drugi miesiąc. Cały czas czekam aż samo przejdzie. Czas leczy wszelkie rany. I ciała i duszy. Kolona uleczył. Poprzedniej miłości jeszcze nie. W piątek na Starym Mieście – choć to w sumie Plac Zamkowy – postanowiłem, że na starość, jak będę jeszcze żył, będę przychodził tam z leżakiem. Już trzy razy byłem w Nadmorzu i trzy razy nie tańczyłem na plaży. To nie skleroza. To tylko ta cisza i te fale które tak mnie zamyślają, że zapominam zatańczyć na plaży. I ciekawe tylko czy pojadę jeszcze czwarty raz, i czy znowu zapomnę. Choć to jeszcze nie koniec chodzi za mną smutek, że to już w sumie koniec. Jaskółki siedzą na drutach. Lato minęło, a u mnie nic się nie zmieniło. Nadal na coś czekam. Tylko nie wiem na co. Brakuje mi snu. Brakuje mi dobrych snów. Brakuje mi magii. Brakuje mi wiary w duchy, wiary w anioły. Tak mało nieba i tak mało gwiazd nie widziałem już dawno. Nawet żadnej spadającej nie widziałem. Ale żadna strata – te które widziałem w latach poprzednich i tak nie spełniły życzeń. To już ponad rok jak nie wąchałem alkoholu – kto by pomyślał. I chyba czas najwyższy nawalić się do nieprzytomności. No ciekawe co z tego wyniknie. A w rzeczywistości po nocnej wizycie gościa spojrzałem wstecz. I zobaczyłem jak zaraz potem mnie jebło. Jak zobaczyłem się wystraszyłem. Oby to się nie powtórzyło … i zapomniałem. W poniedziałek mnie jebło. W klatę, tak raczej na lewo niż centralnie – i się wystraszyłem. Jakiś strachliwy jestem. P.S. Co ja wypisuję za bzdury, że nie ma magii. Przecież piszę o niej – więc jest. Nie trafi za mną. P.S. Miało padać o 20, jest 22 i właśnie zaczyna padać. P.S.update. Co ja piszę, że ludzie nie piszą - właśnie spojrzałem – Kania napisała. Ależ się cieszę. Jak pojadę czwarty raz do Nadmorza to jej podeślę fotkę. A jak nie pojadę to podeślę z nieNadmorza. To że nie przesyłałem, tak gwoli jasności, to tylko efekt mojej skromności. A w sumie raczej gwoli jasności jaśniejszej niskiej samooceny. Bo gdzie ja tam i z czym mianowicie.

niedziela, 9 sierpnia 2020

Ścieżka 607 Do przodu

Czas chyba najwyższy skończyć z tą obłudą. Czas chyba powiedzieć to, co siedzi gdzieś tam głęboko we mnie. Czas skończyć udawanie. Czas najwyższy powiedzieć wprost i otwarcie. Czas powiedzieć szczerze po co chcę wygrać w totka. To takie opowiadanie, że zrobię tyle dobrego, że tylu osobom pomogę, że nie chcę tego dla siebie, że będę dalej żył skromnie i uczciwie. Skromnie i uczciwie żył dalej będę – to nie ulega wątpliwości. Zrobię dużo dobrego i wielu osobom pomogę – z pewnością. Ale tak naprawdę, tak bez ściemy głównym i najważniejszym powodem dla którego chcę wygrać jest przemożna chęć ujrzenia pewnych twarzy. Chcę zobaczyć na tych twarzach wkurwienie. Chcę, pragnę, marzę o tym żeby te twarze były wściekłe, żeby przeklinały świat, los, Boga. Chcę żeby ta moja wygrana zatruła im życie. Żeby mnie nienawidziły, żeby kipiały złością na mój widok. Chcę żeby jedynym skojarzenie ze mną było dla nich: farciarz kurwa pierdolony. Chcę żeby rzucały na mnie wściekłe spojrzenia gdy będę siedział z bułką na ławeczce Starego Miasta. Chcę żeby życzyły mi najgorszego gdy smażył kiełbasę nad ogniskiem na plaży. Chcę żeby mi podstawiały nogę gdy będę biegał swoje dyszki. I chcę żeby się wylało z nich to co w nich siedzi. Chcę żeby odsunęli się ode mnie wszyscy zazdrośnicy którzy teraz, jako tako, się przy mnie trzymają. Chociaż … przecież tak naprawdę przy mnie nikogo nie ma – kto więc miałby się odsuwać. Tak naprawdę jedyną osobą jaka przy mnie trwa, mimo bólu i cierpienia jakie jej zadaję, jest moja mama. No ale to zupełnie inna sprawa. Tak więc pieprzyć całą resztę. Niech mnie nienawidzą, niech mnie przeklinają, niech mój widok wywołuje u ich odruch wymiotny. I niech się ukażą fałszywi przyjaciele , niech przyjdą, niech pokażą swoje prawdziwe oblicze. Bo o ile wielu znienawidzi, myślę, że będzie i kilku którzy sobie przypomną o moim istnieniu. Chciałbym ich poznać.

niedziela, 2 sierpnia 2020

Ścieżka 606 Do przodu

W czwartek tydzień temu pokochałem Motóra na nowo. Tzn zawsze Go kochałem ale ostatnio jakoś tak już zmęczony byłem tą miłością. Nawet jakieś myśli, że może by Go sprzedać nachodzić mnie zaczęły. Jednak ostatecznie kończyło się na refleksji: przecież to by było jakby przyjaciela sprzedał. Trwałem więc w tej miłości przyjaźni raz lepiej raz gorzej. No ale w czwartek tydzień temu, wracając po raz kolejny z wypadu nad morze pokochałem Go na nowo. Bo tak – byłem znowu – w tym roku już po raz trzeci – przy czym po raz drugi Motórem z namiotem – nad morzem. O tym, że było fajnie, że było za krótko pisał oczywiście nie będę, to oczywistość oczywista oczywiście. Ale tego jak się wracało nie zapomnę nigdy. Motór szedł jak strzała przez co pobiłem rekord wszech czasów czasu podróży. 317 km przejechałem z dwoma przystankami w 4 godziny i 10 minut. I co najważniejsze bez zmęczenia. Po tych 300 km zsiadłem jakbym wcale nie wsiadał. Zsiadłem ale w sumie mogłem jechać, jechać i jechać. To było bardzo przyjemne – zapomniane – a może wręcz nowe – odczucie. I refleksja mnie naszła, jak to refleksje mnie zawsze nachodzą. Refleksja, że w sumie przecież to nie Jego wina. Przecież to, że mokłem i kląłem na czym świat stoi to kwestia pogody – nie Motóra. To, że jazda była ciężka i długa to kwestia wiatru i dróg, bo co jak co ale chyba pierwszy raz z tych wszystkich razów moich podróży nad morze i powrotów miałem z wiatrem – nie pod wiatr. To, że bolą mnie plecy, tyłek, ręce to kwestia mojego starego ciała – nie Motóra. I taka mnie jeszcze refleksja naszła, jak to refleksje mnie nachodzą - na koniec. Refleksja, że tak jest z przyjaciółmi. Bierzemy kogoś w określonym celu, z określonymi oczekiwaniami, określonymi wymaganiami. Lecz potem, gdy czy to czynniki zewnętrzne, czy też my sami zaczynają / zaczynamy te oczekiwania zakłócać robi się źle w przyjaźni, robi się niewygodnie, robi się nijak. A to trzeba tylko kochać. Trzeba tylko pamiętać to co było na początku. Pamiętać po co kogoś pokochaliśmy, dlaczego i za co. Pamiętać mimo niesprzyjających okoliczności zewnętrznych, niesprzyjających nas samych. W codzienności boli mnie łokieć. Cholernie boli. To zapewne wynik ponadprzeciętnej ilości kilometrów nakręconych na Motórze właśnie. Nakręconych głównie w korkach, między samochodami gdzie ciągłe i równocześnie operowanie manetką gazy i dźwignią hamulca dać może nieźle w kość. A, że dodatkowo jakiś czas temu oberwałem w tenże łokieć bokenem, po czym całkiem niedawno tymże łokciem przywaliłem ostro w futrynę jak ostatnia fajtłapa to to, że boli nie ma co dziwić. W noc z 30 lipca na 31 lipca nawiedził mnie nocny gość. I może mógłbym przejść nad tym do porządku dziennego, mógłbym powiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają, mógłbym pomyśleć, że to zwykła sprawa, dla mnie to jednak nie jest zwykła sprawa. Zwłaszcza gdy wspomnę w noc z 31 lipca na 1 sierpnia dwa lata temu kiedy to nawiedził mnie gość taki sam. I może mógłbym powiedzieć, że to zwykły przypadek, może wyjątkowy zbieg okoliczności jednak mi nie daje to spokoju. Tym bardziej, że ostatnimi czasy jakoś tak mnie naszło wspomnienie gościa sprzed dwóch lat, wspomnienie z refleksją – kurde, jakie to było dziwne. No więc teraz mam dziwne podwójnie. No i na koniec, po euforii powrotu i powrotu zauroczenia Motórem w ubiegłą soboto niedzielę dopadła mnie słabość. Nie lubię takich dni – zresztą kto lubi. Wstajesz rano i od samego wstania nie masz siły, nie masz entuzjazmu, wszystko cię wkurwia. Rzeczy lecą ci z rąk, przewracają, zaczepiają, giną, zawodzą. Wszystko czego wówczas pragniesz to skończyć to wszystko. Mimo słońca za oknem, mimo względnego spokoju, mimo że kosmici z Moto GP wrócili do ścigania – wszystko czego chcesz to zakończyć to wszystko. I o ile kiedyś może i bym to zakończył – teraz, po tym co przeszedłem, mając świadomość, że żyję mimo tych przejść – zły, bo zły – zdegustowany, bo zdegustowany – po prostu przeczekuję i żyję dalej. Teraz w takich chwilach myślę o Warszawskich Powstańcach. O tym co oni musieli mieć w głowach, w tych trudnych chwilach co musieli myśleć. Gdy po euforii i radości przyszła chwila klęski, chwila upokorzenia, chwila rozpaczy. I teraz, wsiadłem w pociąg, pojechałem do ukochanej Warszawy by w ciszy i zadumie oddać Im cześć. I już nie raz o tym wspominałem, nie raz się temu dziwiłem. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale za każdym gdy zaczną wyć syreny, zaczną bić dzwony zaczynam tak płakać, mieć tak oczy pełne łez, że aż dziw. A teraz, gdy stałem na Placu Zamkowym płakałem jak nigdy wcześniej. To był istny potok łez. Potok nie do opanowania. Bardzo to dziwne. Nawet teraz, gdy to piszę, po moich policzkach spływają łzy. Tyle. P.S. Notka pisana w pociągu powrotnym. A ostatnią drogą nad morze tak sobie daliśmy w kość z Motórem jadąc przez Brodnicę i Malbork jak nigdy wcześniej.