środa, 18 października 2017

Ścieżka 470 Do przodu

Maruda.
Maruda, maruda tak na mnie wołają, ludzie którzy wcale mnie nie znają. Bo ja nie jestem maruda. Jeżeli już, jeżeli już na coś narzekam ( a narzekam ) to nie jest to przejaw marudzenia, to jest objaw wkurwienia. Tak właśnie – wkurwienia. Bo wkurwia mnie ten świat, temu zaprzeczał nie będę. Wkurwia mnie to jak jest zorganizowany. Wkurwia mnie jak na niego patrzę. Wkurwia mnie jak patrzę na choroby, jak patrzę na biedę, wkurwia mnie jak patrzę na przemoc i wkurwia mnie jak patrzę na bezsilność. W szczególności swoją bezsilność. Tak więc wkurwia mnie ten świat. A właściwie, tak naprawdę i tak, że strach się nawet przyznać, to wkurwia mnie Bóg. Wkurwia, czy też wkurwił kiedyś i od tamtej pory mamy ze sobą na pieńku. Tzn ja mam, bo jego to pewnie wali czy taki ktoś jak ja jest na niego wkurwiony czy nie. Tak więc jestem wkurwiony na Boga. I darować mu nie mogę tego co się kiedyś działo, tego co się dzieje teraz, i tego na co jest mi dane co dzień patrzeć. Więc gdy szedłem ostatnio spacerkiem i gdy na drodze mojej stanął kościół naszło mnie by wejść. By jak za dawnych lat wejść ( bo za dawnych lat wchodziłem często ). Ale wejść nie jak za dawnych lat po prośbie czy pokucie ale żeby mu nawrzucać. Teraz właśnie prosto w twarz powiedzieć mu co myślę. Wszedłem, uklękłem i ... I powiedziałem, powiedziałem wszystko. Powiedziałem: dziękuję Boże. Dziękuję za sezon. Sezon krótki może ale syty. Dziękuję Ci, że ze wszystkich tras wróciłem cały. Dziękuję Ci, że nie spotkało mnie nic złego. Dziękuję, że Rumak niezawodny i trwały był, że mogłem na nim polegać na każdym kilometrze drogi. Dziękuję Ci Boże, że Księżniczka zdrowa jest. Że układa sobie życie, że w szkole daje radę, dziękuję, że wszystko ma pozaliczane. I dziękuję Ci przede wszystkim, że nadal ze mną rozmawia, i że rozmawia się nam coraz lepiej. Dziękuję Ci również Boże, że i ja zdrowy jestem. Że jestem silny, że sprawny, że wysportowany, że postawny i że przystojny trochę też. Że daję radę jako tako ciągnąć ten wózek i że się nie poddaję. Dziękuję Ci również za to, że mądry jestem, że rozważny, ustatkowany, że umiem pomagać słabszym, że na nieszczęście ludzkie wrażliwy. Dziękuję, że mam pracę, że pozwala mi ona wiązać koniec z końcem i że zadowolenie czasami też daje. I dziękuję Ci Boże za mamę. Za człowieka który jest ciągle ze mną, że mnie kocha miłością nieskończoną pomimo tego co jej robię. Boże jak ja ją ranię, Ty wiesz jak wiele bóle zadaję, Ty wiesz. Dziękuję Ci Boże za dobro które mnie spotka, za dobrych ludzi których spotykam i za dobro które spotyka też czasami ludzi i z mojej strony. Bardzo Boże Ci za to wszystko dziękuję. Tak właśnie mu wtedy powiedziałem. Nie wiem dlaczego. To wyszło jakoś tak bez myślenia. To mnie samego zaskoczyło. Bo tak jak dzisiaj, nigdy nie wiesz co cię spotka. Dzisiaj spacerując po mieście naszła mnie refleksja, że nigdy, ale to nigdy nie wiesz co przyniesie jutro, co się wydarzy dnia następnego po przebudzeniu. Bo czy ja, ja sam, kładąc się wczoraj wieczorem do snu, ja sam, klnąc przed zamknięciem oczu na wszystko co możliwe mogłem przypuszczać, że dzisiaj będzie tak jak właśnie było. Huj w dupę – takie były moje słowa wczoraj ostatnie. A dzisiaj? A dzisiaj, gdy w którymś tam odcinku spaceru wszedłem do parku, gdy do niego wszedłem mogłem powiedzieć tylko jedno: czy o możliwe? Czy to możliwe żeby było tak przepięknie? Czy to możliwe żeby było tak zakurwiście pięknie? W tym parku który lubię, który i tak mi się podoba co dnia, w którym tak często pokonuję te kilometry biegając. Czy w tym parku, pięknym parku co dnia, może byś jeszcze tak zakurwiście piękniej? Ależ był piękny. Tego się opisać nawet nie da. Tzn da ale to trzeba by książkę napisać. Siadłem na ławeczce. Spojrzałem na żółtych liści dywan, spojrzałem na słońce w koronach drzew, spojrzałem na setki meszek wirujących w słońca tego promieniach, spojrzałem na fontannę szumiącą w oddali, spojrzałem na dziewczynę leżąca na kolanach chłopaka, spojrzałem na dzieciaki skaczące z radosnym wrzaskiem po drabinkach, zjeżdżalniach i huśtawkach, spojrzałem na ich, z pełnymi przerażenia w oczach, mamy, spojrzałem na młodzieńca gnającego rowerem, i na panią z pieskiem też spojrzałem. Czy to nie było piękne? Czy to nie było wspaniałe? Czy to nie było szczęśliwe? Było. To było zakurwiśie takie jak miało być. Świat może być taki piękny, taki wspaniały, taki szczęśliwy. Może być, i ja to wiem i wkurwiam się tylko jak taki nie jest. Bo on może być taki. Taki jak dzisiaj. Z takimi nawet niby błahymi sprawami. Takimi nawet butami. Szukam takich od pół, a może i całego roku. I w sklepach i w necie, wszędzie. A, że za takie nie zapłacę więcej niż 160 poszukiwania trwają i trwają i trwają. I już nawet w desperacji kupić miałem jedne za 199. I gdy pytam przedwczoraj kolegę gdzie kupił podobne, i gdy z pewnym na samego siebie rozbawieniem odpowiada, że w CCC, bo i ja nigdy bym nie pomyślał, że kupi buty w CCC ( bez obrazy dla CCC ), i że z kartą klienta zapłacił tylko 130, i gdy wchodzę tam dzisiaj, i gdy znajduję tam idealne jak dla mnie, i gdy dowiaduję się, że do niedzieli jest 40 % obniżki z kartą klienta, i gdy na przesłaną od niego MMS-em kartę kupuję je za 119,99 to myślę, że świat może być dobry. I gdy wchodzę dzisiaj do Stokrotki tylko po mleko i czosnek na moje przeziębienie. I gdy przechodząc alejką do kasy rzucam mimochodem na kosze na bieliznę. I gdy dowiaduję się, że są w promocji, i gdy dostaję potwierdzenie, że jak kupię ale okaże się, że nie pasuje w tą małą szczelinę w mojej łazience to mogę zwrócić, i gdy okazuje się, że pasuje jednak, że pasuje idealnie, że jest taki jakiego szukam od pół roku to myślę, że świat może być dobry. I gdy pakując foliowy worek po koszu tym na dno szafy, bo przyda mi się jeszcze, na dnie szafy tej znajduję preparat do zabezpieczenia skóry to śmieję się jaki ten świat może być szczęśliwy. Bo wymyłem w ubiegłą sobotę motórową skórę z much i komarów, a tylko ten kto motórem jeździ wie ( no może jeszcze jaskółki i jerzyki wiedzą ) ile tego cholerstwa żyje. I gdy nasmarować ją czymś zaplanowałem, i już nawet we wtorek do sklepu się wybrałem by siuwaks do tego zakupić, nie zdążyłem jednak wówczas bo jakiś pacan zostawił siatkę w metrze i gdy dopiero po przybyciu saperów którzy orzekli, że ziemniaki nie wybuchną metro ruszyło to nie zdążyłem. I gdy dzisiaj znalazłem siuwaks taki, całkiem dobry, na dnie szafy, całkiem przypadkiem, siuwaks o którym zapomniałem to myślę, że świat może być szczęśliwy. I gdy dzwoni dzisiaj Suchy, i gdy pyta czy idę z nimi na mecz, i gdy pomimo tego, że nowa karta kibica wyrzuca błąd przy zakupie biletów, i gdy próbujemy na starą, i gdy okazuje się, że na starą się udaje, i gdy ostatecznie mimo tego, że mówiłem, że nie kupię już biletu na mecz za 160, kupuję ten bilet za więcej to myślę, że świat może być piękny. Bo i 160 i więcej warto wydać by iść z Suchym, i z jego ekipą na mecz ( a ma być nas tam naście luda obu płci ). I gdy idę też dzisiaj do elektronicznego z wtyczką którą kupiłem za całe 3,5 w sobotę, a która okazała się nie taka. I gdy spodziewając się znaczącego spojrzenia i dąsów uprzejma pani wymienia mi ją na właściwą dodając przy okazji: teraz ma pan nawet złotą ( znaczy kolor, tamta była srebrna ) to myślę, że świat może być dobry. Więc niech sobie mówią ci co mnie nie znają maruda. Niech sobie mówią. Nie, nie jestem maruda, ja jestem tylko wkurwiony. Wkurwiony jestem gdy widzę ten świat takim jaki jest. Gdy go takim widzę, a wiem, że może być inny, może być taki jak dzisiejszy, dobry, piękny, szczęśliwy, dla każdego, nie tylko dla mnie. Dzień w którym spokojnie mogę ponownie wejść do kościoła, mogę uklęknąć i w przeciwieństwie do poprzedniego razu, mogę w pełni świadomy wypowiadanych słów powiedzieć: Dzięki Stary.
P.S. Jedynie co to szkoda mi, że pobiegać dzisiaj nie mogłem ale to taki mały szczegół.

niedziela, 15 października 2017

Ścieżka 469 Do przodu

Przypomniał mi ostatnio telewizor jedne taki film. Film na który kiedyś kiedyś wybrałem się do kina. I notkę nawet wtedy o tym napisałem na starej dobrej Interii. Teraz jednakowoż jak mi ten telewizor film ten przypomniał uwagę moją przykuł jeden temat, temat ukazanego tam psychopaty. Temat który nie stanowił wówczas tematu dla mnie żadnego, a jeżeli już to wzbudzał jedynie odrazę. Teraz jednakowoż, gdy na film ten trafiłem, trafiłem na moment gdy postać ta planowała swoją zbrodnię. Planowała precyzyjnie, planowała dokładnie, planowała z dbałością o najmniejszy nawet szczegół. I myśl taka mnie naszła. Myśl mianowicie, że coś z takiego otóż psychopaty w sobie mam. Mam tą cholerną dbałość o najmniejszy nawet szczegół. Nie wieszam już wprawdzie skarpetek po praniu parami, ale w takim np. pisaniu wszystkie ś, ć, dź itd. muszę posprawdzać. Strasznie mnie to czasami męczy. I strasznie wpędza w złość. Nie mogę się rozluźnić, nie mogę się odprężyć, nie mogę sobie odpuścić. Chodzę jak ta tykająca bomba. Bomba którą na dodatek skrzętnie kontroluję. Bomba która nie wybuchnie, o nie, bomba ta nie wybuchnie. Wpędzi mnie w doła, zrujnuje samozadowolenie, wywoła odrazę, ale nie wybuchnie. Bomba która ściśnie mięśnie karku, która skróci oddech ale nie wybuchnie. I chodzę taki zgarbiony. Plecy mnie bolą, kark napierdziela, słowa nie wypowiadam by nie wypowiedzieć czegoś niestosownego, nie spotykam się z nikim, na nikogo nie otwieram. A jak już coś powiem to zazwyczaj żałuję. Żałuję potem długo i wpędzam w frustrację. Teraz właśnie w frustrację taką wpędzony właśnie jestem. W piątek palnąłem jak idiota. Darować sobie nie mogę i głupio mi strasznie. I zastanawiam się skąd u mnie taka wypowiedź, i po co w sumie. W błahej, w przyjemnej w sumie sprawie. Przy okazji tego zastanawia mnie często co i dlaczego mówimy. Jest nieraz tak, przynajmniej ja tak mam, że zastanawiam się dlaczego to czy tamto powiedziałem. Tak powiedziałem bez zastanowienia. Tak jakby coś, czy ktoś powiedział za mnie. Dopiero po fakcie przychodzi refleksja: kurde, co ja gadam. Ile w tym co przeżywamy, ile w tym wszystkim co robimy ( i mówimy ) zwykłego przypadku. A może tylko ja tak mam? Może to kolejna cecha mojej psychopatycznej osobowości? Nie działam ja tylko jakieś dziwactwo we mnie. A więc jestem psychopatą. Jeszcze nie ujawnionym, jeszcze nie aktywnym ale wszelkie przesłanki ku temu mam. Siedzę sam ze sobą, nie nawiązuję kontaktów. Dla otoczenia miły i przyjazny a tak naprawdę zły na cały ten świat.

Wczoraj dopadło mnie przeziębienie. Słaby i zasmarkany jestem. Tak więc sezon rozpoczęty. Myślałem, że w tym roku się obronię, że w tym roku się zabezpieczę, nie udało się jednak. Wątłe to moje zdrowie. Na wszelkie przeziębienia i infekcje podatne. I to też mnie w frustrację wpędza. Wkurza i dezorganizuje spokój. Spokój którego tak bardzo mi trzeba. Siedzę więc wyczerpany, wszystkie czynności jakie do zrobienia mam robię w półświadomości i zastanawiam się po cholerę. Nie ma nic pewnego na tym świecie. No chyba, że śmierć. Myślisz, że już jako tako jest, że może i da się żyć, aż przychodzą takie dni jak te ostatnie i tracisz pewność siebie, tracisz sens, tracisz siły.
W sumie to po co żyję. Jedynie pocieszające to to, że w tej swojej psychopatycznej naturze nie byłbym w stanie skrzywdzić żadnego człowieka ( tzn niewinnego człowieka ) poza sobą. Złapałem się ostatnio na tym, że wszelakie stworzenia fruwające jakie tylko męczą się na szybie szukając wyjścia łapię i wypuszczam na wolność ( łącznie z muchami ). Przypomniało mi się właśnie, że w ubiegłym roku też to robiłem. A w ubiegłym roku much tych było od groma. Aż dziwiło mnie bardzo skąd ich tyle. To było bardzo zastanawiające. Się nawet przez chwilę okrzyknąłem królem much. Więc jak widać i niewinnej muchy nie zabiję. I nawet małej, maleńkiej mrówki. Wyszedłem ostatnio w pracy za budynek. Postać chwilę. I jak wróciłem zauważyłem na bucie mrówkę. I już ją miałem strzepnąć, już ją maiłem strącić na podłogę gdy olśniło mnie, że byłaby to dla niej śmierć. Przecież nie wróci z tego miejsca do mrowiska. To dla niej jak podróż do innego wszechświata. A sama tu zginie niewątpliwie. Wziąłem ją zatem na rękę, wróciłem w miejsce skąd „zabrałem” i wypuściłem w jej świecie.
W ubiegłą niedzielę nasi przypieczętowali awans na mundial. Po 11 latach. Na tym poprzednim jeden mecz zaliczyłem, jeny jak to dawno temu było i jak w sumie nie dawno. Teraz jednak nie zaliczę. W sumie to nic nie zaliczam. Tragedia.
Czas kończyć. Nie biegałem, zmęczony jestem, nos zapchany, łep mnie napierdziela, plery bolą, a perspektywy na poprawę brak.

sobota, 7 października 2017

Ścieżka 468 Do przodu

Wrzesień minął niepostrzeżenie. Mamy tedy październik. Miesiąc który od dawna uznaję za mój najgorszy miesiąc roku. Jaki będzie ten? Zobaczymy. Ludziska narzekają na pogodę. I w sumie mają rację. Bo jest taka, że ręce opadają. Pada, pada, pada. Padało cały wrzesień, wrzesień który jak przypuszczałem wynagrodzi lipca, sierpnia a i czerwca braki. Niestety nie wynagrodził. Ludziska więc narzekają. I w sumie mają rację. Ale co ciekawe nie ja. Ja jadę zalanym deszczem pociągiem i przez zalane deszczem okno patrzę na zalane deszczem warszawskie ulice. Kolorowe światła odbijają się w mokrym asfalcie ulic. Jadę i patrzę. Patrzę na ten ciemny, ale kolorowy zarazem, rozmazany, rozmyty świat. Jadę i patrzę. I słucham sobie. Słucham sobie muzyki ale i słucham siebie. Słucham co mi w duszy gra. Co mi w duszy gra? Ostatnio znowu gra Szustak. Jeny jak On mi gra. Jeny jak On do mnie przemawia. Ten człowiek mówi wszystko co chcę usłyszeć, mówi wszystko co che usłyszeć moja dusza. On mówi wszystko co chciałbym powiedzieć, a powiedzieć nie umiem. Mówi wszystko co usłyszeć chcę, a czego nie słyszałem. Żebym jeszcze tylko potrafił słyszenie to wprowadzać w życie. Gdybym to potrafił. Przejść od słów do czynów. Bo słyszenie to już kiedyś słyszałem. Słyszałem to kiedyś, kiedyś kiedy byłem jeszcze piękny i młody. Przypominam sobie ideały z tamtych czasów. Zapomniane gdzieś, zdeptane w ciągu ostatnich lat ( zdeptane przeze mnie dla jasności ). To miało być inaczej. Zapomniałem. Jak ja to kurde zapomniałem. Teraz sobie przypinam. Teraz jest jednak już za późno niestety. Za późno na tamte ideały. Teraz przede mną inne już życie. I złapałem się ostatnio, kiedyś ostatnio, i od tamtej chwili złapałem się już parokrotnie nawet, na tym, że chyba wiem jak chciałbym, czy też na tym jak mogłoby wyglądać życie moje obecne. Takie bym poczuł się dobrze. Bym poczuł się, boję się nawet użyć tego słowa, szczęśliwie. Złapałem się na tym, że idę sobie, idę lub robię coś i nagle myśl, ooo tak mógłbym żyć, tak to mógłbym być nawet, boję się użyć tego słowa, mógłbym być nawet szczęśliwy. Czy to możliwe? Czasami myślę, że tak. Czasami myślę, że trzeba tylko wierzyć i trzeba czekać. Trzeba czekać. Są tacy którzy twierdzą, że czekać można do usranej śmierci. Więc czy czekać? Patrzę ostatnio na klub któremu kibicuję. Ten który wybrałem za dzieciaka, wybrałem powodowany nie wiem jakimi przesłankami. Ten któremu wierny jestem lat już tyle. Klub który ostatnimi laty dawał tylko rozczarowania. Ale wierzyłem, wierzyłem, że może kiedyś przyjdzie dzień. I patrzę od czerwca, patrzę od chwili kiedy to w sposób cudowny wrócił na salony, patrzę jak jak gra, jak wygrywa, patrzę na pełny ciągle, nowoczesny stadion i ze zdziwienia wyjść nie mogę. Są chwile, że mam wrażenie, że zaraz się obudzę, że zaraz się to skończy. Bo jak to możliwe, jak to możliwe żeby nagle wszystko tak diametralnie się odwróciło. Tak niespodziewanie, tak nieoczekiwanie. Jest tak gdy na ten klub teraz patrzę, że boję się nawet użyć tego słowa, szczęśliwy jestem. Jak to pięknie brzmi, szczęśliwy. I aż się boję, aż w strachu jestem, że zaraz się skończy. Bo teraz, bo dzisiaj powiedzieć mogę, powiedzieć z całą stanowczością, że warto czekać, że warto wierzyć, że warto być wiernym. Bo przyjdzie kiedyś dzień, przyjdzie czas, gdy stanie się tak jak z moim klubem. Będzie wygrywał, będzie grał tak jak lubię - z sercem, będzie grał na nowym pięknym stadionie, będzie grał przy pełnych trybunach i przyjdzie dzień gdy mimo sędziowskich „numerów” będzie liderem.
W codzienności we wtorek zakończyłem chyba sezon. Rumak wymyty, wypolerowany, nasmarowany, rozbrojony stoi pod dachem. Mało pojeździliśmy tego sezonu. Raptem równe 3 tys kilometrów. Ale nie jestem rozczarowany jakoś. Może dlatego, że nie idzie mi już o ilość, a jakość?
Nadal biegam. Wprawdzie tylko w soboty i niedziele ale i to przynosi efekty. Piętnastki daję jakoś radę, a w dyszkach schodzę regularnie poniżej 5:20. Dzięki temu mam motywację na kolejne kilometry. Oby tak dalej. Oby tak dalej.
Jutro mecz na Narodowym. Raz, że powiedziałem sobie kiedyś, że już nie kupię biletu droższego już stówa, dwa, że i tak się zgapiłem więc nie idę. Po wygranej 6:1 w Armenii, po blamażu w Kopenhadze nie ma już śladu i teraz został już tylko mały kroczek do awansu. Obejrzymy w domu, w ciepełku i z herbatką.

niedziela, 1 października 2017

Ścieżka 467 Do przodu

Generalnie to nie mam o czym pisać. Chyba resztki myśli mi dzisiaj wywiało z łepetyny. Ale zapierdzielałem. Cytując Angry Czesława : „Mądre to było?”. Może i nie było ale poniosło mnie. Poniosło jak ostatnimi czasy rzadko czy też wcale. To chyba ostatni z Rumakiem wypad tego roku. Aleśmy zapiżdżali. Generalnie to nie lubię, to nie muszę a przede wszystkim to nie umiem szybko jeździć. Ale dzisiaj mnie poniosło. Zwłaszcza gdy podjąłem wyzwanie jednego Mitsubishi. Dobry skubany był. Zdrowo zapierdzielał. Generalnie jednak został w sznurku samochodów. Zapiżdżałem dalej sam. Generalnie to powinienem być, czy też zamiar był być generalnie teraz w Kaziku. No nie jestem jednak. Doszedłem do wniosku, że to już nie ten czas, już nie ta pora. Jest zimno. I choć słonko ostatni ten tydzień świeciło ładnie, to niestety nie jest to słonko co jeszcze miesiąc temu. A z tym wiatrem to już całkiem nie. Jest zimno. Generalnie w Kaziku ludzi dzisiaj w pytę. Jeny, ileż ich było. Generalnie to aż do wniosku doszedłem, że to błąd był. Lepiej było jechać gdzieś w las czy na łąkę i poleżeć. A wjechałem nawet w las, wjechałem, jednak nie po to by poleżeć a się odlać jednak las okazał się pułapką na której zawrócić nie mogłem. A jak już zawróciłem to się wyglebiłem niestety. No ale jak mam się już wyglebiać to wolę w lesie na piachu niż gdzieś na asfalcie. Poza drobnymi obtarciami na Rumaku, żadnych innych poważnych strat na szczęście nie stwierdzono. Generalnie więc nie jestem aktualnie w Kaziku. Wróciłem późnym popołudniem. Ale tak jak zmarzłem podczas tego powrotu to nie zmarzłem jeszcze nigdy. Kiedyś kiedyś to uważałem, że się nie da jeździć w temperaturze poniżej 18 stopni. No więc dzisiaj wracałem w temperaturze poniżej 12. Ja pierdykam, to była masakra. Ale co by nie powiedzieć kolejna bariera złamana. Dzisiaj jeździłem w temperaturze w jakiej kiedyś uważałem, że się jeździć nie da. Generalnie jak zsiadłem z siodła to stwierdziłem nigdy więcej na nie nie wrócę. Ale generalnie to po gorącej kąpieli teraz myślę : „a może jutro też gdzieś pojadę”. Pojadę, pościgam się może z jakimś Mitsubishi, a może z nikim ścigał się nie będę i pojeżdżę przepisowo. Może poleżę na łące, a może nie poleżę. Może zjem kiełbasy z bułką. A właśnie. Generalnie to lubię tak podczas jazdy kupić gdzieś po drodze kiełbasy, kupić bułki, zatrzymać gdzieś w lesie i zjeść to ze smakiem. Kiedyś kiedyś to miałem to za taki swego rodzaju swój / mój obciach. Nie zatrzymuję się w przydrożnych barach, przydrożnych restauracjach, w macach, w orlenach i innych takich. Ja jak dziki jem kiełbasę z garści w lesie, na poboczu drogi. Zadziwiło mnie jednak gdy patrząc raz ostatnio w telewizorni na taki jeden fajny program motórowy jak zaproszony tam Mariusz Lijewski którego szanuję bardzo, zjada taką właśnie kombinację z prowadzącym ten program kolesiem którego szanuję nie mniej. Się aż zaśmiałem. Mówili nawet, że tak lubią. No ja lubię baaardzo. Dzisiaj jednak zamiast kiełby zapodałem sobie boczuś. Zjadłem więc to jak dziki w poniższych okolicznościach przyrody.




A tak generalnie to mógłbym napisać apropo notki Smoka. Smoka który pisze o rzyganiu na ołtarz. Można i tak. Ale można inaczej. Wszystko można zarzygać, co zresztą większość robi. Ale można też odprawić nabożeństwo. Można, każdą sprawę można zamienić w nabożeństwo. Mieć dobre wino, mieć dobre zapachowe świeczki, mieć lawendowy płyn do kąpieli, mieć dobry olejek i w ogóle mieć dobre chęci. Dobrymi chęciami można zmienić to zarzyganie ołtarza w nabożeństwo, nawet w namiocie. I w sumie można to w nabożeństwo zmienić i bez wina, i bez świeczek, i bez lawendowego płynu, i bez olejku. To wszystko i tak jest w głowie. Z tym, że nasze głowy już są poprute. Porypane przez byle gdzie, z byle kim, byle szybciej i byle do następnego razu. Po prostu byle i już.
P.S. Chociaż po chwili zastanowienia to zostawił bym jednak to wino.