sobota, 26 sierpnia 2017

Ścieżka 462 Do przodu

Wracając jeszcze do wyjazdu. Dobry był. Dobry był w sensie tym, że nie miałem chwil wzruszeń, że nie miałem chwil refleksji, że nie wracałem do tego co było. Jedyną refleksją jaka mi się nasunęła to ta, że takie już moje przeznaczenie. Takie mianowicie, że już mi pisana samotność. Taki mój los. Patrząc tak na tych wszystkich ludzi szukałem mi podobnych. I albo nie umiem patrzeć albo takich podobnych nie ma. Nie potrafię wyobrazić sobie drugiej takiej osoby jak ja. A że doszedłem już jakiś czas temu do wniosku, że ludzie powinni dobierać się tacy sami, to wniosek stąd taki, że samotność mi pisana. Patrzyłem na tych ludzi. Patrzyłem jak są różni. Próbowałem szukać szczegółów jakie ich łączą. Jedni jak na nich patrzyłem pasowali do siebie, inni natomiast zastanawiali co też takiego jest, że coś ich połączyło. Patrząc na ludzi, ludzi w związkach zawsze szukam tych szczegółów, tych elementów wspólnych. Bo jak już wspomniałem, bo jak już pisałem nie raz, wg mnie tylko to co takie same, co podobne może stanowić jedność. Ja wiem, wiem o tych przeciwieństw przyciąganiu, wiem o tym wzajemnym uzupełnianiu się, wiem to, jednak dla mnie takie gadanie, to tylko gadanie. Ja w to nie wierzę. Wierzę natomiast, że żeby być z drugim człowiekiem, żeby móc z nim stanowić jedność, trzeba tego człowieka znać, rozumieć, trzeba wiedzieć co w nim siedzi, a niczego czy też nikogo nie zna się lepiej niż siebie. Więc takiego jak siebie najłatwiej zrozumieć. Najłatwiej go pojąć, najłatwiej spełnić. W pewnym sensie wyjazd ten choć udany, pozostawił pewien niedosyt. Niedosyt taki, że jednak nic specjalnego się nie stało, nic magicznego nie wydarzyło. Żadna cudowna postać nie pojawiła się na mojej drodze. Żadna cudowna postać nie stanęła o północy na pustej plaży. Żadna równie samotna postać nie rozbiła pojedynczego namiotu na biwaku. Bo tak sobie już jakoś tak to w głowie ułożyłem, że musiałaby to być postać z, jak to Smok mówi, pierdolnięciem ( choć nie lubię jak tak mówi ). Takie coś wyjątkowego, takie coś, że zwykłym przypadkiem, zbiegiem okoliczności wytłumaczyć tego by nie można. Wybrałem się jakoś w maju za miasto popatrzeć na gwiazdy. Wjechałem w ustronne miejsce, położyłem na trawie i zacząłem patrzeć w niebo. I pomyślałem wówczas, że musiałoby być to coś właśnie takiego. Takiego, że w tym samym miejscu, o tej samej porze komuś też przyszło by do głowy wybrać się za miasto i popatrzeć na gwiazdy. Taki zbieg okoliczności. Ale czy zbieg okoliczności? Takie raczej przeznaczenie. Wiem, zdaje sobie sprawę z tego, że raczej nierealne to oczekiwanie, raczej bajkowe, ale tak sobie to w głowie poukładałem. Spotkanie, jakaś chwila taka nadzwyczajna, taka niemożliwa do wyjaśnienia. Przeznaczenie. Właśnie przeznaczeniem kieruję się w życiu. Nie mam zamiaru czegoś zdobywać, czegoś budować, o coś walczyć na siłę. To nie na tym polega. Jak jesteś czegoś pewien, jak coś wiesz to żadne budowanie, żadne zdobywanie, żadna walka nie jest potrzebna. Wszystko co robisz to jest tylko przyjemność, to jest tylko najzwyklejsza przyjemność. Takie proste życie. Działanie bez przymusu, bez wbrew sobie, bez oczekiwań. Po prostu zwykłe działanie, ale takie które daje radość. Działanie wychodzące prosto z serca. Proste, zwykłe. Ale przyznam szczerze, że choć tą samotność już akceptować zaczynam to tęsknię, tęsknię cholernie za takim spotkaniem. Tęsknię za swoim przeznaczeniem. Jak przeczytałem w jednym z pism:
Samotność jest jak głód. To stan odmienny od uczucia spokoju, świadomości własnej przestrzeni, czy ulgi, kiedy odrywamy się o zgiełku po to by wyjechać na dwa tygodnie do sanatorium. Samotność to depresyjne uczucie, sygnał płynący z mózgu, że „coś jest nie tak”. Długotrwała prowadzi do degeneracji umysłu, demencji, a nawet do przedwczesnej śmierci. Sprawia, że inne emocjonalne tragedie – utrata partnera, pracy, rozwód, choroba, śmierć – skazują nas na jeszcze większe cierpienie.
Każdy potrzebuje, żeby ktoś inny poświęcił mu swoją uwagę. To rodzaj głodu. Choćbyśmy nie wiem jak zapierali się przed tą prawdą, w końcu ona do nas dotrze: jesteśmy głodni związku, połączenia, relacji. Pragniemy zostać wysłuchani, zaakceptowani, docenieni. I wcale nie chodzi o to, żeby się od kogoś uzależniać, ale żeby tworzyć zdrowe stosunki z innymi. Zaspokoić głód.
Tak właśnie. Ten głód nadzieję zaspokoić miałem.
Głodu jednak nie zaspokoiłem. Jedyne co mi zostało to zarost na twarzy bo od chwili wyjazdu nie golę się do dzisiaj :). I jak to genialnie Smok ujął ja też: Jestem typem samotnika, który nie powinien być sam. Choć w sumie jedno przeczy drugiemu ale tak właśnie jest. Jestem samotnikiem głodnym spotkania, spotkania kogoś o północy na pustej plaży.

A cycków nikt mi pokazywać nie musi. Wcale nie muszę ich widzieć. To takie tylko przekomarzanie było. Bo tak naprawdę, tak naprawdę to wystarczyło powiedzieć. Tak naprawdę by dodać mi otuchy wystarczyło powiedzieć i to by już wystarczyło. To tak jak w tej notce co to pisałem o pobijaniu rekordu przebiegniętych kilometrów. Wystarczyło powiedzieć, i miałbym to w głowie, to już by było, już by się stało. I wcale a wcale nie musiałbym ich widzieć. A tak to i kciuków trzymać nikt nie musi, czy też mówić, że trzymać je będziecie. Trzymam kciuki to powiedzieć może pan prezydent czy też pani premier. To bardzo miłe, to kurtuazyjne bardzo ale jak dobrze wiemy nic za tym nie idzie. Jeżeli komuś, jeżeli komuś zależałoby, bym te oszukane 20 km przebiegł, gdyby komuś naprawdę na tym zależało, gdyby chciał mnie zmotywować, otuchy dodać to powiedziałby; erku erze, jeżeli tylko ci to pomorze, jeżeli pomoże ci to choć trochę to pokażę ci te cycki więc biegnij erku erze biegnij. A tak, zgodnie ze Smoka apelem, nie pokazujcie ( przynajmniej mi ), warty tego ja, ani całe to moje przedsięwzięcie nie jestem. To tak gwoli wyjaśnienia tej kwestii. A cycków nie ma prawa się nikt ( czy też żadna ) wstydzić. Żadna!
A teraz kończę. Jutro skoro świt mam start więc wyspać się muszę. Właśnie. Skoro kurde świt. To kolejna kłoda rzucona pod me stopy. Skoro świt to będę się zastanawiał raczej jak się nazywam, a nie że mam przebiec tych 20 oszukanych kilometrów.
Jeszcze tylko na Rumaka wsiądę dla relaksu na wieczór bo nie ruszany od powrotu i naprawdę idę spać.
P.S. Taka myśl mi wpadła jeszcze. Przypomniałem sobie jak kiedyś w trakcie jednego z warszawskich maratonów widziałem jakieś takie strefy. Takie sponsorowane oczywiście dla reklamy ale takie co to niby zagrzewały biegnących do walki. W jednych grały orkiestry, w innych leciała muzyla od DJa, w innych jeszcze machano jakimiś pomponami itp. I tak sobie pomyślałem, że mogliby kiedyś zrobić strefę z cyckami. Gwarantuję, że poziom biegania, przynajmniej męskiej części uczestników podniósłby się znacząco.

sobota, 19 sierpnia 2017

Ścieżka 461 Do przodu


Dokładnie tak. Ja tu na oszukane 20 km się porywam a wam ciężko cycków pokazać? Cóż to takiego podnieść koszulkę na chwilę. Ja tam biegł będę pewnie dobre dwie godziny. Łep mi pęknie, łydki eksplodują, płuca wydadzą tchnienie ostatnie a serce się zatrzyma a Wam bluzki się nie chce podciągnąć do góry. To … to jak nie to nie, a zresztą nie powiem co, tam na górze jest powiedziane.
A tak na poważnie to wróciłem w czwartek o 23. Ostatnie 2 godziny jechałem na kwadratowo. To naprawdę jest walka. Zmęczenie po 6 godzinach jazdy, chłód który zaczyna dokuczać, ciemność i oślepiające światła z naprzeciwka, to wszystko powoduje, że ostatnie 150 km to naprawdę walka, to naprawdę branie zakrętów na kwadratowo. I nie wiem co w tym jest ale ile razy bym nie wracał zawsze przerażeniem mnie napawa jazda między Pułtuskiem a Wyszkowem. No nie wiem co w tym odcinku jest takiego dziwnego, wiem jednak, że ile razy bym tamtędy nie wracał zawsze jedna ta myśl żeby tylko ten kawałek drogi pokonać to dojadę, siedzi mi w łepetynie. Jak widać znowu się udało. Taka jeszcze ciekawa rzecz. Jadę tak jadę, wracam tak wracam walcząc z tym zmęczeniem, chłodem, przeciwnościami i nagle trafiam na opuszczający się szlaban. Wykorzystuję więc tą chwilę na dłuższy postój. Zjeżdżam na bok, wyłączam silnik, zdejmuję kask iiii znajduję się jakby w innym świecie. Cisza i spokój, świerszcze cykają w trawie, gwiazdy migają na niebie i nic, kompletnie nic się nie dzieje. Takie dwa światy. Jeszcze chwilę temu szum wiatru, hałas, niebezpieczeństwo a teraz cisza, spokój, odprężenie. Wystarczy się zatrzymać i już jesteś w innej rzeczywistości. Wszystko zależy z jakiej perspektywy patrzysz. Można by zapytać to po co ta jazda? Jazda daje dużo frajdy, a problem polega na tym tylko by te minusy nie przysłoniły plusów. Bo sama jazda z namiotem nad morze i powrót daje mi wiele satysfakcji. To też już swego rodzaju tradycja, a tradycje, wszelakie, co jak co ale lubię. Oczywiście pogoda też tradycję kultywuje co oznacza, że w drodze w tamtą stronę było moczone. Tak nieoczekiwanie odkryłem też magiczną moc mojego pokrowca. Taką mianowicie, że jak tylko go zdejmę zaczyna padać. W dniu kiedy wyjeżdżałem ( niedziela ) mnie to olśniło. Rano chmury wisiały nad miastem szare. W sumie też i miało tak być wg zapowiedzi. Ale szare takie z których raczej padać nie powinno było. Zniosłem więc pierwszą partię majdanu do zapakowania, zdjąłem pokrowiec i, i jak tylko go zdjąłem pojawił się deszcz. Zamocowałem co miałem zamocować i wracając po resztę pomyślałem co ma moknąć, przykryję to z powrotem. No i wówczas, tak właśnie, deszcz ustał. Nawet słońce się przedzierać zaczęło. Podbudowany tym faktem ruszyłem po drugą część ekwipunku. Jednak jak tylko zdjąłem go ponownie, ponownie i deszcz wrócił. Powiem szczerze, wkurzył mnie. Mogłem chociaż jedną drogę w tamtą stronę mieć na sucho. Rad nie rad ruszyłem. I powiem szczerze, pierwsze kilkadziesiąt km jechałem kląc pod nosem na co się da, przede wszystkim na los złośliwy. Na szczęście wjeżdżając do Wyszkowa przywitało mnie słońce i towarzyszyło mi już do końca podróży. Na miejscu byłem po 8 godzinach i przejechaniu 394 km około 20. Rozpisywał się jak było na miejscu nie będę. Ogólnie powiem, że było super. Spanie na plaży, kąpiele w morzu, bieganie brzegiem, zachody słońca, rozgwieżdżone niebo, noce w namiocie – cóż chcieć więcej. I choć wzruszałem się nie raz, to ani razu nie płakałem. Chyba jestem już duży – nie płaczę nad morzem. Jeden dzień ( i noc ) mnie jednak urzekły w szczególności ( a może zadziwiły ? ) tak, że dla samego siebie opisać muszę. Wtorek 16 sierpnia ( tak apropo to skojarzyłem teraz, że dwa lata temu pisałem o śnie w którym ta data padała ). Dzień zaczął się jak zwykle. Chociaż nie jak zwykle bo na śniadanie zjadłem kiełbaskę z nielegalnego ogniska na plaży. Ale cała wyjątkowość rozpoczęła się z chwilą gdy postanowiłem dla sprawdzenia się jak to będzie z 20 km, przebiec te 20 km właśnie. A tak naprawdę to ta wyjątkowość zaczęła się od jakiegoś 12 kilometra. Nie będę pisać o tym jakie te 12 km były uciążliwe w słońcu, w piachu, w wodzie, z nachylonym i nierównym brzegiem, z milionem dzieciaków, ich zamkami i fosami. Ale tak od 12 km, po przebyciu tych wszystkich przeszkód tak jakbym stracił świadomość. Tzn miałem ją, ale tak jakby chwilami. Chwilami natomiast tak jakby mnie nie było. Nigdy wcześniej niczego takiego nie doznałem. Pewnie dla wielu ludzi to nic dziwnego ale ja nie mam doświadczeń z dziwnymi substancjami. Dla mnie była to nowość. I z każdym kolejnym krokiem coraz większa. Dopiero na ostatnim kilometrze wróciłem całkiem do życia. Ale tylko dlatego, że byłem tak zmęczony, tak wyczerpany, że co parę metrów zerkałem na wyświetlacz mojego amerykańskiego urządzenia ile jeszcze do końca. Padłem. Padłem na piach jak nieżywy. Nawet wejście do wody nic nie pomogło. Doczłapałem się do namiotu, wziąłem prysznic i prawdę mówiąc nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Położyć się spać? O 18? To otępienie, te wyłączenia świadomości wracały co chwila. Może wyjście do ludzi pomoże? Więc poszedłem na główną ulicę, zjeść coś, pospacerować. Nie dałem jednak rady. Siadłem na ławce i tym zmęczonym umysłem, umysłem który nie był w stanie oceniać, szufladkować, doszukiwać się kłamstwa i obłudy obserwowałem spacerujących. Ci ludzie byli jakby duchami, jakby zjawami. Byli ale tak naprawdę czy naprawdę byli? Zdawało mi się, że gdybym wstał, właśnie teraz wstał, byłbym w stanie przez nich przenikać. Całe te tłumy wydały mi się takie nierzeczywiste, takie nierealne. Tak jakby były tylko projekcją mojego chorego umysłu. Czy my, i to nasze życie to naprawdę istniejemy? Czy to tylko szalony sen wariata? Wariata jak ja? Wróciłem do namiotu o 22. To był najwyższy czas by się położyć, by odpocząć. Jednak gdy wracałem po wieczornej toalecie, gdy spojrzałem w niebo, w te gwiazdy, dopadła mnie refleksja. Może to i sen wariata, ale czy te gwiazdy nie są piękne? Czy warto spać gdy tyle ich na niebie? Przecież przez całe lato, to lato pełne chmur prawie wcale nie było mi dane podziwiać rozgwieżdżonego nieba. A tak lubię to robić. Jakby nowa siła wstąpiła we mnie. Idę na plażę. I to chyba naprawdę sen wariata. Nikt, naprawdę nikt inny jak tylko ja nie był tam o tej porze. No była przez chwilę grupa dzieciaków które puszczały lampiony, ale około 23 i one poszły. Zostałem sam. Ja wariat, szum fal, gwiazdy na niebie i pestki. Leżałem sobie tak wpatrując się w niebo, szukając spadających gwiazd. Tak koło północy coś mnie tknęło. Coś mnie tknęło by spojrzeć na wschód. I to, co tam zobaczyłem, tego nie da się opisać. W pierwszej reakcji nawet się przestraszyłem. Co za cholerstwo? Coś wielkiego, coś w kształcie trójkąta, coś intensywnie pomarańczowego tkwiło na wschodzie w morzu. W czarnym morzu, na tle równie czarnego nieba. To był widok niesamowity. Widok jak z innej planety. Widok fantasy. Kiedyś kiedyś parę lat temu spotykałem na ulicach kolesi co na kartce papieru malowali sprayami przy użyciu gazet, zakrętek i innych badziewi fantastyczne obrazy. Takie futurystyczne. Tak więc to taki właśnie był obraz. Z tym, że w realu. Zafascynował mnie ten widok. Zamarłem urzeczony. Życzę każdemu, naprawdę każdemu życzę by coś takiego ujrzał. Życzę każdemu by był wariatem co o północy zamiast spać, gapić się w telewizor, grilować czy skakać przy disco polo wyszedł będąc nad morzem na plażę i zobaczył coś takiego. A może nie życzę? Może lepiej być normalnym człowiekiem i skakać przy disco polo. A tych co skakali było nie mało – widziałem ich i słyszałem z daleka wracając wówczas z plaży. Może lepiej nie być wariatem? Może to mi się tylko śniło? Przecież wszystko to, jeszcze chwilę wcześniej wydawało mi się takie nierzeczywiste? To był naprawdę niezwyczajny dzień. Jeszcze tylko zjadłem mirabelek, tych mirabelek które tyle razy mijałem idąc tam i z powrotem na plażę. Zawsze mnie dziwiły, skąd tu, nad morzem, w tym sosnowym lesie mirabelki? I zawsze chciałem ich spróbować. Teraz to zrobiłem. Zjadłem całe mnóstwo, prosto z ziemi, nawet przez chwilę z obawą czy mi nie zaszkodzą. I jestem chyba jedynym który zwrócił na nie uwagę, a na pewno jedynym który je jadł. Całą resztę nad morzem fascynują lody, waty cukrowe, kebaby, popcorny. Mnie mirabelki.
A dla równowagi w środę spadł deszcz i cały wieczór spędziłem w namiocie. Pierwszy taki wieczór zalany deszczem. Deszczem intensywnym który budził mnie o północy, który w brutalny sposób kazał zapomnieć o wczorajszym i myśleć o powrocie.
W rzeczywistości zaś, w rzeczywistości popowrotnej mam kaca. Tzn wczoraj miałem dużego, dziś już mniejszego. Kaca popowrotnego. Nie mogę się odnaleźć w szarości dnia. Nie mogę, nie mam siły i chęci wracać do normalności. To oczekiwanie, to przed, było o wiele przyjemniejsze. Była cały czas możliwość, perspektywa, radość, że oto już, już za chwilę, już niedługo, były wyobrażenia i plany. Teraz jest już tylko wspomnienie, tylko żal, żal że już po. I ta bolesna prawda, że teraz już tylko szarość, teraz dni krótsze i chłodniejsze, że następny raz dopiero za rok. A może się wybiorę jeszcze na dzień? Zobaczę. Na chwilę obecną jest kac popowrotny. Dzisiaj już wprawdzie mniejszy. Dzisiaj nawet, choć mocno zaskoczony, pobiłem życiówkę na dyszkę. Nowy rekord to 53:13. W zestawieniu z wczorajszym wynikiem i wyczerpaniem na piątym kilometrze to po raz kolejny utwierdza mnie w zadziwieniu od czego w sumie zależy kolejny dzień. Wczoraj słaby i bezsilny – dziś, bez żadnej konkretnej przyczyny, silny, twardy i szybki. A wliczając w wybiegane w sierpniu kilometry tą oszukańczą dwudziestkę co przede mną to na chwilę obecną mam 150 jak drut – znaczy się rekord z lipca pobity.

środa, 16 sierpnia 2017

Ścieżka 460 Do przodu

Jak było?
Tak jak może być duszy jak ta na widok taki jak ten.
P.S.
Choć teraz pada i pada i wszystko psuje.
 

piątek, 11 sierpnia 2017

Ścieżka 456 Do przodu

Kciuki.
Kyyyciuki powiadacie.
Kyyyciuki powiadacie będziecie trzymać.
Wiecie co? A tam z waszymi kciukami. Gucio mi po waszych kciukach. Tak prawdę mówiąc nawet nie wiecie kiedy mielibyście je trzymać. A tak w ogóle jak macie już coś trzymać, jak już chcecie mnie w jakiś tam sposób wesprzeć to trzymajcie wiecie lepiej co… cycki trzymajcie. O tak, cycki możecie trzymać. A już tak naprawdę najlepiej to lepiej je pokażcie. A więc, jeżeli jest ktoś, jeżeli jest ktoś komu zależy żebym przebiegł te 20 km oszukane to niech cycki trzyma zamiast kyyyciuków, a najlepiej to niech je pokaże. Pokaż cycki – przebiegnę oszukane 20 km i to z uśmiechem na ustach.
No tak, taka jest niestety prawda, uwielbiam cycki. Eh.
Peja ma taką piosenkę:
Jest jedna rzecz dla której warto żyć,
Hip-hop i nie zmienia się nic.
Ja śpiewam:
Jest jedna rzecz dla której warto żyć,
Cycki i nie zmienia się nic.
Widziałem w czerwcu na jednej z wojaży motórowej na samochodzie taki napis:
KTO MA CYCKI TEN RZĄDZI
Zgadzam się z tym kurna jak nie wiem co.

Dzisiaj mój pierwszy dzień pierwszej części urlopu. Lubię takie dni jak dzisiejszy. Dzisiaj przydarzyła mi się sprawa którą mogę sobie tłumaczyć tylko na mi wiadomy sposób, a która daje mi wiele pozytywnych myśli. Sprawa ta to głupota, to pierdoła która dla kogoś innego nic by nie była warta. Zapewne nawet by na nią nie zwrócił uwagi. Ale nie dla mnie. Ja dorobiłem do tego całą tą swoją ideologię i suma summarum na końcu wszystko stało się magiczne. Takie czyli jakie lubię.
Samoloty lubię od dawna. Nie od dzieciństwa może ale od dawna. Tak właściwie to od jakichś dwudziestu paru lat. Kiedy to na jednych z pierwszych w Polsce air szołów zobaczyłem jak SU-27 wali pionowo w górę, potem zawisa na moment, po czym spada i leci dalej. Widziałem to z daleka, z takiej odpowiedniej perspektywy i urzekło mnie to wówczas. Jeszcze później, jadąc raz trasą niedaleko Mińska Mazowieckiego natknąłem się na pokazy lotnicze i widziałem jak jeden z myśliwców przemknął obok mnie zrzucając jakieś flary czy coś. Wyglądało to niesamowicie. Potem, już będąc w łorso zacząłem pracować niedaleko Okęcia. W miejscu gdzie startujące czy lądujące samoloty można podziwiać non stop. Wprawdzie w większości pasażerskie ale non stop. I podziwiam je. Wychodzę często za winkiel, staję sobie oparty o ścianę budynku i patrzę. Nie wiem co w tym jest? Ale mogę tak patrzeć i patrzeć. Czasem wydaję się sobie dziwny, bo jestem jedyną osobą która to robi, ale zawsze potem tłumaczę to tym, że reszta, czyli moi współpracownicy, to pacany. Tak więc lubię patrzeć na samoloty. I te pasażerskie, i śmigłowce, ale w szczególności na myśliwce. I już od dłuższego czasu, nawet lat paru chodzi za mną chęć zobaczenia właśnie tych myśliwców ponownie. Nawet jutub ni stąd ni zowąd, wyrzucił mi ostatnio filmy ze spektakularnymi przelotami, z czego skrzętnie skorzystałem. A dzisiaj mój pierwszy dzień pierwszej części urlopu. Właściwie to nie wiadomo dlaczego właśnie dzisiaj a nie jak jest w zwyczaju- w poniedziałek. Nawet koleżanka Dorota z pracy co się zawsze moim wyborom dziwi stwierdziła oczywiście: dlaczego od piątku? Ano od piątku. Bo tak właśnie miało być. Coś, nie wiem co kazało mi, popchnęło mnie do tego, żeby właśnie od piątku. I właściwie, to miałem jechać dzisiaj do łorso. Taki wypad planowany już od dawna w kilku sprawach. Jednak nie pojechałem. W sumie nawet nie wiem dlaczego. Po prostu coś, nie wiem nawet co poradziło mi zostać w domu. Zostałem więc. Siedzę sobie więc. A raczej nie siedzę ( bo ja nie mogę siedzieć nic nie robiąc ) tylko naprawiam gniazdko a tu nagle zaczyna coś dudnić. Wychodzę na balkon a prosto na mnie, centralnie, wali z zachodu sześć wojskowych śmigłowców. Super - pomyślałem i wróciłem do gniazdka. Jednak zaraz za chwilę znowu coś dudni. Wychodzę znowu na balkon. A tu walą na mnie, prosto na mnie, kolejne cztery, tak już jebut większe. No extra – pomyślałem i wróciłem do gniazdka. Ale nie na długo. Bo chwilę potem nadleciały jeszcze dwa, w tym jedne ten taki dwu wirnikowy, a potem przyleciały Iskry, a potem jeszcze transportowce duże i małe. Aha – olśniło mnie – ćwiczą do wtorkowej defilady. Przypomniało mi się, że rok temu też je widziałem, w okrojonej jednak ilości i tylko z daleka, jak szedłem na pociąg. Co za zbieżność okoliczności, z tym, że dzisiaj na ten pociąg nie poszedłem. Dzisiaj mogłem podziwiać to wszystko z perspektywy własnego balkonu. Jedno tylko zostawiało niedosyt – brak myśliwców. I już miałem wracać do gniazdka, już już miałem zejść z balkonu gdy w oddali pojawiły się małe, ale szybko zbliżające się punkty. Zbliżały się naprawdę szybko. Tak, kto doczytał do tego momentu, dobrze się domyśla. To były one. Centralnie nad moją głową przemknęły wspaniałe MIG - i. A chwilę potem i F-16. No czyż to nie wspaniałe. Dzisiaj, właśnie dzisiaj. W dniu w którym nie wiadomo dlaczego wziąłem urlop i nie wiadomo dlaczego nie pojechałem do łorso jak pierwotnie planowałem, właśnie w tym dniu przetoczyła się ta cała kawaleria centralnie nad moją głową. Przecież mogłem być w tym, i nawet powinienem, czasie w pracy. Przecież mogłem w tym, i nawet powinienem, czasie jechać do łorso. I mogłem przecież gdzieś wyjść, chociażby do sklepu, czy pobiegać. I mogły przecież obrać inny kurs, przelecieć gdzieś tam het het. Jednak wszystko to, wszystko, nie wiem dlaczego ułożyło się tak bym zobaczył to, o czym od dawna myślałem, to czego oczekiwałem – myśliwce. I to nie jeden raz. Bo po jakimś czasie przyleciały ponownie. Bez F-16 wprawdzie ale MIG - i były. I może robię z tego nie wiadomo co? Może przypisuję temu zbyt wielką wagę. Bo patrząc po ulicach, patrząc po balkonach ( a jest ich w mim bloku ze sto ) na nikim nie zrobiło to większego wrażenia. Tak jakby nic się nie stało. A może tylko ja to widziałem??? Się pewnie będą ludziska tłoczyć we wtorek by to zobaczyć na defiladzie, ja to miałem dziś. Tak jakby mój, prywatny, tylko dla mnie pokaz. Chciałeś? Myślałeś? Szukałeś? Tooo masz. I zastanawia mnie tylko czy to zwykły przypadek czy jednak, jak wierzyć chcę – nie. Jak wierzyć chcę, że to moje myśli, moje często powtarzane myśli, moje oczekiwanie, moje powtarzane tęsknoty spowodowały, że to się spełniło. Że się stało. Trzeba tylko konsekwentnie je powtarzać, konsekwentnie do nich wracać, tak nieświadomie mieć je w głowie. Ale mieć, mieć je wciąż. Tak jak z moim Górnikiem. Jeny, ileż to lat czekałem na ich odrodzenie. By zagrali jak za dawnych lat. Ileż to upokorzeń i smutnych doświadczeń przez te lata doznałem. Ale cały czas, cały czas wierzyłem, że może kiedyś w końcu przyjdą lepsze dni. Traciłem wiarę, często się denerwowałem, jednak cały czas miałem tą odrobinę nadziei. Rozum podpowiadał daj se spokój, odpuść, po co ci to, zamień na Legię co ciągłe ma sukcesy – będzie prościej, wygodniej i przyjemniej. Jednak serce, a może mój chamski upór, trwało przy miłości wybranej kiedyś tam za dzieciaka. I teraz, kiedy to cudem wrócił do najwyższej klasy rozgrywkowej, kiedy rozwala tą Legię we wspaniałym stylu i kiedy gra tak, że serce się raduje, że aż się chce na tą grę patrzeć, że chce się bić brawo nawet gdy przegrywa, to jakaś taka satysfakcja rodzi się w sercu. Jakaś taka radość, że wiara ma sens, że jednak było warto. I myślę sobie, że taka powinna być prawdziwa miłość. Taka kiedy na końcu drogi masz tą satysfakcję, tą właśnie satysfakcję. Że pomimo przeciwności, że pomimo niedogodności, że pomimo braku wiary wokół dało się radę, wytrwało, wierzyło i wreszcie otrzymało nagrodę. Że choć świat, lansowany styl życia radzi nie walczyć, nie być wiernym, nie żyć złudzeniami, radzi wybierać ścieżki na skróty to przychodzi ten moment, że można mieć satysfakcję.

W codzienności motór stoi cały tydzień z łańcuchem nasmarowanym w ubiegłą sobotę gotowy do drogi. Plan jest ruszyć w niedzielę.
Pogoda w sumie w porządku. Choć deszcze też były. Poranna czwartkowa burza dopadła mnie na ostatnich metrach w drodze do pracy. W sumie to lubię deszcz. Lubię deszcz ale nie wtedy kiedy mnie moczy, i na pewno nie wtedy kiedy jadę motórem. Wówczas wolę ciepło. I w sumie to lubię upały. Takie jak dziś, i jak wczoraj – lubię. Nawet jak się pocę w tym czasie niemiłosiernie. A dzisiaj przed południem pociłem się naprawdę strasznie. Tłumaczę to tym, że wczoraj wieczorem, po tym czymś wypiłem w ciągu dwóch godzin 3 litry płynów. Z czego pierwszy litr w ciągu 5 minut, a drugi w ciągu godziny. Tak zmęczony jak po wczorajszym nie byłem jeszcze nigdy.
Z dzisiejszą dyszką mam w bieganiu nastukane 38 km. Dzisiaj biegałem w ten skwar. Szczerze? Warto było. Ciężko ale warto. Pobiegałem, popływałem, poleżałem na pomoście, potem znowu popływałem, by na końcu znowu pobiegać. Mogło by być tak zawsze.
P.S. Lepiej Smoku?

sobota, 5 sierpnia 2017

Ścieżka 455 Do przodu

Powiedział kiedyś jeden mądry człowiek żeby mi nie wierzyć. Tak dokładnie to powiedział żeby mi nie wierzył inny jeden mądry człowiek ale można spokojnie podciągnąć to pod ogół, ogół spraw i ludzi. Nie można mi wierzyć. Więc niech nikt mi nie wierzy. Bo czy można wierzyć kolesiowi który jeszcze trzy tygodnie temu twierdził, że dystansu przebiegniętego w lipcu 2015 już raczej nie pobije, po czym robi to w kolejne kilkanaście dni. Raczej nie wiem jak to co napisałem wyszło? Czy poważnie czy zabawnie? W sumie to nie wiem jak miało być. Ale kończąc żarty to przebiegłem w ubiegłym miesiącu największą ilość kilometrów odkąd rejestruję to na moim amerykańskim urządzeniu. W ostatnią niedzielę, po niedzielnym bieganiu, brakowało mi do pobicia aktualnego rekordu jakieś niecałe dwa kilometry. Zostało niecałe dwa kilometry i jeden dzień lipca. Zapyta pewnie ktoś, i nawet i ktoś zapytał, dlaczego nie zrobiłem tego od razu, od razu tamtej niedzieli. Przecież to tylko niecałe dwa kilometry które zapewne spokojnie bym jeszcze wówczas przebiegł. Zgadza się, przebiegłbym je wówczas spokojnie. A przecież tego ostatniego dnia mogło się tyle wydarzyć. Mogło by się wydarzyć coś co bieganie by mi uniemożliwiło. I co wówczas? Wówczas nici z nowego rekordu. Powiem tak, w ubiegłe niedzielne popołudnie już mnie to nie martwiło. W ubiegłe niedzielne popołudnie ja to po prostu miałem. Ja to najzwyklej w świecie miałem, miałem w swojej głowie. I naprawdę waliło mnie to, czy tego ostatniego dnia będę biegał, czy biegał nie będę. Ja w swojej głowie miałem tą świadomość, że to teraz to chodzi już tylko o cyferkę. Tylko i wyłącznie o cyferkę. Tak w sobie, tak w mojej świadomości to już się stało. Było na wyciągnięcie ręki i w niedzielę i w ten dzień lipca ostatni. Po prostu wiedziałem, że to zrobię, a gdybym nawet nie zrobił to i tak przecież to zrobiłem. W mojej głowie zrobiłem. Nie wiem czy jestem w stanie przekazać to, co mam na myśli? Chodzi mi mianowicie o to, że czasami jest tak, że coś wcale nie musi się wydarzyć. Że coś w ogóle nie musi zaistnieć by mieć z tego satysfakcję. Taka wewnętrzna siła, takie przekonanie w sobie, że coś się stało, że czegoś się dokonało chociaż tak do końca nie widać tego namacalnie. I gdybym nawet tamtego ostatniego dnia lipca się nie obudził, to w mojej świadomości i tak zostało by przeświadczenie, że dałem radę, a to że nie widać tego numerka – to nie ważne, pieprzyć numerek ( tzn cyferkę, bo numerek choć jest do pieprzenia to nie pieprzyć go :) ). Bo tak naprawdę co mogło mnie powstrzymać? Praktycznie nic. No oczywiście to, że się nie obudził bym tego ostatniego dnia lipca, to mogło by mnie powstrzymać. Co więcej? No na przykład gdybym złamał nogę. To też mogło by mnie powstrzymać. I to chyba tyle. Bo nic więcej nie mogło by mnie powstrzymać. Gdybym nawet tego ostatniego dnia lipca wrócił do domu pół godziny przed północą, i gdyby nawet tego ostatniego dnia lipca za oknem szalała nawałnica taka jak ta z tego piątkowego popołudnia które opisałem ostatnio to i tak bym te dwa kilometry przebiegł. Powiem tak, nic co ziemskie nie powstrzymało by mnie. I ta świadomość, to było moim spokojem. Byłem spokojny, że nic mnie nie powstrzyma. A jeżeli już, to będzie to coś na co nie miałem wpływu. Cała reszta to tylko drobne przeszkody, może nieudogodnienia, ale wcześniej czy później do przezwyciężenia. Tak właśnie miałem tamtej niedzieli po południu. Ten spokój, że już to masz, masz to choć nie dotykasz namacalnie, ale wiesz, że masz, że zrobiłeś, że zdobyłeś, że udowodniłeś i tyle. I zostaje moja chęć, moja decyzja czy zrobię to, czy nie, moja decyzja. Tylko złośliwość tego, jak Smok mówi tego na górze, mogłaby coś popsuć, ale to to już sprawa na którą nie mam wpływu. I tak naprawdę to – to jebać to. W głowie już to masz. I szczerze mówiąc, po co ja tak naprawdę gram w tego totka, czy też jak to teraz się nazywa w lotto? Tak naprawdę? Hmm. Wiadomo - żeby wygrać. Ale powiem, choć nie wiem czy ktoś w to uwierzy, i w sumie nie wiem co bym ostatecznie zrobił jak już wygram. Bo co jak co, ale gadania co zrobiłbym w takim czy innym przypadku to nie cierpię. Takich przewidywań, takich zapewnień, że a jakby się stało to i to to zrobiłbym tak i tak. Gadanie. Tylko gadanie. Nigdy, ale to nigdy nie można być pewnym co się zrobi. Tak jak Smok pisał ostatnio, co to ludzie nie gadają, że co to by robili w przypadku gdyby się dowiedzieli, że zostało im tylko ileś tam życia. Co by robili? Nikt tego nie wie, nie wie dopóki nie stanie z tym twarzą w twarz. A wówczas? A wówczas zamiast opowiadanych podróży dookoła świata czy skoków na bungee może by siedli i płakali. I płakali by tak do końca życia. Nigdy nie wiesz co zrobisz. Bohater, ten co za takiego się uważa, ucieka gdy staje oko w oko z niebezpieczeństwem, i taki tchórz, taki słaby człowiek, staje nagle na wysokości zadania, staje się tym prawdziwym bohaterem. Ale wracając do tematu. Co bym ostatecznie zrobił jak już wygram w lotto? Powtórzę, że nikt pewnie nie uwierzy, ale tak sobie myślę, i tak chciałbym zrobić – mianowicie rozdał bym tą wygraną. Rozdać po prostu i już. Bo w mojej głowie już by się dokonało. Wygrałem – i tyle. Udowodniłem, że można, że się da, że jest to możliwe. Po tym to mógłbym sobie nawet umrzeć. I naprawdę, umierałbym z uśmiechem na ustach. Spełniony, zadowolony, spokojny. Bo to nie sama cyfra byłaby, czy też jest, tu najważniejsza.
A w codzienności? 
W pracy przetrwałem brak Kołczego. Nie było tak strasznie jak ostatnimi laty.
Rumakiem też pojeździłem. To był chyba jeden z najcieplejszych tygodni tego lata. We wtorek, pierwszego dnia sierpnia naprawdę skwarny. Apropo pierwszego dnia sierpnia. Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale zawsze jak się zatrzymam o tej siedemnastej, zdejmę kask, postoję, i potem znowu założę kask, i znowu ruszę dalej to mam oczy pełne łez. Ale takich kurde niewytłumaczalnych. Płyną same z siebie, tak po prostu. Nawet teraz, jak o tym piszę to mi się głos łamie. Nie jestem warszawiakiem z urodzenia. Kiedyś to nawet tego miasta nie lubiłem. A teraz? Napiszę o tym kiedyś może, teraz kocham to miasto. Nie uważam powstania za coś mądrego, coś potrzebnego. Wręcz przeciwnie, uważam, że to tylko polityka była, chęć elit do obrony własnych przywilejów. Ale zawsze tego 1 Sierpnia płaczę. Płaczę tymi łzami niewytłumaczalnymi. Czasami myślę sobie, że za życia poprzedniego to chyba w tym uczestniczyłem. No może nie do końca jako ten powstaniec bohater a zwykły mieszkaniec których niewinnych tylu przy okazji zginęło, ale uczestniczyłem.
Po przebiegnięciu rekordu zaświtała mi myśl żeby teraz przebiec jeszcze więcej. Tak ze 200 kilometrów w miesiąc. Zaraz potem przyszła refleksja jednak, że musiałbym biegać 50 km na tydzień, a to niemożliwe. Ale co by nie było bieganie sprawia mi ostatnimi czasy znowu przyjemność. To chyba przez to, że widzę postępy. Bo biega mi się lżej, i czasy są też zadowalające. Tak np. wczoraj 7 kilometrów biegałem z czasem średnim 5:32, a dzisiaj 6 km z czasem 5:16. Jak na mnie to naprawdę dobrze. Przecież lata swoje już mam, młodszy się już nie robię a w sumie będzie coraz gorzej. No ale póki co, jest dobrze. I pewny już jestem, że te cholerne trawy i zboża to mają jednak mocny wpływ na moją kondycję. Widzę to dobitnie teraz. Teraz wychodzi to w bieganiu. Bieganie więc sprawia mi przyjemność, bo przyznaję, że był moment kiedy już mi się nie chciało. Ale to tak jak w życiu. Kiedy widzisz, że coś przynosi efekty samo robienie tego sprawia radość, i chcesz tego więcej i więcej, i bardziej i bardziej. Właśnie to w życiu jest najważniejsze – widzieć dobre efekty.
W snach mi się kolory pojawiają.
A ludzie pytają mnie o drogę. Raz na tydzień ktoś pyta mnie o drogę. W czwartek jakaś para skośnych. I to w jakiej sytuacji? Jak zapinałem Rumaka w zabezpieczenie pod Mariottem. Setki ludzi tam chodzi a oni zaczepili mnie zajętego.
I tyle. Kończę bo się rozpisałem. Wena mnie dopadła.
W sumie na początku myślałem czy w ogóle mam pisać. Myślę o tym co u Smoka. I czy sens jest w ogóle. Bo ostatnie dni nie napełniają radością. Są po prostu smutne. Ale potem pomyślałem sobie, że Ona pewnie by tego chciała, i chciała by, by świat szedł dalej do przodu. Więc napisałem, i piszę, i mógłbym tak pisać bez opamiętania.
Aaaaa, przypomniało mi się. Zapisałem się na nasz bieg lokalny. Ten co dwa lata temu przebiegłem 5 km. No to teraz, jako że ambitny jestem, zapisałem się na 20 km. A co. Tylko potem okazało się, że te 20 km to tak naprawdę jest półmaraton czyli 21 z hakiem. No a ile to jeden z hakiem dodatkowo gdy się ma już w nogach całe 20 to nawet myślenie boli. Mogli by tak nie oszukiwać kurde no.
Dobra kończę – bo nigdy nie skończę.