sobota, 5 sierpnia 2017

Ścieżka 455 Do przodu

Powiedział kiedyś jeden mądry człowiek żeby mi nie wierzyć. Tak dokładnie to powiedział żeby mi nie wierzył inny jeden mądry człowiek ale można spokojnie podciągnąć to pod ogół, ogół spraw i ludzi. Nie można mi wierzyć. Więc niech nikt mi nie wierzy. Bo czy można wierzyć kolesiowi który jeszcze trzy tygodnie temu twierdził, że dystansu przebiegniętego w lipcu 2015 już raczej nie pobije, po czym robi to w kolejne kilkanaście dni. Raczej nie wiem jak to co napisałem wyszło? Czy poważnie czy zabawnie? W sumie to nie wiem jak miało być. Ale kończąc żarty to przebiegłem w ubiegłym miesiącu największą ilość kilometrów odkąd rejestruję to na moim amerykańskim urządzeniu. W ostatnią niedzielę, po niedzielnym bieganiu, brakowało mi do pobicia aktualnego rekordu jakieś niecałe dwa kilometry. Zostało niecałe dwa kilometry i jeden dzień lipca. Zapyta pewnie ktoś, i nawet i ktoś zapytał, dlaczego nie zrobiłem tego od razu, od razu tamtej niedzieli. Przecież to tylko niecałe dwa kilometry które zapewne spokojnie bym jeszcze wówczas przebiegł. Zgadza się, przebiegłbym je wówczas spokojnie. A przecież tego ostatniego dnia mogło się tyle wydarzyć. Mogło by się wydarzyć coś co bieganie by mi uniemożliwiło. I co wówczas? Wówczas nici z nowego rekordu. Powiem tak, w ubiegłe niedzielne popołudnie już mnie to nie martwiło. W ubiegłe niedzielne popołudnie ja to po prostu miałem. Ja to najzwyklej w świecie miałem, miałem w swojej głowie. I naprawdę waliło mnie to, czy tego ostatniego dnia będę biegał, czy biegał nie będę. Ja w swojej głowie miałem tą świadomość, że to teraz to chodzi już tylko o cyferkę. Tylko i wyłącznie o cyferkę. Tak w sobie, tak w mojej świadomości to już się stało. Było na wyciągnięcie ręki i w niedzielę i w ten dzień lipca ostatni. Po prostu wiedziałem, że to zrobię, a gdybym nawet nie zrobił to i tak przecież to zrobiłem. W mojej głowie zrobiłem. Nie wiem czy jestem w stanie przekazać to, co mam na myśli? Chodzi mi mianowicie o to, że czasami jest tak, że coś wcale nie musi się wydarzyć. Że coś w ogóle nie musi zaistnieć by mieć z tego satysfakcję. Taka wewnętrzna siła, takie przekonanie w sobie, że coś się stało, że czegoś się dokonało chociaż tak do końca nie widać tego namacalnie. I gdybym nawet tamtego ostatniego dnia lipca się nie obudził, to w mojej świadomości i tak zostało by przeświadczenie, że dałem radę, a to że nie widać tego numerka – to nie ważne, pieprzyć numerek ( tzn cyferkę, bo numerek choć jest do pieprzenia to nie pieprzyć go :) ). Bo tak naprawdę co mogło mnie powstrzymać? Praktycznie nic. No oczywiście to, że się nie obudził bym tego ostatniego dnia lipca, to mogło by mnie powstrzymać. Co więcej? No na przykład gdybym złamał nogę. To też mogło by mnie powstrzymać. I to chyba tyle. Bo nic więcej nie mogło by mnie powstrzymać. Gdybym nawet tego ostatniego dnia lipca wrócił do domu pół godziny przed północą, i gdyby nawet tego ostatniego dnia lipca za oknem szalała nawałnica taka jak ta z tego piątkowego popołudnia które opisałem ostatnio to i tak bym te dwa kilometry przebiegł. Powiem tak, nic co ziemskie nie powstrzymało by mnie. I ta świadomość, to było moim spokojem. Byłem spokojny, że nic mnie nie powstrzyma. A jeżeli już, to będzie to coś na co nie miałem wpływu. Cała reszta to tylko drobne przeszkody, może nieudogodnienia, ale wcześniej czy później do przezwyciężenia. Tak właśnie miałem tamtej niedzieli po południu. Ten spokój, że już to masz, masz to choć nie dotykasz namacalnie, ale wiesz, że masz, że zrobiłeś, że zdobyłeś, że udowodniłeś i tyle. I zostaje moja chęć, moja decyzja czy zrobię to, czy nie, moja decyzja. Tylko złośliwość tego, jak Smok mówi tego na górze, mogłaby coś popsuć, ale to to już sprawa na którą nie mam wpływu. I tak naprawdę to – to jebać to. W głowie już to masz. I szczerze mówiąc, po co ja tak naprawdę gram w tego totka, czy też jak to teraz się nazywa w lotto? Tak naprawdę? Hmm. Wiadomo - żeby wygrać. Ale powiem, choć nie wiem czy ktoś w to uwierzy, i w sumie nie wiem co bym ostatecznie zrobił jak już wygram. Bo co jak co, ale gadania co zrobiłbym w takim czy innym przypadku to nie cierpię. Takich przewidywań, takich zapewnień, że a jakby się stało to i to to zrobiłbym tak i tak. Gadanie. Tylko gadanie. Nigdy, ale to nigdy nie można być pewnym co się zrobi. Tak jak Smok pisał ostatnio, co to ludzie nie gadają, że co to by robili w przypadku gdyby się dowiedzieli, że zostało im tylko ileś tam życia. Co by robili? Nikt tego nie wie, nie wie dopóki nie stanie z tym twarzą w twarz. A wówczas? A wówczas zamiast opowiadanych podróży dookoła świata czy skoków na bungee może by siedli i płakali. I płakali by tak do końca życia. Nigdy nie wiesz co zrobisz. Bohater, ten co za takiego się uważa, ucieka gdy staje oko w oko z niebezpieczeństwem, i taki tchórz, taki słaby człowiek, staje nagle na wysokości zadania, staje się tym prawdziwym bohaterem. Ale wracając do tematu. Co bym ostatecznie zrobił jak już wygram w lotto? Powtórzę, że nikt pewnie nie uwierzy, ale tak sobie myślę, i tak chciałbym zrobić – mianowicie rozdał bym tą wygraną. Rozdać po prostu i już. Bo w mojej głowie już by się dokonało. Wygrałem – i tyle. Udowodniłem, że można, że się da, że jest to możliwe. Po tym to mógłbym sobie nawet umrzeć. I naprawdę, umierałbym z uśmiechem na ustach. Spełniony, zadowolony, spokojny. Bo to nie sama cyfra byłaby, czy też jest, tu najważniejsza.
A w codzienności? 
W pracy przetrwałem brak Kołczego. Nie było tak strasznie jak ostatnimi laty.
Rumakiem też pojeździłem. To był chyba jeden z najcieplejszych tygodni tego lata. We wtorek, pierwszego dnia sierpnia naprawdę skwarny. Apropo pierwszego dnia sierpnia. Nie wiem, naprawdę nie wiem, ale zawsze jak się zatrzymam o tej siedemnastej, zdejmę kask, postoję, i potem znowu założę kask, i znowu ruszę dalej to mam oczy pełne łez. Ale takich kurde niewytłumaczalnych. Płyną same z siebie, tak po prostu. Nawet teraz, jak o tym piszę to mi się głos łamie. Nie jestem warszawiakiem z urodzenia. Kiedyś to nawet tego miasta nie lubiłem. A teraz? Napiszę o tym kiedyś może, teraz kocham to miasto. Nie uważam powstania za coś mądrego, coś potrzebnego. Wręcz przeciwnie, uważam, że to tylko polityka była, chęć elit do obrony własnych przywilejów. Ale zawsze tego 1 Sierpnia płaczę. Płaczę tymi łzami niewytłumaczalnymi. Czasami myślę sobie, że za życia poprzedniego to chyba w tym uczestniczyłem. No może nie do końca jako ten powstaniec bohater a zwykły mieszkaniec których niewinnych tylu przy okazji zginęło, ale uczestniczyłem.
Po przebiegnięciu rekordu zaświtała mi myśl żeby teraz przebiec jeszcze więcej. Tak ze 200 kilometrów w miesiąc. Zaraz potem przyszła refleksja jednak, że musiałbym biegać 50 km na tydzień, a to niemożliwe. Ale co by nie było bieganie sprawia mi ostatnimi czasy znowu przyjemność. To chyba przez to, że widzę postępy. Bo biega mi się lżej, i czasy są też zadowalające. Tak np. wczoraj 7 kilometrów biegałem z czasem średnim 5:32, a dzisiaj 6 km z czasem 5:16. Jak na mnie to naprawdę dobrze. Przecież lata swoje już mam, młodszy się już nie robię a w sumie będzie coraz gorzej. No ale póki co, jest dobrze. I pewny już jestem, że te cholerne trawy i zboża to mają jednak mocny wpływ na moją kondycję. Widzę to dobitnie teraz. Teraz wychodzi to w bieganiu. Bieganie więc sprawia mi przyjemność, bo przyznaję, że był moment kiedy już mi się nie chciało. Ale to tak jak w życiu. Kiedy widzisz, że coś przynosi efekty samo robienie tego sprawia radość, i chcesz tego więcej i więcej, i bardziej i bardziej. Właśnie to w życiu jest najważniejsze – widzieć dobre efekty.
W snach mi się kolory pojawiają.
A ludzie pytają mnie o drogę. Raz na tydzień ktoś pyta mnie o drogę. W czwartek jakaś para skośnych. I to w jakiej sytuacji? Jak zapinałem Rumaka w zabezpieczenie pod Mariottem. Setki ludzi tam chodzi a oni zaczepili mnie zajętego.
I tyle. Kończę bo się rozpisałem. Wena mnie dopadła.
W sumie na początku myślałem czy w ogóle mam pisać. Myślę o tym co u Smoka. I czy sens jest w ogóle. Bo ostatnie dni nie napełniają radością. Są po prostu smutne. Ale potem pomyślałem sobie, że Ona pewnie by tego chciała, i chciała by, by świat szedł dalej do przodu. Więc napisałem, i piszę, i mógłbym tak pisać bez opamiętania.
Aaaaa, przypomniało mi się. Zapisałem się na nasz bieg lokalny. Ten co dwa lata temu przebiegłem 5 km. No to teraz, jako że ambitny jestem, zapisałem się na 20 km. A co. Tylko potem okazało się, że te 20 km to tak naprawdę jest półmaraton czyli 21 z hakiem. No a ile to jeden z hakiem dodatkowo gdy się ma już w nogach całe 20 to nawet myślenie boli. Mogli by tak nie oszukiwać kurde no.
Dobra kończę – bo nigdy nie skończę.

5 komentarzy:

  1. to będę trzymała za Ciebie kciuki w tych oszukanych 20 km. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja napominalam ze mi się ledwo te maciupinki czyta więc się nie wypowiem bo ledwo złożyłam to w kupę .
    Forest.
    Oglądałam 100razy.
    Za każdym razem płacze jak bóbr.
    Uwielbiam .

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja napominalam ze mi się ledwo te maciupinki czyta więc się nie wypowiem bo ledwo złożyłam to w kupę .
    Forest.
    Oglądałam 100razy.
    Za każdym razem płacze jak bóbr.
    Uwielbiam .

    OdpowiedzUsuń
  4. Cieszę się bardzo, że bieganie znów sprawia Ci przyjemność i gratuluję cyferek. To bardzo duże osiągnięcie, na które ja np. pewnie już zawsze będę zbyt leniwa.

    Co do gdybania - zgadzam się w 100%. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć swoich reakcji w różnych, nawet niekoniecznie aż takich ekstremalnych sytuacjach, ani tego, co zrobilibyśmy na miejscu drugie osoby. Dlatego zawsze staram się nie oceniać, bo nigdy nie wiadomo jaką ktoś ma za sobą drogę, a przynajmniej - pracuję nad tym.

    I czekam na Twoję notkę o Warszawie. Przeczytam chętnie. Tym bardziej, że być może będę bywać tam częściej w najbliższym czasie.

    Joł!

    OdpowiedzUsuń