piątek, 27 maja 2016

Ścieżka 392 Do przodu

Mówią że przysłowia mądrością narodów. Jedna z takich mądrości mówi: Przyjaciół poznaje się w biedzie ( czy nawet: prawdziwych przyjaciół ). Tak, niewątpliwie, przysłowia są mądrością narodów. Ja poznałem swoich przyjaciół ( czy nawet prawdziwych ). Poznałem ich po ostatniej notce. Po ostatniej notce pełnej złości, żalu, smutku, rozpaczy czy nawet niepewności a nawet strachu. Gdy upokorzony jak tylko mężczyznę upokorzyć można napisałem co napisałem. Byłem w biedzie. Nie wiecie nawet w jakiej biedzie. Przypomnijcie sobie swoje chwile, gdy dowiedzieliście się, że jesteście niczym. Gdy przekonaliście się że nic nie znaczycie i że nigdy nie znaczyliście. Gdy dotarło do was że nie macie wspomnień. Pytaliście wtedy dlaczego? Pytaliście za co? Pytaliście że przecież nie zasłużyliście na taki koniec? Przecież byliście uczciwi! Pamiętacie to? Byliście zdezoriętowani? Byliście wściekli? Byliście smutni? Mieliście w sobie żal? To o takiej biedzie mówię. Naprawdę byłem w biedzie. Czekałem. Szukałem. I? Najpierw dostałem jeden nóż w plecy, potem dostałem drugi nóż w plecy, potem jeszcze jeden, i jeszcze. Dziękuję wam „przyjaciele”. Dziękuję. Wiecie co? Do kompletu zabrakło mi tylko stwierdzeń typu: „oto wyszło szydło z worka”, „oto er jak cała reszta facetów – ciapa, mazgaj, pieniacz, nie wart zaufania, rozchwiany emocjonalnie typ”, czy też gwoździa do trumny: „teraz wiemy dlaczego go zostawiła”. Czułem się samotny i porzucony. Czułem się nic nie wart. Ale dzięki wam poczułem to wszystko lepiej, dosadniej. Dziękuję. Poznałem was „przyjaciele”. Poznałem w biedzie. Nie, nie wylewam tu żali. Nie, nie szukam pocieszenia czy litości. Absolutnie! To by uwłaczało mojej godności osobistej. To by uwłaczało mojemu honorowi. A że jestem honorowy to wiecie, a jeżeli nie wiecie – to się dowiecie. Chciałem tylko podziękować. I jeżeli mogę to chciałbym poprosić tylko o jedno. Jakbym jeszcze kiedyś miał chwile gdy zgubię sens życia to napiszcie: weź się ogarnij. Tak, to jest najlepsze co może usłyszeć człowiek w takiej chwili. Weź się ogarnij, czy też weź się w garść. To chcę usłyszeć. Weź się w garść mówcie każdemu kto się pogubi. I nie wierzcie mi. Nie wierzcie mi. Bądźcie czujni. Nie ufajcie. Kierujcie się rozumem – nie sercem.
I tyle. Nie będę się więcej mądrzył. Niech wypowie się ktoś kogo studiuję od roku. To taka moja biblia. Biblia w której odnajduję potwierdzenia tego w co już wiem i od dawno w to wierzę i odnajduję to czego nie wiedziałem a w co wierzyć zaczynam.

W waszym społeczeństwie jest nie do pomyślenia, aby ktoś chciał umrzeć. Pogodzić się ze śmiercią jest bardzo nie w porządku. Ponieważ sam nie chcesz umierać, trudno ci zrozumieć, że ktoś inny może tego pragnąć – bez względu na okoliczności. Jednak w wielu sytuacjach śmierć jest lepszym rozwiązaniem – potrafiłbyś sobie je wyobrazić, gdybyś tylko zechciał to rozważyć. Ale prawdy takie jak te jakoś ci umykają – nie należą do tych, które same się narzucają – gdy spoglądasz w twarz umierającej osobie, która postanowiła odejść. Ona zdaje sobie z tego sprawę, wie, że nikt z zebranych u jej łoża tej decyzji by nie zaakceptował. Gdyby oświadczyła - „Po prostu chcę umrzeć” - dopiero by się jej dostało. „Chyba nie mówisz poważnie”, „Przestań tak mówić”, „Zostań, proszę, nie zostawiaj mnie”. Lekarzy szkoli się, aby utrzymywali ludzi przy życiu, nie uczy się ich zapewniania ludziom spokoju, aby mogli godnie umrzeć. Musisz wiedzieć, że dla lekarza zgon oznacza porażkę. Dla przyjaciela czy krewnego jest nieszczęściem. Tylko duszy śmierć przynosi ulgę – wyzwolenie. Najlepiej możemy przysłużyć się umierającemu pozwalając mu spokojnie odejść – a nie każąc mu „się trzymać”, trwać w cierpieniu albo martwić się z tobą w tej przełomowej chwili. Przez całe życie utożsamiasz się z ciałem. Są chwile, kiedy myślisz, że ty to twój umysł. Jednak dopiero kiedy umierasz, poznajesz swą prawdziwą istotę.
Dusza doskonale wie, że jej zadaniem jest ewoluowanie. Nie obchodzą jej dokonania ciała czy rozwój umysłowy. To sprawy dla niej bez znaczenia. Dusza pojmuje też wyraźnie, że porzucenie ciała nie jest wielką tragedią. Pod wieloma względami tragedią jest bycie w ciele. 
 
I powiem tylko od siebie na koniec. Tak, jestem Pępkiem Świata. Jestem Pępkiem Świata!!!! 

*za tydzień bawię się w Kazimierzu Dolnym więc wielce prawdopodobne że notki nie będzie.
 


sobota, 21 maja 2016

Ścieżka 391 Do przodu

Nie wiem. Jakiś wkurzony jestem dzisiaj cały dzień. Nawet gadać i co gorsza pisać mi się nawet nie chce. Tzn wiem. Od środy targają mną emocje. Od środy kiedy to wyjaśniło się wszystko o czym pisałem ostatnio. Od środy kiedy to dowiedziałem się że w moim starym łóżku sypia jakiś inny fagas. Tak. Jest nowy. Szybko sobie kurna znalazła pocieszenie. A ja kurna martwiłem się ostatnio o jej zdrowie. Kurna ale ze mnie frajer. Jestem taki wkurzony że szok. Tzn dzisiaj jestem wkurzony bo od środowego wieczoru do czwartkowego popołudnia miałem doła. Tak więc targają mną emocje. I co gorsza gościu robi się podobno na niezłego kozaka. Czyli jak się znam dojdzie do spięcia. Nie cierpię, nie toleruję takich kozaków. Gotuje się we mnie i będę musiał mu udowodnić że nie ma kozaczenia. Będzie się działo.
Jedyne czym się pocieszam to świadomość że emocje w końcu opanuję i wrócę do równowagi ( oby ). Nie może być już gorzej niż było półtora roku temu. Więc muszę te pierwsze dni jakoś przetrwać. Z tym że jak pewnie już dojdę w końcu do równowagi to pojawi się sprawa i emocje wrócą. Kurna nie chcę tych emocji. Chcę spokoju.
Mówi mi mój informator że zamienił stryjek siekierkę na kijek. Wprawdzie siekierka uwłacza trochę mojej godności ale dziwię się sytuacji. Myślałem że znajdzie sobie kogoś na wyższym poziomie niż ja.
Nie no. Nie spuszczę wzroku. Już widzę jak patrzę mu w oczy. Niech tylko coś powie, niech tylko coś powie. I nie chodzi o to że śpi w moim starym łóżku. Jebał to pies, niech sobie śpi. Ale tego kozaczenia nie odpuszczę, nie odpuszczę. To może być mój koniec lub początek jakiejś obsesji. Kurw...
Nie jest dobrze u mnie pod deklem. Na ten przykład cały czwartek przełaziłem jak struty do czasu gdy podczas powrotu do domu jakby coś pękło, jakby coś prysło, jakby coś opadło i dostałem takiego kopa, takiej energii że byłem w stanie góry przenosić. Dziwne to i trochę mnie martwi. Martwi mnie ta niestałość. I martwi mnie brak kontroli nad swoimi uczuciami.
I poczytałem też trochę notek i trochę komentarzy. Kurna i wkurza mnie to. Ludzie się zostawiają, odchodzą, zmieniają partnerów. O co chodzi. Wszyscy piszą żeby nie kochać bezgranicznie. Wszyscy piszą żeby zachowywać ostrożność. Żeby mieć rozum. Kurwa!Ludzie! Co będzie. Już nie będzie miłości? Będzie rozsądek. Nie będzie serca? Będzie rozum. Ja pierdzielę. To już nie chcemy wielkiej miłości, szaleńczej miłości, takiej miłości bezgranicznej? Ja pierdzielę.
Spadam stąd. Naprawdę. Kiedyś myślałem że zginę rozpierdzielony na motórze. Dzisiaj myślę że szkoda rumaka. Co on winien. Dzisiaj myślę że zginę w jakiej bezsensownej potyczce z bandą jakichś pieprzonych chamów. Ale jak to wszystko ma iść w tym kierunku nie chce mi się dożywać spokojnej starości. Nie chce.
I już dawno, naprawdę, już dawno bym stąd zwiał. Już dawno bym stąd uciekł by na to wszystko nie patrzeć. Jest jednak jedna przeszkoda. Moja mama. Nie mogę jej tego zrobić. To jest jedyny człowiek znany mi osobiście który potrafi jeszcze tak bezgranicznie, tak bezinteresownie kochać. Kochała męża, kocha mnie i kocha każdego kto potrzebuje. Opowiadał mi Smok ostatnio że legionista niczego się nie bał. A co to takiego się nie bać? Do pewnego okresu swojego życia też się niczego nie bałem. Do czasu jak nie połamałem jednego kolegi. I wtedy mnie olśniło. To nie chodzi o mnie. To chodzi o tego drugiego. Tego któremu mogę zrobić krzywdę, chodzi o jego bliskich kiedy się będą smutni, i chodzi o moją mamę która przeżyje to strasznie. Strach w moim wydaniu to troska o innych. Brak strachu to bezmyślność.
Boję się więc tego co będzie. Tego co przede mną. Tego co przyniesie przyszłość.
A jeszcze tydzień temu miałem w planach wyjść gdzieś na miasto, gdzieś się pobawić, potańczyć, rozerwać.

sobota, 14 maja 2016

Ścieżka 390 Do przodu

Tej notki miało tu dzisiaj nie być. Teraz, gdy to piszę miałem biegać. Niestety. Warunki atmosferyczne uniemożliwiły mi to skutecznie. Wiec piszę. O czym to ja miałem? Acha. Ano o tym. No to byłem. Piszę to z lekkim zażenowaniem i niechęcią ale - wypadłem dobrze. Chociaż czy dobrze? Dobrze to za mało powiedziane. Wypadłem zajebiście. I to zarówno pod względem wizualnym jak i odczuwalnym. Motór prezentował się, jak na rasowego rumaka przystało, okazale. Nowa biała zbroja ( nie, nie specjalnie na tą okoliczność zakupiona ) lśniła w słońcu blaskiem cudownym. Usta, oczy, włosy, dłonie, wszystko - na najwyższy połysk. No i styl bycia. Pewny, stanowczy, opanowany, otwarty. Naprawdę byłem z siebie zadowolony i dumny. Naprawdę. I gdy Eliza już po wszystkim dała znać że ich nowi znajomi ( którzy nie wiem dlaczego byli tam obecni ) stwierdzili że bardzo mnie polubili, że i rodzinie jej męża też się „spodobałem” mogłem spokojnie stwierdzić że się udało. I że może nie to że ja, ale ci, którzy trzymali za mnie kciuki, dali radę. Dziękuję za wsparcie. Dobrze wyszło. Stwierdzam z ulgą. Ale nie żebym robił to specjalnie żeby komuś zagrał gul, żeby komuś zrobić na złość, żeby komuś sprawić przykrość. Ja po prostu zawsze chcę się tak czuć i tak prezentować. I robię to, staram się przynajmniej, na co dzień. I tylko wyjątkowość tej sytuacji wprowadzała we mnie tą niepewność że mogę wypaść słabo. Ale. Ale mimo tego wszystkiego, mimo że nie pękłem, że tak ja, jak i otoczenie wydało pozytywną opinię, to po wszystkim poczułem się tragicznie. Po powrocie do domu dopadł mnie niesamowity smutek. Nieopisany wręcz smutek. Jeny! Jak mi było źle. Tak źle jak od czasów rozstania nie było. To wszystko, to wszystko co przez ostatni czas tak mozolnie ( dzięki wam ) budowałem - runęło. Runęło jak domek z kart. Źle się czułem. Źle się czułem z tym jak wyszło to spotkanie. Bo nie zamieniliśmy nawet słowa. Kurcze no. Tak, tyle myślałem jak to będzie, co się wydarzy. I choć było we mnie dużo nastawienia na NIE, to ostatecznie w tamtym momencie, gdy już się stało, chciałem jej powiedzieć, tak po prostu powiedzieć „cześć”. Bez złości, bez urazy, bez żalu, tak po prostu, cześć. I kurdeeeee nie powiedziałem. W całym tym rozgardiaszu, w całym tym zamieszaniu nie udało mi się z nią spotkać tak na wyciągnięcie ręki, nie udało mi się spotkać z nią wzrokiem. Kurdeee no. Nie chcę żeby sobie myślała że nie stać mnie nawet na to żeby jej cześć powiedzieć. I stała się jeszcze rzecz dziwna. Bardzo dziwna. Nie mogę tego pojąć, zrozumieć i nie wiem o co chodzi. Próbowałem podpytać Elizę, podpytać rodziców dlaczego, niestety nie uzyskałem odpowiedzi. Albo coś przede mną ukrywają albo nie wiem co. Jej mamę to złapałem na ewidentnym kłamstwie, a Eliza to stwierdziła wręcz, mimo chodem, że nie utrzymują kontaktów! One! Siostry! Te które jeszcze dwa lata temu spędzały razem praktycznie każdy łykend. Nurtuje mnie to. Nie wiem więc dlaczego ale ta moja była, po komunii w kościele, gdy wszyscy zgromadzili się w domu na okolicznościowym obiedzie zmyła się po jakichś czterdziestu minutach. Nawet nic nie zjadła. No nie wiem co jest grane. Czy to przeze mnie? Nie chcę być dla nikogo problemem i kłopotem. Jak już ktoś ma się z takich rodzinnych uroczystości zmywać to niech to jednak będę ja. Powiem szczerze – cholerny mam mętlik w łepetynie. I jeszcze jedna sprawa nie daje mi spokoju. Otóż, aż mnie skręca na wspomnienie, ale wyglądała źle. Spodziewałem się że błyśnie bardziej niż ja, że zrobi wrażenie takie że się popłaczę z żalu a tu takie zaskoczenie. Wyglądała źle. I tak ja ja wyglądałem bardzo dobrze, tak ona wyglądała bardzo źle. I tak zarówno wizualnie jak i towarzysko. Zawsze lubiła o siebie zadbać, zawsze opalona, uczesana, dobrze ubrana, towarzyska, uśmiechnięta, a tu, nic z tych rzeczy. Blada, chuda, zwykła, zagubiona. Ale mi kurde przykro. I stąd ten mój sutek po wszystkim. Wiecie co? Ja chciałem ją zobaczyć szczęśliwą ( choć bałem się tego ) a ujrzałem człowieka nieszczęśliwego. Nie wiem, może mój osąd jest błędny. Oby. Ale coś jest jednak na rzeczy. Smutno mi z tego powodu. Przypomniały mi się czasy gdy podstawowym naszym kontaktem było pisanie listów ( mam je wszystkie jeszcze gdzieś w czeluściach szafy ). I przypomniało mi się co w nich pisała. A pisała że nie może spać po nocach, że ma się dość, że jest zagubiona. I czytałem kiedyś o tzw wampirach emocjonalnych. I nawet przez pewien czas podejrzewałem że mogę być jednym z nich. Ale gdy tak teraz tak sobie myślę to nachodzi mnie refleksja że to może ona czerpała ze mnie. Bo czy nie jest we mnie teraz więcej energii? Więcej siły? Więcej uśmiechu? Więcej pogodzenia się ze światem? Mimo całej tej dramaturgii zdarzeń które mnie spotkały w ostatnim 1,5 roku ostatecznie mogę stwierdzić że odnajduję tego starego dobrego era. A ona? No cóż, nie wyglądało to dobrze. Ale najgorsze jest to że napawa mnie to smutkiem. Czuję się odpowiedzialny i chcę żeby była szczęśliwa. I choć są chwile że powodowany żalem życzę jej jak najgorzej to gdzieś w głębi serca chciałbym żeby była szczęśliwa, nawet gdybym ja miał cierpieć z tego powodu. I stąd ten mój po wszystkim smutek. I byłbym niewątpliwie w tej, tak jak przypuszczałem, czarnej dupie, gdyby nie Smok. Nie wiem gdzie byłbym w ubiegłoniedzielną noc gdyby nie Smok. I gdyby nie jaskółki. Jaskółki które właśnie w ubiegłą niedzielę, gdy wracałem przybity do domu, swoim radosnym piskiem oznajmiły swoją ponowną obecność. Dzisiaj zaś nie wiem co będzie dalej. Pokomunijna niewiadoma ciągle zaprząta mi umysł i nie daje spokoju. Do tego dzisiaj wpadł mi komentarz. Komentarz 11. Ktoś mi zupełnie nie znany stwierdził we mnie choleryka. Udałem się więc do wuja googla i ciotki wikipedi po naukę. Choleryk wg nich to: przeciwieństwo flegmatyka, typ pobudliwy, przejawiający tendencje do ciągłego niezadowolenia i agresji. Charakteryzuje go silne przeżywanie emocji oraz duża energia życiowa i aktywność. Głównym pragnieniem choleryków jest dominacja, od innych z kolei oczekują podporządkowania się i uznania dla swojej ciężkiej pracy. Cholerycy bywają uparci, a ich reakcje na bodźce są szybkie i często nieprzemyślane, bywają też zakompleksieni. Często żałują wypowiedzianych słów. Są nastawieni na działania i kierowanie. Wzbudzają wśród ludzi zaufanie i respekt, często pracują dla potrzeb grupy. Są szybcy w działaniu, preferują pracę, którą mogą sami zorganizować. Lubią przewodzić i organizować pracę innym. Gdy ktoś się z nim nie zgodzi, denerwuje się, krzyczy, staje się agresywny. Choleryk to osobnik dominujący, władczy i wyraża to całą swoją postawą i sposobem gestykulowania (wysunięty w kierunku słuchaczy wskazujący palec, uderzanie pięścią w blat stołu). Jego twarz zazwyczaj wskazuje na to, że mocno się zastanawia, mało tam jest uśmiechu, raczej zaciśnięte usta i szczęki oraz zmarszczone czoło. Nie będę z tym dyskutował. Dużo w tym prawdy dużo nieprawdy. Ja osobiście nie lubię, i nie stosuję określania ludzi. Bo w sumie jak można ludzi określać? Ten jest taki ten owaki. Wymyśliły mądre głowy psychiatrów mądre teorie. Ale czy jest dwóch takich samych ludzi na świecie. Uważam osobiście że nie. Takie więc szufladkowanie uważam za zbędne i nikomu nie potrzebne, a wręcz szkodliwe. Ale dobra, mogę być tym cholerykiem. Jest jednak coś więcej w komentarzu 11. Jest tam mianowicie stwierdzenie „życie z Tobą na co dzień to koszmar”. Ale mnie to zdołowało. I myślę sobie że takie właśnie może życie zafundowałem tej swojej byłej? Tyle czasu zastanawiałem się dlaczego tak się stało. Dlaczego stwierdziła że nic już z tego nie będzie? Ano może dlatego? Życie ze mną było koszmarem. Nie, nie mam problemu z tym komentarzem. Mam za to nowe przemyślenia. Życie ze mną to koszmar. Spieprzyłem życie fajnej dziewczynie może teraz nie może się pozbierać, może pieprzę to życie nawet nie będąc obecny fizycznie – nadal. Więc może lepiej już nic nie pieprzyć. Może lepiej wzorem Smoka zamknąć to tu pisanie. Bo jak na choleryka przystało wzbudziłem wasze zaufanie i respekt to przecież ostatecznie może to okazać się koszmarem. Pamiętam jak zaczynałem to pisanie. Pamiętam swoją pierwszą ścieżkę na starej ( nie, nie dobrej – była beznadziejna ) interii. Pamiętam że powstała w dniu ogromnego żalu. Żalu między innymi spowodowanego spadkiem Górnika do drugiej ligi ( tak, drugiej, nie pierwszej, twierdzę z uporem maniaka że poziom naszej krajowej kopanej nie upoważnia nikogo do nazywania tego ekstraklasą ). I dzisiaj historia zatoczyła koło. Dzisiaj mój Górnik ponownie spadł do drugiej ligi. Kurde, ale frajerzy ( wystarczyło strzelić jedną bramkę, tylko jedną ). I ja frajer że ciągle i wciąż trzymam za nimi. Ale takie to już moje przekonanie. Będę trzymał za nimi i na dobre i na złe. Takie mam przekonanie. Taki wg mnie powinien być kibic, mąż, żona, ojciec, matka, syn, córka. Na dobre i na złe. No ale skoro moja pierwsza notka powstała w takich okolicznościach przyrody, i ten tego - niepowtarzalnej, to może skoro historia zatoczyła to koło, może to jakiś znak żeby już zakończyć?
Życie z Tobą na co dzień to koszmar - brzmi mi cały czas w głowie - życie z Tobą na co dzień to koszmar.
Takie to wszystko nieskładne i rozchwiane wyszło. Ale tak niestety się czuję. I jeszcze czasu i miejsca mało bo tak prawdę mówiąc to mógłbym teraz pisać i piać i pisać, ale ile można. No więc niby wszystko chciałem napisać, ale niby nie za dużo i taki się zrobił groch z kapustą.
Apropo. Maj mnie nie rozpieszcza. Motór w użyciu wprawdzie dopiero tydzień a moje ciało przewiane i przemoczone już doszczętnie do szpiku kości. A wczoraj to zlało mnie na maksa. Więc jak na razie i śmiganie motórem jeszcze frajdy pełnej nie daje. I kurde rozwaliłem sobie nadgarstek. Smok się ze mnie śmieje, zboczeniec, że z seksu nici – ale fakt, nici.

sobota, 7 maja 2016

Ścieżka 389 Do przodu

Właściwie to jest 22:35 i mógłbym się z przyjemnością położyć spać. Tym bardziej że dzień był intensywny i padam na ryj.
Właściwie to nie wiem czy chcę i nie wiem czy jest w ogóle po co pisać o tym o czym napisać mam zamiar. I właściwie to nie wiem czy to ma sens.
Właściwie to mógłbym napisać o, no może o nie milionie, ale o paru innych tematach. Właściwie mógłbym na przykład napisać o tym że niestety ale wypadło mi dzisiaj chcieć przedostać się na drugi brzeg Wisły w samo popołudnie. I mógłbym napisać jak zdegustowany byłem tym że jedni robią w polityce co chcą, inni teraz przeciw temu protestują a jeszcze inni protestują przeciw tym którzy protestują przeciw tamtym. Jedno wielkie gówno, a tunel trasy z tego powodu zamknęli i dupa, i się po łorso jeździło w kółko. I mógłbym też napisać że zrobiłem dziesiątki kilometrów na motórze, i że ma nowy aku, i alarm co miga jak mnie przy nim nie ma. I właściwie mógłbym też napisać w sumie jednak i o tym milionie spraw, a właściwiej o milionie złotówek co to dzisiaj są, a raczej 60 milionach tych złotówek, do zgarnięcia w zabawie w którą bawię się namiętnie z nadzieją głupka.
Tak więc nie wiem po co o tym napiszę?
Może tylko i wyłącznie kronikarsko?
Słyszałem kiedyś opinię że klasę faceta poznaje się po tym, prawdziwą klasę, jak traktuje swoje byłe kobiety ( nie swoje w sensie że były jego własnością ale swoje w sensie że te z którymi był – tak dla jasności ). No więc po tym poznaje się podobno prawdziwą klasę faceta. Nigdy nie miałem okazji przekonać się o tym na własnej skórze. Nigdy. Ale tylko do jutra. Bo właśnie jutro okaże się jaką klasę prezentuje er.
Jutro jest komunia córki siostry mojej byłej kobiety. I zaprosiła mnie. Co ciekawe przekaz był bardzo ciepły i odniosłem wrażenie że bardzo się wraz z mężem ucieszyli że będę. Na ile to jest jednak szczere a na ile wynika z potrzeby chwili tego nie wiem. Co by też nie powiedzieć to powiedzieć mogę że choć z Elizą zawsze darłem koty to tak naprawdę było jakieś takie niepisane porozumienie między nami. I powiedzieć mogę że jako zodiakalny Wodnik reprezentujący żywioł wody była mi z tamtej rodziny najbliższa mentalnie. A że tak jak ja miała swoje zdanie i uważała się za najmądrzejszą na świecie to o konflikty nie było trudno.
No więc jutro, przy okazji tej komunii, spotkam się po 14 miesiącach pierwszy raz z moją byłą kobietą. Zobaczę ją pierwszy raz od chwili rozstania. I usłyszę też pierwszy raz. Jak zareaguję? Przez ostatni tydzień / dwa układałem sobie możliwe scenariusze. Najważniejsze to nie dać plamy. Nie dać się ponieść emocjom. Co zrobię jak powie cześć? A co zrobię jak w ogóle nic nie powie, jak mnie zignoruje? I jak dam radę wytrzymać presję całej rodziny? Bo będę tam sam, pozbawiony jakiegokolwiek oparcia? A może ja ją potraktuję obcesowo? Może będę udawał że jej nie widzę? Może coś zagada a ja odburknę „nie chce mi się z tobą gadać”? Takie i inne scenariusze chodziły mi ostatnio po głowie. Ale tak jakość wczoraj, przedwczoraj przyszła refleksja że pieprzyć to, olać to, w dupie z tym. Co ja się kurdę przejmuję. W dupie z nią.
Ale tak właściwie, najwłaściwiej to jednak chciałbym dobrze wypaść. Chciałbym żeby jej gul zagrał. Żeby nawet żałowała. Chciałbym dobrze wyglądać, chciałbym mądrze gadać, chciałbym przyciągać kulturą osobistą. I chciałbym emanować pewnością siebie. I chciałbym tryskać humorem. I chciałbym rozniecać zmysły seksapilem. Chciałbym nie być jutro o tej porze w czarnej dupie. Bo jeżeli coś pójdzie nie tak, jeżeli spotkam się z jakąś niemiłą sytuacją to mogę pęknąć. I mogę stracić całą tą kruchą równowagę którą tak mozolnie ostatnimi czasy odzyskiwałem. Trzymajcie więc za mnie kciuki bo choć wszystkie macie za sobą doświadczenia podobne do tych mojej byłej i mogłybyście grać z nią w jednej drużynie, a ja choć żem er, reprezentuję tą część męskiej populacji która nie sprostała stawianym wymaganiom, to jednak z czystej litości może potrzymacie te kciuki.
Napisane z dedykacją dla Smoka co się czepia i żyć nie daje. Napisane choć padam na ryj, spać mi się chce a jutro ważny dzień dla mnie i lepiej żebym był wypoczęty.
Choć czy ważny? Pieprzyć.

niedziela, 1 maja 2016

Ścieżka 388 Do przodu

Za tydzień o tej porze mogę być w psychicznej czarnej de. Szykuje się wydarzenie tak stresujące jakiego nie miałem od ponad roku czyli od czasu gdy to usłyszałem, że tak prawdę mówiąc to nadaję się praktycznie tylko do tej czarnej de. To już za tydzień. Hmmm. Czas szybko leci. Nie będę jednak o tym teraz pisał. I choć układam sobie w głowie ewentualne scenariusze zostawię je do następnego razu. W następnej notce wyrzucę z siebie, w następnej rozładuję się, tak by za tydzień o tej porze, gdy już będę po tym co ma być, nie być jednak w tej czarnej de. Zresztą. Czy aktualnie znajduję się gdzieś indziej? Chyba nie? Więc jedynie co to mogę być tylko głębiej tej czarnej de. Ale. Czy można być jeszcze głębiej? Chyba nie? W tym temacie chyba nie? Więc … Więc pieprzyć to. Nie przejmować się tym. Będzie co będzie. Ale co będzie to o tym w następnej notce. O ile do niej dojdzie. Bo przyszła sobota zapowiada się intensywanie. Jakbym nie pisał to proszę trzymać za mnie kciuki, najbardziej za to żebym nie pękł, a czy się udało dowiemy się tu ale już po.
Spotkałem ostatnio na mieście swojego trenera. Z czasów kiedy to kopałem w piłkę pełen marzeń że kiedyś kopać ją będę w koszulce z orłem na piersi. Poznałem go mimo upływu dziesiątek lat. I mimo upływu tych dziesiątek lat odezwały się we mnie momentalnie żale. Żale z czasów kiedy to kopałem w piłkę pełen marzeń że kiedyś kopać ją będę w koszulce z orłem na piersi. Nie powiedziałem mu dzień dobry. Wiem że mnie poznał. Jednak mimo mojej wrodzonej kultury osobistej i szacunku do starszych nie powiedziałem mu dzień dobry. Nie powiedziałem nic. Udałem że go nie widzę. Tak. Zachowałem się po chamsku. I gdy o tym myślałem zdałem sobie sprawę jak wielki żal noszę w sobie do tego człowieka. Jak wielki. I ile czasu żal ten siedzi we mnie. Ile czasu. I siedział będzie zapewne do dni moich ostatnich. I myślę sobie teraz jakie to ważne. Niby sami jesteśmy kowalami swego losu, niby sami kształtujemy swój los. Ale myślę sobie teraz jak ważne jest jednak kogo los ten stawia nam na drodze. Bo ten oto starszy pan, ten mój trener z czasów kiedy to kopałem w piłkę pełen marzeń że kiedyś kopać ją będę w koszulce z orłem na piersi, mógł odmienić mój los. Mógł być osobą dzięki której wypłynę, odżyję, uwierzę, przestanę się bać. Niestety. Nie wypłynąłem, nie odżyłem, nie uwierzyłem, nie przestałem się bać. A wręcz przeciwnie. Bałem się jeszcze bardziej, nie wierzyłem jeszcze mocniej, zamknąłem się w sobie szczelniej. Jakie to ważne kogo los stawia nam na drodze. Jakie to ważne. Ostatnio złapałem się na tym kogo chcę spotkać. Zawsze odkąd pamiętam, i to chyba normalne, unikałem konfrontacji z tym co niebezpieczne. Nie wchodziłem nikomu w drogę a gdy widziałem zagrożenie zmieniałem kierunek lub wręcz zawracałem. Pamiętam jak w czasach podstawówki skopali na mieście mojego kolegę, który mieszkał w klatce obok, tak, że chłopaczyna zmarł po kilku dniach nie odzyskawszy przytomności. Pamiętam jak z racji tego że w moim mieście rodzinnym, w którym królowały Legia i Widzew, będąc fanem innego klubu musiałem się na każdym kroku oglądać za siebie i uważać kto idzie z naprzeciwka. Pamiętam to dokładnie. A złapałem się ostatnio na tym że zaczynam wchodzić niebezpieczeństwu w drogę. Złapałem się na tym że gdy widzę zagrożenie wybieram ten kierunek a wręcz przyśpieszam kroku. Szukam spotkania z tymi demonami z przeszłości. Wychodzę im naprzeciw. I dzieją się rzeczy dziwne. Te demony spuszczają wzrok. Gdy spotykają się nasze oczy zawsze wytrzymuję do końca. Już nie ma tego: czego się kurwa patrzysz. A gdyby nawet zaistniało. Osz kurna! Jak ja chcę żeby wreszcie zaistniało. Jestem jak tykająca bomba. I jak kiedyś pewny byłem, że choćby w tłumie stało milion osób to i tak mnie wypatrzą te demony, i do mnie jednego będą miały „sprawę” to teraz choćbym był sam jeden demony jakby mnie nie widziały. Nie wiem co się dzieje. Czy mam coś wypisane w tych oczach, czy też moja kochana Śmierć którą w sercu noszę bije takim blaskiem że gdy przechodzę obok parkowej ławeczki pełnej rozwrzeszczanej, pijanej hołoty, milkną śmiechy, milką krzyki, milkną przekleństwa. Kocham cię Śmierci moja kochana za to.
A tak w ogóle.
To w poniedziałek po dwóch tygodniach przerwy ( na specjalne życzenie prawego kolana ) wróciłem do biegania. Przerwa zrobiła swoje, te cholerne pyłki robią zapewne swoje też. Zmęczyłem się okropnie a wykręcony czas trochę mnie zdołował. Zaciskam jednak zęby i lecę dalej. Na szczęście w piątek było już lepiej. I choć obawa o kolano pozostaje to lecę dalej.
Mam już bilet na Ukrainę ( znaczy się mecz z Ukrainą ). I teraz trzeba sobie ogarnąć logistykę. Spierają się we mnie dwie opcje. Ta łatwiejsza i wygodniejsza to samolot. Ta trudniejsza, bardziej męcząca, dłuższa to motór. Jeszcze nie wiem którą opcję wybiorę ale wiem że Szemrana mi to ułatwi ( a raczej Słoneczna ). Nie wiem co ty tam słoneczna palisz ale chyba jakieś szamańskie zielsko bo słońce się ciebie słucha.
I to w sumie wszystko. I w sumie fakt, pasowałoby zmienić rozmiar czcionki i nie rujnować pięknych zapewne oczu co poniektórych.
Jednak nie. To nie wszystko. Delikatnie rzecz ujmując zaczyna mi brakować kobiety. I od dzisiaj zaczynam zdawać sobie sprawę z wymagań. Hmmm. Pierwsze, z czego zdałem sobie sprawę przy pomocy Smoka, to musi być jednak ładna. Drugie, z czego zdałem sobie sprawę przy okazji wczorajszego prasowania, to musi jednak lubić prasować moje koszule.
I jeszcze całkiem przypadkiem przypomniał mi się stary dobry Samuraj Jack. I jeszcze całkiem przypadkiem dzięki niemu wpadło mi w ucho bardzo urocze słówko - Hanejjjza