sobota, 25 czerwca 2016

Ścieżka 396 Do przodu

Zarąbiście było.
Choć jeszcze jadąc pociągiem na lotnisko odezwały się głosy w mojej głowie. Głosy które zaczęły powątpiewać. To chyba za duży hardcor panie er? I czy w ogóle panie er to ci chce panie er? Czy może lepiej nie jechać? Zostać, obejrzeć w tiwi, pobyczyć się na kanapie, pobiegać, popływać i mieć generalnie przez ten tydzień wszystko i wszystkich gdzieś? Takie to wątpliwości mąciły mi głowę. Wszystko to znikło jednak jak za dotknięciem magicznej różdżki po przekroczeniu progu pokładu samolotu. Nie wiem jak mam to tłumaczyć? Bo choć mój lęk wysokości zaciska automatycznie zwieracz z obawy przed nadchodzącą kupą ( strachu ) już po przekroczeniu wysokości czubka nosa to latanie samolotami wprowadza mnie w stan euforii i nic a nic się nie boję. Dziwne. Więc wszystkie te wątpliwości prysły. A już gdy kola samolotu oderwały się od ziemi i wszystko zaczęło robić się mniejsze i mniejsze w mojej głowie była już tylko jedna myśl: zarąbiście kurde blaszka, zarąbiście. Więc siedziałem przez te dwie godziny z nosem przyklejonym do okna ( bo zawsze wybieram miejsce przy oknie ) jak mały chłopczyk i podziwiałem. Uwielbiam patrzeć na ziemię z góry. Jest taka kolorowa i taka spokojna. Tak, właśnie spokojna. Chyba ten spokój urzeka mnie najbardziej. Uwielbiam wypatrywać wstęgi rzek, uwielbiam puszczać oczko do „zajączków” puszczanych do mnie z ziemi i uwielbiam patrzeć z góry na chmury i sprawdzać na ile rzucany przez nie cień odpowiada temu co podpowiada moja wyobraźnia. I lubię też, a mam to za każdym razem, zastanawiać się co by było gdyby nagle pokład pode mną się otworzył a ja poleciałbym w dół. To jest dla mnie naprawdę duża ciekawostka. Bo tak. Czy umarłbym ze strachu jeszcze w locie czy dopiero jak bym przypierdzielił w glebę? I jaki lej powstałby w ziemi po tym przypierdzieleniu ( no chyba że bym trafił na asfalt albo jakiś beton )? A może spadając to może czy bym sobie śpiewał, może coś nucił, może pogwizdywała, i czy może próbowałbym nawet szybować delektując się chwilą? Poważnie, takie rozważania przychodzą mi do głowy. Ale było kurde blaszka przyjemnie. A najlepiej oczywiście podczas lądowania, kto latał ten wie o co kaman.
W Paryżu o piętnastej przywitał mnie deszcz. I co tu robić? Do autobusu o 23:30 w pytę czasu. Miasta nie znam. Ich języka również ( oni naprawdę nie wiedzą co to do you speak english ). Po przyjeździe z lotniska trafiłem do jakiejś ichniejszej galerii. Jakaś ekskluzywna była bo ludzi jak na lekarstwo a marki sklepów mówiły wszystko. I gdy tak chwilę tam łażąc jakiś bambo poprosił mnie o zrobienie zdjęć ( pewnie na fejsa ) pomyślałem: kurde blaszka, jestem w Paryżu, co ja tu robię, kurde blaszka co ja tu robię? Potem poszedłem na ichniejsze metro. I choć początkowo przeraża swoim skomplikowaniem to po zapoznaniu się z systemem jeździ się łatwo i co ważne na jednym bilecie. I co ciekawe – białych jak na lekarstwo. Paryż to ja pierdzielę miasto arabów, hindusów i czarnych. To mnie zaskoczyło najbardziej. Gdy już ostatecznie trafiłem na dworzec autobusowy gdzie czarnych też nie brakowało i gdy zaczęli łypać na mnie tymi swoimi białymi ślepiami poczułem że nie zawahali by się zjeść mnie na kolację. Ale nie ma co pękać. Patrzyłem na nich z uśmieszkiem – spoko spoko bambo, peace, make love, w Polsce twój rozmiar który jednak ma znaczenie byłby skarbem dla nie jednej lejdi, be happy.
Sama podróż do Marsylii, matko boska 10 godzin autobusem, choć ciężka bardzo przyjemna. Poznałem dwóch polaków emigracji którzy telepali się z Londynu, z których jeden zanim wytrzeźwiał mocno mnie wkur... tak że już myślałem że dojdzie do spiny a z którym ostatecznie rozstaliśmy się w miłej atmosferze i co ciekawe spotkałem go później przypadkiem na stadionie ( jaki ten świat a raczej stadion mały, prawie 40 tys biało – czerwonych ;)). Na jednym z porannych postojów znalazłem nawet 30 eurocentów ( raz 10 i raz 20 ) i choć zakładałem znalezienie 20 euro lepszy rydz niż nic.
Bazę wypadową miałem w Cassis. Piękne. Ja pierdzielę jakie piękne. Cudne. Ja pierdzielę jakie cudne. Zakochałem się w tym miasteczku. Nie będę wrzucał fotek bo nie oddadzą tego uroku ale można poczytać i pooglądać w necie. I co ciekawe net potwierdza moje odczucia. Podobno najpiękniejsze na lazurowym wybrzeżu. Ja nie będę pisał co czułem siedząc wieczorem na kamienistej plaży, słuchając fal, patrząc na światła miasteczka po drugiej stronie i pojadając spokojnie pizzę. I choć wolałbym swoją bułkę z kefirem to przyznaję że było to coś lepszego niż sex. Nie, no po prostu tego nie da się opisać. Nie opiszę tego. Nie dam rady. Są takie chwile że brak słów. To była taka kurde blaszka chwila.
Następnego dnia, znaczy się w poniedziałek, zacząłem od biegania. Tak, właśnie biegania. Choć żar z nieba lał się niesamowity, i choć znalezienie 200 metrów po płaskim to niemożliwe, to ja pobiegałem. A po bieganiu poszedłem na basen. A na basenie? Tak na basenie ciepła woda, i to co uwielbiam czyli pływanie i … Tak proszę państwa, francuzki opalają się bez staników. Czyli podsumowując: ja, ja po tym co lubię czyli bieganiu, słońce, niebieskie niebo, basen, woda ciepła, palmy i cycki. Cuś chyba jakby w raju. O wyższości cycków ( choć to słowo wkurza mnie dokładnie tak samo jak spódnica, spódnice uwielbiam też - wiadomo ) nad resztą kobiecego ciała rozpisywał się będę inna razą. Cóż lepszego mogło mnie spotkać. No mnie który żywego biustu nie widział już dobre dwa lata. Ale spokojnie – byłem dyskretny, o ile w tym temacie można być dyskretnym. Popołudnie spędziłem natomiast na plaży. Ale o tym nie ma co pisać. Bo czym że przy tym wszystkim wcześniejszym jest beztroskie leżenie na kamienistej plaży i pływanie w morzu tak czystym że widzisz dno a nie jesteś w stanie dotknąć go nurkując na jednym wdechu ( co akurat kurde blaszka jest niebezpiecznie zgubne ).
We wtorek był mecz. Połaziłem po Marsylii ( tzn po tym jak zaliczyłem przed południem basen i cycki ), zjadłem mule na które w Polsce kilka razy się przymierzałem a które tam z racji miejsca są tańsze ( zjadłem je pierwszy i ostatni raz ), odwiedziłem taką jedną ulicę na której są wyłącznie sklepy i warsztaty motocyklowe i poszedłem na mecz. I to, choć miała być najważniejsza, była najmniej urzekająca chwila całego tego wyjazdu. To już nie te mecze. Patrzyłem na tych wszystkich ludzi, siedzących w ciszy i niezrozumieniu i zastanawiałem się: ludzie, co wy tu robicie? No tak, moda. Potem będą opowiadać przy grillu czy innych imieninach jak to byli na meczu reprezentacji. Ludzie, a gdzie byliście jeszcze kilka lat temu? Gdzie byliście gdy zimnej jesieni patrzyłem na puste miejsca na naszym narodowym? To już nie to. Wprawdzie nie popieram gościa który śpiewał na mieście na widok faceta z babką „na mecz z żoną, profanacja” to jednak to nie teatr. Tu się śpiewa. I choć naszych było niesamowicie dużo to uczciwie powiem: ukraińcy wypadli lepiej. I choć nie popieram kolesia obok, który wyklinając pod niebiosa nawoływał wszystkich wokół do śpiewania to wiem że jeszcze kilku takich jak on ( no i nieskromnie powiem że może jeszcze ja ) dałoby lepszy efekt niż te 40 tysia biało czerwonych. To już nie te mecze. I nie oszukujmy się. Kopacze nie grają ani dla kibiców, ani dla kraju, tak, mówią tak do kamer, mówią tak do gazet, ale oni grają dla siebie – dla kasy, dla lepszych kontraktów, dla sławy.
Dnia następnego czyli w środę 22 nie odmówiłem sobie oczywiście przed południem basenu, dobra nie oszukujmy się – cycków, a po południu poszedłem na plażę. Taką inną, już nie kamienistą a piaszczystą. Zdziwiła mnie ilość polaków. Nie wiem czy to za sprawą meczu czy to efekt 500+. I pytanie. Po czym poznać polaka? Po pierwsze: po krzyżyku na piersi. Po drugie: co drugie słowo to kurwa. Ależ to razi kogoś kto rozumie po polsku. Zwracałem na to uwagę i u nas ale gdzieś daleko, gdzie się nie spodziewasz kurwa, kurwa, kurwa brzmi bardzo niesmacznie. Ale najważniejsze po czym poznać polaka to: brzuch. Kurde, panowie, wstyd! Wyglądacie wstrętnie i nieapetycznie. A może? A może to się polkom podoba? Może. Może się nie znam. Mi się nie podoba i na tle innych narodów wyróżnia polaka. I jeszcze jedna refleksja. Gdy tak sobie leżałem na tym pisaku zauważyłem tak jak ja samotnie leżącego gościa. Wydał mi się trochę żałosny. Taka życiowa ciapa. Czy ja wyglądałem podobnie? Samotna dziewczyna na plaży nie razi tak jak samotny facet. Przynajmniej mnie. A wieczorem, z racji tego że to była moja ostatnia noc w Cassis i najkrótsza w roku, do późna łaziłem po porcie. Kurde urzekło mnie to miejsce. Ta potężna góra królująca nad zatoką, ta niesamowicie podświetlona skała z zamkiem, ten port z mnóstwem jachtów i łódek, te wąskie uliczki z mnóstwem zaułków i to morze. Kurde przepiękne. Mam takie foty że chyba sobie zrobię z tego obrazki na ścianę. Kurde blaszka nie dam rady tego opisać.
No i przyszedł dzień wyjazdu. To miał być najbardziej hardcorowy dzień. Taki kurde blaszka extra sprawdzian na koniec. Więc tak więc ten szybki znany pociąg miałem z Marsylii do Paryża 16:09. W Paryżu, przy Dysneylandzie byłem 19:30.A samolot do Warszawy miałem o 12:35 dnia następnego. Czyli jak łatwo obliczyć 17 godzin bez pięciu minut czasu wolnego. Czasu hardocorwego czyli bez hotelu i bez pieniędzy. Tzn miałem 2 euro ale wydałem je zaraz na wodę. To miała być noc pod wierzą Eifela. Ludzie! Co tam się dzieje. Ja myślałem że to będzie jakiś wielki plac, z mnóstwem ławeczek, jakiś park, cisza i spokój a to istna sodomia i gomoria. Jeny czego tam nie było. Było wszystko co nazwać można ludzkim syfem. Pełno alkoholu, jacyś portugalczycy czy inny też naród z tego dorzecza językowego sprzedawali go wiadrami. Pełno murzynów handlujących jakimś chłamem i ciągle się o coś kłócących. Pełno małoletnich dziewuszek, pełno podchmielonych chłopaczków. Nad tym wszystkim muzyka z pobliskich dyskotek i ryk szpanerów dających po garach ze swych drogich fur. No po prostu sodomia i gomoria. I co ciekawe ci portugalczycy czy inny też naród z tego dorzecza językowego co sprzedawali alkohol wiadrami ani razu nie podeszli do mnie. Nie wiem czy też wyczuli że ostatnie 2 euro wydałem na wodę czy też widzieli w moich oczach wymowne spieeeerdalaj? Myślę że jedno i drugie. Naprawdę sodomia i gomoria kurde blaszka. Tego nie da się opisać. I to wszystko do pierwszej w nocy. Potem wieża zgasła i cala ta hałastra poczęła rozchodzić się do domów i hoteli zostawiając po sobie niesamowity syf no i mnie. No i zrobiło się i przyjemnie i też strasznie. Spokojnie i niebezpiecznie. O tym jak przyjebało się do mnie pięciu francuzikow napiszę może kiedy indziej. Powiem tylko tyle że załatwiłem ich stając prosto naprzeciwko, zasuwając bluzę pod szyję i pytając what's up meeen. Wymiękli żabojady pieprzone. Choć nie powiem, ja też deko adrenalinki miałem. Podsumowując, wieża robi wrażenie, ale ten syf i harmider wokół to nie dla mnie. Zdecydowanie bardziej podobała mi się nad ranem gdy stała majestatycznie na tle szarzejącego nieba. Niesamowita kurde blaszka budowla. Ten Eifel to niezły musiał być gość.
I tyle. Teraz gdy już minęły cale godziny od powrotu, gdy i emocje opadły mogę napisać na chłodno i uczciwie to był najlepszy chyba mój wakacyjny tydzień. Naprawdę, nie dam rady opisać tego słowami jak dobrze mi było, jak przyjemnie, jak piękne chwile przeżyłem i jak piękne miejsca widziałem. Wiecie co ludzie? Byłem szczęśliwy. Tak, trudno w to uwierzyć, ale ja er samotny byłem tak szczęśliwy że nie potrafię tego opisać słowami. Ależ było super. Jedna sprawa jeszcze tylko na koniec. Wiecie co ludzie? Ale by było przyjemnie trzymać w te chwile kogoś za rękę i dzielić to z nim. No kurde blaszka nie opiszę tego słowami.
Aha. I jeszcze na koniec. Czy jak nasi wygrali dzisiaj ze Szwajcarami mam znowu jechać do Marsylii?
Apropo. Wygrali – fakt. Ale ja to mam to do siebie że nie lubię jak wygrywają gorsi. A nasi byli gorsi dzisiaj i zdecydowanie ( zresztą podobnie jak z Ukrainą ) nie zasłużyli na zwycięstwo. I choć Szwajcarów nie lubię najbardziej ze wszystkich nacji na świecie to moje poczucie sprawiedliwości i honor przede wszystkim każe mi powiedzieć: to wy zasłużyliście bardziej na ten mecz w Marsylii.
I już na absolutny koniec ( choć nie wiem czy ktoś to w ogóle doczyta do tego momentu ) to po popatrzeniu sobie na tą sodomię i gomorię naszła mnie ochota na potańczenie. Takie zwykłe potańczenie. Bo choć wytańczyłem się do utraty tchu ostatnio w Kaziku to jednak tamto było ze smutnym i złamanym sercem. Teraz potańczył bym z sercem radosnym i wolnym. I o ile jeszcze na plażę czy do kina ( choć to żałosne ) jeszcze pójdę to na takie tańce sam pójść się nie odważę. Izu! Do ciebie te słowa. Mam jeszcze w planach zrobić w wakacje jakieś 2000 km na motórze, taki objazd po Polsce. I jakbym tak podczas tego objazdu zawitał do ciebie zabrałabyś mnie na jakąś dyskotekę? Ciebie proszę bo Smok to daje mi kosza notorycznie aż mało co w kompleksy nie popadam, Szamrana panienka tylko ostatnio mnie strofuje i odkąd została wredną niemrą ma mnie najwyraźniej gdzieś, Kania to sam nie wiem, nic nie mówi, choć innym mówi i ogólnie ignoruje mnie jako prezesa zatajając różne fakty, a i pewnie nie lubi tej muzy jaką mam zamiar zapodać, a Ognista to z założenia ma wstręt do facetów. No więc do ciebie te słowa. Ale nie pomyśl sobie że to takie wyjście awaryjne. Absolutnie. Wszystkie klubowiczki ważne są tak samo ( choć Ognista nie wypełniła jeszcze wymaganych deklaracji ) do ciebie jednej mam w tej kwestii przekonanie. Reszta potraktowała by mnie jak cały babski ród, no ale taki już mój los A gwarantuję ci że bawić będziesz się tak, jak nie bawiłaś się jeszcze nigdy w życiu. To ci gwarantuję. Zobaczysz. I nie musisz mnie nawet potem odprowadzać do domu. I może tobie też to pomorze? Bo wiesz co? Ta notka też trochę dla ciebie. Zobacz. Jeszcze niedawno umierałem jak ty. Tak dobrze wiem co czujesz. To potworne. Jak ja ci współczuję! Napisałem ci ostatnio pier... go. Wiesz co. Nie pierdol go. Kochaj. Jeżeli kochasz to kochaj. Ale nie dzwoń do niego, nie pisz, nie szukaj kontaktu. Pozwól mu odejść. Ty sobie zostań z tą twoją miłością. Bo jest piękna. Ale jeżeli kochasz to pozwól mu odejść. Jeżeli wróci sam to dobrze, jeżeli nie to oznaczać będzie że nigdy do ciebie nie należał. I oznaczać będzie też że to totalny głupek i że nie był ciebie wart. On nie był ciebie wart. Tak jak ta moja miłość nie była mnie warta. Po prostu – nie była mnie warta. Kochaj więc bo dla mnie to piękne. Dla innych głupie. Cóż, pieprzyć innych. Ale może kiedyś będziesz mogła opisać tak jak ja, takie szczęśliwe chwile i napisać: po prostu nie był mnie wart. I wierzę w to mocno że taka chwila nadejdzie a jeżeli wspólne tańczenie ci w tym pomorze to proszę cię, zaproś mnie na dyskotekę. Zobaczysz nie pożałujesz. I tylko żeby było dużo bitu i żeby było to poniżej bo wlazło mi do głowy pod wieżą Eifla i wyleźć nie chce.

środa, 15 czerwca 2016

Ścieżka 395 Do przodu

Zaznaczam na wstępie że to tylko stan na 15.06.2016
Czyli:
15.06.2016
Smok będzie pewnie zaskoczony słownictwem. Wiecie co? Pierdolę to. Jak Boga kocham. Pierdolę. Ja pierdolę, tak bardzo pierdolę. Mam taki stan ducha aż boję się to opisywać. Naprawdę. To jest takie coś jakby, no, tak jakby coś pękło. Było takie napięte, takie do granic wytrzymałości napięte i nagle pękło. Pękło i już. Koniec tego napięcia. No po prostu koniec. I już jest spokój. Tak. Dobrze słyszycie - jest spokój. Jest kurwa, a raczej kurde blaszka, spokój. Ja pierdolę, a raczej pierdzielę. Aż się boję tak pisać. Spokój, spokój spokój. Jakie to wspaniałe uczucie. Jakie piękne i jakie miłe. Aż się boję o tym pisać. A zaczęło się w ubiegłą środę około dziewiętnastej. W ubiegłą środę około dziewiętnastej odebrałem pozew. I przeczytałem co też tam napisano. I wiecie co? Przeczytałem, usiadłem i …..... i się uśmiechnąłem. Normalnie się uśmiechnąłem. Dacie kurwa, a raczej kurde blaszka, wiarę? Uśmiechnąłem się. Uśmiechnąłem się do tego wszystkiego co we mnie siedziało. I wydało się to takie nieważne, takie niepotrzebne, takie głupie. I wszystko ze mnie zeszło. Wszystko! Wszyściuteńko. I wiecie co? Nic już nie chcę od tego człowieka. Nic, kompletnie nic. I tak miałem zostawić mu ten cały majątek ale teraz to nawet nie jest już sprawa honoru czy też mojej tej obrazy, dumy, pogardy wyrażonej słowami „a weź se to wszystko”. Teraz to jest już tylko spokój. Pierdolę to, a raczej pierdzielę. Nic już od tego człowieka nie chcę. Niech już znika z mojego życia. Na zawsze. I nic już nie chcę od nikogo. Poważnie. Te kilka słów które przeczytałem, te kilka słów które podsumowały moje ostanie dwadzieścia lat otworzyły we mnie jakby nowe ja. Jakbym nagle przejrzał, oprzytomniał, obudził się czy też nie wiem co ale, ale widzę siebie teraz inaczej. I odetchnąłem. I oddycham. Balon pękł, powietrze ze mnie zeszło i oddycham. I oddycham samotnością. Tak właśnie – samotnością. Te kilka słów które przeczytałem, te kilka słów które podsumowały moje ostanie dwadzieścia lat uświadomiły mi że ja, że mi, że dla mnie zostaje tylko samotność. I wiecie co? To jest dobre. To jest kurde blaszka naprawdę dobre. Ja powinienem być sam. Samotność to moje przeznaczenie. Zostanę samotny. Godzę się na to, przyjmuję to, akceptuję. Zapewne zbraknie mi czasami bliskości, ciepła drugiej osoby, czułych słów, wsparcia, podtrzymania na duchu, poczucia więzi czy zwykłego seksu ( chociaż zwykłego to raczej nie będę żałował, żałował będę braku seksu niezwykłego ). Tak więc dokonało się. Wybieram samotność i czuję w związku z tym ogromny spokój. Swoimi ścieżkami chadzał będę w pojedynkę, nikogo przy okazji nie krzywdząc. Bo jeżeli ten jeden człowiek, ten dla mnie najważniejszy, ten z którym związałem swoje dwadzieścia ostatnich lat, lat na dolę i niedolę. Jeżeli ten jeden człowiek którego, nie ukrywam i krzywdziłem, podsumowuje te dwadzieścia lat tak, że od początku były pomyłką i tą pomyłkę utwierdzały to ja na kolejne lata wybieram samotność. Ile lat tych jeszcze zostało nie wiem. Ważne jest jedno. Odnalazłem drogę. Odnalazłem siebie. Już niczego nie muszę. Nikogo nie będę pragnął uszczęśliwiać na siłę. I nikogo nie będę, nawet bezwiednie, zmieniał. Nikogo. Zostanę sobie sam ze sobą. Ja er i moje życie. Już nie będę nikogo do siebie przekonywał. Jeżeli komuś ta moja natura przypadnie do gustu, proszę bardzo, nie będę od siebie odpychał. Wiem że takiemu komuś kim się staję będzie trudno zaufać. Tak to już jest że samotnicy nie budzą w zaufania. Wydają się dziwni i podejrzani. Nie tak jak osoby towarzyskie, takie pełne znajomych, przyjaciół, lajków. Więc będę sobie dziwny. Ale wiem że mój stosunek do tych których mam nie zmieni się. Nadal będzie mi zależało na mamie, na Patrycji, i na … na Smoku też. I na wszystkich co tu wpadają też będzie mi zależało. Mam nadzieję że zostaną. Tak apropo czy Smok i Kania zdają sobie sprawę że 01.06.minął rok jak wstąpiły do klubu? No? Zdziwko co? Nie wiedziały, wiem.Taki to już ten er – sentymentalny. Er wiedział ale nie powiedział. Miał być tort i szampany ale to było jeszcze w czasach przed samotnością, w czasach gdy był pogubiony, zdezorientowany, gdy nie było mu do śmiechu. A że zapewne era sentymentalizm przy okazji samotności jeszcze się pogłębi to się nie martwcie, za rok wrócimy do świętowania.
I jeszcze ciekawostka. Dzień po tym jak się uśmiechnąłem, jak zdecydowałem co będzie moją drogą na następne lata, gdy odpaliłem jutuba, tak ot bez powodu, w polecanych znalazłem coś takiego. I zapewniam. Ani wcześniej nie szukałem w necie nic takiego, anie nie wpisywałem haseł w wyszukiwarce, dosłownie nic. Przypadek? Nie sądzę. Ja w przypadki nie wierzę.
Aaaaa i jeszcze. Mam urlop. I o ile rok temu bałem się tego jak cholera. Bałem się zostać sam. W pracy byli ludzie których znałem, na których nawet mogłem polegać. I bałem się pustki braku zajęcia. Tyle wolnego czasu na myśli, na wspomnienia. I brak perspektywy. Co robić z tym wolnym, pustym czasem. Strach i bezsilność. Tak było. A teraz? Teraz jest inaczej. Teraz gdy już wiem co wybrałem, a przypominam że jest tym samotność, jest inaczej. Teraz jest inaczej. Delektuję się tą pustką. Delektuję się tym wolnym czasem. Delektuję się tym nic nie robieniem. Delektuję się tym że chodząc na zakupach między regałami, chodzę bez pośpiechu podgwizdujęc sobie pod nosem. I delektuję się że jestem.
Acha. Dziwne ale nikt nie wyrażał oburzenia że notki nie było w sobotę. No cóż, może to i dobrze. Tak więc nie będzie zapewne też oburzenia jak w najbliższą sobotę też nie będzie notki. W najbliższą sobotę będę biegał po plaży w Marsylii i oczekiwał na wtorkowy mecz. Nie czekajcie więc a jeżeli już ,to czekajcie na mecz, i wypatrujcie we wtorek na stadionie biało czerwonych barw z wiele mówiącym napisem ER.
A teraz już zapowiadane wcześniej to coś z jutuba. To nie przypadek.

niedziela, 5 czerwca 2016

Ścieżka 394 W miejscu

To się ciągnie od jakichś dwóch, trzech tygodni. Od momentu jak dowiedziałem się że złożyła pozew. Wprawdzie wiedziałem że wcześniej czy później to nastąpi lecz takie trwanie w zawieszeniu dawało się jakoś przetrzymać. Nawet i przyzwyczaiłem się do tego i nawet zacząłem i czuć się dobrze. Lepsze było to takie nie wiadomo i co niż konkretne odcięcie topora. To chyba takie coś o czym pisała Kania. Podejmowanie trudnych decyzji, stawanie z nimi wprost nie jest przyjemne. Lepiej grać na zwłokę. Tak wiem, to strach. Ale to też liczenie na los. Może samo się jakoś ułoży? A może wystąpią nowe okoliczności które zmienią optykę? I gdyby zrobiła to od razu może nie łudziłbym się tymi nowymi okolicznościami. Ale czas płynął a pozwu jak nie było tak nie było. I zaczęło mnie to zastanawiać. A może coś się jednak zmieni. Nie wiem na co liczyłem? Wiem jednak że zależało mi na tym związku. I wiem że wszystko można posklejać. I gdy ten czas płynął a tego pozwu nie było zaczęły się budzić we mnie pytania? A może i nadzieje? A może i myślałem że się wreszcie obudzę z tego koszmarnego snu i będzie spokojnie, będzie normalnie, będzie szczęśliwie. I gdy jakieś dwa, trzy tygodnie temu dowiedziałem się że jednak ten topór będzie ogarnęło mnie wkurwienie. Gniew i frustracja. Dlaczego tak długo z tym czekała? Nie wiem czy robi to specjalnie ale rozpieprza mi łepetynę konkretnie. I jeszcze ten moment. Tak czekałem na te ciepłe dni. Słońce, zieleń, kwiaty, zachody słońca, śmiganie motórem. Kurwa, to wszystko traci urok bo w głowie siedzi mi to wkurwienie. I nie mogę się tego pozbyć. Ostatnie dwa, trzy tygodnie każdy powrót do domu oznaczał tylko jedno, jest wezwanie czy nie. To pieprzone czekanie. I pewnie to przypadek ale trafiła też wyśmienicie. Gdy w piątek jechałem do kochanego i pięknego Kazimierza przyszło. Rozpieprzyło mi to cały wyjazd. Całą radość. Ja pierdzielę. Wszystkiego mi się odechciało. I tak mnie to dobiło że nie jestem w stanie tego nawet opisać. Ja który, który wszystko co ceniłem w życiu to miłość, ja, który tyle pieprzę o romantycznej miłości, rozstaję się ze swoją pierwszą i jedyną na sądowej ławie. Nie no, normalnie beznadzieja. Jest to dla mnie sytuacja niewyobrażalna. Aż w to nie wierzę. Ktoś tam będzie przy użyciu paragrafów ustalał zakończenie mojej miłości. To jakiś bezsens. Jakiś absurd. Nawet nie wiem jak się mam tam zachować. O co tu kurwa chodzi? Nie wiem. Normalnie nie wiem. I dlaczego to się w ogóle dzieje? Czy aż tak bardzo beznadziejny byłem? A skoro tak to co z tego mojego gadania? Czy to tylko czcze gadanie? Nie no normalnie masakra. Masakra mojego rozumu. Masakra mnie. Jak bardzo daleko byłem w swoim działaniu od tego w co wierzę? Ja jestem chyba jakiś nienormalny. Może dwulicowy? Nie wiem. Nie wiem co o tym wszystkim sądzić? Wiem natomiast że okropnie mnie ta cała sytuacja wkurwia. Mąci mi myśli, podcina skrzydła, odbiera uśmiech, pozbawia perspektyw. I niech jeszcze termin rozprawy wypadnie w czasie wyjazdu na euro. Ale mnie męczy cała ta sytuacja. Żyjesz z kimś dwadzieścia lat. Dzielisz smutki i radości, chwile dobre i złe. Nawet myślisz że to twój najlepszy przyjaciel, ktoś na kogo możesz zawsze liczyć, a teraz rozstaje się z tobą przy pomocy pocztowego zawiadomienia. Lepiej mi było tych dwudziestu lat nie przeżyć. Lepiej mi było nie mieć nic. Lepiej mi było nie mieć tych radości, tych dobrych chwil. Lepiej mi było się nie urodzić. Bezsens. Kompletny bezsens. Z ludźmi których kochasz rozstajesz się przy pomocy pocztowego urzędowego świstka. Bezsens, kompletny bezsens. Już mi lepiej było by zginąć na jakieś wojnie czy wyprawie krzyżowej. Czy to nie mogło by być zwykłe idź już, spadaj, nie chcę cię i tyle. Przyjąłbym to. Spoko. Ale cały ten korowód to jakieś coś nie wiadomo co. Tyle w tym romantyzmu i magii za którymi tak szaleję co kot napłakał. Ja który szybuję sobie w obłokach i wyobrażam piękne, szczere, oddane miłości zostaję nagle ściągnięty na ziemię dostaję młotkiem w łeb, tu, tu oto proszę jest termin, powód, orzeczenie i proszę podpisać. Ja, romantyk kontra aparat sprawiedliwości. I jeszcze co, jedno co mnie, może nie dobija, ale napawa szyderczym śmiechem to świadomość że staję się jednym tych facetów którzy nie podołali. Takim jednym z jakim większość z was miała „przyjemność”. Nie wiem czy się śmiać czy płakać? Jestem facetem który zawodzi, z którym się nie chce być. Jestem tym czym nie chciałem nigdy się stać. To moja porażka. To moja klęska. To zniszczone moje ideały. No cóż mam powiedzieć?
Przepraszam.
 

sobota, 4 czerwca 2016

Ścieżka 393 Do przodu

I niech to będzie jasne.
Jestem w przepięknym Kazimierzu Dolnym nad Wisłą. Normalnie to wpadam tu motórem pod namiot. A aktualnie leżę w wygodnym łożu hotelu Król Kazimierz. Jest wszystko. Napiłam się alkoholu, wytańczylem jak szalony a jednak jestem tak zdegustowany bezsensem że aż mi się żyć nie chce.
Kurde. Ale mi smutno.