To
się ciągnie od jakichś dwóch, trzech tygodni. Od momentu jak
dowiedziałem się że złożyła pozew. Wprawdzie wiedziałem że
wcześniej czy później to nastąpi lecz takie trwanie w zawieszeniu
dawało się jakoś przetrzymać. Nawet i przyzwyczaiłem się do
tego i nawet zacząłem i czuć się dobrze. Lepsze było to takie
nie wiadomo i co niż konkretne odcięcie topora. To chyba takie coś
o czym pisała Kania. Podejmowanie trudnych decyzji, stawanie z nimi
wprost nie jest przyjemne. Lepiej grać na zwłokę. Tak wiem, to
strach. Ale to też liczenie na los. Może samo się jakoś ułoży?
A może wystąpią nowe okoliczności które zmienią optykę? I
gdyby zrobiła to od razu może nie łudziłbym się tymi nowymi
okolicznościami. Ale czas płynął a pozwu jak nie było tak nie
było. I zaczęło mnie to zastanawiać. A może coś się jednak
zmieni. Nie wiem na co liczyłem? Wiem jednak że zależało mi na
tym związku. I wiem że wszystko można posklejać. I gdy ten czas
płynął a tego pozwu nie było zaczęły się budzić we mnie
pytania? A może i nadzieje? A może i myślałem że się wreszcie
obudzę z tego koszmarnego snu i będzie spokojnie, będzie
normalnie, będzie szczęśliwie. I gdy jakieś dwa, trzy tygodnie
temu dowiedziałem się że jednak ten topór będzie ogarnęło mnie
wkurwienie. Gniew i frustracja. Dlaczego tak długo z tym czekała?
Nie wiem czy robi to specjalnie ale rozpieprza mi łepetynę
konkretnie. I jeszcze ten moment. Tak czekałem na te ciepłe dni.
Słońce, zieleń, kwiaty, zachody słońca, śmiganie motórem.
Kurwa, to wszystko traci urok bo w głowie siedzi mi to wkurwienie. I
nie mogę się tego pozbyć. Ostatnie dwa, trzy tygodnie każdy
powrót do domu oznaczał tylko jedno, jest wezwanie czy nie. To
pieprzone czekanie. I pewnie to przypadek ale trafiła też
wyśmienicie. Gdy w piątek jechałem do kochanego i pięknego
Kazimierza przyszło. Rozpieprzyło mi to cały wyjazd. Całą
radość. Ja pierdzielę. Wszystkiego mi się odechciało. I tak mnie
to dobiło że nie jestem w stanie tego nawet opisać. Ja który,
który wszystko co ceniłem w życiu to miłość, ja, który tyle
pieprzę o romantycznej miłości, rozstaję się ze swoją pierwszą
i jedyną na sądowej ławie. Nie no, normalnie beznadzieja. Jest to
dla mnie sytuacja niewyobrażalna. Aż w to nie wierzę. Ktoś tam
będzie przy użyciu paragrafów ustalał zakończenie mojej miłości.
To jakiś bezsens. Jakiś absurd. Nawet nie wiem jak się mam tam
zachować. O co tu kurwa chodzi? Nie wiem. Normalnie nie wiem. I
dlaczego to się w ogóle dzieje? Czy aż tak bardzo beznadziejny
byłem? A skoro tak to co z tego mojego gadania? Czy to tylko czcze
gadanie? Nie no normalnie masakra. Masakra mojego rozumu. Masakra
mnie. Jak bardzo daleko byłem w swoim działaniu od tego w co
wierzę? Ja jestem chyba jakiś nienormalny. Może dwulicowy? Nie
wiem. Nie wiem co o tym wszystkim sądzić? Wiem natomiast że
okropnie mnie ta cała sytuacja wkurwia. Mąci mi myśli, podcina
skrzydła, odbiera uśmiech, pozbawia perspektyw. I niech jeszcze
termin rozprawy wypadnie w czasie wyjazdu na euro. Ale mnie męczy
cała ta sytuacja. Żyjesz z kimś dwadzieścia lat. Dzielisz smutki
i radości, chwile dobre i złe. Nawet myślisz że to twój
najlepszy przyjaciel, ktoś na kogo możesz zawsze liczyć, a teraz
rozstaje się z tobą przy pomocy pocztowego zawiadomienia. Lepiej mi
było tych dwudziestu lat nie przeżyć. Lepiej mi było nie mieć
nic. Lepiej mi było nie mieć tych radości, tych dobrych chwil.
Lepiej mi było się nie urodzić. Bezsens. Kompletny bezsens. Z
ludźmi których kochasz rozstajesz się przy pomocy pocztowego
urzędowego świstka. Bezsens, kompletny bezsens. Już mi lepiej było
by zginąć na jakieś wojnie czy wyprawie krzyżowej. Czy to nie
mogło by być zwykłe idź już, spadaj, nie chcę cię i tyle.
Przyjąłbym to. Spoko. Ale cały ten korowód to jakieś coś nie
wiadomo co. Tyle w tym romantyzmu i magii za którymi tak szaleję co
kot napłakał. Ja który szybuję sobie w obłokach i wyobrażam
piękne, szczere, oddane miłości zostaję nagle ściągnięty na
ziemię dostaję młotkiem w łeb, tu, tu oto proszę jest termin,
powód, orzeczenie i proszę podpisać. Ja, romantyk kontra aparat
sprawiedliwości. I jeszcze co, jedno co mnie, może nie dobija, ale
napawa szyderczym śmiechem to świadomość że staję się jednym
tych facetów którzy nie podołali. Takim jednym z jakim większość
z was miała „przyjemność”. Nie wiem czy się śmiać czy
płakać? Jestem facetem który zawodzi, z którym się nie chce być.
Jestem tym czym nie chciałem nigdy się stać. To moja porażka. To
moja klęska. To zniszczone moje ideały. No cóż mam powiedzieć?
Przepraszam.