niedziela, 5 czerwca 2016

Ścieżka 394 W miejscu

To się ciągnie od jakichś dwóch, trzech tygodni. Od momentu jak dowiedziałem się że złożyła pozew. Wprawdzie wiedziałem że wcześniej czy później to nastąpi lecz takie trwanie w zawieszeniu dawało się jakoś przetrzymać. Nawet i przyzwyczaiłem się do tego i nawet zacząłem i czuć się dobrze. Lepsze było to takie nie wiadomo i co niż konkretne odcięcie topora. To chyba takie coś o czym pisała Kania. Podejmowanie trudnych decyzji, stawanie z nimi wprost nie jest przyjemne. Lepiej grać na zwłokę. Tak wiem, to strach. Ale to też liczenie na los. Może samo się jakoś ułoży? A może wystąpią nowe okoliczności które zmienią optykę? I gdyby zrobiła to od razu może nie łudziłbym się tymi nowymi okolicznościami. Ale czas płynął a pozwu jak nie było tak nie było. I zaczęło mnie to zastanawiać. A może coś się jednak zmieni. Nie wiem na co liczyłem? Wiem jednak że zależało mi na tym związku. I wiem że wszystko można posklejać. I gdy ten czas płynął a tego pozwu nie było zaczęły się budzić we mnie pytania? A może i nadzieje? A może i myślałem że się wreszcie obudzę z tego koszmarnego snu i będzie spokojnie, będzie normalnie, będzie szczęśliwie. I gdy jakieś dwa, trzy tygodnie temu dowiedziałem się że jednak ten topór będzie ogarnęło mnie wkurwienie. Gniew i frustracja. Dlaczego tak długo z tym czekała? Nie wiem czy robi to specjalnie ale rozpieprza mi łepetynę konkretnie. I jeszcze ten moment. Tak czekałem na te ciepłe dni. Słońce, zieleń, kwiaty, zachody słońca, śmiganie motórem. Kurwa, to wszystko traci urok bo w głowie siedzi mi to wkurwienie. I nie mogę się tego pozbyć. Ostatnie dwa, trzy tygodnie każdy powrót do domu oznaczał tylko jedno, jest wezwanie czy nie. To pieprzone czekanie. I pewnie to przypadek ale trafiła też wyśmienicie. Gdy w piątek jechałem do kochanego i pięknego Kazimierza przyszło. Rozpieprzyło mi to cały wyjazd. Całą radość. Ja pierdzielę. Wszystkiego mi się odechciało. I tak mnie to dobiło że nie jestem w stanie tego nawet opisać. Ja który, który wszystko co ceniłem w życiu to miłość, ja, który tyle pieprzę o romantycznej miłości, rozstaję się ze swoją pierwszą i jedyną na sądowej ławie. Nie no, normalnie beznadzieja. Jest to dla mnie sytuacja niewyobrażalna. Aż w to nie wierzę. Ktoś tam będzie przy użyciu paragrafów ustalał zakończenie mojej miłości. To jakiś bezsens. Jakiś absurd. Nawet nie wiem jak się mam tam zachować. O co tu kurwa chodzi? Nie wiem. Normalnie nie wiem. I dlaczego to się w ogóle dzieje? Czy aż tak bardzo beznadziejny byłem? A skoro tak to co z tego mojego gadania? Czy to tylko czcze gadanie? Nie no normalnie masakra. Masakra mojego rozumu. Masakra mnie. Jak bardzo daleko byłem w swoim działaniu od tego w co wierzę? Ja jestem chyba jakiś nienormalny. Może dwulicowy? Nie wiem. Nie wiem co o tym wszystkim sądzić? Wiem natomiast że okropnie mnie ta cała sytuacja wkurwia. Mąci mi myśli, podcina skrzydła, odbiera uśmiech, pozbawia perspektyw. I niech jeszcze termin rozprawy wypadnie w czasie wyjazdu na euro. Ale mnie męczy cała ta sytuacja. Żyjesz z kimś dwadzieścia lat. Dzielisz smutki i radości, chwile dobre i złe. Nawet myślisz że to twój najlepszy przyjaciel, ktoś na kogo możesz zawsze liczyć, a teraz rozstaje się z tobą przy pomocy pocztowego zawiadomienia. Lepiej mi było tych dwudziestu lat nie przeżyć. Lepiej mi było nie mieć nic. Lepiej mi było nie mieć tych radości, tych dobrych chwil. Lepiej mi było się nie urodzić. Bezsens. Kompletny bezsens. Z ludźmi których kochasz rozstajesz się przy pomocy pocztowego urzędowego świstka. Bezsens, kompletny bezsens. Już mi lepiej było by zginąć na jakieś wojnie czy wyprawie krzyżowej. Czy to nie mogło by być zwykłe idź już, spadaj, nie chcę cię i tyle. Przyjąłbym to. Spoko. Ale cały ten korowód to jakieś coś nie wiadomo co. Tyle w tym romantyzmu i magii za którymi tak szaleję co kot napłakał. Ja który szybuję sobie w obłokach i wyobrażam piękne, szczere, oddane miłości zostaję nagle ściągnięty na ziemię dostaję młotkiem w łeb, tu, tu oto proszę jest termin, powód, orzeczenie i proszę podpisać. Ja, romantyk kontra aparat sprawiedliwości. I jeszcze co, jedno co mnie, może nie dobija, ale napawa szyderczym śmiechem to świadomość że staję się jednym tych facetów którzy nie podołali. Takim jednym z jakim większość z was miała „przyjemność”. Nie wiem czy się śmiać czy płakać? Jestem facetem który zawodzi, z którym się nie chce być. Jestem tym czym nie chciałem nigdy się stać. To moja porażka. To moja klęska. To zniszczone moje ideały. No cóż mam powiedzieć?
Przepraszam.