niedziela, 31 grudnia 2017

Ścieżka 478 Do przodu

Nie to, że nic się nie działo. Działo się, ale myślę, że ten drugi temat z ubiegłego tygodnia mogę dzisiaj zapodać.
Trafiłem ostatnio w niusach lokalnych, tzn teraz to już będzie czas temu jakiś, na informację o młodym człowieku który zginął pod kołami pociągu. Zainteresowała mnie ta informacja. Raz, że trasą tą jeżdżę, dwa, że temat śmierci, czy też śmierci samobójczej zgłębiam często. Różne komentarze pojawiły się pod informacją tą. Były takie pełne oburzenia tych, którzy z racji faktu tego tracili godziny w opóźnionych pociągach. Były i takie pełne zdziwienia tych, którzy nie rozumieli takiego kroku. Były też i pełne współczucia, smutku. Parę osób które znały tego człowieka wyraziło swoje niedowierzanie – bo taki młody, bo taki pełen życia. I choć jako pasażer korzystający z tej trasy zrozumieć jestem w stanie złość tych którzy gdzieś się pospóźniali, choć jako osoba która żyje obecnie nie mając większych zmartwień jestem w stanie zrozumieć tych którzy dziwią się takim czynom, to myślę sobie: przecież to zginął Człowiek. Przecież zginął jakiś Człowiek. Człowiek którego przygniotły ciężary, ciężary których w chwili tej unieść nie dał rady. I jak by na to nie patrzeć, z jakiego punktu nie oceniać tylko jedno się liczy: to był Człowiek. Jakiś czas potem, dokładnie w środę przed historią z 504, jechałem trasą tą w południe. Tzn miałem jechać, bo pociągi okazały się być opóźnione. Zezłościłem się trochę powiem szczerze. Cały dzień miałem zaplanowany co do minuty ( jak to u mnie ) a tu taka przeszkoda. Ale zezłościłem się do momentu gdy pociąg którym w końcu jechałem nie minął na sąsiednim torze czarnego worka. Nie wiem czy to nieszczęśliwy wypadek był czy samobójca kolejny, ale ciężko jest mi uwierzyć, że ktoś może nie zauważyć pociągu na torach, że ktoś może wejść w lesie pod nadjeżdżającą lokomotywę tak całkiem przypadkiem. I gdy teraz tak sobie o tym myślę, myślę, czy też raczej wczuwam się w ich położenie. Myślę o tych którzy targają się na swoje życie. I ile bym nie myślał, ile nie zastanawiał się, jest mi ich bardzo żal. Ale nie żal w sensie, że są żałośni. Jest mi ich żal w sensie, że im współczuję. Jest mi ich szkoda. Szkoda tego jak ciężko musieli się czuć, jak strasznie przeżywać jakąś życiową sytuację, jakieś nieszczęście, że popchnęło ich to do takiego kroku. I bez znaczenia jest dla mnie to czy byli po prostu słabi czy nie. Można powiedzieć: tak byli słabi. Ale jeżeli tak to żal mi ich jeszcze bardziej. Zostali rzuceni w życie bez odpowiedniej dawki siły, to nie ich wina. Nie każdemu dane było, czy też jest, urodzić się silnym, zaradnym, odważnym. To co dla jednego jest sufitem, dla innego jest tylko podłogą. I myślę sobie jakie to wszystko zakłamane. Rozbije się samolot, zginie ze sto osób, trąbią o tym wszędzie. Rzadko, bo rzadko ale ilością ofiar na drogach czasem postraszą. A wg danych jakie gdzieś tam w odmętach internetu wygrzebałem około pięć tysięcy ludzi traci życie w wyniku samobójstw. Drugie tyle prób samobójczych kończy się „niepowodzeniem”. A ile przypadków takich jest naprawdę, tego nie wie nikt. I o tym się nie mówi. Temat samobójców jest jakby tabu. Pewnie dlatego, że to temat niewygodny, temat drażliwy, temat wstydliwy, i przede wszystkim napiętnowany przez kościół. Sam byłem świadkiem matek którym ksiądz odmówił mszy pogrzebowej dla ich synów. Samobójstwo to podobno grzech, i to do tego ciężki. Ale czy grzechem być może? Dla mnie nie jest grzechem. Bo czy grzechem może być nieszczęście które spotyka człowieka? Tak wielkie, że nie potrafi sobie z nim poradzić. To raczej kara. Tylko kara za co? Nie piętnujmy samobójców, nie patrzmy źle na ich czyn. To zwykli ludzie, tacy jak my, a może nie jak my wszyscy, ale na pewno tacy jak ja. Samotni, zagubieni. Tacy którzy nie dali rady, tacy którym nikt w odpowiednim momencie nie pomógł. Tacy którzy w chwili desperacji byli sami. Jak bardzo musiało ich boleć, jak bardzo. Aż nie potrafię tego objąć myślami. Niech spoczywają w pokoju
Taki to oto temat na ostatni dzień roku. Ludzie ludziska poubierani w kreacje tańczą w szampańskich nastrojach. Ludzi ludziska strzelają w niebo feriami kolorów, a ja myślę se o samobójcach. Może dlatego, że od pamiętnego Sylwka, dzień ten nie będzie dla mnie już dniem jak wcześniej. Pamiętam, zawsze już pamiętał będę dzień ten gdy jedna jedyna myśl pulsowała mi w głowie, dzień gdzie słyszałem tylko jedno, jedno jedyne: biegnij, biegnij szybko, nie myśl, nie zastanawiaj się, biegnij szybko na ostatnie piętro, skocz, chwilę zaboli a potem będzie już tylko spokój.

W codzienności wybiegałem się wreszcie w grudniu. Zamknąłem miesiąc dzisiejszą dychą wynikiem 103 km. Z tego w ostatnim tygodniu, tym świąteczno noworocznym nakręciłem całe 65 km. Wprawdzie czasy jeszcze powyżej 5:40 ale będzie lepiej. Dzisiaj miałem przebiec tylko 7, ale dobrze mi się biegło i pomyślałem: a walnę dychę. I jak już biegłem tą dychę to pomyślałem dobrze by było tą ostatnią w tym miesiącu zrobić poniżej tego 5:40. I kurde wyszło równe 5:40. Czyli bez trójki po dwukropku. Może żebym nie wywinął orła na trzecim to by się udało. To już drugi upadek w tym miesiącu. O tyle dobrze, że moje wtorkowo, czwartkowo, piątkowe ćwiczenia przynoszą w tym jednym skutek, że jak się przewracam to tak sprawnie, że robię prawie że nie salto i nic poważnego mi się nie przytrafia. No niestety nawierzchnia w parku naszym jest fatalna, pełna dziur. Gdy do tego ciemno już na świecie o potknięcie nie trudno. A park nasz piękny przecież taki, tak ładnie mógłby się prezentować żeby nie te dziury. Szansy na poprawę nie ma jednak żadnych, w kasie miasta brak funduszy podobno. Ileż ja mam w głowie pomysłów na park ten, eh, jakże pięknie można by miejsce to zagospodarować, jak wielki potencjał niewykorzystany w miejscu tkwi tym, eh.
Wczoraj gdy wstałem, gdy na świat wyjrzałem, gdy świat ten pokryty szronem mi się ukazał, jakiś inny jest pomyślałem. Przetarłem oczy. Ah, no tak, przecież świeci słońce. Ja naprawdę jestem chyba dzieckiem słońca. Gdy słońce widzę wszystko wygląda inaczej – piękniej. I nie chodzi tylko o tą witaminę D3 radości. Chodzi o wszystko. Gdy jest słońce świat widzę inaczej. Nawet śmietnik który ktoś pod płotem urządził nabiera barw. Potrzebuję słońca, dużo słońca. Słońca mi dajcie!!!!!
No i tak już na koniec przy okazji. Spełnienia marzeń w 2018 dla wszystkich. Ja to tak sobie myślę teraz, że chciałbym tak na dzień jeden, tak zamienić się w ptaka, i tak dzień jeden potowarzyszyć, tak Smokowi, i Kani, i Dorocie, i Leśnej, i Szemranej nawet, i Ognistej też, tak w codzienności dnia, tak z góry, tak z boku, tak niezauważony, tak w smutkach, tak w radościach. Tak popatrzeć, tak poznać. A może nie w ptaka, a w aniołka raczej, tak może piórko rzucić ...
P.S. Spoczywaj w pokoju Magik. Tak apropo ileż to ja się nazastanawiałem co On też tam śpiewa, ileż to wersji nie miałem. To były czasy gdy nie było jeszcze wujka gogla, ciotki wikipedii gdzie wszystko znaleźć można o tak, ot tak pstryk i już. Spoczywaj w pokoju Magik.

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Ścieżka 477 Do przodu

Dwa tematy i który zapodać nie wiem. Zróbmy tak: dzisiaj jeden, a drugi, o ile po drodze się nic nie wydarzy, za tydzień.
504
Pięćset cztery
Pięć zero cztery
Gdyby komuś kiedyś dane było ujrzeć autobus komunikacji zbiorowej miejskiej miasta stołecznego Warszawy o takim numerze to może pomyśleć wówczas spokojnie: ooo to jest ten autobus na którego widok er zwykł mawiać: ooo jedzie łajza wreszcie ( i dodawać zazwyczaj słowo - przekleństwo ). Nie wiem co takiego innego jest w autobusie tym. Ale wiem, że zawodzi mnie zawsze. Autobus linii 504 odjazdy ma regularnie co minut dziesięć. I tak na przystanku na którym zawsze na niego oczekuję ( tzn zawsze we wtorek, w czwartek i w piątek ) powinien pojawiać się pełna godzina i 4 minuty, potem pełna godzina i minut 14, potem minut 24, potem 34 i tak do pełna godzina i 54 minuty. A potem znowu tak od nowa. Ale nigdy tak się nie pojawia. I co ciekawe, żeby tylko się opóźniał, to jestem w stanie jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć. Ale ten skurczybyk gdy jestem na przystanku o np. pełnej godzinie i 4 minuty ( czyli tak jak należy ), okazuje się że odjechał właśnie o pełnej godzinie i minut TRZY. Taki to właśnie skurczybyk. Powie ktoś, oj tam oj tam wystarczy zaczekać 10 minut i będzie następny. I tu się zaczyna najlepsze. Bo ten następny nigdy nie przyjeżdża za 10 minut. Dobrze jak przyjeżdża za 15. Przyjeżdża zazwyczaj w momencie kiedy powinienem nim już dawno jechać, w momencie, że jak za chwilę nie ruszę to spóźnię się na bank. I przychodzi nerwówka. Dreptanie w miejscu, przestępowanie z nogi na nogę, spoglądanie tęsknym wzrokiem w kierunku, z którego nadjechać powinien, i pytanie: gdzież ten skurczybyk jest? I teraz petarda: nigdy nie przyjeżdża do czasu jak nie wypowiem jakiegoś przekleństwa. Do czasu, aż nie zaklnę siarczyście nie pojawia się nigdy. To niesamowite jaką magiczną, czy też złowrogą moc ma słowo – przekleństwo. Czasami aż się przerażam. Bo jak się nie przerażać gdy wystarczy, że zaklnę siarczyście ( choćby w duchu ) i ten skurczybyk pojawia się jakby z zaświatów. To trochę straszne. W ostatni piątek powiedziałem sobie: o nie, nie zaklnę. Kiedy więc zjawiłem się na przystanku o pełnej godzinie i 57 minuty, i kiedy spojrzałem na ilość ludzi na tymże przystanku, jakaś nadzieja głupia zagościła na chwilę, że nie było tego pełna godzina 54, i że jest szansa, że się opóźnia, i że zaraz przyjedzie, i że ( chyba ) mam farta. Oooo złudna nadziejo. Minuty płynęły, a go nie było. Nie było też tego pełna godzina i 4 minuty. I ten potem pełna godzina i 14 minut też nie przyjechał. Sytuacja stawała się napięta. Jeżeli nie wsiądę do tego autobusu za minut pięć, spóźnię się tak, że nie ma sensu się nawet spóźniać. Ale mówię sobie: o nie, nie zaklnę, zobaczmy co z tego wyjdzie. O pełnej godzinie i 24 minuty stało się oczywiste, że nie mam już po co jechać. Fakt ten zmartwił mnie trochę. Szkoda – ale nie zaklnę. O pełnej godzinie i 34 minuty zaczęło mi się robić zimno. Bo pogoda była wówczas, i nadal jest – fatalna. Zimno, mokro, wietrznie. Autobusy innych linii przyjeżdżały co chwila, a tego skurczybyka jak nie było tak nie było. Co niecierpliwsi współoczekujący zaczęli wsiadać do innych – trzeba sobie jakoś radzić. Ja stałem. Ja stałem, a na mojej twarzy zaczął odzwierciedlać się stan mojego wnętrza. Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Bo choć zimno mi było coraz bardziej, bo choć straciłem to na co jechałem, cała ta sytuacja zaczęła mnie bawić. Zakląć? Nie, nie zaklnę, zobaczę co będzie dalej. Bo w pewnej chwili stało się to nawet ciekawe. Możliwe żeby nie przyjechał nigdy jak nie zaklnę??????? Nie, no niemożliwe. No ale możliwe żeby nie było go przez pół godziny, żeby nie przyjechał żaden z czterech które już przyjechać powinny były? Stoję więc. Stoję, drepcę, przestępuję z nogi na nogę, zerkam co chwila w kierunku z którego powinien nadjechać – ale nie klnę. O pełnej godzinie i 44 minuty zaniepokojenie mnie ogarnęło, że jak tak dalej pójdzie to zaraz nie zdążę i na mój pociąg ulubiony. Przeleciało mi przez łepetynę, że pieprzyć to idę / jadę stąd innym, stoję tu jak palant, widocznie coś się stało po drodze i tyle, a ja tu się dopatruję nie wiadomo jakich cudów. No ale skoro stałem tyle to postoję jeszcze chwilę. Uparty jestem niestety. I stało się. W końcu stało się. Trudno w to uwierzyć ale w końcu, o pełnej godzinie i 52 minuty stało się. Nie wiem czy na to czekałem, nie wiem czy tego się spodziewałem, i chyba nawet deko rozczarowany byłem ale – on przyjechał. Najzwyklej w świecie wziął i przyjechał. Nie towarzyszyła temu jakaś mgła magiczna, nie towarzyszyła jakaś poświata złowroga, nie grały trąby jerychońskie. Ot po prostu brum brum wziął i przyjechał. Drzwi się otworzyły, ludzie wsiedli i pojechali. A ja patrzyłem na to zawiedziony i zniesmaczony. Czyli nie muszę już klnąć by przyjechał. Kolejna moja magiczna teoria wzięła i legła w gruzach. Eh.
W codzienności ludzie ludziska piszą o świętach, prezentach i takich tam rodzinnych klimatach. Ja piszę o autobusie. Taki to oto filozof ze mnie. Dziwny jestem i coraz bardziej to zauważam. I co ciekawe coraz bardziej się z tym godzę i coraz bardziej utwierdzam w przekonaniu, że taki być mam. W tym roku w swoim zdziwaczeniu nie uczestniczyłem w żadnej Wigilii. Siedziałem sam samiuśki i było mi przyjemnie. Taki o właśnie dziwoląg ze mnie. Ale czy dziwoląg? Czy lepiej spędzić ten dzień w spokoju i zadumie, czy z cierpieniem znosić życzenia i uśmiechem numer pięć odwzajemniać „szczere”?

niedziela, 17 grudnia 2017

Ścieżka 476 Do przodu

Zdarzają mi się czasami takie dni, takie dni mi się czasami zdarzają, że czuję spokój. Taki prosty, zwykły spokój. Nic mnie wówczas nie męczy, nic nie martwi, nic nie niepokoi. Nic mi się wówczas mówić też nie chce, z nikim walczyć, z nikim rywalizować, nikogo nawracać. Jedyną rzeczą którą mogę wówczas robić, i robić którą wówczas chcę, jest siedzenie i patrzenie w niebo. A gdy w momencie takim na niebie tym jest jeszcze na dodatek słońce, rzec by można: NIE MA MNIE. Niby widzę wtedy cały ten świat wokół, niby odczuwam jego nerwowe wibracje ale opływają mnie one jak morskie fale kamień na piaszczystej plaży nie powodując najmniejszego poruszenia. I gdy siedzę tak, i gdy tak patrzę, nachodzą mnie refleksje, że piękny jest ten świat nasz. I gdy myślę sobie wówczas o tym świecie naszym, to myślę sobie, że chyba wszystko jest jak być powinno. Że dni i noce przychodzą regularnie jedne po drugich, że chmury płyną, że deszcz pada, że słońce świeci, że to wszystko współgra ze sobą idealnie. Myślę sobie wówczas, że Ktoś, kto to stworzył, stworzył to najlepiej jak stworzyć można. Myślę wówczas o nas, o ludziach. O ludziach którzy wszystko to w posiadanie dostali. I myślę wówczas, że to tylko my, my ludzie tworzymy ten piękny świat złym, brudnym, chaotycznym, brzydkim. Takim właśnie. Zapominamy o tym pięknie, zapominamy o tej harmonii, zapominamy by żyć zgodnie z rytmem dni i nocy, by żyć zgodnie z rytmem pór roku, by żyć w zgodzie z naturą. Zaczynamy za to żyć temu wszystkiemu wbrew. Stajemy się jakby odrębnymi systemami. I rzeczy nieważne stają się najważniejsze, sprawy błahe – priorytetami. I to nas zniewala. Ten stworzony przez nas system, system oderwany od natury. Ja sam czuję się zniewolony. Bo czegóż mi trzeba? Czy nie wystarczy przebiegnięcie paru kilometrów w promieniach zachodzącego słońca? Narzucone przez lata sposoby życia, sposoby myślenia, narzucone cele i oczekiwania powodują, że świecące słońce, że chmury na niebie, że padający deszcz odchodzą gdzieś na drugi plan, że gdzieś znikają, a ważne stają się ambicje, osiągnięcia, dokonania, rywalizacje. I tylko w tych chwilach spokoju, w tych właśnie chwilach to, o co tak łapczywie zabiegam staje się mało ważne, a wręcz nic nieważne. W tych chwilach moją jedyną potrzebą jest usiąść, popatrzeć w niebo, poczuć ciepło słońca i wsłuchać się w naturę. I przychodzi wtedy do mnie takie dziwne poczucie szacunku, szacunku do samego siebie. Patrząc wówczas na swoje życie widzę, że wszystko było tak jak być miało. Że nie mogło być inaczej. Wtedy, wtedy gdy się działo, dziać się inaczej nie mogło. Wtedy wszystko było na swoim miejscu. Wtedy i ja nie umiałem inaczej, i Ci których czyny moje dotykały też nie umieli inaczej. I gdy na to wszystko co było patrzę, patrzę z perspektywy tych dni spokoju, dochodzę do wniosku, że gdybym miał to przeżyć, to wszystko, jeszcze raz, przeżyłbym to tak samo. Nawet z tymi błędami. Bo te błędy jestem sobie w stanie wybaczyć. Wybaczyć z jednego prostego powodu – nie wiedziałem, że można inaczej, inaczej nie umiałem. I widzę, że byłem najzwyczajniej w świecie zagubiony. I to chyba w życiu jest najważniejsze ( przynajmniej moim ) - wybaczyć sobie. Wybaczyć sobie błędy, wybaczyć porażki, wybaczyć niezrealizowane cele, wybaczyć to, że dzisiaj jest się nikim. Nikim w ocenie współczesnego świata. I chyba coraz częściej się z tym godzę. Dopadają mnie oczywiście też brutalne refleksje, że się poddałem, że to takie tłumaczenie przegranego, ale coraz częściej spokojnie przyjmuję fakt, że jestem nikim. I co ciekawe dobrze mi z tym. Naprawdę mi z tym dobrze. Przemykam sobie ciemnymi ulicami, przemykam między ludźmi, ludźmi pełnymi spraw, przemykam niezauważany, przemykam niesłyszany, przemykam po cichu. Ale przemykam z tą spokojną wiedzą, że nic już nie muszę, że ja już naprawdę nic nie muszę. I tylko jedna rzecz mnie martwi w tym wszystkim. Martwi mnie to, że dni takie, że dni takie spokoju przychodzą zwykle po ciężkim, przychodzą po dużym wysiłku fizycznym. I martwi mnie myśl, że stan ten nie jest stanem moje ducha, a tylko i wyłącznie wynikiem zmęczenia.

W codzienności wczoraj byłem na Niezwyciężonym. Spodziewałem się więcej ale godne polecenia. Tydzień temu przesunęli mojego ulubionego o 25 minut co jest ruchem jak najbardziej mi na rękę. Przesunęli też poranny o całe 8 minut. Śpię niby te 8 minut dłużej ale te 8 minut brakuje mi później by spokojnie wszędzie zdążyć. Tydzień temu wróciłem wreszcie do biegania. Nie jest to bieganie wprawdzie jak sprzed przerwy ale biegam. I mam na szczęście w sobie tą chęć biegania. Mam tą chęć, choć ani wyniki, ani styl nie dają powodów do dumy. Po miesięcznej przerwie, po listopadzie w którym przebiegłem raptem 20 km, i to w pierwszym jego tygodniu, budować muszę wszystko od nowa. A może ja po prostu już tak będę miał. Może aktualne wyniki i styl to stan odpowiedni dla człowieka w moim wieku? Zobaczymy. Pogoda na szczęście sprzyja. Nie jest zimno ( zbyt zimno ). Śnieg nawet jak spadnie to tylko na pół dnia, a deszcze też nie padają zbyt często. No może tylko słońca jedynie brak. Ale i to się zmieni. Minie grudzień i do wiosny zleci jak z bicza trzasł. Wytrzymam.


sobota, 2 grudnia 2017

Ścieżka 475 Do przodu

Gdy w czwartkowe późne popołudnie, czy może raczej w czwartkowy wieczór, a może to już noc była?, w te dni trudno odróżnić dzień od nocy, więc gdy nacisnąłem wtedy ostatnie enter, raczej pewny, że wszystko poszło dobrze, i gdy potem z chilloutem na uszach szedłem przez „patelnię” na ten ulubiony westchnąłem. Westchnąłem tak jak westchnąć może ktoś komu zdjęto gorset. Wolność. Choć może nie wolność, a spokój. Tzn nie spokój definitywny ale przynajmniej jedno z głowy. To jedno coś, co przytłaczało mnie od tygodni dwóch, a może i dłużej. I co przytłacza co roku w tym czasie. W tym mam to już za sobą. Tak przynajmniej się wydaje. Jeszcze lekka kosmetyka i będzie pozamiatane. Mogę się spokojnie zająć codzienną, zwykłą pracą. Tym się zająć mogę. I nie to żebym bał się ciężkiej pracy ale nie lubię pracy pod presją. I nie to żebym nie lubił pomagać ale nie lubię gdy robię milion różnych rzeczy a nie to od czego właśnie zależy moja głowa. Zastanawiam się coraz częściej czy jest mi to potrzebne w ogóle. A rzucić to w cholerę i pojechać gdzieś na stracenie. Czy warto tracić całe dnie, czy warto tracić życie dla tego ostatniego późno popołudniowego enter? Może tylko dla własnej satysfakcji, że po raz kolejny udało się zrobić, czy też – zrobiłem. Co poza tym? Nic. Ani życia, ani spokoju, ani nawet szczerych pieniędzy. Tylko ta satysfakcja. Więc gdy z chilloutem na uszach szedłem przez „patelnię” na ten ulubiony pomyślałem, że choć już jako taki spokój, to co dalej. Wrócę do standardowego dnia, wróci mi może zdrowie, wrócą mi może siły i jakoś w tej samotności, bez uniesień, pokulam się dalej. A może się wszystko odmieni? Może jeszcze tylko znowu się muszę uzbroić w cierpliwość? I jakoś się kulałem. Do dzisiaj. Całe dwa dni. Dzisiejszy dzień od rana był ciężki. A raczej od wczorajszego późnego popołudnia, czy może wieczora, a może to już była noc?, w te dni trudno odróżnić dzień od nocy. Wczoraj o tej porze dopadła mnie słabość. I fizyczna i psychiczna. Ta taka nie wiadomo skąd. To taki czas który nazywam czasem straconym. Jestem a jakby mnie nie było. I gdy na zakończenie dzisiejszego dnia siadłem by coś napisać, napisać choć właściwie nie wiem czy bym napisał, Gdy siadłem i przed pisaniem zajrzałem co u ludzi, zatkało mnie. Odebrało mi resztkę chęci na cokolwiek. Nawet jak to teraz piszę to nie wiem po co. Czy to życie ma jakikolwiek sens? Jaki sens ma w ogóle wchodzenie w relacje z ludźmi? Gdy potem cierpienie doznawane od tych ludzi niszczy życie. To jest dla mnie niepojęte. Ja odszedłem, zostawiłem, dałem wolność – tak to przynajmniej tłumaczę. Cierpię – ale nie dręczę. Jednak nawet wokół mnie są głosy, że jestem frajer, że się poddałem, że jestem mięczak? Choć z drugiej strony ile można walczyć? Aż do przemocy? Może ja nie jestem prawdziwym mężczyzną? Może prawdziwy mężczyzna, facet, wojownik, walczy do upadłego? Może nie ma we mnie już testosteronu? Bo czy gdybym go miał, widząc to co widzę, nie wstałbym właśnie teraz i załatwił sprawy po męsku? Bo gdy nie daje rady cierpliwość, gdy nie daje rady perswazja, gdy paragrafy okazują się nieudolne to czy nie przychodzi czas na jedno jedyne rozwiązanie? Męczy mnie teraz myśl, czy to właśnie ten czas i czy mam prawo? Czy mam prawo włączać się w tą sytuację, ze wszystkimi nieobliczalnymi konsekwencjami. Czy to moja sprawa tak w ogóle? Przecież każdy sam odpowiada za swoje czyny. Przeszłości nie da się niestety wymazać. Co mam więc czynić? Siedzieć i patrzeć z boku czy wstać i zrobić to co facet z jajami zrobić powinien?
Nie chce mi się już gadać ale faceta poznaje się podobno po tym jak traktuje swoją byłą.
Nie chce mi się już gadać wcale.