Dwa
tematy i który zapodać nie wiem. Zróbmy tak: dzisiaj jeden, a
drugi, o ile po drodze się nic nie wydarzy, za tydzień.
504
Pięćset
cztery
Pięć
zero cztery
Gdyby
komuś kiedyś dane było ujrzeć autobus komunikacji zbiorowej
miejskiej miasta stołecznego Warszawy o takim numerze to może
pomyśleć wówczas spokojnie: ooo to jest ten autobus na którego
widok er zwykł mawiać: ooo jedzie łajza wreszcie ( i dodawać
zazwyczaj słowo - przekleństwo ). Nie wiem co takiego innego jest w
autobusie tym. Ale wiem, że zawodzi mnie zawsze. Autobus linii 504
odjazdy ma regularnie co minut dziesięć. I tak na przystanku na którym
zawsze na niego oczekuję ( tzn zawsze we wtorek, w czwartek i w
piątek ) powinien pojawiać się pełna godzina i 4 minuty, potem
pełna godzina i minut 14, potem minut 24, potem 34 i tak do pełna
godzina i 54 minuty. A potem znowu tak od nowa. Ale nigdy tak się
nie pojawia. I co ciekawe, żeby tylko się opóźniał, to jestem w
stanie jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć. Ale ten skurczybyk gdy
jestem na przystanku o np. pełnej godzinie i 4 minuty ( czyli tak
jak należy ), okazuje się że odjechał właśnie o pełnej
godzinie i minut TRZY. Taki to właśnie skurczybyk. Powie ktoś, oj
tam oj tam wystarczy zaczekać 10 minut i będzie następny. I tu się
zaczyna najlepsze. Bo ten następny nigdy nie przyjeżdża za 10
minut. Dobrze jak przyjeżdża za 15. Przyjeżdża zazwyczaj w
momencie kiedy powinienem nim już dawno jechać, w momencie, że jak
za chwilę nie ruszę to spóźnię się na bank. I przychodzi
nerwówka. Dreptanie w miejscu, przestępowanie z nogi na nogę,
spoglądanie tęsknym wzrokiem w kierunku, z którego nadjechać
powinien, i pytanie: gdzież ten skurczybyk jest? I teraz petarda:
nigdy nie przyjeżdża do czasu jak nie wypowiem jakiegoś
przekleństwa. Do czasu, aż nie zaklnę siarczyście nie pojawia się
nigdy. To niesamowite jaką magiczną, czy też złowrogą moc ma
słowo – przekleństwo. Czasami aż się przerażam. Bo jak się
nie przerażać gdy wystarczy, że zaklnę siarczyście ( choćby w
duchu ) i ten skurczybyk pojawia się jakby z zaświatów. To trochę
straszne. W ostatni piątek powiedziałem sobie: o nie, nie zaklnę.
Kiedy więc zjawiłem się na przystanku o pełnej godzinie i 57
minuty, i kiedy spojrzałem na ilość ludzi na tymże przystanku, jakaś nadzieja głupia zagościła na chwilę, że nie było tego
pełna godzina 54, i że jest szansa, że się opóźnia, i że zaraz
przyjedzie, i że ( chyba ) mam farta. Oooo złudna nadziejo. Minuty
płynęły, a go nie było. Nie było też tego pełna godzina i 4
minuty. I ten potem pełna godzina i 14 minut też nie przyjechał.
Sytuacja stawała się napięta. Jeżeli nie wsiądę do tego
autobusu za minut pięć, spóźnię się tak, że nie ma sensu się
nawet spóźniać. Ale mówię sobie: o nie, nie zaklnę, zobaczmy co
z tego wyjdzie. O pełnej godzinie i 24 minuty stało się oczywiste,
że nie mam już po co jechać. Fakt ten zmartwił mnie trochę.
Szkoda – ale nie zaklnę. O pełnej godzinie i 34 minuty zaczęło
mi się robić zimno. Bo pogoda była wówczas, i nadal jest –
fatalna. Zimno, mokro, wietrznie. Autobusy innych linii przyjeżdżały
co chwila, a tego skurczybyka jak nie było tak nie było. Co
niecierpliwsi współoczekujący zaczęli wsiadać do innych –
trzeba sobie jakoś radzić. Ja stałem. Ja stałem, a na mojej
twarzy zaczął odzwierciedlać się stan mojego wnętrza. Na mojej
twarzy zagościł uśmiech. Bo choć zimno mi było coraz bardziej,
bo choć straciłem to na co jechałem, cała ta sytuacja zaczęła
mnie bawić. Zakląć? Nie, nie zaklnę, zobaczę co będzie dalej.
Bo w pewnej chwili stało się to nawet ciekawe. Możliwe żeby nie
przyjechał nigdy jak nie zaklnę??????? Nie, no niemożliwe. No ale
możliwe żeby nie było go przez pół godziny, żeby nie przyjechał
żaden z czterech które już przyjechać powinny były? Stoję więc.
Stoję, drepcę, przestępuję z nogi na nogę, zerkam co chwila w
kierunku z którego powinien nadjechać – ale nie klnę. O pełnej
godzinie i 44 minuty zaniepokojenie mnie ogarnęło, że jak tak
dalej pójdzie to zaraz nie zdążę i na mój pociąg ulubiony.
Przeleciało mi przez łepetynę, że pieprzyć to idę / jadę stąd
innym, stoję tu jak palant, widocznie coś się stało po drodze i
tyle, a ja tu się dopatruję nie wiadomo jakich cudów. No ale skoro
stałem tyle to postoję jeszcze chwilę. Uparty jestem niestety. I
stało się. W końcu stało się. Trudno w to uwierzyć ale w końcu,
o pełnej godzinie i 52 minuty stało się. Nie wiem czy na to
czekałem, nie wiem czy tego się spodziewałem, i chyba nawet deko
rozczarowany byłem ale – on przyjechał. Najzwyklej w świecie
wziął i przyjechał. Nie towarzyszyła temu jakaś mgła magiczna,
nie towarzyszyła jakaś poświata złowroga, nie grały trąby
jerychońskie. Ot po prostu brum brum wziął i przyjechał. Drzwi
się otworzyły, ludzie wsiedli i pojechali. A ja patrzyłem na to
zawiedziony i zniesmaczony. Czyli nie muszę już klnąć by
przyjechał. Kolejna moja magiczna teoria wzięła i legła w
gruzach. Eh.
W
codzienności ludzie ludziska piszą o świętach, prezentach i
takich tam rodzinnych klimatach. Ja piszę o autobusie. Taki to oto
filozof ze mnie. Dziwny jestem i coraz bardziej to zauważam. I co
ciekawe coraz bardziej się z tym godzę i coraz bardziej utwierdzam
w przekonaniu, że taki być mam. W tym roku w swoim zdziwaczeniu nie
uczestniczyłem w żadnej Wigilii. Siedziałem sam samiuśki i było
mi przyjemnie. Taki o właśnie dziwoląg ze mnie. Ale czy dziwoląg?
Czy lepiej spędzić ten dzień w spokoju i zadumie, czy z
cierpieniem znosić życzenia i uśmiechem numer pięć odwzajemniać
„szczere”?
a ja się wiecznie nacinam na kolejki do kasy w markecie. nawet jak wyłapię jakąś krótszą... to i tak zazwyczaj stoję dłużej niż bym stanęła w innej.
OdpowiedzUsuńŻaden dziwoląg.
OdpowiedzUsuńI tak sobie myślę, że warszawski autobus 504 to może być jakiś brat przyrodni lubelskiego trolejbusa 159. Historie podobne, tylko bez elementu magii. Ten jeszcze robi takie triki, że jak nie przyjeżdzą długo, to potem przyjeżdżają 3 naraz. Ledwo się na przystanku mieszczą. Ale co tam, w grupie raźniej. Pozdro Er!
W Nowym Roku życzę Ci wielu dobrych ścieżek do wędrowania :) uściski i buziaki!
OdpowiedzUsuń