piątek, 30 marca 2018

Ścieżka 491 Do przodu

Dobro powraca.
Uczynione dobre powraca podwójnie.
Zapłaci za zło.
Wcześniej czy później los pokarze za uczynione zło.
Takie to właśnie przekonania krążą. Żyłem takimi to przekonaniami i ja. Żyłem długo. Całe życie żyłem takimi to przekonaniami. Ale żyję już na tyle długo, tak dużo już miałem czasu na przemyślenia, że doszedłem do wniosku, że są to przekonania mylne. Po co stworzone? Stworzone zapewne po to by dać poczucie sprawiedliwości. Dać nadzieję, że nasza krzywda nie zostanie niezauważona. Dać wiarę w to że warto żyć uczciwie, że zło nie popłaca. Stworzone zapewne po to by pomóc w czynieniu dobra. Tym którzy czynią to dobro z przekonaniem, że kiedyś do nich wróci. I nie myślę tu o czystym egoizmie, wyrachowaniu, ale tak po prostu, po prostu o tych którzy czynią dobro z wiary w to dobro, z wiary w jego sens, i wiary na końcu, że też ich spotka. Idea szlachetna, idea słuszna. Są zapewne i inni, których tylko to przekonanie do czynienia dobra przekonuje. Ci, którzy bez przekonania tego, może i dobra tego by nie czynili. Bo czyż nie łatwiej wrzucić ulicznemu biedakowi do puszki gdy wierzysz, że los odda ci to w przyszłości stokrotnie? Pewnie, że łatwiej. Mi zdecydowanie łatwiej. Łatwiej żyć, łatwiej przyjmować ten świat, to wszystko co na nim wierząc, ufając, że dobro zwycięża, że jest sprawiedliwość na tym świecie. Jednak obecnie nie mam już w sobie tej wiary. Obecnie uważam, do wniosku doszedłem, że dobro nie wraca. Dobro przychodzi tak czy inaczej. Bez względu czy należy się za jakieś wcześniejsze czyny czy nie. Dobro nie wybiera tylko tych którzy je czynili wcześniej. Dobro nie dba o takie szczegóły. Więc, jeżeli już mamy zamiar je czynić, to czyńmy je dla samego czynienia. Nie spodziewajmy się, że kiedyś wróci. Bo nie wróci. A jeżeli wróci, to nie ze względu na nasze wcześniejsze działania, a po prostu i tak by do nas przyszło. Dobro nie wraca. Tak samo jest i ze złem. Czy zło spotyka tylko złych? Nie, spotyka i złych i dobrych. Świat pełen jest wspaniałych, prawie że nie świętych, którzy pomimo swojego wspaniałego życia, prawie że nie świętego życia, nie doświadczają dobra, doświadczają zła, doświadczają cierpienia. Życie nie ma nic wspólnego ze sprawiedliwością. Życie, to życie tu na ziemi nie ma być zbudowane na sprawiedliwości. Zresztą, czym jest sprawiedliwość w tym naszym ludzkim pojęciu. Ilu ludzi tyle pojęć sprawiedliwości. Czy więc mamy prawo, my ludzie, wymagać tej sprawiedliwości tu i teraz. Co dla jednego jest nagrodą dla innego może być karą. Myślę, że ze sprawiedliwością trzeba jeszcze trochę poczekać. A życie tu i teraz pełne będzie i dobra i zła, tak samo dla tych którym się należy i tak samo dla tych którym się nie należy. Czy mam zamiar zatem powiedzieć, że nie warto dobra czynić? Nie, nie mam takiego zamiaru. Zamiar mam powiedzieć, że czynić je należy dla samego czynienia. Bez oczekiwania że wróci. I zamiar mam powiedzieć, że zło do tych złych kiedyś też nie wróci. Całe to nasze tu przebywania sprowadza się do jednej prostej decyzji – co czynisz. Co czynisz gdy spotykasz życie. Stajesz w momencie wyboru – co czynisz. Każdy z nas dostał dar wolnej woli. Może uczynić dobro, może wyrządzić zło. I tyle. Ani nie ma tu za to nagrody, ani nie ma kary. Już to kiedyś pisałem – Hitler poszedł do nieba tak jak święty Antoni. Jedyne co, to temu pierwszemu trudniej spojrzeć w oczy milionom które trafiły tam przed nim. A święty Antoni nie kończył życia w luksusach. Tak to właśnie widzę, dobro nie wraca, kara za zło nie grozi.
W codzienności jak to zwykle zwykło bywać po tym jak napisałem, że ranki piękne ze słońcem – ranki piękne ze słońcem się skończyły. Nie wiem czy to przez tą zmianę czasu czy coś innego ale się chyba słońce obraziło i nie chce godzinę wcześniej wstawać i suma sumarum nie wstaje wcale. Choć dzisiaj wstało, było dzień cały i był to dzień piękny. Co też skończyło się przedświątecznymi porządkami z myciem okna włącznie. A jeżeli dodać do tego sporej ilości stado żurawi które ujrzałem po wyjściu z klatki krążące tuż nad blokami, można by rzec wiosna już. Niestety. Koniec kwietnia a zimno ciągle trzyma. W czwartek śnieg padał, i nie wiem czy padać jeszcze nie ma zamiaru. Cierpliwie i nadzwyczaj pokornie znosiłem te chłody ale i moja pokora ma swój limit.
A wtorkowy solenizant wypadł nadzwyczaj miło. Poczułem, nie wiem jak to określić, ale takie coś jakbym był ważny. I co ciekawe spotkało mnie to od tych od których się nie spodziewałem.

sobota, 24 marca 2018

Ścieżka 490 Do przodu

O tym jak małej wiary jest er.
Z punktu B do tam gdzie lokomotywa, wprawdzie nie tłusta oliwa, ale też ciężka startuje, wiozą mnie 128, 175 i ten pieprzony 504. Dwa pierwsze to numery czarne, znaczy się stają po kolei, wszędzie tam gdzie muszą. Pieprzony 504 czerwony jest natomiast, a jak czerwony to znaczy przyśpieszony, a jak przyśpieszony to znaczy staje tylko tam gdzie mu się chce. Dwa pierwsze z punktu B wiozą mnie prawdę mówiąc nie dokładnie tam gdzie, nie tłusta wprawdzie oliwa, ale też ciężka startuje lokomotywa, tylko obok, ale tak obok, że bliżej się chyba nie da. Ten pieprzony 504 wiezie mnie natomiast dokładnie tam gdzie, wprawdzie nie tłusta oliwa, ale też ciężka lokomotywa. startuje. Tylko jak tak spojrzeć dokładnie to chyba, od tamtych dwóch do lokomotywy bliżej jest jednak. Z tych trzech najbardziej cenię sobie 128. Jest przyjemny do podróżowania, znaczy się, ma w sobie bardzo dużo wolnych przestrzeni między komórkowych. 175 jedzie z lotniska natomiast. A jak jedzie z lotniska to wolnych przestrzeni ma dużo, dużo mniej. I jak jedzie z tego lotniska to wiezie wiele komórek, komórek którym się nie śpieszy. Komórki te wsiadają więc, i wysiadają - niespiesznie. Dla nich to nic nie znaczące chwilunie - ale dal mnie? Dla mnie to chwilunie wieczności. Tak więc 175 podróżować nie lubię. Pieprzonego 504 nie lubię, bo nie lubię, jest pieprzony i tyle, tego nie zmieni nic już. Suma sumarum 128 podróżuję najchętniej. Tamtego wieczoru nie przyjechał jednak. Przyjechał za to 175. Rad nie rad – wsiadłem. I tu nadmienić muszę, że choć lokomotywą jechać zamiar miałem tą późniejszą, tą powolną, to jakoś tak wyszło, że przy przychylności niebios, mogło się udać i na tą wcześniejszą, tą szybszą, tą którą lubię, zdążyć. Tą wcześniejszą, tą szybszą, tą którą lubię na kwadracie jestem dobre trzy kwadranse wcześniej, a przy moich chwiluniach trzy kwadranse to dużo, bardzo dużo. No i sama podróż przyjemniejsza nieporównywalnie. No więc zaświtała taka szansa. Szansa pod warunkiem, że niebo będzie przychylne, a autobusy punktualne. Niestety, autobusy jak to autobusy, punktualne nie były. 128 nie pojawił się coś wcale, a 175 przyjechał spóźniony. No ale może, może mimo tego spóźnienia, się uda. Oby tylko jechał sprawnie. Coż, kiedy 175 jak to 175 jechał niespiesznie. Komórki sobie wsiadały, i wysiadały też, jak to komórki, więcej myśląc o gadaniu niż o wsiadaniu, i wysiadaniu też. Ehh gdyby tylko widziały moje paznokcie. Jakoś w połowie drogi niespieszne 175 dogonił pieprzony 504. Zrodził się wówczas w szelmowskiej łepetynie mojej plan, że gdybym na jednym z wspólnych przystanków przeskoczył do pieprzonego może udało by się nadrobić chwilunie stracone. Jak pomyślałem, tak uczyniłem. Lecz cóż z tego. Pieprzony 504 jak to pieprzony 504 od chwili jak do niego przeskoczyłem czerwoną falę łapać zaczął, tak, że niespieszne 175 było cały czas tuż za nim. A tam, gdzie na ostatnim rondzie drogi ich się roztają, niespieszne 175, wyprzedziło wręcz pieprzonego gdy czekał na lewoskręcie. To co przeleciało przez moją głowę wówczas nie nadaje się do opisywania. W chwili, gdy pieprzony dojechał wreszcie do punktu gdzie, wprawdzie nie tłusta oliwa, ale też ciężka startuje lokomotywa – lokomotywa powinna była już startować. Pełen jednak wiary w niebios przychylność ruszyłem w te pędy na ten zimny, betonowy peron. I jakież było moje zdumienie gdym ujrzał, nie tłustą wprawdzie, ale też ciężką na peronie. Jeszcze tylko schody i ją mam. To się jednak udać nie mogło. Ja na schody, a para nie buch wprawdzie, ale koła w ruch. To co przeleciało przez moją głowę wówczas nie nadaje się do opisywania. I jeszcze ta myśl, że gdybym został w niespiesznym 175 zapewne bym zdążył. Usiadłem. I wówczas się ze mnie wylało. Jak umiem, i jak robię to zawsze, dziękować niebiosom za pomyślność i pomocną dłoń, tak za taką, nazwijmy to – złośliwość, przeklinam jak tylko potrafię. No nic, czekać trzeba na tego powolnego. Tego którym będę całe trzy kwadranse później, tego którym jazdy nie lubię jakoś. Klnę w duchu oczywiście nadal. I wówczas coś jakby we mnie się odezwało, jakby głos jakiś rzekł: dlaczego się denerwujesz? czym? czy warto? ehh człowieku małej wiary. W tej samej chwili oczom moim ukazała się na torze sąsiednim lokomotywa inna. Inna ale w kierunku tym samym. A wsiądę, pomyślałem, może dogonię ulubionego na Wschodniej. Wsiadłem. Siedzę. Lokomotywa z toru sąsiedniego nie rusza jednak. A minuty płyną. Nie no, nie dogonię, to już niemożliwe. Nie klnę już w duchu wprawdzie, no może tylko żal lekki został, ale już bez przekleństw, już pogodzony. I wówczas coś jakby we mnie się odezwało, jakby głos jakiś rzekł: ehh człowieku małej wiary - i lokomotywa ruszyła. Jechała sobie ciemnym tunelem, i mostem, i obok stadionu też. Jechała w takt kół. I siedziałem sobie słuchając powolnego, rytmicznego stukotu. I patrzyłem na miasto rozświetlone, na Wisły wstęgę czarną w dole, na samochody na ulicach, na światła w blokach. Patrzyłem na ten świat, świat jak sądzę zaganiany, świat którego obrazem dobitnym jestem. A lokomotywa dojechała na Wschodnią, a na Wschodniej stał ulubiony. Stał jakby oczekując na mnie jednego jedynego. I pojechaliśmy. I coś jakby we mnie się odezwało, jakby głos jakiś rzekł: no i co człowieku małej wiary? Nic – odparłem – przepraszam.
W codzienności bez zmian. No może temperatura tylko rośnie. No i może śniegu coraz mniej na trawnikach. Dzisiaj słońce pokazało się po południu. A rankami robiło mi przedstawienia dech w piersiach zapierające. Potem, w ciągu dnia gdzieś przepadało, ale rankami było wszechzapierajace dech.
Dzisiaj wstałem wypoczęty i wyspany – dziwne to niesłychanie. Dzisiaj po biegu zmęczony byłem niesłychanie. Co dziwne jest jest jeszcze bardziej. Co – więc - jak i dlaczego życie czyni mi moje niepojętym jeszcze bardziej.
A gdy w przyszłości ratować przyjdzie mi gdzieś na ścieżkach moich kogoś, po tym tygodniu uczynię to bardziej fachowo, niż przed tym tygodniem jeszcze.
A po ścieżkach chadzam ostatnio w takt, takt na prawą nogę.
 

sobota, 17 marca 2018

Ścieżka 489 Do przodu

Idę. Idę sobie jak co tydzień chodnikiem do sklepu. Z naprzeciwka idzie pan ze szkrabem. Na oko tak cztero, pięcio letni - szkrab dla jasności – nie pan. Chyba ćwiczy, czy też pokazuje jakieś ciosy karate - szkrab dla jasności – nie pan. Pan idzie normalnie, jak to pan, bez jakichkolwiek zbędnych emocji, trzyma tylko tego szkraba za rękę pewnie. Jesteśmy coraz bliżej. Już się mijamy. 
- Kocham cię tato – mówi szkrab gdy są już obok.
Pan dłonią przytula głowę szkraba pewnie do swojej nogi i idą dalej.
Idę. Idę sobie na pociąg. Ciemno. Chłodnawo ale nie zimno. Z naprzeciwka idzie koleś i ciągnie walizkę. Ciągnie ją chwytem pewnym. Skupiony na drodze. U drugiej zaś strony wisi mu dziewczę jakoweś. Dziewczę wierci się, gibie na wszystkie strony, ręką wolną macha, zagląda kolesiowi w oczy, i oczywiście ciągle coś trajkocze. Zupełnie nie zwraca uwagi na to gdzie idzie, jak idzie, co idzie. Gdyby nie było kolesia obok na bank zaraz by wlazło na coś lub się o coś wyglebiło. Koleś idzie zaś prosto. Jakby niewzruszony, jakby wyłączony. Są już praktycznie na wyciągnięcie ręki. Dziewczę gibie się i trajkocze nic absolutnie poza tym trajkotaniem nie dostrzegając. Spoglądam na kolesia. Skoncentrowany, czujny, obserwuje kolesia z naprzeciwka. Kolesia z naprzeciwka znaczy się mnie. Poszli.
I tknęło. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale przyszedł mi na myśl taniec na rurze. Nigdy nie zrozumiem logiki swoich skojarzeń, nigdy nie pojmę skąd u mnie pewne myśli, jest to zagadka wielka. No więc zagadkowo ale przyszło mi wówczas to na myśl. I pomyślałem sobie, że to chyba tak właśnie jest. Co jest właśnie, że ten taniec na rurze taki nie to, że popularny, ale jakby to rzec, taki kojarzący się ze stosunkami damsko – męskimi. Dla jasności – nie lubię, czy też nie widzę w takiej formie ćwiczeń jakiejś nadzwyczajnej emocji, no ale widocznie coś w tym jest, skoro istnieje, i skoro trzyma się nawet mocno. No więc co też takiego w tym tańcu na rurze, czy właściwiej, przy rurze jest? Wymyśliło mi się mianowicie, że facet to, za przeproszeniem, taka rura. Mocna, stabilna, sztywna, prosta, twarda, niewzruszona, taka niezachwiana, znaczy się pewna, podpora. A kobieta? Kobieta zaś może przy rurze tej ( znaczy się facecie ) robić te swoje wygibasy, dziwactwa, figury. Może trajkotać, może nie zważać na wszystko wokół, może nie dostrzegać tego - co nadchodzi z naprzeciwka. Może być - sobą - chyba?
W codzienności przez pierwsze dni tygodnia miałem nawet piękny widok na wstępujące w wschód słońce gdym spoglądał za okno niedobudzonymi po przebudzeniu oczyma. Tak w ogóle to w pierwszy piątek marca zgasło światło na peronie gdym oczekiwał na lokomotywę rankiem. Jakiś tydzień późnień zgasło i na ulicznych latarniach gdym na peron ten rankiem zmierzał. Rankiem więc widno już jest. Iiii ptaki zaczynają. I zdawało mi się, że żurawie słyszałem gdy biegłem tydzień temu do miasta ze wsi, a może mi się tylko zdawało? I rybitwy już są, dziś je słyszałem na bank, tego akurat pewien jestem. I motóry wyległy w ubiegłą niedzielę na ulice gromadnie. I GP rusza, z racji czego mam popołudnie jutrzejsze zaplanowane. Zmierza wszystko chyba w dobrą stronę? Chyba. Bo potem widok na wstępujące w wschód słońce się skończył. Jeszcze potem znaczy się wczoraj chwycił mróz i śnieg spadł. Pisałem ostatnio jakie to wszystko zmienne. No właśnie – jakie zmienne. Tydzień temu biegałem w hmmm spodenkach, a dzisiaj ... I jakie niepewne. Pewne sprawy można planować, z pewnymi ludźmi coś, gdzieś się umawiać, a potem, nie wiem czy z racji tego śniegu i mrozu, ale pieprzone 504 notuje pół godziny spóźnienia i jeden ten szczegół, plany burzy. Tak właśnie można planować przyszłość. Można iść na pociąg powrotny i można potem na Centralnym stać w zimnie, stać w niewiedzy, stać i czekać nie wiadomo na co. To co zastałem wczoraj na tym pieprzonym Centralnym wytrąciło mnie z równowagi. Wytrąciło tak, że ciągnie się do dzisiaj. Już z samego jego wyglądu, z samego chłodu który bije z betonowych jego murów, nie lubię tego dworca. A gdy na dodatek spędzam na nim długie minuty czekając na nie wiadomo na co tracę do siebie szacunek. Tak więc przez pieprzone 504 nie wypaliły plany, a przez na Centralnym sajgon wróciłem do domu i późno i zły. Kiepski koniec codzienności to był. I kiepski dziś jest. Dobrze, że choć kochane słońce dopisuje. Miło było dziś biegać gdy raziło oczy tak, że aż do bólu. Apropo, znowu trzeba ubierać dużo ubranka na bieganie, w tym też kominiarkę. I tak już wcześniej jak ją ubierałem coś mnie nurtowało. Jakaś taka myśl nieodnaleziona. Coś tak mi nie pasowało. I dzisiaj, dzisiaj gdy ją ponownie założyłem myśl tą odnalazłem. Gdy spojrzałem w lustro, gdy spojrzałem w te w nim oczy, zobaczyłem, że mam ładne oczy. Wiem jak to zabrzmi – ale mam ładne oczy. Trochę smutne – ale ładne.

sobota, 10 marca 2018

Ścieżka 488 Do przodu

Taką sobie by można z tego mojego ostatnio pisania wysnuć teorię, że praktycznie teoretyczni nikt mi do szczęścia potrzebny nie jest. Tyle tu tego o samotności, o samowystarczalności pisania. I byłaby to teoria praktycznie teoretycznie prawdziwa ale tak naprawdę nic bardziej mylnego. Bo choć praktycznie teoretycznie powiedzieć mogę z czystym sercem, a pieprzyć to wszystko, to tak naprawdę wielka jest we mnie potrzeba obcowania z ludźmi. Bo jakby na to nie patrzył lubię ludzi. Jest jednak we mnie pustka. Pustka z istnienia której zdał mi sprawę niezawodny jak zwykle Szustak. Pustka którą ma podobnież każdy. Pustka którą każdy stara się zapełnić. Zapełnić wszystkim co się da – a głównie związkami. Jest podobnież, z tym że podobnież bardzo mały, odsetek ludzi którzy pustki tej nie mają, a raczej którzy pustkę tą, przez właściwe relacje wczesnodziecinne, mają opanowaną - ale to podobnież odsetek bardzo mały. Zdecydowanie większy odsetek, a może by i wszyscy, pustkę tą jednak mają. Pustkę do której wypełnienia dążą. Pustkę którą wypełnić może tylko miłość. I tak chodzi podobno ta większość rodzaju ludzkiego szukając. I chodzi starając się wypełnić. Chodzi, szuka. A w chodzeniu tym i w szukaniu woła – kochaj, kochaj, kochaj. I dopóki nie zrozumie tej swojej pustki, dopóki jej nie dostrzeże, nie potrafi przestać. Widzę to, widzę to u siebie. Zobaczyłem i … zrozumiałem. Wszystko co się zdarzyło, co się w moim związku stało było tego następstwem, było tego efektem. Nie mogę mieć większych pretensji do kogoś kto presji tej nie wytrzymał. Widocznie nie był na to przygotowany, nie miał na tyle sił by to udźwignąć. A może sam miał w sobie taką pustkę której wypełnienia oczekiwał? Moje oczekiwanie miłości, moje oczekiwanie zauważenia, moje oczekiwanie docenienia było zbyt ciężkie. I przybierało na sile. Z każdą kolejna chwilą, z każdym kolejnym dniem życia stawało się coraz większe i większe. Nawet jeżeli dostawało to czego oczekiwało, nawet jeżeli zostawało zaspokojone to zaraz potrzebowało więcej. I tego więcej i więcej ciągle żądało. No bo przecież należało mnie kochać, należało mnie doceniać. Przecież byłem najlepszą rzeczą która przytrafić się może. Bo przecież starałem się być tym wszystkim co najwspanialsze do kochania. Chciałem być najlepszy. W swoim mniemaniu byłem tak dobry, że wręcz nie wyobrażałem sobie, że kochać mnie nie można. Ale to było przecież tylko w moim mniemaniu. Rzeczywistość mogła być przecież inna. A nawet jeżeli nie była, to to wcale nie musi zmuszać kogoś do uwielbiania mnie. Taka niestety prawda. Nie mogę, nie powinienem wymagać od kogoś, kogokolwiek, kochania. Nie mogę oczekiwać, że tym uczuciem do mnie zapełni tą moją pustkę. Z pustką muszę sobie poradzić sam. W innym przypadku ciągle będę chodził jak ten zombie. Chodził z mętnym wzrokiem, z oszalałym sercem. Chodził w ciągłym oczekiwaniu miłości, żądaniu kochania. I jak bym, gdybym już nawet znalazł, zadręczał bym, zamęczał tym kochaj, kochaj, kochaj. I dręczył ciągłym rozczarowaniem, że mało, że nie tak, że więcej, że mocniej. Tak więc nic i nikt pustki mojej nie zapełni. Sam muszę ją zapełnić. Sam samiuśki. Tak, by już niczego nie oczekiwać, niczego nie wymagać. Nikogo nie zadręczać swoją potrzebą bycia kochanym. Sam siebie muszę pokochać, sam siebie docenić. Dopiero wówczas, już wolny, spotkać będę mógł kogoś kogo nie zwiążę, nie zniewolę, nie opętam. Bo to taka forma zniewolenia. Tak bardzo domagasz się kochania, że aż staje się to formą ucisku, formą przymusu. Dobrze wiem co jest z niewolnika. Dopóki więc nie poradzę sobie sam ze sobą, dopóty stać będę lekko z boku, lekko wycofany.
W codzienności dziś był dzień pierwszy gdy do biegu ruszyłem w krótkich spodenkach. Słonecznie i ciepło. Od rana świeciło aż miło. I choć spojrzenie na mecz humor ten spieprzyło mi cholernie, tak, że nawet startując żal miałem do siebie, że nie zaczepiłem jednego gościa co mi się z twarzy nie spodobał, to jednak po biegu już mi przeszło. Dziwne jak nieraz drobna sprawa, pierdoła wręcz skutecznie może mnie zmienić, jak nie panuję nad swoimi emocjami. Nie lubię takich chwil. Lubię natomiast gdy jedna drobna sprawa, taki np. sms, skutecznie nastrój mój naprawić potrafi. Takie chwile lubię.
Gdy dzisiaj biegłem zastanawiałem się jakież to wszystko ulotne. Tydzień temu biegałem w siarczystym mrozie, po śniegu i lodzie ( tak - udało mi się przebiec po wodzie ) to raptem po kilku dniach biegam w warunkach zupełnie odmiennych. Ależ to wszystko ulotne jest, niesamowicie ulotne.

środa, 7 marca 2018

Ścieżka 487 Do przodu

Idę ciemną ulicą. Manam śpiewał: wilgoć osiada na twarzy. Uliczne latarnie sączą mgliste światło. Ale mgła to czy też smog? Smog – czuję jego cierpki smak w ustach. Chodnik pusty o tej porze. Gdzieniegdzie tylko przemknie pod krzakiem jakiś kundel z czymś na końcu smyczy. Zmierzam tam gdzie w oddali mglisty szereg czerwieni samochodowych świateł. Idę tempem które lubię najbardziej, a którego ostatnimi czasy nigdy narzucić nie mogę, powoli. Idę i powtarzam za miłą panią – kaaammMMM. To ostatnie MMM akcentując kiwam główką. Idę, może się zataczam? Ale nie, to tylko takt muzyki. I iść mógłbym tak wiecznie. Wiem, że kiedyś rozbolały by mnie nogi, wcześniej pewnie zdarłbym zelówki ale poszedłbym, poszedłbym aż za ten mglisty szereg czerwieni samochodowych świateł. Tam hen daleko. Po co o tym piszę? Nie wiem? Pomyślałem, że było by miło. Zamknij oczy, zapomnij o tym i tamtym, zostaw, i powtórz za miłą panią – kaaammMMM, a zobaczysz, że się uśmiechniesz.


sobota, 3 marca 2018

Ścieżka 486 Do przodu

Od kiedy dokładnie to nie pamiętam, wydaje mi się, że od zawsze, ale tak naprawdę to chyba od ostatniej sceny dwójki Psów. Tak, chyba od tej sceny właśnie zaczęła się moja tęsknota za oceanem. Od tej sceny właśnie zapragnąłem go zobaczyć. Ocean mnie pociąga, ocean mnie przyciąga. Już samo słowo – Ocean. Słowo to zawiera w sobie ogrom i tajemnicę. Jest tak wielkie, jest tak rozległe jak nic innego na tym świecie. I jest tak tajemnicze, tak niezbadane, że aż wywołujące strach. Ludzkość patrzy, ludzkość w kosmos planuje wyprawy, a tak naprawdę nie wie co kryją otchłanie oceanicznych wód. Wód które od wiek wieków budziły grozę. Były siedliskiem bóstw, różnorakich bestii, czy też mocy nieczystych. Od wiek wieków ocean był tajemnicą. I tajemnicą jest do dzisiaj. Niezbadaną w swej wielkości. Może to właśnie tak mnie w nim fascynuje? Ta niezbadana tajemnica, ta nieodkryta głębia i ta siła złowroga. Może odnajduję w nim siebie? Niezbadanego, nieodkrytego, tajemniczego, ukrytego i złowrogiego. I ocean ten jest chyba, tak jak ja, samotny. Pełen samotności, pełen tęsknoty. Nie ma nic chyba bardziej samotnego niż samotna łupina na jego środku. Więc ocean jest moim odbiciem. I dlatego od kiedy pamiętam, a pamiętam, że od ostatniej sceny dwójki Psów chyba, chciałem stanąć z nim twarzą w twarz. Chciałem mu spojrzeć w tą otchłań. Pierwszy taki mocny plan takiego spotkania miałem w zeszłym roku. Nie udało się jednak. Nie pamiętam już z jakich powodów, ale było to zapewne ze strachu. Strachu, że gdzie ja tam, co ja tam, lepiej siedzieć na dupie nad naszym morzem. W tym roku pomysł ten wrócił do mnie ponownie. Jednak tak jak w roku ubiegłym wróciło też to gdzie ja tam, co ja tam, lepiej siedzieć na dupie nad naszym morzem, może nawet w tym roku posiedzieć a i ze dwa razy. I już zdecydowany byłem i tym razem też się poddać. Tylko jakoś tak biegnąc sobie razu pewnego przez park dopadła mnie myśl, myśl, że jak włączę następnym razem komputer, i jak znajdę bilet tańszy niż cztery stówy to lecę co by nie było, odwrotu nie ma. I co znalazłem jak tylko następnym razem odpaliłem kompa? Bilet tańszy niż te cztery pieprzone stówy, dużo tańszy ( a dodać muszę, że wcześniej ile bym nie patrzył, ile nie szukał, tańszy nie był ). Lecę więc. Lecę i im dłużej o tym myślę, im więcej oglądam w necie, tym bardziej się cieszę. Spotkania z Oceanem doczekać się wręcz już nie mogę.
W codzienności doczekać się nie mogę za to kiedy odejdzie zima. Odejść ma wprawdzie już jutro. I dobrze, bo mi mrozu tego po minus naście starczy. Nie lubię zimy, nie lubię zimna. I choć piękna ta zima teraz, przyznać muszę uczciwie, to jednak niech już sobie idzie. I choć mróz ten, choć duży, znoszę wyjątkowo dobrze i pokornie, to lepiej niech już będzie ciepło.
Tydzień dłużył się okropnie. Zmęczenie, wyczerpanie dało znać o sobie. W czwartek na ćwiczeniach najdrobniejszy ruch sprawiał ból. To co zazwyczaj było tylko lekkim rozkrokiem, przychodziło w cierpieniu i znoju. Widać to zresztą po dzisiejszym biegu. Tak kiepsko nie biegało mi się już dawno. A biegając dzisiaj po parku w planie miałem okrążyć go czterokrotnie. I wymyśliłem sobie, że na czwartym kółku przez staw, który zamarznięty jest obecnie, sobie przebiegnę. Fajnie to będzie, tak sobie wymyśliłem, wyglądać na dzipiesie – biegający po wodzie. Ale gdy biegłem kółko trzecie pokusa mnie naszła po wodzie przebiec już teraz. Lepiej mieć to już, już teraz, taka pokusa mnie naszła, a może nie dam rady przebiec kółka czwartego? Zdusiłem pokusę tą jednak. Masz być twardy, biegnij, nie zmieniaj postanowień. I kolejny raz moja silna wola mnie zgubiła. Ileż to już w życiu tym moim marnym straciłem, nie oddając się szatańskim podszeptom. Ileż to mnie już ominęło w tym życiu moim marnym, nie poddając się pokusom. Na trzecim kółku padło mi z mrozu urządzenie amerykańskie i choć przez staw zamarznięty sobie przebiegłem, dzipies już tego nie zarejestrował. Tak więc po wodzie biegać nie biegałem dzisiaj. Powtórzę to zapewne jutro, z tym że jak to już u mnie jest, to już nie będzie to samo. U mnie ważny jest tylko pierwszy raz. Jeżeli z takich czy innych powodów nie wypali próba pierwsza, powtórki nie mają już w sobie tej magicznej, czystej, nieskazitelnej, pierwotnej czystości myśli. Powtórka to już tylko banał dla statystyki.
Podczas dzisiejszego biegania, pod sam jego koniec, gdy już styrany byłem niemiłosiernie, z przeciwległego parku krańca doszły mnie kibicowskie, pijackie ryki. Dzisiaj rusza I Liga. Choć to jak wiadomo liga II jest. Nigdy nie zgodzę się na nazywanie czegoś co kiedyś było I ligą - Ekstraklasą. Ekstraklasą w czym? Chyba w hale i miernocie. Więc dla mnie podział jest taki: liga pierwsza i liga druga. No więc dzisiaj ruszyła ta pierwsza czyli druga liga i do miasta mojego zjechało sosnowieckie Zagłębie. A, że mądrale z miasta mojego to legijne pachołki to przy okazji meczu z Legii układem postanowili poszaleć. Słysząc te ryki duch wstąpił we mnie nowy i czem prędzej skierowałem swoje biegacze kroki w tamtym kierunku. A nóż mnie zaczepią? Nie zaczepili. Chyba nawet mnie nie zauważyli? Chyba za duże mam o sobie mniemanie jednak – oni po prostu nie zwrócili na mnie uwagi. A taką nadzieję miałem. Nie lubię kiboli, nie cierpię. Wkurzają mnie te ich pozdrowienia do więzienia, wkurza mnie to ich zawłaszczanie stadionów, wkurza bandytyzm. To wchodzenie w kryminalny świat, to paranie się przestępstwami, to zadzieranie z prawem. I to nie liczenie się z drugim człowiekiem. Obrzydzeniem napawa mnie to legijne nienawidzimy wszystkich. To w kibolach wkurza mnie najbardziej, nienawiść.
I na koniec dnia jedna jeszcze rzecz mnie zmartwiła. Okazało się, że na dzisiejszych targach jest Kawasaki. Nie wiem jak ja to sprawdzałem, że nie ma a jest. Tylko z tego jednego, jedynego powodu tam się nie wybrałem: nie ma Kawasaki. Jednak jest, i jest zapewne nowa Ninja H2 SX SE. Kurcze ależ mi się ona podoba, jest zarąbista. Tak chciałbym ją zobaczyć na żywo. Zły jestem teraz na siebie, że przebimbałem dzień dzisiejszy nic praktycznie nie robiąc, zamiast spotkać się z nią wreszcie na żywo. Nie to, że zdradzam swojego starego GSXeFowego Rumaka ale nowa Ninja wymiata moje zmysły.
Kończę bo pisacz mi się włączył i mógłbym tak bez sensu w nieskończoność.