niedziela, 25 września 2016

Ścieżka 409 Do przodu

Co by tu dzisiaj napisać? Co by napisać? Co by tu napisać żeby w ogóle coś napisać? Co by napisać by może nawet jakieś zainteresowanie wywołać? Myśl eru myśl. Myśl eru myśl. Er myśli, er rozważa, er patrzy. A tam mada faka!! Nie ma co kurna myśleć, nie ma co rozważać, nie ma co kurna patrzeć mada faka. Wystarczy pozwolić pisaniu na pisanie. Wystarczy wyłączyć myślenie. Jadziem więc mada faka z tym koksem. Z chaosem jaki mam w głowie - co z tego wyjdzie. Wystarczy. Wystarczy mi już. Pier do lić to wszystko. Kurna jakie to wszystko nieważne, jakie to wszystko niepotrzebne. Jak sobie pomyślę jak rozpaczałem, jak sobie pomyślę jaki biedny byłem, jak sobie przypomnę jaką tragedię przeżywałem. Jeny jaki ja umęczony byłem. Jezus na krzyżu nie był taki umęczony jak ja. A pieprzyć to, naprawdę pieprzyć. Mógłbym napisać a huj z tym ale przecież nie przeklinam. Nieważne, naprawdę nieważne. Było minęło i po wszystkim. I pieprzyć. Jestem nikim? Jestem odrzucony? Jestem nieprzystosowany? Nie pasuję? Nie wiem na czym życie polega? Życia nie znam? A dobra! Niech tak będzie. Nie osiągnąłem sukcesu? Nie mam mądralińskiego tytułu przed nazwiskiem? Nie mam willi z basenem, rojsa, złotego zegarka i jachtu? Nie żądzę, nie dyryguję, nie wyznaczam? Nie mam bandy kolesi którymi mógłbym się zasłaniać w problematycznych chwilach? I nie mam miliona polubień na fejsie? - tak prawdę mówiąc to w ogóle go nie mam? No i co? Nie ma tego wszystkiego. Jestem nikim. A przede wszystkim nie mam żadnej blondyny, brunetki czy rudej? Nieudacznik? A tak, nieudacznik. Nie mam nikogo i niczym jestem. Ale powiem, powiedzieć powiem tu i teraz pieprzyć to. Pieprzyć, pierdolić, jebać. Tyle mi zostało z tego wszystkiego. Czasami to sobie myślę, że ja to jestem z jakiegoś innego świata. Z jakiegoś świata który wszyscy co mają to wszystko, nazywają światem złudzeń, iluzji, nierealnym. Czasami to sobie myślę, że trafiłem tu może nie za karę, ale żeby zobaczyć, że takie porypane światy jak ten nasz są, istnieją, funkcjonują. Bo ten nasz świat jest porypany. Porypany, cholernie porypany. A ja wiem, ja wiem każdą komórką swojego ciała, że świat taki wcale być nie musi. Kurna jak ja to mocno wiem. Wiem, że może być inaczej, że może być lepiej, sprawiedliwiej, łatwiej. Tak jak bym to wszystko już gdzieś przeżył, widział, doświadczył. Czuję to. I dlatego tak trudno pogodzić mi się z tym wszystkim co tu widzę, tak trudno mi to akceptować i tak trudno żyć według tych zasad. I zły jestem, że w tym wszystkim uczestniczę, i wściekły, że wyrwać się nie mogę, i przerażony, że ulegam, że sam staję się podobny. Przesiąkam tym syfem, to włazi we mnie wszystkim zmysłami. Bronię się, przeciwstawiam, uciekam gdzieś w świat marzeń czy odosobnienie ale to nie daje ukojenia. Ten syf podąża za mną w każde miejsce, w każdy czas. I najgorsze jest to, że nie da się żyć, przeżyć bez kontaktu z tym syfem. Trzeba wrócić, trzeba zauczestniczyć, trzeba być. Bo bez tego przeżyć się nie da. I to wszystko kusi, to mami, to pociąga. Kolorowe, błyszczące, wygodne. Szybsze, łatwiejsze, prostsze. I w sumie takie być może. To wcale nie jest złe. To nawet jest dobre. Dobre jest to by było kolorowe, błyszczące, wygodne, szybsze, łatwiejsze, prostsze. Tak naprawdę to takie wręcz być ma. Właśnie takie. Z tym, że dla każdego. A gdy staje się celem w samym sobie to już nie jest dobre. Wtedy staje się złe. Przesłania to co jest najważniejsze, przesłania człowieka. I to mnie wkurza, to mnie osłabia, to mi odbiera chęć egzystowania w tym wszystkim. Ten paradoks którego doświadczam. Z jednej strony świadomość że to co kolorowe, błyszczące, wygodne, szybsze, łatwiejsze, prostsze tak naprawdę złe nie jest. Jest nawet dobre, jest potrzebne. Ale staje się celem samym w sobie. Przesłania piękno świata, zabija prawdziwą miłość, upodla, czyni nie czułymi na cierpienie, pozbawia współczucia. Tego nie mogę zrozumieć. Tego nie pojmuję. I patrzę na to i nadziwić się nie mogę. Tak jakby ktoś mnie tu postawił bym zobaczył, bym się przekonał, bym coś zrozumiał. Ale już mi wystarczy. Już mam dość. Już się wystarczająco napatrzyłem. Już się przekonałem. Mogę wracać do tego tamtego świata z którego mnie tu wyrwano. Już chcę tam wrócić. Nie widzę tu i teraz szans na dalsze egzystowanie. Na dalsze życie w tym wszystkim. Już mi się ulewa, Pomału tracę siły. A skoro nic z tym zrobić nie mogę. Skoro nie mogę zmienić jednym magicznym zaklęciem, skoro nie mogę sprawić tak tu i teraz by było inaczej, to patrzeć dalej mi się nie chce. Bo nic z tym nie robię, nic zrobić nie mogę. Nie zmienię świata. Nie mam takiej siły i mocy. Nie mam żadnego talentu by go choć odrobinę ulepszyć. Nie mam żadnego talentu by go choć odrobinę ukazać piękniejszym. Nie mam talentu. Nie mam nic. Jestem nikim i takim pozostanę. Niech się wreszcie to skończy albo do cholery zmieni. Dalej tak być nie może.

Moje całotygodniowe „starania” przyniosły wreszcie rezultat i wczoraj padłem. Pocę się, opuściły mnie siły, mam katar i kichanie i czuję się ogólnie źle. Ale cóż mi było robić? Tak trudno się rozstać z Rumakiem mimo chłodnych poranków z dziewięcioma stopniami ciepła a raczej zimna.

sobota, 17 września 2016

Ścieżka 408 Do przodu

Okazuje się, że wcale nie trzeba dużo. Okazuje się, że wystarczy zboczyć parę metrów. Okazuje się, że miejsca piękne, miejsca magiczne są tuż za rogiem. Okazuje się, że wystarczy wsiąść na Rumaka nawet dopiero po osiemnastej i wystarczy wyjechać tuż za miasto. Okazuje się, że wystarczy zboczyć z głównej drogi by wjechać w inny świat, wjechać w inny czas. Wystarczy. Przekonałem się o tym w ubiegłą niedzielę. W ubiegłą niedzielę po osiemnastej wstałem z kanapy, wziąłem Rumaka i pojechałem. Pojechałem tuż za miasto. Zjechałem z głównej drogi i zatopiłem się w innym świecie, w innym czasie. Świecie i czasie pięknym. Świecie i czasie magicznym. I choć asfalt drogi nijak nie ułatwiał jazdy, a czasami wręcz znikał przechodząc w piach to jazda ta była czystą przyjemnością. Świat piękny, świat cudowny jest tuż za rogiem. Jadąc tak tymi odmętami leśnymi ku wielkiemu na całe niebo czerwonemu słońcu poczułem, że warto żyć. Że warto – oby tylko mieć możliwość doświadczania takich chwil. W takich chwilach nic się nie liczy, dosłownie nic. A gdy to wielkie na całe niebo czerwone słońce zaszło, gdy okolicę spowiła ciemność a na niebie zagościł księżyc polna droga zaprowadziła mnie nad szemrzącą mała rzeczkę. Zatrzymałem się nad nią. Pojawiła się gęsta jak mleko mgła. I stałem tak nad tą szemrzącą rzeczką, stałem spowity mgłą, a z nieba swój blask na ziemię rozpościerał jasny jak latarnia księżyc. Mgła stała się srebrna. Wielkie samotne drzewo stojące obok zaczęło rzucać złowrogi cień. Woda w rzeczułce błyskała złotymi iskrami. Rumak czekał obok spokojnie. Magia i piękno osiągnęły swoje apogeum. A ja stałem w tym wszystkim, stałem i patrzyłem. Patrzyłem zauroczony i zachwycony. Patrzyłem świadom faktu że tutaj, tutaj w tej magicznej chwili nic mi nie trzeba. Że choć stoję sam samotny to w sumie mam tu wszystko. Czegóż więcej trzeba? Może jedynie radości dzielenia takiej chwili z kimś bliskim, z kimś kochanym. Na chwilę wróciła tęsknota za kimś takim. Gdzieś daleko przeleciał jasny wąż pociągu wzbudzając na chwile poczucie rzeczywistości, lecz gdy zniknął w ciemności magia wróciła ponownie. A mi znowu nie trzeba było już nic więcej. I mógłbym tam tak stać wiecznie. Patrzeć na to piękno, patrzeć na gwiazdy. I mógłbym tam w tej chwili umrzeć. Taka śmierć byłaby nawet cudowna. Umrzeć tam, w tym zachwycie, nie musieć wracać na główną drogę, nie musieć wracać do drogi pełnej pędzących aut, pełnej świateł i hałasu. Bo po co mi tam wracać? Po co miałbym wracać? Nikt i tak nie czeka. Do czego wracać? Do kanapy i telewizora? Nie, do tego nie chce mi się wracać. Wolę tu zostać. Jak ja chciałbym tu zostać. Boże, spraw żebym tu został, żebym nie musiał wracać. Spraw żebym już nie musiał się starać, nie musiał już udowadniać, nie musiał już szukać. Żebym nie musiał już Jej szukać. Boże, dlaczego w tym piękny miejscu jestem sam? Dlaczego nie ma nikogo obok mnie, dlaczego nie ma nikogo na kogo mógłbym spojrzeć? Dlaczego nie ma nikogo kto zapytałby „co?” gdy odwracając wzrok od nieba pełnego gwiazd spojrzałbym w Jej kierunku. I dlaczego nie ma nikogo komu odpowiedziałbym „nic, tak tylko sprawdzam czy naprawdę jesteś”.

Pogoda jest fantastyczna. Nie licząc niedzieli czwartego września kiedy to zmoczyło mnie sakramencko wzbudzając wściekłość i wydobywając ze mnie stek przekleństw, to w pozostałe dni września nie pada, jest ciepło i słonecznie. Wliczając w to ostatni tydzień sierpnia który to spędziłem na wyprawie nad morze, mogę powiedzieć że zaczynam tęsknić. Tak właśnie – tęsknić. Bo o ile miesiące wakacyjne rozczarowały mnie niezmiernie, tak że niespełniony i nienasycony machnąłem już nawet ręką na fakt że niewiele użyłem w tym roku Rumaka, to te ostatnie tygodnie odwróciły moje myślenie diametralnie. Jest tak wspaniale, jest tak przyjemnie i jest tak dobrze, że chcę więcej i więcej. I już tęsknię na myśl, że lada chwila się skończy. Tęsknię za wyprawami Rumakiem. Ależ mi się ostatnio dobrze jeździ. W ubiegły poniedziałek wziąłem nawet specjalnie po to dzień wolny. By jeszcze pokorzystać, by jeszcze się ponasyać. I gdy sobie przypomnę tą jazdę, gdy przypomnę sobie trasę na Serock gdy pędząc zalaną popołudniowym słońcem prostą jak strzała szosą powtarzałem bez końca „ja pierdzielę, ja pierdzielę, ależ jest zarąbiście, ależ jest zarąbiście” - to chcę więcej i więcej, chcę jeszcze i jeszcze. I gdy sobie przypomnę jak pędząc zalaną popołudniowym słońcem prostą jak strzała szosą na Serock co chwila zerkałem w lusterko wsteczne szukając wzrokiem jej tańczących na wietrze włosów to chcę żeby to było, chcę żeby to było. Dlatego też dzisiaj, teraz piszę to wszystko o nietypowej porze, by wsiąść zaraz na Rumaka i ruszyć ponownie w poszukiwaniu magicznych miejsc. A nóż dzisiaj, przy pełni księżyca stanie się cud i gdy odwracając wzrok od nieba pełnego gwiazd spojrzę w to miejsce, i gdy usłyszę to spokojne „co?” to równie spokojnie będę mógł odpowiedzieć „nic, tak tylko sprawdzam czy naprawdę jesteś”.

sobota, 10 września 2016

Ścieżka 407 Do przodu

Ile to dni minęło od tego pieprzonego czwartku? Smoku radzi, że niby mam sobie pokląć. Ale że co? Że JA niby nie klnę? Klnę, przeklinam, bluźnię, złorzeczę - na każdym kroku. Nie znaczy to jednak, że mam to robić tu. Ale dobra, niech Smokowi będzie. To ile to dni minęło od tego pierdolonego czwartku? Jeden, dwa, trzy, cztery. Cztery dni w czasie których przez moją głowę przewalały się smutki, żale, rozczarowania, złości, nienawiści. Cztery dni w których nie wiedziałem po co żyję i gdzie to ( jak radzi Smoku ) jebane moje życie zmierza. Tak jak napisałem w notce poprzedniej – życie straciło sens, moje życie. Cztery dni gdzie niby starałem się funkcjonować jak zwykle a jednak wszystko leciało mi z rąk. Wszystko leciało mi z rąk. Mi, mi któremu nigdy nic z rąk nie leci. Te cztery dni gdzie nawet Rumak nie potrafił dać odetchnienia od złej rzeczywistości. To wszystko te cztery dni. I jak to już pisałem wcześniej – nie wiem skąd się to bierze. Niby wszystko jak zawsze, normalka, tak samo śpisz, wstajesz o tej samej co zawsze. Na śniadanie ten sam odmierzony zestaw. Ten sam pociąg na stacji, to samo w nim miejsce i taka sama jak zawsze droga a jednak. A jednak gdy już dojechałeś, gdy zakładasz kask, gdy wciskasz rękawice, gdy zasuwasz suwak kurtki, gdy wiążesz chustę, gdy spinasz ostatnie rzepy i gdy upewniwszy się że wszystko jest na miejscu włączasz muzykę, odpalasz silnik, wrzucasz jedynkę i wyjeżdżasz na ulicę to wiesz już że te, tamte cztery dni od jebanego ( jak radzi Smoku ) czwartku to już tylko wspomnienie. Bo wtorek, dzień piąty, będzie zajebisty. I nic już się nie liczy, nikogo nie ma, nic się nie stało. Liczy się tylko ta muzyka, liczy się tylko ta zalana porannym słońcem warszawska ulica. Liczy się tylko ryk Rumaka i jego zawrotne przyśpieszenie. I gdy mijasz rzędy zaspanych aut, gdy zaglądasz w okna kierowcom, gdy pozdrawiasz ich kiedy robią ci miejsce wiesz że ten dzień będzie dobry. Nowy lepszy dzień. I gdy dopadnie cię wreszcie na jednym z kolejnych skrzyżowań to czerwone a ty stojąc w oczekiwaniu zaczynasz tańczyć to wiesz na pewno że wróciło to wspaniałe uczucie radości. Masz już moc! Masz energię. Niech cię postawią przed murem a będziesz go kopał, będziesz go gryzł, będziesz w niego głową walił. I wiesz że przebijesz. Przebijesz ten ( Smoku ) pierdolony, jebany mur. Ale jeżeli nawet go nie przebijesz to nic. Takie normalne, nic nie znaczące nic. Jebać to. Odkręcisz się na pięcie i pójdziesz. Bo wiesz że to nie ważne. Nic kurwa nie jest ważne. Nic nie jest ważniejsze niż to że zaraz znowu wrzucisz jedynkę, podkręcisz manetkę gazu i zanim cała reszta oczekujących się spostrzeże pomkniesz jak strzała daleko, daleko, daleko. I tyle cię widzieli. Zostali w tyle. Ty – znikający punkt. Znikłeś. Tak jak został w tyle cały ten jebany czwartek. Jebać to. Jebać kurwa czwartek pierwszego września i jebać ją. Niech spada, niech się goni, niech spierdala. Niech spierdala. Sama wybrała, sama zdecydowała. Jebać ją. I skoro nie jest ze mną – jest przeciwko mnie. Tyle.

A dni płyną. Przychodzą te gorsze, są i te lepsze - takie jak ten wtorek. Dzisiaj na ten przykład był ten lepszy. Lepszy chociaż po przebudzeniu miałem wrażenie że się nie podniosę. Flak. Dosłownie flak, do tego obolały. Ale jedno krótkie, zdecydowane wstawaj er kurwa, wstawaj, wstawaj, nie marudź, nie ma bólu, nie ma zmęczenia, nie ma niechcenia. Więc zacisnąłem zęby, wstałem. Ból przeszedł, zmęczenie znikło, nie ma flaka – jest skała, jest siła. Siła budująca ale i siła niszcząca. Zniszczę wszystko co mi na drodze stanie, zdepczę co się przeciwstawi. I chociaż wiem że jutro, że już jutro może przyjść ponowne załamanie, może przyjść kolejne zniechęcenie, mogę ponownie stracić sens to w tej chwili jebię to. Nie myślę o tym. Rumak lśniący, błyszczący, nasmarowany stoi pod oknem. Noc ciepła, pogodna. Nic tylko wsiadać i zapierdalać. Znikać. Aura oddaje to co zabrała w wakacje. Nie powiem że byłem pewien, ale powiedzieć mogę że przeczuwałem że wrzesień taki będzie. I jak się taki utrzyma to za tydzień biorę namiot ponownie i walę w trasę. Tylko wątpliwość dzisiaj zasiana została. Góry czy jednak pojezierze wielkopolskie? I tak jak bezołowiowa napędza mi Rumaka tak to napędza mnie.

sobota, 3 września 2016

Ścieżka 406 Do przodu

Samotność, czy też odosobnienie, jest wygodna. Niewątpliwie. Robisz co chcesz. Robisz kiedy chcesz. Robisz jak chcesz. Nikt ci nic nie zarzuca. Na nikogo nie musisz się oglądać. A przede wszystkim pod nikogo dostosowywać. To jest niewątpliwie wygodne. Ale gdy tak leżysz sobie na plaży, leżysz jak chcesz, leżysz kiedy chcesz i leżysz gdzie chcesz i gdy tak obserwując okolicę dostrzegasz faceta którego goni mała dziewczynka z mamą próbując oblać go wodą z wiaderka to zaczynasz zastanawiać się czy ta wygoda to jest to czego chcesz. I gdy obserwując dalej tą trójkę widzisz jak ten facet gania z kolei tą małą dziewczynkę i jej mamę próbując złapać i wrzucić do morza to już wiesz że ta wygoda to nie jest to czego chcesz. A gdy zbierasz się już z tej plaży i widzisz obok parę, która zbierając się jak ty, trzepie wspólnie koc to wiesz już na pewno, że kurna, też tak chcesz. Samotność, czy też odosobnienie, jest wygodna. Niewątpliwie. Dwa lata temu jechałem nad morze z kimś. Znaczy się w sensie: „daj znać jak dojedziesz”. Rok temu jechałem sam. Sam, znaczy nie musiałem dawać znać. W tym roku jechałem z kimś. Znaczy się w sensie: daj znać jak dojedziesz. I wiem to, wiem to na pewno bo doświadczyłem obu opcji. Chcę jeździć z kimś. To jest o wiele bardziej przyjemna jazda. Samotność czy też odosobnienie jest fajna. Ale ja, gdy patrzę na spacerujące pary, spacerujące rodziny czuję, że chcę tak samo. Siedziałem sobie razu pewnego niedawno na schodkach na Starym Mieście gdy w pewnym momencie, nie wiem w sumie dlaczego, wzrok mój, z całej tej gromady ludzi przelewającej się tak tam i z powrotem, wyłowił faceta. Nic szczególnego. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak cała ta gromada ludzi przelewająca się tak tam i z powrotem. Jednak przykuł moją uwagę. Obserwując go dalej zauważyłem że jest z kobietą i czwórką dziewczynek. Nie wiem czy wszystkie były jego córkami ale sprawiali wrażenie bliskości i swobody w obcowaniu. I tak patrząc dalej dostrzegłem niesamowity spokój i beztroskę u tych dziewczynek. Znaczy się mają poczucie bezpieczeństwa - pomyślałem. I dostrzegłem ufność u tej kobiety. Znaczy się kocha. Patrząc jeszcze uważniej dostrzegłem „markowe metki” na ich ciuchach. Znaczy się mają kasę. I nie wiem czy moja ocena była trafna. Nie wiem czy to był tylko taki obraz na pokaz. Nie wiem co naprawdę dzieje się w tej rodzinie. Ale taki wizerunek został mi w pamięci. Tak chcę to widzieć. Samotność czy też odosobnienie jest wygodna. Niewątpliwie. Ale chcę jak ten facet. Ja chcę jak ten wizerunek który został mi w pamięci. Zawsze tak chciałem. To był zawsze mój cel nadrzędny. Może to było takie marzenie tworzenia rodziny jakiej sam do końca nie miałem? Może to było czy też jest, tylko takie echo dziecięcych pragnień? Może. Ale to był mój cel życia nadrzędny. Dla jego realizacji gotów byłem poświęcić wszystko. I jak teraz patrzę na to, jak wszystko się kończy. Gdy patrzę jak wszystko bierze w łeb to czuję niewypowiedziane uczucie zawodu. Tak, jestem zawiedziony. Jestem rozczarowany. A przede wszystkim czuję się przegrany. Poniosłem porażkę. Poniosłem największą życiową porażkę. Wszystko w co wierzyłem, wszystko co stanowiło podstawę mojego istnienia straciło sens. Tak. Nie ma moje życie już sensu. Całe życie starałem się być grzeczny ( z różnym skutkiem ). Całe życie wypełniałem wszystko starannie i uczciwie. Całe życie robiłem wszystko by nikogo nie zawieść, nie zranić. Całe życie starałem się ze wszystkich sił być pomocny. I całe życie wierzyłem że to życie kiedyś mi to wszystko odda. Że odda mi to z nawiązką. Szczerze wierzyłem że dobro wraca. Nie wiem? Może jednak za mało tego dobra czyniłem? Może moja ocena życia jakie prowadziłem jest zakłamana i więcej niż tego dobra uczyniłem zła? I może to zło teraz do nie wraca? No bo skąd się to bierze? Mam takie momenty czasami, że totalnie tracę chęć dalszego funkcjonowania. Że nie widzę sensu i potrzeby na dalsze trwanie. Moja wizja życia nie wytrzymała próby czasu i konfrontacji z rzeczywistością. Życie mnie przerosło. Rzeczywistość nie potwierdziła założeń. Jeżeli, tak jak ja, ma się na życie określony cel i jest to cel jedyny. I jeżeli wszystko ma służyć realizacji tego celu. I jeżeli rzucając na szalę poświęca się wszystko. I jeżeli okazuje się że to nie wypaliło, że się nie udało, że nie jest tak jak miało być to ostatecznie okazuje się, że nie ma już nic. Mój mecz, moja rozgrywka dobiegła końca. Schodzę z boiska pokonany. Zostawiam pole innym. Jedyne co to mam nadzieję że dostanę kolejną szansę w następnym życiu. Choć kto wie która to już była moja szansa? Na to życie zostałem z piętnem którego się nie pozbędę. To się będzie ciągnęło już do końca moich dni. Będzie odchodziło i wracało, ale nigdy nie da mi spokoju. Nigdy. Tak jak wczoraj gdy to poczwartkowy kac odbił się wściekłością, złością i nienawiścią. I nie wiem czy to moje serce jest słabe i nienawidzi czy rozum nie może się przekonać by odpuścić. Bo skoro nie mogę dostać miłości zostaje mi już tylko nienawidzić chyba? Nie wiem co mi mówi serce a co mi mówi rozum? Nie wiem które jest które. Gubię się już w tym wszystkim, w tym nawale uczuć, wrażeń, doznań. Nie wiem czego ma mnie ta nauczka nauczyć? Po co mi to potrzebne? Nie wiem. Jedno co wiem to mówiłem już to wcześniej ale obecnie mówię z zwielokrotnioną stanowczością: dożyć to, dożyć to do końca i już. I niby niczego nie żałuję a jednak chciałbym cofnąć czas.

P.S.
I nawet Rumak nie daje radości. Chociaż wczoraj gdy wracałem te 90 km do domu, gdy miałem jechać spokojnie i bez emocji, tak byle jak, gdy trafiłem na jednego kolesia i dziewczynę i jak zaczęliśmy mijać te korki lewym pasem to nie powiem, ubaw miałem niezły. Jechałem za nimi dobre 40 km. Ja pierdzielę, ale zapieprzali. No jego jeszcze pojmę, ale ta dziewczyna, no śmiałem się z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej. Ale zapieprzali - czy raczej – zapieprzaliśmy.
A dzisiaj był piękny dzień. W szczególności wieczór. Gdy biegłem te 10 km ( kiepsko się dzisiaj mi biegło ) czułem się jak jeszcze tydzień temu nad morzem. To był naprawdę ciepły, urokliwy wieczór. W sumie jest nadal. Mam otwarty balkon i okna a gdzieś tam z oddali dobiega muzyka. Dziś są dni świąteczne mojego miejsca rodzinnego. Fajną mają ludzie pogodę na zabawę. Jak ta pogoda będzie taka nadal to wezmę namiot i się może jeszcze wypuszczę gdzieś na parę dni? Może jednak teraz w przeciwną stronę niż morze? Uronić łezkę w górach?