sobota, 30 czerwca 2018

Ścieżka 512 Do przodu

I minął czerwiec. Szybko. Nie był chyba dobry. I jak tak o nim myślę, i o innych też czerwcach, to myślę, że zazwyczaj nie były dobre. Ciało siły nie czuje, a to powoduje słabość ducha. A może odwrotnie? Może to brak siły ducha prowadzi do słabości ciała? Jedno jest pewne, i jedno i drugie jest słabe. Co zresztą widać w notkach. I w ich ilości. Ostatni tydzień przyniósł notkę praktycznie codziennie. Taka refleksja mnie tylko naszła na ile te moje tu notki to prawdziwy ja, a na ile tylko kreowanie ja lepszego. I na ile tak w ogóle ludzie piszą prawdę o sobie, o swoim życiu, o swoich pragnieniach. Bo czy nie było by prawdą napisać, że pierdolę już to wszystko. To całe życie. Tą ciągłą walkę, ciągłe zamartwianie się, ciągły strach, ciągłe oczekiwanie i ciągły zawód. Że pierdolę to pisanie, to o tym wszystkim co cieszy, co boli. Pierdolę bieganie i pierdolę motórowe wyprawy. I że najchętniej, gdyby to nie był kłopot dla mojej mamy, to bym się na tym motórze rozpierdolił. xxxxxxxxxxxxxxx 

Ciekawa rzecz. Po napisaniu tego co przed xxxxxxxxxxxxxxx na wyświetlaczu telefonu pojawiła się wiadomość z numeru który … który już raczej nie istniał. Wiadomość o treści: Jak życie? I cała moja koncepcja na notkę wzięła w łep.





piątek, 29 czerwca 2018

Ścieżka 511 Do przodu

Już tu – nie tam. Wróciłem. Dzień wcześniej niż chciałem ale pogoda zdecydowanie zrobiła się kapryśna. Widać modlitwy rolników, ogrodników, sadowników i tych wszystkich dla których cotygodniowe koszenie przydomowego trawnika na 2 cale stanowi sens życia, zostały wysłuchane i z początkiem wakacji przyszły deszcze. A z deszczami przyszły i niższe temperatury. Takie nie na pojedynczego w namiociku, i nie na 400 km w trasie. Właściwie to 401 w tamtą i 395 w tą stronę. Nie wiem ile w tym prawdy, ile ułudy – ale wraca się zawsze szybciej. Co jednak jakby nie patrzeć te +/- 7 godzin zajmuje. A dzisiaj wracało się wyjątkowo szybciej, bo z wiatrem. Poza tymi nielicznymi momentami, gdy nie z wiatrem. Ale do tego też można się przyzwyczaić. Wystarczy tylko na widok tira bardziej się skulić i zamknąć oczy przy spotkaniu z wytworzoną przez niego falą uderzeniową. Dzisiaj pojechałem też inną trasą. Tą taką chyba krótszą ale taką z niebezpieczeństwem spotkania kogoś. I dzisiaj niestety ( a może stety ) kogoś tego chyba spotkałem. Pewny nie jestem, może kiedyś się upewnię. Rumak nie zawiódł. A ile dzięki niemu zyskuję przekonałem się już na samym początku powrotu, gdy w okolicy Elbląga, po minięciu sznura samochodów, dotarłem do biało czerwonych pachołków, kilku panów w białych czapkach, kilku w hełmach, i kupy żelastwa na środku. Nie wiem ile czasu jeszcze tam później spędzili ci w czterokołowcach ale ja na swoich dwóch kołach zawróciłem i pojechałem inną trasą. Swoją drogą, jak niewiele trzeba, chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Swoją drogą to w drodze tam też bym się nieźle wpierdzielił będąc już prawie u celu. Jak ja to wyhamowałem – to nie wiem? I jak ten mój Anioł Stróż odwrócił moją głowę we właściwą stronę to też nie wiem. Tak czy inaczej i dojechałem i wróciłem. Cały. I czas wracać do codzienności, do rutyny. Może to i dobrze, bo ten ostatni tydzień bez codzienności, bez rutyny dał mi ostro. Natłok uczuć mnie przytłoczył. Strasznie mnie przygniotło. I strasznie zły byłem z tego powodu. I załamany sobą strasznie. Dzisiaj rano dopiero uświadomiłem sobie, że przecież to nie żadna nowość, że to przecież normalka u mnie. To tylko przez fakt, że już dawno mnie te moje doły nie dopadały straciłem ich świadomość. Dawno ich nie było. Tak dawno, że aż o nich zapomniałem. Ale na szczęście dzisiaj rano pamięć wróciła. I wrócił spokój. To przecież normalne w moim przypadku, popadam czasem w smutek i tyle. A wraz ze spokojem, wraz ze zrozumieniem dla samego siebie przyszła refleksja, że najlepiej to by było zniknąć. Rozsypać się, wyparować, rozpłynąć. Tak żeby pamięć po mnie nawet uleciała. Co tu zresztą pamiętać? Nie ma co pamiętać. Rozmyślam ostatnimi czasy znowu dużo o śmierci. O tym, co by było gdybym umarł, o tym jak bym umarł. Układam możliwe scenariusze, snuję przypuszczenia. Bo na ten przykład co by się stało po mojej śmierci z Rumakiem? Albo inna sprawa, ludzie o tym nie myślą kupując co raz to nowe ciuchy ale co z tymi wszystkimi ciuchami zrobić po śmierci? Co zrobić ze wszystkimi tak skrzętnie gromadzonymi „dobrami”? Przecież śmierć przyjść może w każdym momencie. Ilu ludzi dzisiaj umarło? Ilu z nich wiedziało, że właśnie dzisiaj umrze? Czy ten ktoś z kupy żelastwa w okolicach Elbląga przez którą musiałem dzisiaj zmienić trasę myślał o tym zanim wsiadł do żelastwa gdy jeszcze kupą nie było? Teraz nawet myślę – myślę – a gdyby to była moja ostatnia notka? Czy napisałem w niej to co chciałem? A czy gdyby nawet była ostatnią to czy będzie mieć jakieś znaczenie czy napisałem to co chciałem? Momentami to tak mi się to wydaje bez znaczenia, że aż sens traci robienie czegokolwiek. Robię oczywiście wszystko nadal ale jakoś tak chyba bez przekonania. Bez werwy, bez radości, bez nadziei. Ale żeby była jasność – śmierci nie uważam za zło. To tylko jej nieprzewidywalność mnie frapuje ostatnio.

P.S. Cieszę się, że pisanie wraca u niektórych. Mogłoby wrócić u wszystkich.

Ścieżka 510 Do przodu

Gdyby to dzisiejszy dzień miał by być tym ostatnim tego wyjazdu to ni mniej ni więcej ale ten wyjazd uratował. Bo wczorajszy – wczorajszy był tragiczny. Wczoraj po przyjeździe dopadł mnie taki smutek, taki żal, że aż strach. Smutek przeogromny. Już w drodze mnie dopadał. Tak jakoś w okolicy Łukty, gdy zatrzymałem się w pięknym lesie na chwilę odpoczynku zrobiło mi się nagle jakoś tak smutno. Nie wiadomo dlaczego i skąd. Ale zwaliłem to na karby zmęczenia i niewyspania. Bo w noc przed wyjazdem przewracałem się z boku na bok do pierwszej, a potem obudziłem się o piątej i było po spaniu. To lubię najbardziej. Gdy normalnie, w dzień roboczy, zwlekam się o tej piątej nadludzkim wysiłkiem, w dni nierobocze wręcz przeciwnie, nawet budzik jest zbędny. No więc na karby tego niewyspania zwaliłem ten nagły smutek. I zdusiłem go zaraz myślą, że nie po to co całe zaklinanie pogody gdyż padało od czwartku, nie po to z Rumakiem ceregiele bym się teraz miał smucić. Bo jeszcze tak apropo, wyjazd miał być dzień wcześniej. Jednak gdy już majdan cały był na Rumaku, gdy ja również na nim, Rumak nagle zastrajkował i stwierdził, że jazdy nie będzie. Musiałem majdan rozpakować, siebie uspokoić i rozpocząć z nim pertraktacje. Na szczęście był to tylko akumulator. Dnia następnego już nie strajkował, majdan cały znowu na niego, ja również i pojechaliśmy. Tak to właśnie – nie po to wszystko bym się miał smucić już w drodze, w pięknym lesie. Ale smutek za wygraną nie dał. Bo choć chwilowo go zdusiłem, po dotarciu ma miejsce dopadł mnie ze zdwojoną siłą. Ależ bym wielki. I bałem się, że zostanie ze mną na cały ten wyjazd. Na szczęście dzień dzisiejszy ni mniej ni więcej ale wyjazd ten uratował. Dzisiaj rano, idąc na plażę boso po rozgrzanym asfalcie coś mnie w środku zapytało. Coś w środku zadało mi pytanie, pytanie: erze czy to twoje wspomnienia tu przyjechały czy ty? To było bardzo mądre pytanie. Ja tu przyjechałem, no ja – odparłem. I poszedłem na tą plażę. Boso po rozgrzanym asfalcie stąpając delikatnie. I poleżałem kryjąc się przed wiatrem za barykadą z kłód. I pospałem chwilę. I bułkę zjadłem. I popływałem na falach w ciepłej jak nigdy wodzie. Potem obejrzałem w nadmorskim barze mecza zaśmiewając się w końcówce ze współoglądającymi do łez. Co jak co ale poza zdobyciem mistrzostwa to było chyba najlepsze jak mógł się tam ten naszych występ zakończyć. Te ostatnie dziesięć minut wynagrodziło wszystko, to był kabaret który rozbawił mnie do łez. I Peszko nawet zagrał. I w sumie cieszę się, że Japonia zagra dalej, mimo z nami porażki. A potem pobiegłem sobie dyszkę, i po biegu znowu popływałem. I wracając z biegu pogadałem z mrówką która na stopę mi wlazła, i sarenkę spotkałem. Tak - to był już taki, taki mój wyjazd. A teraz dochodzi północ i sobie to piszę. Gdzieś tam dobiega znowu muzyka o tęsknocie, o smutku, o wspomnieniach. Księżyc wielki się pokazał ale jakoś nie chce mu się na górę nieba wzbijać, snuje się gdzieś tam tuż nad ziemią. Nie wiem co jutro będzie. Grunt, że dzisiaj było dobrze. To ja tu jestem – ja – nie moje wspomnienia.

środa, 27 czerwca 2018

Ścieżka 509 Do przodu

Siedziałem sobie dzisiaj na plaży. Siedziałem zmęczony życiem jak dawno już nie. I tak siedziałem i gadałem. Gadałem do Boga czy też nie Boga, może po prostu w próżnię. Ale siedziałem tak i gadałem i jedna myśl mnie naszła. Myśl która zaczęła się od refleksji: czy napisać do Smoka. Do Smoka tak czy inaczej napisałem – nie wiem czy zrobiłem więcej złego czy dobrego – ale napisałem. Ale myśl mnie naszła, myśl taka: że ludziom trzeba mówić że są dobrzy. Ludziom trzeba mówić, że są wspaniali, że są piękni, że są potrzebni. Bo olśniło mnie chwilę potem, że dzięki takiemu mówieniu oni naprawdę stają się dobrzy stają się wspaniali, stają się piękni. Abstrahując już od samego Smoka który sam z siebie jest dobry, jest wspaniały, jest piękny i bez mojego gadania. Ale czy taki Smok, już taki będąc nie potrzebuje takich słów? Myślę, że potrzebuje. Dlatego piszę tu teraz, piszę dla siebie i dla każdego kto to przeczyta: mówmy ludziom, że są dobrzy. Oni naprawdę dzięki takim słowom stają się dobrzy. I jeszcze tak sobie pomyślałem. Hmmm, jak ta moja myśl współgra z tym co napisała u siebie Kania. Jeny jakaż ona jest mądra. Podziwiam ją za to, że kilkoma zdaniami potrafi oddać to co mi zajęło by ze dwie strony ( tylko że strony czego – przecież tu nie ma stron ). Nie ważne, po prostu potrafi i tyle. Chciałbym to zawrzeć jak Kania w jednym zdaniu - zdaniu: mówmy ludziom, że są dobrzy, że są wspaniali, że są piękni. Oni naprawdę dzięki naszym słowom tacy się staną. Nawet jeżeli tak jak Smok już tacy są – może bardziej sobie wówczas uwierzą. Sobie – nie nam.
P.S. Gra gdzieś tam muzyka o samotności, o porzuceniu, o chwilach w wspomnieniach. I tak jeszcze pomyślałem – ileż mniej byłoby takich melodii gdybyśmy sobie mówili jak ważni, jak dobrzy, jak wspaniali, jak piękni jesteśmy – ileż mniej.

piątek, 22 czerwca 2018

Ścieżka 508 Do przodu

To był dziwny tydzień.
Pierwszego dnia tego dziwnego tygodnia zawędrowałem na Stare Miasto. Jak ja dawno tam nie byłem. Bardzo dawno. W tym roku zawędrowałem tam po raz pierwszy. Chyba już trochę nawet zaczynałem zapominać o tym moim Starym Mieście. Bo czyż nie świadczy o tym fakt, że dopiero w połowie czerwca tam trafiam? Fakt – w roku ubiegłym też nie było tych wizyt za wiele, no ale na pewno nie zaczęły się dopiero w połowie czerwca. Jakby to jednak nie zabrzmiało, ta jedna wizyta warta była wszystkich zeszłorocznych. Bo jakby to nie zabrzmiało, w zeszłorocznych wizytach nie mogłem odnaleźć mojego Starego Miasta. Wizyty zeszłoroczne pełne były rozczarowania, pełne zawodu. Zeszłoroczne wizyty podsumowałem jednym: to już nie to. I smutek czułem z tego powodu i pustkę jakąś i tęsknotę wielką za tamtym. Dlatego też jakiś taki niepokój miałem przed tą tegoroczną i taki strach może, że znowu się rozczaruję, że smutek mnie ogarnie znowu. Choć z drugiej strony wiedziałem, że nie mam czego sobie obiecywać. No widziałem przecież po ubiegłym lecie, że już nie ma mojego Starego Miasta, że już się skończyło, już odeszło, zostało już tylko w moich wspomnieniach. I jakież zdumienie mnie ogarnęło gdy po pokonaniu dobrze znanych ruchomych schodów, po przejściu przez drzwi, po spojrzeniu na plac, na kolumnę, na zamek, na hen gdzieś narodowy poczułem miłe, znajome, ciepłe uczucie. Ej, co jest – przeleciało mi przez głowę – skądziś znam ten widok. Bo był to widok … widok jak w moich wspomnieniach. Piękne było poniedziałkowe Stare Miasto. Czułem się jakbym cofnął się w czasie, jakby ubyło mi tych kilka ostatnich, JAKŻE CIĘŻKICH, lat. Nie powiem, że łza mi się w oku zakręciła – powiem, że uśmiech ulgi zagościł na twarzy. Jakże wspaniale było odetchnąć. Jakże wielki ciężar spadł mi z serca. A więc jest, jest, nie skończyło się, jest, jakże wspaniale jest je znowu zobaczyć. I jakże wspaniale jest je znowu poczuć w sercu. To ciche, leniwe, w blasku zachodzącego słońca Stare Miasto. Nie straciłem go. Jest, trwa, nie tylko w moich wspomnieniach, jest i trwa w dniu teraźniejszym. Przeszedłem się powoli pustymi uliczkami, posłuchałem grajków, pooglądałem ludzi, posłuchałem jeżyków, postałem obok ławeczki. A na koniec poszedłem do św. Jana. Tam gdzie tyle godzin spędziłem na prośbie, na groźbie, na dziękczynieniu. Usiadłem, zamknąłem oczy i spędziłem kolejne parę minut na dziękczynieniu. Bo jest za co dziękować. Dziękuję, naprawdę dziękuję, że jest. To stare dobre moje Stare Miasto. Mój stary przyjaciel.
Trzeciego zaś dnia tego dziwnego tygodnia zawędrowałem za sprawą całkiem błahego interesu na moją starą dzielnicę. Tam to już naprawdę czułem strach. Strach cholerny. Już wychodząc ze stacji Metra rozglądałem się czujnie czy nie spotkam raptem kogoś gdzieś z dawnych lat. Bo cóż powiedzieć w takiej sytuacji, gdzie włożyć oczy. Jak zareagować na pytania co, jak, gdzie, dlaczego. I czy byłbym w stanie znieść psychicznie cały napływ emocji związany z takim czy innym pytaniem? Tego bałem się cholernie. Ale dziwna sprawa, bo zaraz po ze stacji Metra wyjściu wszystkie te obawy, cały ten strach prysł jak mydlana bańka. Uleciał gdzieś jak tylko postawiłem pierwszy krok na dobrze znanym chodniku. Jak spojrzałem na ścieżki które tyle razy przeszedłem. Cały strach zastąpiła radość. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale radość poczułem przeogromną mogąc znowu postawić stopę na tym starym, dobrze znanym chodniku. I mogąc spojrzeć na stare, dobrze znane mury. Jakież to wszystko było kochane. Mógłbym dosłownie przytulić się do tych murów. Były takie moje, takie znajome. Aż wydawały się wołać witaj erze, witaj stary, jak dobrze cię widzieć. Mi też dobrze było je widzieć. I dobrze było widzieć ten autobus którym jeździłem na Stare Miasto, i przystanek pod którym chowałem się przed ulewą, i sklep w którym robiłem pierwsze zakupy, i kawałek ścieżki z pierwszych przebiegniętych kilometrów. Jeny, jakież to było moje. Jeny, jakże ja się tam cudownie czułem. I myśl mnie dopadła, refleksja taka, że ja kurde, że ja tam cały czas mieszkam. Przykre to, ale moje serce jeszcze cały czas tam jest. To bardzo trudne, bardzo ciężko jest żyć gdy ciało i serce są w różnych miejscach. To już nie jest życie. To jest ciągłe dążenie, ciągłe szukanie się jednego z drugim. A to oznacza tyle – życie w ciągłej pustce. I wystarczyło bym skręcił lekko w prawo, wystarczyło przejść parę kroków bym ujrzał okno swojego starego mieszkania, chyba nawet przez korony drzew mogłem okno to próbować wypatrzeć jednak nie zrobiłem tego. Poszedłem dalej. Bo choć serce moje zostało, ciało musiało iść dalej. I choć zabrzmi to być może strasznie, zostanie mi chyba żyć już w tym takim rozdzieleniu do końca dni moich. I zabrzmi to być może dziwnie, może zaskakująco, nie jestem smutny z tego powodu. Tzn jestem, ale wiem przynajmniej gdzie jest moje serce. Bo myślałem, że już go nie mam, myślałem, że zginęło gdzieś po drodze w ciągu tych ostatnich, JAKŻE CIĘŻKICH, lat. I choć wydźwięk może mieć to zgoła inny – to powiedzieć mogę szczerze – to był dobry tydzień.
Dobra, starczy.
W codzienności piszę dzisiaj bo jutro o tej porze zamiar jest biegać w Platerowie. Biegać, choć w ubiegłą niedzielę zdechłem po 6 km. No – bardzo się rozczarowałem tym faktem, miejmy nadzieję, że to chwilowa niedyspozycja była. Więc jutro o tej porze zamiar jest biegać dyszkę poniżej 50 minut. Tzn o tej porze będzie już po biegu, i raczej wracać będziemy z Rumakiem do domu. Tzn wracać będziemy z Rumakiem o ile nie zstąpi z nieba armagedon coś w podobie wczorajszego. Się zobaczy.
Nasi zagrali we wtorek mecz otwarcia. Trudno uwierzyć – nie oglądałem. Ale mecz o wszystko raczej obejrzę, bo wybieram się do Suchgo – o ile wróci z Mazur. Jak wróci obejrzę i zapewne … popłynę.

A we wtorek biorę Rumaka i lecimy na pierwsze w tym roku morze. Jeszcze tylko pytanie jest czy w drodze tej zahaczymy o Szustaka w Płócznie ale to na razie przyszłość o której nie myślę.

sobota, 16 czerwca 2018

Ścieżka 507 Do przodu

Był moment, czy też – jest nadal, że powiedziałem, czy też raczej – pomyślałem – a huj ci w dupę. Pomyślałem. Pomyślałem – nie powiedziałem, bo słowa na „h” nie wypowiadam. Jakąś taką awersję mam do tego słowa. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale taką awersję mam i słowa tego nie wypowiadam. Tak samo zresztą jak nie wypowiadam słowa: skurwysyn. Ale to, dlaczego nigdy w życiu nie wypowiedziałem słowa skurwysyn to akurat wiem. Mało tego, tego słowa, to nawet nigdy w życiu nie pomyślałem, o nikim nie pomyślałem. Słowa skurwysyn nie mówię, ba, nie myślę nawet o nikim z szacunku dla tego kogoś matki. Bo jaki ktoś ten by nie był, czego by nie robił, to nie świadczy to o tym, że jego matka jest … Ale wracając do tematu. Był moment, czy też – jest nadal, że powiedziałem, czy też – pomyślałem – a huj ci w dupę. Co natomiast tak naprawdę znaczy to w moim świecie. Czy huj ci w dupę w moim mniemaniu to dosłowne życzenie zaistnienia tego faktu fizycznie? Ktoś mi kiedyś powiedział, że w sumie, w pewnych okolicznościach przyrody ten tego i niepowtarzalnej, to takie huj ci w dupę, to może być nawet przyjemne. No ale tylko w takich to okolicznościach. W zwykłych zaś przyrody okolicznościach życzenie takie może mieć jednak odmienne znaczenie. W szczególności kierowane do rodzaju męskiego. To moje nie ma w sobie jednak nic z fizyczności. Moje huj ci w dupę to zwykłe aaaa huj ci w dupę, frazes taki, takie – a wiesz co, spadaj. Spadaj, idź swoją drogą i tyle. Mógłbym powiedzieć oczywiście, czy też raczej – pomyśleć -a spadaj – ale takie zwykłe a spadaj nie oddało by całego tego ciężaru gatunkowego. Nie oddało by całego żalu który, bądź co bądź, z całą tą sytuacją się wiąże. Tak więc tyle i tylko tyle. Bo czy powinno być więcej? Czy warto życzyć komuś, w takiej czy innej życiowej chwili tej „przyjemności”? Czy warto obarczać klątwą? Chyba nie. Po co? Po co to robić? Jest żal, wiadomo. Jest też zawód, jest smutek, to prawda, jest i rozczarowanie ale życzenie komuś, przez kogo to wszystko niczego nie zmieni. To zwykły akt zemsty. Może też i wyraz bezsilności - to to akurat jestem jeszcze w stanie jakoś zrozumieć. Czy natomiast zemsta jest w stanie coś poprawić? Spowodować, że poczuję się lepiej? Jeżeli komuś jet w stanie, to winszuję. Mi raczej nie. Bo z czego wynika ten nasz żal, ten nasz smutek, ten zawód? Wynika tylko i wyłącznie z naszych osobistych wyobrażeń, z naszych oczekiwań, z naszych tęsknot. Z tego, że ktoś spełni nasze marzenia, wypełni pustkę którą w sobie nosimy. Że dzięki niemu poczujemy się wartościowi. Ten ktoś ma być tak naprawdę kimś, kim zazwyczaj nie jest. Czy więc to jego trzeba winić, jego przeklinać? Czy to on ma ponieść konsekwencje naszych niemożliwych do spełnienia oczekiwań? Jeżeli już, to bardziej ja sam, ja sam jestem sobie winny. Mając więc w sobie tę świadomość, mówiąc – czy też raczej – myśląc – a huj ci w dupę – nie życzę tak naprawdę nic złego. Zresztą – źle bym się czuł ze świadomością, że życzenie moje się spełniło. Nieszczęście które by kogoś z tego życzenia spotkało do niczego nie jest mi potrzebne. Takie sprawy zostawiam do osądu Najwyższemu. A i sam nie czuję się niewinny. Wina zazwyczaj leży pośrodku. Wiem, zdaję sobie sprawę, że i ja sam byłem zawodem dla niejednego człowieka. Nie jeden mógłby mi życzyć tego samego. Nie ma ludzi nieomylnych. To i ja się mylę, i ja popełniam życiowe błędy.

W codzienności jest gorąco. I tak zaliczam się do osobników potliwych, a teraz to najnormalniej w świecie się ze mnie leje. Ale choćby lało się litrami – walić to. Niech będzie gorąco, niech będzie upalnie, niech będzie skwarnie, niech będzie dalej i dalej.
Tęsknię już za morzem. Im dłużej te upały, im dłużej te skwary tym bardziej zaczynam tęsknić za morzem.
Mistrzostwa się zaczęły. Zamiar mam je bojkotować. Co z tego zamiaru wyjdzie zobaczymy.
I rudzielec jakoś ostatnio do mnie wrócił. I wspomnienia wróciły nocnych eskapad niezapomnianym Fiatem 125 p. Ależ to były wspaniałe czasy. Czasy szalone, czasy bez sensu, czasy bez przyszłości, a jednak wspaniałe.

niedziela, 10 czerwca 2018

Ścieżka 506 Do przodu

Wczoraj o tej porze biegałem sobie beztrosko nad jeziorem Mikołajskim. Yyyy tzn nie wczoraj. Wczoraj o tej porze nie biegałem. Już mi się dni mylą. Przed wczoraj, to było przedwczoraj. Tak więc przedwczoraj o tej porze biegałem sobie beztrosko nad jeziorem Mikołajskim. Potem się w tymże jeziorze wykąpałem ( tak apropo to dopiero 10 czerwca, a ja już się kąpałem 4 razy, w tym raz w ocenia i raz w jeziorze – to niesamowite ). Ale wracając do przedwczoraj. No więc po biegu popływałem w jeziorze, wróciłem do pokoju, wziąłem prysznic i mając chwilę wolnego czasu położyłem się na łóżku. Na łóżku z którego przez szerokie okno balkonowe roztaczał się przepiękny widok. Leżałem tak więc tam przez chwilę, leżałem w tym luksusie. I patrząc na ten przepiękny widok, przytulając się do aksamitnej poduszki pomyślałem sobie, że dobrze jest zaznać czasami luksusu. A obserwując ekskluzywne jachty i łodzie, przyszło mi do głowy, że w sumie dobrze by było i nie tylko przez tą chwilę żyć w tym luksusie. Jedna tylko refleksja psuła mi ten sielski nastrój. Refleksja, dlaczego tylko moimi oczami na to patrzę. Wspomniałem wyprawę do Portugalii. I przypomniało mi się jak siedząc w Porcie Brandao na niezapomnianej ławeczce myślałem dlaczego tylko ja tu teraz to czuję. I przyszło jeszcze wspomnienie chwili jak siedząc na balkonowym progu mojego zwykłego bloku z betonowej płyty, siedząc z kubkiem herbaty, siedząc zapatrzonym w czerwień zachodzącego słońca poczułem dłoń na moim ramieniu. Dłoń delikatną która wyrwała mnie z zadumy:
- Co robisz?
- Piękny zachód słońca co?
- Tak. Śliczny, posiedzę z tobą.
I leżąc na tym luksusowym łóżku, przytulając się do tej aksamitnej poduszki, podziwiając ten przepiękny widok przez szerokie okno balkonowe poczułem smutek, smutek, że nic to nie warte. Nic warte są te piękne chwile. Nic nie warte gdy jesteś w nich sam. Nic nie warta ławeczka w Porcie Brandao, nic nie warty zachód słońca z kubkiem w ręku. Nic nie warte gdy nikt nie widzi tego co ty, nikt tego co ty nie czuje, nikt nie kładzie delikatnej dłoni na ramieniu, nikt nie siada przy tobie w zachwycie. Tak, i w luksusowym łóżku z widokiem cudnym, widokiem przepięknym, i w portugalskim małym porcie, i na balkonie bloku z płyty, wszędzie tam czułem jednak smutek. Smutek, że choć tak to wszystko doskonałe, choć tak piękne, to podziwiam to w samotności. Tak bardzo chciałbym, tak bardzo bym chciał by był ktoś, ktoś z kim tym całym pięknem, tym wszystkim mógłbym się podzielić. Tak bardzo bym chciał.

Jakaś słabość mnie dopadła. Żal jakiś ogarnął. Czy już do końca życia żył tak będę? Tak sam, samotny, samotny w chwilach gdy świat piękny, gdy świat cudny. Słabość ta dopadła mnie tydzień temu. Tydzień temu o tej porze był las, przy lasie pole z jakimś zbożem, obok pola droga, przy drodze kapliczka z Matką Boską, nad kapliczką trzy wielkie sosny a pod tym wszystkim ja i Rumak. Okoliczności przyrody wyjątkowe. Położyłem się na trawie, przez sosnowe gałęzie spojrzałem w niebo i zapytałem: gdzie żesz jedziesz erze, gdzie? No bo gdzie jadę, czy też raczej gdzie zmierzam? No gdzie?
A potem było już bez pytań. Potem poczułem coś na ręce, coś małego, co na pierwsze spojrzenie wydawało się być komarem. I klepnąłem tego komara odruchowo. Niestety, to nie był komar – ty był mały, rachityczny pajączek. Acha – a więc sprowadziłem na siebie deszcz. I czy to za sprawą śmierci małego pajączka z rąk mych, czy też za sprawą tego kogoś na górze, tego kogoś kto życiem się moim marnym bawi, tego kogoś tylko czeka co ja tu nawypisuję, ale dalsza jazda przebiegała w deszczu. I zmoczyło mnie i osuszyło i zmoczyło i osuszyło. Tak jakby nie mogło padać w żaden inny dzień tylko w właśnie w ten gdy zaplanowałem sobie z Rumakiem wycieczkę. Po tym wszystkim słabość fizyczna mnie dopadła. I raczej przeziębiłem się. I na kark przeziębienia tego właśnie, osłabienia i braku energii zwalam całą tą nostalgię która w tygodniu tym minionym mnie dopadła.

Apropo jeszcze zeszłotygodniowej notki. Wspomniałem tam, że szkoda, że ludzie nie piszą co u nich. Zaraz potem przyszedł do mnie Szustak. Niezawodny Szustak powiedział zaraz potem co następuje.

sobota, 2 czerwca 2018

Ścieżka 505 Do przodu

To autentycznie niesamowite jest. Wyrażałem to już niejednokrotnie, wyrażę po raz kolejny. To tak jakby kogoś, kogoś na górze, kogoś kto życiem się moim marnym bawi, bawiło odwracanie tego, co ja tu piszę sobie. Gdy tylko coś tu napiszę, dnia następnego dzieją się rzeczy odmienne. Wystarczyło, że napisałem wczoraj o słonku, o ciepełku, o radości z pogody, natychmiast dnia następnego, znaczy się dzisiaj, obudziły mnie deszczowe krople stukające o szybę. Dzisiaj był pierwszy dzień, a właściwie przedpołudnie, jakie pamiętam bez słońca. To naprawdę ciekawe. Czasami to aż boję się tu coś pozytywnego pisać. Boję się pisać z obawy, że jak tylko napiszę, wszystko się zaraz odwróci. Tak więc padało dzisiaj rano. Padało i w południe. W południe gdym wracał z kolejnymi dwudziestoma trzema piwami ze sklepu. No bo nakupiłem piwska. Nakupiłem i już. Nakupiłem w pięknym pudełeczku, w gustownych buteleczkach, z kolorowymi kapslami. Ileż ja bym dał kiedyś za same te kapsle. Czy ktoś z dzisiejszych małolatów jest sobie w stanie wyobrazić co to było mieć kapsle, nie takie kolorowe jak te, a kapsle zwykłe, byle jakie? Mieć czym walczyć w „wyścigu pokoju” czy też skompletować drużynę piłkarską. Kurcze, ileż to się człowiek napstrykał w te kapsle. Był czas, że spędzaliśmy na tym całe dnie, całe wakacje. Nie wiem skąd, ale taki jeden z nas, Jacek, którego mało pamiętam, który w sumie to krótko mieszkał z nami na osiedlu, ściągnął skądś grę kapslami w mecze piłkarskie. I grało się u niego na półpiętrze w te mecze. Ileż to się godzin spędziło na kolanach. Eh. I potem jeszcze, gdy przyciągnąłem zabawę tą na wieś, na wakacje, ileż to się naklęczał człowiek na betoniku przy schodach u Kuraka. I jakaż to sztuka była skompletować piłkarską drużynę kapslową gdy do każdego kapsla dziesięciu chętnych było - a w sklepie oranżady skrzynka tylko jedna. Grało się więc czym popadnie, pogiętusami i krzywulcami. A teraz? Teraz kapseliki kolorowe, prościutkie, piękne. Wszystko się zmienia. Zmienia się jak cholera. W sumie nie wiem co mnie naszło z tymi kapslami. Kogo obchodzi mój stan posiadania piwska, kogo interesuje historia kapsli. Ano taka refleksja, nostalgia może. Piszę tak o sobie dla siebie, piszę ku pamięci. Zawsze pisałem dla siebie. Ale ciekawiła mnie też reakcja tych co tu wpadali. Nierzadko otwierająca nowe spojrzenie. Nie ma już tego jednak. Są chwile jak ta, że zastanawiam się dlaczego. Czy ludzie ludziska zrazili się, czy odkryli fałsz mój, czy kogoś obraziłem? Nie wiem tego. Być może i jedno i drugie i trzecie. Tak to już jest. Ktoś coś powiedział, ktoś coś źle zrozumiał, ktoś odpowiedział nie tak, ktoś się poczuł urażony, ktoś niedoceniony i poszło. I myślę też sobie w takich momentach jacy jesteśmy marni, jaki ja marny jestem. Jak mamy budować związki w tym życiu normalnym, tym poza cyberprzestrzenią, jak się w nich odnajdywać, skoro tutaj, w tak okazjonalnych kontaktach, w tak drobnych szczegółach tyle niezrozumienia. Jesteśmy beznadziejni, ja jestem beznadziejny. Nie piszą już ludzie ludziska. Poznikali gdzieś, poodchodzili. A jakby nie było to jednak dobrze było wiedzieć co u nich. Czy żyją, czy dobrze się mają, czy też nie żyją, że mają się źle. Nic to, ich sprawa. Widocznie taki stan ich ducha, widocznie nie mają już potrzeby dzielić się swoim wnętrzem.
W codzienności napisać mogę tylko o jednym – o bieganiu. Po wczorajszej notce sprawę zdałem sobie, że w sumie nie czas na bicie rekordów odległości, a czas na bicie rekordów prędkości. Przecież za raptem 20 dni dycha w Platerowie, i mam ją zrobić zamiar poniżej 50 minut. Tak więc dzisiaj zadanie było tylko jedno – 10 poniżej 50. Zadanie wykonane. Zrobiłem dzisiejszą dychę w 49:15 i jest to rekord absolutny. Powiem szczerze – było ciężko. Na mecie padłem na trawę i leżałem tak dobre parę minut dysząc ciężko. Postanowienie mam jednak i to poprawić. A po biegu wykąpałem się jeszcze w wiejskim zbiorniku naszym wodnym otwartym i na tym dzień dzisiejszy się zakończył. To dopiero 2 czerwca, a ja już trzy razy pływałem w otwartych zbiornikach wodnych – niesamowite. Jutro biegał już jednak nie będę. Jutro dzień z Rumakiem. Pojeździć trzeba trochę, bo jak go odstawiłem przed Portugalią tak stał do wczoraj. Pan diagnostyk kręcił nosem, marudził a to na wydech, a to na światła ( co ciekawe ani hamulców nie sprawdzał, ani opon a to chyba dla bezpieczeństwa i stanu technicznego najważniejsze ) ale pieczątkę podbił więc droga przed nami wolna. Jutro dzień motórowy. Będziemy jeździć, będziemy z zaciekawieniem Moto GP oglądać bo Rossi pierwsze od dwóch lat pole position wykręcił, i będzie miło – co piszę jednak z drżącym sercem bo jednak ten ktoś, ktoś na górze, ktoś kto życiem się moim marnym bawi, czeka przecież co ja tu nawypisuję.




piątek, 1 czerwca 2018

Ścieżka 504 Do przodu

Mamy drugi długi weekend. Odpoczywam. Gdybym miał powiedzieć, że pogoda jest boska to właśnie to mówię. Jest boska. Każdego słonecznego dnia, każdego słonecznego ranka, i każdego słonecznego wieczoru staję w zadziwieniu, staję z niedowierzaniem, staję z myślą; kurcze znowu jest słonecznie, kurcze znowu jest ciepło. Zadziwia mnie ta pogoda. Pogoda mnie zadziwia niesamowicie. Już tak długo zadziwia. Przecież praktycznie od kwietnia jest ciągle słonecznie. Naprawdę zachwycony jestem, i naprawdę, staję każdego kolejnego słonecznego dnia i nie dowierzam, że i ten jest słoneczny, że i ten kolejny jest słoneczny. I praktycznie teoretycznie zastanawiam się tego każdego kolejnego dnia ile to jeszcze potrwa, ile jeszcze potrwa ta wspaniała pogoda. I jeżeli nawet tak jak w środę przychodzi wracać pociągiem bez wentylacji, gdy pot zalewa plecy a oddychać nie ma czym, to nawet w takich momentach wspominam dni kiedy było zimno, kiedy mróz szczypał uszy, i wspominam postanowienie, wspominam myśl z dni tamtych: „nigdy, ale to nigdy nie będę narzekał na gorąc”. I wspominam też inną myśl z tamtych dni: „gdy przyjdzie kiedyś tam, gdy nadejdzie taki moment, że skwar będzie nie do wytrzymania, wspomnij erze, przypomnij sobie jak cierpiałeś w te ciemne, w te zimne miesiące”. Tak, właśnie tak, pamiętam to zimno, pamiętam tą szarość, pamiętam tą ciemność. I dlatego, choć lubię słońce, choć lubię ciepło, to teraz lubię je jeszcze bardziej, jeszcze bardziej je doceniam. Nawet jeżeli nie dają biegać, nawet jeżeli tak jak wczoraj pali tak, że ciało odmawia posłuszeństwa. Wczorajszy bieg o godz 15 był biegiem w słońcu pustyni. Ale przecież zawsze można pobiec wieczorem. Gdy już nie pali tak mocno. Tydzień temu, po napisaniu notki pobiegłem właśnie takim wieczorem. I znowu muszę napisać, że sam siebie zaskoczyłem. Bo pobiegłem nie dość, że 16 km ( a dałbym radę i 20 ), to na dodatek zrobiłem to ze średnią 5:28. W tamtym roku taki czas na 10 byłby rekordem – w tym robię to na 16 praktycznie teoretycznie z palcem w de. Czyż to nie jest wspaniałe? Dzisiaj natomiast pobiegłem sobie 12 km, i zrobiłem to ze średnią 5:21 – i już tak nawet bardzo się nie zdziwiłem. Potem sobie popływałem w naszym wiejskim otwartym zbiorniku wodnym. Ależ ta woda po tym biegu była cudowna, ależ odprężająca. Po prostu miodzio. To dopiero 1 czerwca, a ja już zaliczyłem dwie kąpiele w otwartych zbiornikach wodnych – niesamowite. I ciekawostka, gdy sobie płynąłem natrafiłem na unoszącą się na wodzie butelkę. To za sprawą gimbazy która właśnie szalała na pomoście. Wyjąłem ją, położyłem na deskach i powiedziałem żeby nie wrzucali butelek bo jeszcze się ktoś skaleczy i będzie kłopot. Coś tam pogadali, pozwalali jeden na drugiego ale generalnie to odniosłem wrażenie, że mało się tą moją wykładnią przejęli. Więc gdy już wyszedłem z wody, i gdy już się ubrałem, i gdy ze swojego końca pomostu wylukałem, że butelki tam gdzie ją położyłem nie ma jedno tylko miałem w głowie. Idę. Idę więc do nich ale dziwnym trafem oni właśnie też się zebrali. Są przede mną – przyśpieszam kroku. Ale co to? W ręku jednego z nich dostrzegam tę że butelkę. Chłopak który ją miał, poszedł do pobliskiego pojemnika na szkło i tam ją wyrzucił. Kurcze, ależ mnie to ucieszyło. Zarazem zmartwiło, bo jednak źle o nich pomyślałem, jednak złą wydałem opinię, zbyt pochopną. To już jednak mój problem, to jednak ja muszę się ze sobą męczyć. Gimbaza okazał się, mimo moich podejrzeń kulturalna. Dogoniłem tego chłopaka, klepnąłem w ramię:
- Specjalnie przyszedłem sprawdzić co z tą butelką.
- Aaaaa
- Brawo, szacun.
- Spoko.
No pewnie, że spoko. Nie oceniaj ludzi zbyt pochopnie – tego się uczę od lat i uczyć się muszę nadal. Swoją drogą, ciekawe czy byłbym taki gieroj jakby zamiast gimbazy było tam kilku dajmy na to przypakowanych karków? No ciekawe. Może się kiedyś przekonam. A tymczasem, borem lasem, spoko, gimbaza okazał się porządna, słonko świeci, jest ciepełko, można sobie popływać i w ogóle. Zapas piwa mam - dzisiaj dokupiłem 21 sztuk w promocyjnej cenie. I jutro dokupię kolejne tyle. Bo choć piwoszem nie jestem, i nigdy nie byłem, i choć ogólnie to od alkoholu stronię ostatnio, to nie ma nic lepszego jak zimny browar prosto z lodówki po takim biegu. O kurde, ależ to wówczas wchodzi. A skoro i tak kupuję ten browar, to dlaczego nie ma go nakupić na zapas teraz, gdy jest tańszy. I zapas będzie na parę miesięcy, i parę zeta się zaoszczędzi. Czysty zysk same plusy.
I o codzienności nie ma co pisać. Przecież wszystko co powyżej to właśnie codzienność. Wenus świeci jak świeciła, znaczy się cudnie. Po drugie stronie nieba wtóruje jej Jupiter. Jeżyki ganiają się z tym swoim popiskiwaniem. Kos który chyba za scenę obrał sobie drzewo tuż przy moim oknie odśpiewuje wieczorny koncert. Przez otwarty balkon wpada wieczorny ciepły chłodek. Czegóż chcieć więcej. No może jedynie wyprawy nad morze już się doczekać nie mogę. Eh być teraz na plaży. Cudownie by było. Bo co jak co ale nasze plaże, nasze morze i nasze zachody słońca są jednak najpiękniejsze. Ale o tym to może inną razą.