Już
tu – nie tam. Wróciłem. Dzień wcześniej niż chciałem ale
pogoda zdecydowanie zrobiła się kapryśna. Widać modlitwy
rolników, ogrodników, sadowników i tych wszystkich dla których
cotygodniowe koszenie przydomowego trawnika na 2 cale stanowi sens
życia, zostały wysłuchane i z początkiem wakacji przyszły
deszcze. A z deszczami przyszły i niższe temperatury. Takie nie na
pojedynczego w namiociku, i nie na 400 km w trasie. Właściwie to
401 w tamtą i 395 w tą stronę. Nie wiem ile w tym prawdy, ile
ułudy – ale wraca się zawsze szybciej. Co jednak jakby nie
patrzeć te +/- 7 godzin zajmuje. A dzisiaj wracało się wyjątkowo
szybciej, bo z wiatrem. Poza tymi nielicznymi momentami, gdy nie z
wiatrem. Ale do tego też można się przyzwyczaić. Wystarczy tylko
na widok tira bardziej się skulić i zamknąć oczy przy spotkaniu z
wytworzoną przez niego falą uderzeniową. Dzisiaj pojechałem też
inną trasą. Tą taką chyba krótszą ale taką z
niebezpieczeństwem spotkania kogoś. I dzisiaj niestety ( a może
stety ) kogoś tego chyba spotkałem. Pewny nie jestem, może kiedyś
się upewnię. Rumak nie zawiódł. A ile dzięki niemu zyskuję
przekonałem się już na samym początku powrotu, gdy w okolicy
Elbląga, po minięciu sznura samochodów, dotarłem do biało
czerwonych pachołków, kilku panów w białych czapkach, kilku w
hełmach, i kupy żelastwa na środku. Nie wiem ile czasu jeszcze tam
później spędzili ci w czterokołowcach ale ja na swoich dwóch
kołach zawróciłem i pojechałem inną trasą. Swoją drogą, jak
niewiele trzeba, chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Swoją
drogą to w drodze tam też bym się nieźle wpierdzielił będąc
już prawie u celu. Jak ja to wyhamowałem – to nie wiem? I jak ten
mój Anioł Stróż odwrócił moją głowę we właściwą stronę
to też nie wiem. Tak czy inaczej i dojechałem i wróciłem. Cały.
I czas wracać do codzienności, do rutyny. Może to i dobrze, bo ten
ostatni tydzień bez codzienności, bez rutyny dał mi ostro. Natłok
uczuć mnie przytłoczył. Strasznie mnie przygniotło. I strasznie
zły byłem z tego powodu. I załamany sobą strasznie. Dzisiaj rano
dopiero uświadomiłem sobie, że przecież to nie żadna nowość,
że to przecież normalka u mnie. To tylko przez fakt, że już dawno
mnie te moje doły nie dopadały straciłem ich świadomość. Dawno
ich nie było. Tak dawno, że aż o nich zapomniałem. Ale na
szczęście dzisiaj rano pamięć wróciła. I wrócił spokój. To
przecież normalne w moim przypadku, popadam czasem w smutek i tyle.
A wraz ze spokojem, wraz ze zrozumieniem dla samego siebie przyszła
refleksja, że najlepiej to by było zniknąć. Rozsypać się,
wyparować, rozpłynąć. Tak żeby pamięć po mnie nawet uleciała.
Co tu zresztą pamiętać? Nie ma co pamiętać. Rozmyślam ostatnimi
czasy znowu dużo o śmierci. O tym, co by było gdybym umarł, o tym
jak bym umarł. Układam możliwe scenariusze, snuję przypuszczenia.
Bo na ten przykład co by się stało po mojej śmierci z Rumakiem?
Albo inna sprawa, ludzie o tym nie myślą kupując co raz to nowe
ciuchy ale co z tymi wszystkimi ciuchami zrobić po śmierci? Co
zrobić ze wszystkimi tak skrzętnie gromadzonymi „dobrami”?
Przecież śmierć przyjść może w każdym momencie. Ilu ludzi
dzisiaj umarło? Ilu z nich wiedziało, że właśnie dzisiaj umrze?
Czy ten ktoś z kupy żelastwa w okolicach Elbląga przez którą
musiałem dzisiaj zmienić trasę myślał o tym zanim wsiadł do
żelastwa gdy jeszcze kupą nie było? Teraz nawet myślę – myślę
– a gdyby to była moja ostatnia notka? Czy napisałem w niej to co
chciałem? A czy gdyby nawet była ostatnią to czy będzie mieć
jakieś znaczenie czy napisałem to co chciałem? Momentami to tak mi
się to wydaje bez znaczenia, że aż sens traci robienie
czegokolwiek. Robię oczywiście wszystko nadal ale jakoś tak chyba
bez przekonania. Bez werwy, bez radości, bez nadziei. Ale żeby była
jasność – śmierci nie uważam za zło. To tylko jej
nieprzewidywalność mnie frapuje ostatnio.
P.S.
Cieszę się, że pisanie wraca u niektórych. Mogłoby wrócić u
wszystkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz