sobota, 20 lipca 2019

Ścieżka 562 Do przodu

Tak apropo ostatniej notki i stylu myślenia. Bo dopada mnie od jakiegoś czasu refleksja. Tak nagle dopada, ni z tąd ni zowąd, bez przyczyny, przychodzi i już. Dziwna refleksja, dla mnie dziwna, ale dopada. Bo gdy wracam czasami późnym wieczorem do domu pustą ulicą, gdy nic mnie nie rozprasza i nic ( przynajmniej teoretycznie ) nie zagraża dopada mnie refleksja, że wszystko jest, a przede wszystkim – wszystko było okej. Dziwne to. Dziwne, zwłaszcza, że refleksja ta dotyczy spraw, rzeczy, wydarzeń które były złe, smutne, niemiłe i trudne. Spraw które bolały ( bolą nadal ) i wywoływały łzy. Taka refleksja, że tak miało być, tak było i … i już. Nic nie zmienię, nic nie naprawię – było – tyle. Było bo tak miało być. Bo może miało mnie czegoś nauczyć, coś pokazać, uczynić lepszym – mam nadzieję, że lepszym a nie gorszym. I jeszcze. I jeszcze jedno. Takie jedno coś czego aż się boję pisać. Takie jedno coś co jak przychodzi to zaraz, szybciutko to od siebie odpycham. Zaraz sobie wmawiam, że nie, że to niemożliwe. Ano takie coś, taaakie coś, coś takiego, mianowicie, że hmmm … że nic bym nie zmienił. Że jak bym miał to wszystko jeszcze raz przeżyć – to przeżył bym tak samo. Chociaż nie … jak to teraz napisałem to pomyślałem, że nie – parę spraw bym zmienił. Jednak coś bym zmienił. No nic, co by jednak nie mówić, żal żalem ale niczego nie żałuję. Tak miało być, tak było, bolało, boli nadal – no ale to przecież moje życie. Żyję mimo wszystko, silniejszy, mądrzejszy, lepszy. Tak, są chwile, że mam się dosyć, ale są chwile jak ta, że myślę, że jestem lepszy. I to nie jest pycha mówię szczerze – to z życia doświadczenie.
Mam takie jedno rodzinne zdjęcie. Moja siostra zrobiła je na jednej z ważniejszych rodzinnych uroczystości. Kurwa jakie to zdjęcie jest piękne. Jakie kurwa prawdziwe. Kilku postaci już nie ma wśród nas, kilka jest już dorosłych ale jak patrzę na to zdjęcie widzę prawdziwych ludzi. Każdy, ale każdy został uchwycony tak jak żyje. Kurde ale to zdjęcie jest wspaniałe. Może je kiedyś tu wrzucę. Może. Na wieczną pamiątkę.

W codzienności dziś jestem zmęczony. Już wczoraj byłem zmęczony, gdy wracałem nocą do domu byłem zmęczony jak już dawno zmęczony nie byłem. I spałem dziesięć godzin, jak nigdy nie spałem. I po przedpołudniowych sprawach. wędrówkach też byłem zmęczony. I po domowych obowiązkach też byłem zmęczony. I po bieganiu też byłem zmęczony, choć bieg udany był nadspodziewanie. I taka jeszcze refleksja po biegu. Po biegu refleksji mam zawsze pełno. Czasami myślę sobie nawet, że książkę napisać bym mógł o tym jak bieganie w życiu się sprawdza, czy też raczej jak do życia jest podobne. Może kiedyś napiszę taką książkę he he? Otóż jak mnie system pomiaru oszukał na moją korzyść, i jak się trochę z tego powodu rozczarowałem, i nawet że szkoda pomyślałem, jakoś tak w połowie drogi znalazłem wyjście z sytuacji. Wyjście niespodziewane z którego, jak teraz o tym myślę, nawet dumny jestem. Ale co to ma do życia wspólnego. Jak otóż wspomniałem, refleksja mnie naszła po bieganiu, że to moje dzisiejsze znalezienie wyjścia to jak w życiu. A może mianowicie te wszystkie przeciwności, te trudności wszystkie po to są by wyjście znaleźć. I sztuka cała w tym by to wyjście znaleźć właściwe. Bo jak już znajdzie się to wyjście właściwe to człowiek jakiś taki z siebie dumny, jakiś taki zadowolony, jakiś taki lepszy. Może po to właśnie te wszystkie te nasze życiowe trudności, może po to właśnie, by wyście właściwe znaleźć i dumnym być z tego?
A dziś jest pierwszy dzień z dni które powinienem spędzać nad morzem. Ten wieczór, tą notkę tam powinienem pisać. Powinienem pisać z brudnymi bosymi stopami, z piaskiem we włosach i szumem fal w uszach.

I z muzyką która mnie właśnie odnalazła. Zakochałem się. Zakochałem się jak cholera. Te klimaty szukały mnie zawsze, zawsze gdzieś tam krążyły ale w ostatnich dniach grają mi w sercu w każdej chwili.

niedziela, 14 lipca 2019

Ścieżka 561 Do przodu

Leżę w łóżku. Nie mogę coś zasnąć, co dziwne jest, bo z reguły zasypiam po pierwszym przytuleniu policzka do poduszki. Myśli zaczynają napływać. Prze uchylone okno ( noc nie jest ciepła ale okno uchyliłem ) zaczyna się przebijać jakaś rozmowa. Myśli odchodzą, skupiam się na rozmowie. Ktoś rozmawia przez telefon: co? … sama jesteś! … masz przyjechać i zabrać swoje rzeczy szmato! I tyle. I nastała cisza. A mnie od tamtej rozmowy męczy cały czas refleksja: czy warto? Czy warto być z kimś? Czy warto szukać? Czy warto się wiązać? Czy warto budować? Czy warto w ogóle wchodzić w relacje gdy kończy to się taką rozmową? I wspominam dziewczynę na dworcu, gdy wysiadłem z porannego pociągu, pokazującą coś kolesiowi na telefonie, po czym ze wściekłością wręcza mu klucz, odwraca się na pięcie i odchodzi. I wspominam kolesia który na parkowej ławce wręcza dziewczynie kwiaty. Ta je przyjmuje, uśmiecha się smutno, wącha, a potem zdejmuje coś z palca i wręcza temu kolesiowi. Widzę jak długo rozmawiają, on co chwila chowa twarz w dłoniach, aż na koniec rozchodzą się w przeciwnych kierunkach. Czy nie lepiej już być samotnym jak ja jestem?
Dowiedziałem się w tygodniu o rzeczy bardzo zaskakującej i bądź co bądź kłopotliwej. I osoba ta powiedziała mi w związku z tym: najgorsze jest to, że co nie zrobię będzie złe. W sumie może i tak jest. Ale w sumie potem sobie pomyślałem: a w sumie dlaczego złe? - a może właśnie dobre? Bo tak jakoś chyba tak podchodzimy do naszych decyzji życiowych, że są złe, że mogą być złe, że to tylko wybór mniejszego zła. A może to właśnie to dziwne nastawienie, zapewne i strach, powoduje, że tak myślimy. A co gdyby myśleć odwrotnie? A co gdyby zmienić nastawienie tak, by wszystkie nasze wybory uważać za dobre, nawet te najgorsze? Bo tak na przykład wybór kobiety: urodzić nieplanowane dziecko czy nie? Z reguły myśl jest jedna, czego by nie wybrała będzie złe. Jest wiele czynników które na to wpływają, religijne, prawne, zawodowe, zdrowotne, moralne, materialne itp, itd. I czego by nie wybrała zawsze jakiś tam z tych czynników będzie mącił: a czy to był dobry wybór? A co by było gdyby postąpiła inaczej? A przecież wystarczy pomyśleć, że wybór, jaki by nie był, był dobry, i tyle. I o ile mniej wówczas byłoby rozterek i smutków? Tak, wystarczy zmienić myślenie.
Tak sobie pomyślałem teraz – dojrzałem do dziecka. Taaak, myślę sobie, że teraz mam do tego wszystko co trzeba, w głowie przede wszystkim. To tak apropo ostatniej myśli.

A w codzienności wszystko wróciło do normy. W sumie to strach pomyśleć co by było gdybym miał mieć tak cały czas. Chyba bym nawet nie chciał. Tak więc wszystko wróciło do normy w tym życiu moim jebanym.
Kurde jak ja już tęsknię za morzem. A jako takie szanse dopiero najwcześniej za 3 tygodnie.
I w GP przerwa, też dopiero za 3 tygodnie.

eh.

sobota, 6 lipca 2019

Ścieżka 560 Do przodu

Notka nieplanowana i zupełnie pozbawiona sensu.
Nie myślałem, że kiedyś jeszcze coś takiego napiszę.
Zaczęło się od tego, że w którymś tam momencie dzisiejszego spaceru bez sensu, stwierdziłem, że świat jest piękny. Stwierdziłem to sercem, nie umysłem. Zdziwiło mnie to trochę. Choć miewam czasami takie chwile chwileczki lecz ta była jakaś taka inna, jakaś taka wyjątkowa. Taka jakaś prawdziwa aż do dna. Potem robiłem rzeczy jak zawsze. Takie jak każdej, każdejszej soboty. I już na koniec dania, gdy wyszedłem z wanny po bieganiu, nagle naszło mnie znowu. Jakieś takie dziwne uczucie, że jestem szczęśliwy. I że nie ma się czego bać. I że w sumie pieprzyć to wszystko, wszystko jest nieważne. W tej chwili jestem szczęśliwy bez powodu. Dziwny stan – nawet w czasie gdy pada deszcz. Przecież nie wydarzyło się nic wyjątkowego, przecież nie spotkało mnie nic dobrego, przecież ten dzień jest jak każda poprzednia sobota, a jednak uśmiecham się bez żadnego konkretnego powodu. I przysięgam – nie piłem. Choć zaręczam, że życie znośniejsze jest po alkoholu. Nie wspominając już o tym jak ja znośniejszy jestem po alkoholu. Po alkoholu kocham wszystkich – mówią, że po alkoholu wychodzi prawdziwa ludzka natura – chciałbym żeby to była prawda. I tak siadłem sobie teraz w tą sobotę jak każda inna i tak sobie pomyślałem – jeny jak ja bym przytulił wszystkich którym teraz źle. Wszystkich którzy wątpią, którzy cierpią, którzy płaczą. Tak przytulił i tylko tyle. Skąd to – nie wiem, Po prostu przyszło i jest. Jak deszcz.
P.S. Się chyba na tą okoliczność napiję jednak.
P.S. Nie pomyślałbym, że ścieżka 560 będzie w takim stylu.
P.S. Włączyłem tiwi na chwilę. Zobaczyłem że Elle w Legalnej Blondynce właśnie wygrała, aż się popłakałem z radości.
P.S. Nie jestem normalny, nie jestem.
P.S. On tańczy dokładnie jak ja.

piątek, 5 lipca 2019

Ścieżka 559 Do przodu

Idę z kubkiem ciepłej herbaty w ręku. Zaraz usiądę przy biurku. Jeszcze tylko spoglądam na oszklony hol. A może by tak uciec? Nie, to by było zbyt szalone, muszę dopracować te osiem godzin. Odwracam wzrok od oszklonego holu ale zaraz nim tam wracam. W oszklonym holu dostrzegam miotającego się na szybach motyla. Lata w dół, w górę, w lewo, w prawo, zatrzymuje się, znowu lata. Odstawiam kubek ciepłej herbaty. Przy biurku usiądę chwilę później. Wychodzę do holu i próbuję złapać tego motyla. Jednak on nie ma zamiaru mi pomóc. Miota się jeszcze bardziej. Już nawet kilka razy prawie go mam lecz za każdym razem umyka. Zaczynam wyobrażać sobie jego przerażenie, zaczynam wyobrażać sobie jego strach. Zagubiony w tym dziwnym miejscu. Miejscu z którego niby i widać piękny świat ale z którego nie można się do tego pięknego świata dostać. Mimo usilnych prób, mimo usilnych starań, mimo walki i uporu jakaś niewidzialna siła ciągle dostęp do tego pięknego świata blokuje. I jeszcze nagle to dziwne coś, coś niewytłumaczalne, coś co chce przeszkodzić, coś co chce złapać, zatrzymać czy może wręcz unicestwić. Wreszcie go chwytam. Czuję w dłoni trzepotanie jego delikatnych skrzydełek. Jeszcze walczy, jeszcze chce uniknąć najgorszego. Lecz nie ma szans. Dla niego to już koniec, on już chyba wie, że przegrał. Wychodzę na zewnątrz. Rozchylam dłonie. Mały, kolorowy motyl odlatuje.
Jestem motylem w holu.

Oblizuję palce. Palce oblepione lukrem z pączka. To chyba najbardziej lubię w pączkach – lukier. Oblukrowaną torebkę wyrzucam do kosza pod biurkiem. Gdy spoglądam tam za jakiś czas dostrzegam mrówkę. A więc te mrówki które swego czasu zwąchały mój miodek nigdzie nie znikły. Żyją sobie gdzieś tam. Teraz zwabił je lukier. Patrzę na mrówkę w koszu. Biega po tej torebce jak oszalała. Pewnie się jej wydaje, że zdobyła największy skarb na świcie – tyle lukru. Coś wspaniałego. Wracam wzrokiem nad biurko. Dopracowuję te osiem godzin i wychodzę do domu. I gdy wracam do tego domu wraca mi wspomnienie mrówki. I wraca mi świadomość, że kurcze, ale przyjdzie ktoś, ktoś kto każdego wieczora opróżnia śmietniki i zabierze tą mrówkę. Zabierze ją z tą oblukrowaną torebką, zabierze ją z całą resztą śmieci. Zabierze, wyniesie, wywiezie. I mrówka zginie. Zginie sama, bez mrowiska, bez innych mrówek. A taka była szczęśliwa, a tak jej się wydawało że osiągnęła sukces. Tyle lukru miała podczas gdy tak naprawdę cały czas była w koszu na śmieci.
Jestem mrówką z kosza na śmieci.

W codzienności pogoda się delikatnie mówiąc – zjebała. Jest zimno. Jest zimno, jest wietrznie, jest mokro. Dochodzi dwudziesta, a za oknem raptem marne mokre 16 stopni. To oznacza tylko jedno – wyjazd motórowo namiotowy nad morze nie dojdzie do skutku. Następny wolny termin – sierpień. Szkoda, żal – no cóż – poczekamy. A już tak bardzo chciałem położyć się na piasku, a już tak bardzo chciałem połazić boso.

I to tyle z codzienności poza tym, że nadal mnie męczy i wkurza i że nadal nie wiem czego chcę.