piątek, 5 lipca 2019

Ścieżka 559 Do przodu

Idę z kubkiem ciepłej herbaty w ręku. Zaraz usiądę przy biurku. Jeszcze tylko spoglądam na oszklony hol. A może by tak uciec? Nie, to by było zbyt szalone, muszę dopracować te osiem godzin. Odwracam wzrok od oszklonego holu ale zaraz nim tam wracam. W oszklonym holu dostrzegam miotającego się na szybach motyla. Lata w dół, w górę, w lewo, w prawo, zatrzymuje się, znowu lata. Odstawiam kubek ciepłej herbaty. Przy biurku usiądę chwilę później. Wychodzę do holu i próbuję złapać tego motyla. Jednak on nie ma zamiaru mi pomóc. Miota się jeszcze bardziej. Już nawet kilka razy prawie go mam lecz za każdym razem umyka. Zaczynam wyobrażać sobie jego przerażenie, zaczynam wyobrażać sobie jego strach. Zagubiony w tym dziwnym miejscu. Miejscu z którego niby i widać piękny świat ale z którego nie można się do tego pięknego świata dostać. Mimo usilnych prób, mimo usilnych starań, mimo walki i uporu jakaś niewidzialna siła ciągle dostęp do tego pięknego świata blokuje. I jeszcze nagle to dziwne coś, coś niewytłumaczalne, coś co chce przeszkodzić, coś co chce złapać, zatrzymać czy może wręcz unicestwić. Wreszcie go chwytam. Czuję w dłoni trzepotanie jego delikatnych skrzydełek. Jeszcze walczy, jeszcze chce uniknąć najgorszego. Lecz nie ma szans. Dla niego to już koniec, on już chyba wie, że przegrał. Wychodzę na zewnątrz. Rozchylam dłonie. Mały, kolorowy motyl odlatuje.
Jestem motylem w holu.

Oblizuję palce. Palce oblepione lukrem z pączka. To chyba najbardziej lubię w pączkach – lukier. Oblukrowaną torebkę wyrzucam do kosza pod biurkiem. Gdy spoglądam tam za jakiś czas dostrzegam mrówkę. A więc te mrówki które swego czasu zwąchały mój miodek nigdzie nie znikły. Żyją sobie gdzieś tam. Teraz zwabił je lukier. Patrzę na mrówkę w koszu. Biega po tej torebce jak oszalała. Pewnie się jej wydaje, że zdobyła największy skarb na świcie – tyle lukru. Coś wspaniałego. Wracam wzrokiem nad biurko. Dopracowuję te osiem godzin i wychodzę do domu. I gdy wracam do tego domu wraca mi wspomnienie mrówki. I wraca mi świadomość, że kurcze, ale przyjdzie ktoś, ktoś kto każdego wieczora opróżnia śmietniki i zabierze tą mrówkę. Zabierze ją z tą oblukrowaną torebką, zabierze ją z całą resztą śmieci. Zabierze, wyniesie, wywiezie. I mrówka zginie. Zginie sama, bez mrowiska, bez innych mrówek. A taka była szczęśliwa, a tak jej się wydawało że osiągnęła sukces. Tyle lukru miała podczas gdy tak naprawdę cały czas była w koszu na śmieci.
Jestem mrówką z kosza na śmieci.

W codzienności pogoda się delikatnie mówiąc – zjebała. Jest zimno. Jest zimno, jest wietrznie, jest mokro. Dochodzi dwudziesta, a za oknem raptem marne mokre 16 stopni. To oznacza tylko jedno – wyjazd motórowo namiotowy nad morze nie dojdzie do skutku. Następny wolny termin – sierpień. Szkoda, żal – no cóż – poczekamy. A już tak bardzo chciałem położyć się na piasku, a już tak bardzo chciałem połazić boso.

I to tyle z codzienności poza tym, że nadal mnie męczy i wkurza i że nadal nie wiem czego chcę.

1 komentarz:

  1. tak, jesteśmy poniekąd tym co nas otacza...
    Ps. paradoksalnie uciekłabym by być tylko sama z sobą...

    OdpowiedzUsuń