Idę
z kubkiem ciepłej herbaty w ręku. Zaraz usiądę przy biurku.
Jeszcze tylko spoglądam na oszklony hol. A może by tak uciec? Nie,
to by było zbyt szalone, muszę dopracować te osiem godzin.
Odwracam wzrok od oszklonego holu ale zaraz nim tam wracam. W
oszklonym holu dostrzegam miotającego się na szybach motyla. Lata w
dół, w górę, w lewo, w prawo, zatrzymuje się, znowu lata.
Odstawiam kubek ciepłej herbaty. Przy biurku usiądę chwilę
później. Wychodzę do holu i próbuję złapać tego motyla. Jednak
on nie ma zamiaru mi pomóc. Miota się jeszcze bardziej. Już nawet
kilka razy prawie go mam lecz za każdym razem umyka. Zaczynam
wyobrażać sobie jego przerażenie, zaczynam wyobrażać sobie jego
strach. Zagubiony w tym dziwnym miejscu. Miejscu z którego niby i
widać piękny świat ale z którego nie można się do tego pięknego
świata dostać. Mimo usilnych prób, mimo usilnych starań, mimo
walki i uporu jakaś niewidzialna siła ciągle dostęp do tego
pięknego świata blokuje. I jeszcze nagle to dziwne coś, coś
niewytłumaczalne, coś co chce przeszkodzić, coś co chce złapać,
zatrzymać czy może wręcz unicestwić. Wreszcie go chwytam. Czuję
w dłoni trzepotanie jego delikatnych skrzydełek. Jeszcze walczy,
jeszcze chce uniknąć najgorszego. Lecz nie ma szans. Dla niego to
już koniec, on już chyba wie, że przegrał. Wychodzę na zewnątrz.
Rozchylam dłonie. Mały, kolorowy motyl odlatuje.
Jestem
motylem w holu.
Oblizuję
palce. Palce oblepione lukrem z pączka. To chyba najbardziej lubię
w pączkach – lukier. Oblukrowaną torebkę wyrzucam do kosza pod
biurkiem. Gdy spoglądam tam za jakiś czas dostrzegam mrówkę. A
więc te mrówki które swego czasu zwąchały mój miodek nigdzie
nie znikły. Żyją sobie gdzieś tam. Teraz zwabił je lukier.
Patrzę na mrówkę w koszu. Biega po tej torebce jak oszalała.
Pewnie się jej wydaje, że zdobyła największy skarb na świcie –
tyle lukru. Coś wspaniałego. Wracam wzrokiem nad biurko.
Dopracowuję te osiem godzin i wychodzę do domu. I gdy wracam do
tego domu wraca mi wspomnienie mrówki. I wraca mi świadomość, że
kurcze, ale przyjdzie ktoś, ktoś kto każdego wieczora opróżnia
śmietniki i zabierze tą mrówkę. Zabierze ją z tą oblukrowaną
torebką, zabierze ją z całą resztą śmieci. Zabierze, wyniesie,
wywiezie. I mrówka zginie. Zginie sama, bez mrowiska, bez innych
mrówek. A taka była szczęśliwa, a tak jej się wydawało że
osiągnęła sukces. Tyle lukru miała podczas gdy tak naprawdę cały
czas była w koszu na śmieci.
Jestem
mrówką z kosza na śmieci.
W
codzienności pogoda się delikatnie mówiąc – zjebała. Jest
zimno. Jest zimno, jest wietrznie, jest mokro. Dochodzi dwudziesta, a
za oknem raptem marne mokre 16 stopni. To oznacza tylko jedno –
wyjazd motórowo namiotowy nad morze nie dojdzie do skutku. Następny
wolny termin – sierpień. Szkoda, żal – no cóż – poczekamy.
A już tak bardzo chciałem położyć się na piasku, a już tak
bardzo chciałem połazić boso.
I
to tyle z codzienności poza tym, że nadal mnie męczy i wkurza i że
nadal nie wiem czego chcę.
tak, jesteśmy poniekąd tym co nas otacza...
OdpowiedzUsuńPs. paradoksalnie uciekłabym by być tylko sama z sobą...