sobota, 31 grudnia 2016

Ścieżka 422 Do przodu

Święta święta i po świętach. Cieszę się bardzo, że już po nich. Nie lubię świąt. Tych świąt w szczególności, bo Wielkanocne jeszcze jakoś ujdą. Tych Bożonarodzeniowych nie lubię. Nie lubię całego tego z nimi związanego zamieszania. Nie lubię tego tak zwanego świątecznego czasu. I jak daleko sięgam pamięcią w czas przeszły, nie przypominam sobie by był to czas radosny i rodzinny. Może to właśnie z tego wynika to moje do świąt negatywne nastawienie. Od kiedy pamiętam, od lat moich najmłodszych był to czas rodzinnego napięcia, niepewności i nerwów. A tego nie lubię, a tego nie znoszę. Nie znoszę i już. Więc trudny to obecnie czas dla mnie. Trudny tym bardziej, że wiem, że zdaję sobie sprawę, że powinno być inaczej, powinno być lepiej, że powinno być tak jak na tych telewizyjnych reklamach pokazują. Bo co by o tych świątecznych telewizyjnych reklamach nie powiedzieć, to pokazują obraz taki jaki być powinien. Obraz pełen spokoju, pełen ciepła, pełen miłości. Tak właśnie być powinno. U mnie tak nie było, u mnie tak nie jest, i u mnie zapewne nigdy już tak nie będzie. Już za stary na zmiany jestem, a i mojego oprogramowania tak mozolnie i wytrwale przez te wszystkie lata wgrywanego już nie zmieni nic. To już jest we mnie, to już we mnie tkwi. Taka moja natura, taki jestem – świątecznie nieprzystosowany. Tak więc czas świąteczny to czas dla mnie ciężki. Zwłaszcza gdy aura za oknem ostatnimi czasy towarzyszy taka jaka towarzyszy. Szaro, buro, zimno, mokro, smutno. Nic tylko schować się pod kołdrę i przesiedzieć to pod nią. Cieszę się więc bardzo, że już po świętach. Na szczęście mam to już za sobą. Naprawdę na szczęście. Z każdym rokiem przeżywam ten czas coraz trudniej. Gdy jeszcze w tym roku na dodatek przyplątała się w rodzinie żołądkowa wyszło i wyglądało to tragicznie. W Wigilię tak w ogóle to wstałem lewą nogą. Z takim tym niewiadomego pochodzenia wkurwieniem. Tzn jednak wiadomego. Tym wkurwieniem wynikającym z podświadomie zakodowanej niechęci do całego tego spędu, do życzeń na siłę i do uśmiechów do karpia. Takie wkurwienie męczy. Nie wiadomo co z tym zrobić, nie wiadomo jak to zwalczyć. Wiedziałem, że ten dzień nie będzie przyjemny. A nie chciałem żeby był nieprzyjemny, chciałem żeby był taki jak na tych świątecznych telewizyjnych reklamach. I gdy myślałem, gdy pragnąłem by się zmieniło coś we mnie, żeby to pękło przytrafiło mi się nieprzyjemne spotkanie które notabene właśnie mi pomogło. Jakiś cholerny cham zwrócił mi uwagę w sklepowej kolejce. Wredny, cholerny cham. Dopadł mnie w najmniej spodziewanym momencie. I dopiero po chwili, dopiero po chwili gdy opanowałem szok, gdy dotarło do mnie jak bardzo niesprawiedliwe padły słowa, jak mocno mnie dotknęły wylała się ze mnie cała ta frustracja związana z całym tym czasem, cały żal, cały smutek. Ty cholerny wredny chamie. I zapamiętam go sobie, ja go sobie jeszcze zapamiętam. Tak, jestem, a przynajmniej staram się być mściwy. Ale cała ta sytuacja obiektywnie rzecz patrząc była jak wentyl bezpieczeństwa. Na tyle skuteczny, że przed wigilijne spory z dziadkiem który miał swoje zdanie jak chce ją spędzić, rozwiązałem siłą spokoju i dyplomacji. I na tyle skuteczny, że wieczorny, czy też nocny bieg z Wigilii do domu, zakończony przepychanką z podpitym małolatem też zakończyłem pokojowo. Swoją drogą nie znoszę tych małolatów krążących wieczorami z piwem w garści po ulicach zaczepiających każdego kto popadnie – wydaje im się że to zabawne – nie, to nie jest kurwa zabawne, nie dla mnie. Tak więc powtórzę po raz kolejny, powtórzę to by pokazać jak to ważne dla mnie, cieszę się, że już po świętach. Całe szczęście, że był Potop. Bo gdyby nie to - tragiczne by były kompletnie. A tak to przynajmniej Potop obejrzałem. W święta zawsze powinien być Potop. A potem jeszcze tylko ten tydzień do Sylwestra, teraz sam Sylwester i wracam do tego co codzienne, co zwykłe, co tylko moje. Sylwestra nie świętuję zresztą też. Nie wiem, chyba się mi już przejadła cała ta szampańska zabawa, może za dużo smutku we mnie by się beztrosko śmiać, a może po prostu nie mam z kim. Ale nawet gdybym miał z Kim to teraz, to obecnie, całego tego Sylwestra to chciałbym spędzić przy kominku przytulony, i wpatrzony w tańczące płomienie, i popijając wino. A potem zrobić to przed kominkiem nie jeden raz. Tak właśnie chciałbym spędzić Sylwestra. A póki co spędzam go sam, spędzam go w samotności. I w sumie dobrze mi z tym, to mój wybór. Bo gdy już ucichną echa sylwestrowych wystrzałów, gdy wyparują ostatnie bąbelki szampanów u mnie nadejdzie nadzieja. Nadzieja która rodzi się w styczniu. Nadzieja która rodzi się z chwilą gdy dnia, choć jeszcze nieznacznie, ale zaczyna przybywać. Nadzieja która rodzi się z chwilą gdy od czasu gdy odstawiłem Rumaka, do ponownego go dosiądnięcia zostało tyle samo ile już upłynęło. Spojrzałem ostatnio w statystyki biegania. I odkryłem z zaskoczeniem, że w styczniu przebiegłem w sumie 131 km, podczas gdy w pozostałe miesiące oscylowałem coś w granicach 80 - -90. I faktycznie coś w tym jest. Bo po tym wszystkim co związane ze świętami, z Sylwestrem, z tymi smutkami, w styczniu jest tak jakbym wstawał z kolan, tak jakbym nabierał nowych sił, tak jakbym odzyskiwał stare, dobre spojrzenie. I z nowymi planami, z nową nadzieją ruszał na świat. Będzie dobrze. Będzie więcej dnia, będzie więcej słońca. I ciekawe jak jeden, nawet najmniejszy, nawet jeszcze niezbyt ciepły promyk słońca potrafi zmienić moje na życie spojrzenie. Tak jak w środę, gdy to wykorzystując przysługujące mi jeszcze dni zaległego urlopu zostałem w domu by udać się do kina ( swoją drogą piękny film to był, lubię sf ale chyba pierwszy raz tak bardzo się wzruszyłem romantyczną historią, nawet oczka mi się dwukrotnie zaszkliły, a już sceny kosmosu z gwiazdami w ciemnej otchłani – cudowne ). I gdy spojrzałem przez okno, gdy wyszedłem na ulicę, gdy zmrużyłem oślepione tym słońcem oczy, poczułem, że teraz może być tylko lepiej. Teraz pozostaje już tylko czekać, odliczać do kwietnia kiedy to zacznie się lepszy czas. Czas słońca. Dochodzę do wniosku, że jestem dzieckiem słońca. Nie potrafię, nie umiem, nie mogę żyć bez słońca. Bez słońca jestem, jestem złym człowiekiem. Tak jestem złym człowiekiem. Bo jak powyżej można było zobaczyć nie cierpię świąt, nie potrafię uczynić by były ciepłe i pełne miłości. Bo jak powyżej można było zobaczyć jestem, a przynajmniej staram się być, mściwy. Tak, jestem złym człowiekiem. Bez słońca jestem, jestem złym człowiekiem.
Ale żeby nie kończyć roku tak ponuro na koniec historyjka z życia.
We worek. Poszedłem po tym czymś do sklepu po niezbędne mi do życia żelki. A że czasu i tak już było mało to śpiesząc się na przystanek przebiegałem przez ulicę na czerwonym świetle, na dodatek nie po pasach. I jak przebiegałem, to biegłem patrząc w bok na nadjeżdżający samochód. I biegnąc tak do przodu poczułem nagle jak coś stawia mi opór. Otóż przy ulicy są stawiane takie słupki cienkie biało czerwone. A między tymi słupkami wisi nieraz łańcuch, dwa łańcuchy, jeden wyżej, drugi niżej. I właśnie w te łańcuch wpakowałem się centralnie z impetem. Te łańcuchy luźno wiszące napięły się, słupki pochyliły się na chwilę ale że były silniejsze ode mnie w pewnym momencie poczułem jak od pasa w górę poruszam się do przodu, a od pasa w dół już jednak do tyłu. Ale mam teraz piszczele poharatane. Co jednak najciekawsze? Gdy już doszedłem do siebie, gdy rozeznałem się w sytuacji stwierdziłem, że tych cholernych słupków było tam co niemiara a tylko między tymi dwoma wisiał ten cholerny łańcuch.

niedziela, 18 grudnia 2016

Ścieżka 421 Do przodu

Tak prawdę mówiąc mógłbym napisać o kilku innych sprawach. Mógłbym i nawet powinienem bo dzieje się we mnie i wokół mnie ostatnio bardzo dużo. Wystarczy, że powiem, że otrzymałem ostatnio coś czego otrzymać się nie spodziewałem. I jest to być może coś z rodzaju czegoś takiego, o czym myślałem, że nigdy w życiu moim się nie wydarzy. Na pisanie o tym jestem jednak niegotowy. Tak samo jak niegotowe jest na to całe moje jestestwo. Tak więc napiszę o czymś banalnym. To coś wyjątkowe zostawiając przemyśleniom.
Było to w dniu rocznicy wydarzeń kojarzących się z dniem w którym zabrakło Teleranka. Tak właśnie, Teleranka. Czy jakiś małolat wyobrazić sobie może obecnie, że były czasy kiedy to jedynym elementem telewizyjnej ramówki dla dzieci był jeden jedyny program z piejącym kogutem na płocie. Jako grubo naciągany można uznać fakt dzieciaków siedzących w niedzielny poranek przed ekranem telewizora w oczekiwaniu na tegoż koguta piejącego na płocie, a dostających żołnierza który czyta coś z kartki – ale tak było. Ja tak siedziałem. Naprawdę tak było. Było to więc w dniu rocznicy wydarzeń kojarzących się z dniem w którym zabrakło Teleranka. Wracałem z tego czegoś. Jak wracam z tego czegoś mam tylko 20 minut i tylko jeden autobus by zdążyć na pociąg. Praktycznie za każdym razem wypruwam z siebie flaki, i tak już nieźle wyprute, by na autobus ten zdążyć. Bo gdybym nie zdążył czekałaby mnie cała godzina oczekiwania na pociąg następny. A tego nie chcę, to groziłoby w konsekwencjach brakiem snu, zmęczeniem, i takimi tam. A tego nie chcę. Więc tego dnia też leciałem wypruwając z siebie, i tak już nieźle wyprute flaki. Jednak autobusu nie było. Minuty mijały, a każda minuta w takiej chwili płynie minimum sto razy szybciej. Autobus nie przyjeżdżał. Stałem w nerwach i napięciu. Na szczęście w końcu przyjechał. Sporo opóźniony i totalnie zapchany. A wszystko to przez wcześniejsze na mieście demonstracje. Kocham Warszawę, kocham Warszawę naprawdę najbardziej ze wszystkich miast na świecie. Chociaż uczciwie przyznać muszę, że kiedyś szczerze jej nie lubiłem. No ale teraz ją kocham. Kocham, ale nie cierpię wszystkich tych demonstracji, protestów, pochodów, marszów które rujnują warszawskie życie. Kurde jak to destabilizuje życie. Jak to cholernie destabilizuje dzień zwykłym, codziennym ludziom. Nie wiem, naprawdę nie wiem dlaczego każda demonstracja czy też marsz, nie ważne czy to za czy przeciw, odbywać się musi w samym centrum tego kochanego miasta. I nie wiem dlaczego zwykli, codzienni ludzie muszą z tego powodu mieć utrudniony powrót do domu. No nie wiem. I nie wiem dlaczego stojąc w autobusie patrzeć muszę z niepokojem na upływające minuty czy też zdążę na ten pociąg czy też nie. Na szczęście zdążyłem. Jak jednak można się spodziewać wpadłem do niego lekko poirytowany. Swoim zwyczajem udałem się na początek drugiego wagonu. A tam, na tych poczwórnych fotelach, z jednej strony korytarza siedzi facet i luka coś na tablecie, z drugiej zaś strony dwie siksy rozwalone po całości. Wybrałem oczywiście wolne miejsce obok tego faceta. A rozwalone na czterech fotelach siksy, choć z każdą kolejną stacją, każdym kolejnym dosiadającym się pasażerem nie zmieniały swojego położenia. Siedziały z nogami zadartymi jedna na drugą, pookrywane jakimiś szalami i kurtkami i niewątpliwie nieźle się przy tym bawiły. Tak jakby nie widziały tego narastającego tłumu obok nich. Zaczęło mnie to drażnić. A że jak wiadomo poirytowany już byłem wsiadając do tego pociągu więc moja cierpliwość zbliżała się do kresu. Nawet koleś który usiadł naprzeciwko mnie zajadając się jakimś fast foodem ( co mi się zresztą mocno nie podobało ) zaczął na nie spoglądać jednoznacznie. A gdy jeszcze facet który lukał na tablet wyciągnął zza pazuchy browara i trzęsącymi się rękoma zaczął go ukradkiem popijać stwierdziłem co za kurna towarzystwo. Nie, ta podróż nie skończy się pomyślnie. Tam dwie siksy nie baczące na nikogo, tu koleś zażera się fast foodem a jeszcze obok jakiś pijaczek co wali browara z przyczaiki. I gdy na kolejnej stacji w naszej „okolicy” pojawiło się dwoje starszych ludzi pomyślałem to jest ten moment, to jest ta chwila. Gdy stanęli naprzeciwko dwóch siks w oczekiwaniu na zwolnienie miejsc, już, już miałem wystrzelić jednak nie zdążyłem. Wzięły się i ruszyły. Leniwie i z niechęcią, ale się ruszyły. I gdy już miałem wystrzelić z komentarzem – całą tą sytuację skomentowała ta starsza pani. I choć oczywiście miała rację pomyślałem, że też musi być z niej niezła zołza. I tak oto ruszyliśmy w dalszą drogę. Postanowiłem zatopić się w muzykę i nie myśleć o tym co wokół, nie dawać sobie powodów do nerwów. Ale jakież było moje zdziwienie gdy po jakimś czasie przez muzykę zaczęły docierać do mnie ożywione odgłosy rozmowy z boku. Początkowo starałem się je ignorować. Ale gdy rozmowa stała się bardziej radosna postanowiłem sprawdzić co też się dzieje. I jakież było moje zdziwienie gdy po wyłączeniu muzyki stałem się świadkiem jak to to starsze państwo opowiada tym dwóm siksom o swoich podróżach po świecie. I jak one tego słuchały. Z zainteresowaniem, zaangażowaniem i z uprzejmością. Starszy pan opowiadał o pobycie w Chinach, Indiach, Rosji i innych egzotycznych miejscach. I nawet koleś który zjadł tego śmierdzącego fast fooda się przyłączył. A gdy po iluś tam stacjach facet który obalił zza pazuchy dwa browary założył okulary i zaczął zbierać się do wyjścia, gdy ponownie na niego spojrzałem zobaczyłem wszystko inaczej. Bo po czym go i tą całą sytuację oceniłem? Po tym, że trzęsącą się ręką pił piwo? Jeny. O czym to świadczy? O tym że jest zły, o tym że mam go potępiać czy pouczać jak się powinno zachowywać w środkach transportu publicznego? A może to jakiś pogubiony w życiu koleś? Dobry a tylko pogubiony? I kurde spojrzałem na całą tą sytuację. Ja, wielce mądry, wszystko wiedzący oceniłem wszystkich. Oceniłem i te siksy, i tego faceta i kolesia z fast foodem i nawet tą starszą panią. Po czym ich wszystkich oceniłem? Oceniłem ich wszystkich poprzez pryzmat moich uprzedzeń, moich wymagań, mojego egoizmu. I nagle wszystko stało się jasne i wyraźne. Ze wszystkich tych osób to ja, ja byłem najbardziej wrednym człowiekiem. To ja byłem tym który zachował się najgorzej. Tym z którym podróżowało się najgorzej. Naprawdę jestem wredny.

Zima wróciła. Bawi się ze mną ewidentnie w ciuciu babkę.
Chciałbym móc pojechać nad morze. Ale to takie ze słońcem i plażą.
Iiii porąbałbym. Naprawdę porąbałbym drzewa. Kurde, jak ja dawno nie rąbałem. Kiedyś, za dawnych czasów często zdarzało mi się rąbać – teraz nie ma gdzie. A ja naprawdę lubię te robote.

niedziela, 11 grudnia 2016

Ścieżka 420 Do przodu

Ta notka miała mieć wiele mówiący tytuł: klątwa trwa. Bo jakże inaczej określić stan permanentnego zasypiania i budzenia się solo? I jak nazwać stan ciągłego parzenia jednej, ciągle tylko jednej herbaty? Co to za stan stałego wycierania tylko swoich pleców po wyjściu z wanny? I w końcu co to za stan gdy w kinowej sali obok siedzi pusty fotel? To dziwny stan. Nie jest to wprawdzie stan jakoś mocno uciążliwy czy bolesny. W pewnym sensie jest czasami nawet i wygodny. Czasami jest jednak przykry. Tak właśnie, przykry. Czasami przychodzą chwile, że chciałoby się zasnąć z czyjąś ręką na plecach i obudzić z nogą tamże. Czasami chciałoby się użyć do wycierania pleców nie swojego ręcznika, i chciałoby, by ktoś użył twojego wycierając twoje. I chciałoby się kupić dwa bilety do kina i dwa kubki po herbacie wstawić do zmywania po z kina powrocie. Czegoś czasami brakuje. Brakuje gdy kończą się sprawy świata, sprawy które zaprzątają głowę, gdy ma się chwilę na własne wolne przemyślenia. Gdy mam tą chwilę na te wolne przemyślenia ( a mam ich bardzo mało ) zastanawiam się co jest ze mną nie tak. Jest przecież tylu facetów którzy nie są sami. Ba! Oni nawet nie są z w parach, oni częste są w trójkątach albo i lepiej. Mają żony, mają dziewczyny, obok mają kochanki lub czy dwie i generalnie są na przeciwnym biegunie niż ja. Ja nie mam żadnej z tych. Ja zasypiam i budzę się solo. I kurde zawsze tak było. Już o tym pisałem w jednej z notek. Ja zawsze byłem bardziej kumpel czy przyjaciel do pogadania. I tyle. A często chciałoby się być czymś więcej, a raczej innym. Była kiedyś taka książka, że coś tam niby grzeczne dziewczynki idą do nieba a niegrzeczne coś nie pamiętam co ale coś fajnego. No właśnie. Ale czy tylko dziewczynki? A o z chłopcami? A co ze mną? Bo jak zapewne łatwo się domyśleć ja pójdę do nieba. Pójdę do nieba i tyle. Pójdę tam jak wszyscy, i ci grzeczni i niegrzeczni, z tym, że pójdę tam bez tego czegoś fajnego, dostępnego tym niegrzecznym. Czasami jestem z tego dumny, czasami jest mi to obojętne, a czasami jest mi przykro z tego powodu. Tzn nie z powodu, że jestem grzeczny, a z tego, że mnie to fajne ominie. Chociaż jak się teraz nad tym zastanowiłem to może przykro jest mi właśnie z powodu, że jestem grzeczny? Może właśnie chciałbym być niegrzeczny? Może właśnie chciałbym pić, bić, kraść, wybrykiwać i niczym się nie przejmować? Czego mi brak by to osiągnąć? Na pewno mój świat jest zbyt wyidealizowany. Moje wyobrażenie o życiu i o stosunkach międzyludzkich nie przystaje do rzeczywistości. Tu nie ma co się certolić, nie ma co czekać, nie ma na co liczyć. Tu trzeba brać to tu i teraz i nie myśleć o konsekwencjach. I na pewno brak mi natarczywości. Ja spokojnie i cierpliwie zawsze czekałem na swoje, na to co przyjdzie, z nadzieją, z wiarą, że przyjdzie i będzie to, to coś wymarzone. A tu trzeba działać. Bóg cudu sam z nieba nie da. Pamiętam jak kiedyś kiedyś kiedy jeszcze byłem młody i piękny jeden taki z mojej paczki, taki co żadnej nie przepuścił, łaził za moją ex gdy jeszcze nie była moją ex. Jeny jak on za nią łaził. Jak pies. I co? Nie wyłaził? A jakże – wyłaził. W pewną letnią noc wyciągnął w las i dostał to co chciał. Ja tak nie potrafię, no nie potrafię. Zdecydowanie brak mi konsekwencji, brak mi tej natarczywości i z pewnością zbyt łatwo daję za wygraną po pierwszym koszu. I zastanawiam się też nad przygodnymi spotkaniami. Takimi to, co to kończą się porannym kacem w czyimś łóżku czy też w swoim z kimś kogo szuka się w pamięci. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Ale tego też bym nie potrafił. Zresztą nie to, że bym nie potrafił, tylko gdyby już się coś takiego i nawet trafiło to skończyło by się rozmową przy herbacie. Ja już tak mam. Nawet jak już się coś zdarzy – to się ze mną gada. A jeżeli nawet jest okazja to ja po prostu z niej nie skorzystam. Pamiętam kiedyś kiedyś kiedy byłem jeszcze piękny i młody gdy imprezy kończyły się z jakimiś ponętnymi koleżankami w stanie nieświadomości. Co wówczas przychodziło mi do głowy? No co? Przychodziło mi do głowy znajdź jakiś koc i ją przykryj, otóż to właśnie. I to mi chyba zostało, jako moja natura, jako świadomość mnie samego? Kobiety chyba podświadomie to wyczuwają? Tą moją naturę opiekuna, przyjaciela, kolegi który nie wykorzysta podstępnie, nie zrani i z którym się … gada. Bo powiedzmy sobie szczerze. Nie jest tak? Niech ktoś zaprzeczy. Nie wiem czy zaprzeczy ale szczere mam przekonanie, że każda jedna powie: er, erku no nie, nie z tobą. Taka moja natura, czy też karma. A czasami chciało by się zasnąć z czyjąś ręką na plecach i obudzić z nogą tamże. I tylko tyle by wystarczyło.
I taka to moja natura. Taka w którą wierzę i która się umacnia. Chociaż ostatnio pojawiła się na niej rysa. Rysa w którą nie chce mi się wierzyć, rysa którą odbieram jako raczej troskę o moje zdrowie psychiczne ale jeżeli jest prawdą to co usłyszałem to zaprawdę powiadam nic przyjemniejszego nie słyszałem od lat. Dlatego też notka ta miała mieć wiele mówiący tytuł: klątwa trwa, ale nie ma takiego tytułu.

Zima się skończyła. Dni są tak ciemne, tak ciemne że za dnia trzeba używać światła. I pada deszcz, dużo deszczu. Jeny jak ja tęsknię za słońcem. I jak wspominam jazdy motórem w ciepłe dni. I jak wspominam plażę i morze. Jeny, jak ja za tym wszystkim tęsknię. Jak tęsknię.
A od dzisiaj wchodzi nowy rozkład na kolei i mój poranny pociąg będzie startował pięć minut wcześniej. Całe pięć minut! Rano to cała wieczność.
I jeszcze jedno. Mam tak czasami, że czuję jakby coś mi zlazło z karku. Dzisiaj tak miałem ( czy też mam ) jak wyszedłem wieczorem na spacer. Nic nie boli, nic nie uwiera, przeciągam się wówczas we wszystkie strony, kości i mięśnie trzeszczą a ja czuję, że to czysta siła i moc. Kurcze ale to przyjemny stan.
Potańczyłbym bym do tego. Poprzytulałbym się. Napiłbym się herbaty. Przykrył kocem. Poprzeciągał kości i mięśnie siły i mocy. Potańczyłbym do tego. Grrrrr.

niedziela, 4 grudnia 2016

Ścieżka 419 Do przodu

Wczoraj spóźniłem się na pociąg. Tzn nie to, że się spóźniłem a po prostu nie sprawdziłem o której ma odjazd, zakładając w ciemno, że odjeżdża jak wszystkie regularnie 29 minut po pełnej godzinie. No a ten akurat odjeżdżał 10 minut wcześniej. I o ile jak zawsze w podobnej sytuacji poleciała wiązanka, to wczoraj nie tak jak zwykle zamiast mieć zrąbany cały zaplanowany dzień, stanąłem, spojrzałem w niebo na piękne wczorajsze słońce, wziąłem głęboki wdech i pomyślałem: kurwa, kurwa mać, właśnie dostałem od losu całą godzinę tylko dla mnie, całą godzinę tylko na patrzenie na słońce. I zamiast być zły i wkurzony, stałem się wolny i spokojny. Mam całą, niezaplanowaną godzinę. Mam coś ponad to co miało być. Co zrobić z tak niespodziewanie otrzymanym darem? Ano nic. Po prostu nic. Po prostu przejść się spokojnie w tym pięknym wczorajszym słońcu. Łazić bez celu, łazić bez planu, patrzeć w niebo i na ludzi. I chociaż gdzieś tam leży, czeka cała kupa spraw do zakończenia, zakończenia w terminie, to teraz odsuwam to na bok. Teraz nie obchodzi mnie to. Na bok odsuwam, zapominam, zapominam o tej swojej kultowej już obowiązkowości i sumienności. Nie lecę, nie pędzę, nie muszę. Wiem, zdaję sobie sprawę, że te sprawy i terminy będę musiał zakończyć ale teraz to wszystko jest jakby poza mną. Teraz mam podarowaną od losu godzinę oczekiwania na następny pociąg która mnie wyhamuje, która mnie zatrzyma. Z racji tego, że w tygodniu wychodzę z domu o której wychodzę i wracam o której wracam mało mam kontaktu z telewizorem. A jak już mam to są to zazwyczaj motocyklowe GP albo mecze. Jednak tak raz na miesiąc, raz na dwa trafiam na taki jeden serial. Serial jednej komercyjnej stacji. Mojego stosunku do komercji, celebrytów i całego tego medialnego piekiełka nie muszę przedstawiać. Jednak serial ten, ten jeden wciągnął mnie. I choć możliwość obejrzenia co też się tam dzieje mam tak jak wspomniałem raz na miesiąc, raz na dwa, to serial ten podoba mi się. On mi się podoba. Sam się sobie dziwię, że mi się podoba. Naprawdę się temu dziwię. Nie wiem czym to wytłumaczyć. Może serial ten mówi moim językiem, może opowiada życie jakie chciałbym widzieć, może pokazuje historie jakie sam chciałbym przeżyć. I otóż w serialu tym, w odcinku który udało mi się obejrzeć ostatnio ukazany został wątek kolesia który dostał taką jakby właśnie godzinę. W serialu tym jest to czas oczywiście dłuższy ale kolesiowi temu, kolesiowi z pozycją, ze sprawami, z planem na życie los spłatał figla. Wbrew jemu samemu rzucił go w czas i miejsca, jak się mu wydaje, niepotrzebne. I choć wiem, że historia ta grubymi nićmi szyta zakończy się tym, że koleś ten zmieni całe swoje życie a co najważniejsze spotka miłość swojego życia ( choć w dotychczasowym miał niezłą dupę ) to tak sobie myślę, że taka „godzina” otrzymana od losu wbrew samemu sobie jest potrzebna. Jest cholernie potrzebna. Mi osobiście potrzebna była bardzo. I choć przez tą godzinę nie zrobiłem nic sensownego, nic konkretnego. Nie zrobiłem nic, kompletnie nic. I choć przez tą godzinę łaziłem bez celu to wiem, czuję, że była to moja najlepsza godzina od dawien dawna. Taka godzina stracona niby. Taka godzina kiedy mogłem pobiegać, poleżeć odpoczywając, kiedy mogłem zrobić coś z miliona domowych czynności do zrobienia a przede wszystkim mogłem zrobić dużą część spraw i terminów które na mnie czekają a ich nie zrobiłem. Tak, za godzinę wrócę do tego wszystkiego. Wrócę do pośpiechu i spraw, wrócę do zaplanowanej każdej minuty i każdego kroku, ale to dopiero za godzinę. Ta godzina otrzymana od „złośliwego” losu wbrew mi samemu, ta godzina która mogła być powodem złości i nerwów, stała się godziną spokoju i oderwania.

W piątek miałem egzamin. I chwila na samym początku tego egzaminu. Sam początek. Nas sześciu na środku. Skupionych, niepewnych, oczekujących. Za naszymi plecami trochę gapiów, osób bliskich. Cisza. Chwila oczekiwania na rozpoczęcie. Ja centralnie naprzeciwko egzaminatora. I wreszcie pada pierwsza komenda. Chwila namysłu. Chwila szukania w głowie, kojarzenia co oznacza i co należy zrobić. Chwila, parę sekund a dla nas cała wieczność. I im dłuższa ta chwila tym większy dowód naszej niewiedzy, tym większe zdenerwowanie. I nagle ja, ja jeden, nie wiem, normalnie nie wiem dlaczego, co mi strzeliło do łba, no normalnie nie wiem jak i dlaczego walę pięknego fikołka. Centralnie na wprost egzaminatora. Piękny to był fikołek. Cudo. Dynamiczny, energiczny i zdecydowany. Z tym, że to nie miało być to. To wystarczyło zrobić dwa kroki do przodu, dwa kroki a ja kurna fiknąłem fikołka. Jak to kurna musiało wyglądać z boku. Niesamowicie. Cały piątkowy wieczór, cały wczorajszy dzień, teraz jak to piszę, cały czas jak sobie przypominam tego mojego fikołka to parskam śmiechem. I choć zrobiłem z siebie kompletnego durnia, choć dałem ciała jak nie wiem co to śmieję się z tego. I jest to pierwszy od nie wiem jak dawna szczery, spontaniczny śmiech. Parskam śmiechem i nie mogę się powstrzymać od uczucia współczucia dla swojej głupoty.

Idę biegać. W poniedziałek przyszła prawdziwa zima. Ta z mrozem i śniegiem. I choć padał już pierwszy na 11 listopada to teraz spadł i leży, choć w piątek też się roztapiał czyniąc chodniki niemożliwymi do przejścia. I choć biegałem już i w poniedziałek to teraz będzie to taki pierwszy, długi bieg zimowy. Sezon zimowy uważam za otwarty.
A w piątek jak dostałem od losu tą godzinę, jak założyłem słuchawki i włączyłem radio pierwszą nutą jaką usłyszałem było: