środa, 25 grudnia 2019

Ścieżka 581 Do przodu

Święta święta i po świętach. Jeszcze tylko jutro i załatwione. Nie lubię świąt. Tych świąt. Czy to tych takich jak teraz z deszczem czy to takich jak wolą co po niektórzy z śniegiem – zimno. Do tego ciemno. Nie lubię tych wszystkich przygotowań. Nie lubię tego przesiadywania za stołem. Nie lubię tych bezsensownych gadek. Nie lubię sztucznych uśmiechów. Nie lubię nieszczerych życzeń. W ten świąteczny czas najchętniej bym gdzieś uciekł, gdzieś się schował i przeczekał. Nie wiem z czego to się bierze. Może z tego, że święta od dzieciństwa nie kojarzyły mi się z czymś dobrym, a może z tego, że taki ze mnie samotnik. Coraz większy ze mnie samotnik. Z nikim nie gadam ( no prawie z nikim ), z nikim się nie spotykam ( no prawie z nikim ). I ciekawe, że coraz lepiej mi z tym. Może to już starość. Praktycznie to mogę powiedzieć, że nikt mi do szczęścia potrzebny nie jest. A w szczególności kobiety. Od kiedy zostałem sam, od kiedy nauczyłem się prać, prasować, gotować i całej tej reszty ( nie twierdzę wcale, że to jest domeną kobiet ), ale od kiedy robię to wszystko sam, od kiedy nikt mi w tym nie pomaga, nikt mnie w tym nie wyręcza, kobiety stały się wręcz … zbędne. Kiedyś, faktycznie, kiedy raczej to panie zajmowały się tymi sprawami domowymi, związek był czymś, powiedzmy, wygodnym. Ale teraz? Teraz w sumie jedyną cechą dodaną w związku z kobietą jest możliwość reprodukcji. A czy w momencie gdy potrzeba reprodukcji, jak w moim przypadku właściwie znikła, kobieta jest mi do czegoś potrzebna? Daję sobie radę doskonale sam. I nie czuję już tej beznadziejnej potrzeby dzielenia świata z kimś bliskim, nie czuję potrzeby bycia kochanym. Zostałem z tego wyleczony w grudniu 2014 roku. Jeny, że ja wtedy przeżyłem. Czasami jak wracam wspomnieniem do tamtych dni dziwię się, że w ogóle żyję. Naprawdę się temu dziwię. Kurcze jak mało mnie dzieliło od drugiej strony. Tylko ja wiem jak mało. Ktoś powiedział nawet ostatnio patrząc na moje zdjęcie, że umarłem wówczas. I można by się z tym zgodzić. Bo choć oddycham, bo choć jem, chodzę, mówię to właściwie nie żyję. I z każdym kolejnym dniem nie żyję coraz bardziej. Coraz mniej oczekuję, coraz mniej pragnę, coraz mniej marzę. Ktoś minie kiedyś próbował przekonać, że marzenia są złe. Nie pamiętam kto to był, zresztą to nieważne, ale chyba skłaniam się do tego by przyznać temu komuś rację. Ja, er marzyciel, ku temu się skłaniam. Paradoks.
P.S. Pewnie jak za pół roku siądę na piasku, popatrzę na morze i zachodzące słońce zmienię zdanie o marzeniach ale dzisiaj nie ma morza, nie ma ciepłego piasku i nie ma zachodzącego słońca.

W rzeczywistości dzisiaj po ponad miesiącu wybiegłem na zewnątrz. Nie wiem czy to tylko jednorazowy wypadek przy pracy, czy jednak litry potu z bieżni przynoszą rezultaty. Bieg był lepiej niż udany. Moja koleżanka która biega maratony twierdzi, że bieżnia jest ciężka. Chyba się zna? Ale mi się fajnie biega po bieżni, to zresztą pisałem już nie raz. Z tym, że dzisiaj po parkowych alejkach jakby mnie ktoś z łańcucha spuścił :) No ale nie chwalę ...

sobota, 21 grudnia 2019

Ścieżka 580 Do przodu

Zastanawiam się czasami, to znaczy często zastanawiam się, ile w tym życiu zależy ode mnie. Na ile mam wpływ, a ile to czysty zbieg okoliczności, przypadków. Czasami sobie myślę, to znaczy myślę sobie często, że to wszystko to jakaś gra pieprzona, pułapka jakaś, poligon jakiś doświadczalny. Przychodzą dni, kiedy każdy ruch, każdy krok, każda decyzja skazane są na porażkę. I nie są to decyzje złe, nie są to kroki niewłaściwe, one są nawet właściwe, a jednak okazują się totalną klapą. Tak jakby tak miało być, tak jakby ktoś lub coś za mnie decydował czy to czy tamto okaże się dobre. Zastanawiam się ile mojej woli w tym, że jestem tu gdzie jestem, i ile w tym mojego udziału, że jestem tym kim jestem. Patrzę na ludzi uwięzionych w jakichś sytuacjach bez wyjścia. Nie myślę tu o chorych, niepełnosprawnych, bo tych ludzi nie ma co nawet rozpatrywać w tej kwestii. Myślę raczej o takich którzy znajdują się w sytuacjach bez wyjścia. Muszą żyć tym życiem które mają. Niby wydaje się, że można coś zrobić, i się nawet coś robi, z tym, że ostatecznie i tak ląduje się w czarnej de. Ja na szczęście, choć nie mogę nazwać życia tego swojego szczęśliwym, nie cierpię co dnia. Wypracowałem jako takie minimum, trzymam się tego, i dni stają się jako tako znośne. Czasami lepsze, czasami gorsze – bez mojego szczególnego wpływu. Czasami jednak beznadziejne tak, że aż uwierzyć trudno, że możliwe. I nie myślę tu o minionym piątku trzynastego. Ale taki na przykład wtorek dziesiątego. Jakiż to był beznadziejny dzień. Takiego niefartownego dnia, takiego dnia pełnego niesprzyjających zdarzeń, nietrafionych decyzji nie miałem dawno. I w takie dni w szczególności rodzi się we mnie pytanie, ile mam wpływu na tą rzeczywistość wkoło mnie, ile ode mnie zależy. W takie dni nie zależy ode mnie nic, nic kompletnie. Choćbym się starał nie wiem jak, efekt i tak nie będzie taki jakiego bym oczekiwał. I wówczas rodzi się we mnie refleksja, czy w sumie warto oczekiwać. Czy to nie te oczekiwania generują niesprzyjające sytuacje. Bo przecież gdybym nic nie oczekiwał nic nie mogło by pójść nie tak. Wszystko szło by tak jak by szło, a ja bym tylko to odbierał. Odbierał jako rzeczywistość jaka się dzieje, jaka jest, jakiej jestem częścią. Świat trwał, trwa i trwał będzie czy tu jestem czy mnie nie było czy też nie będzie. Jestem niczym, drobinką rzuconą w ten wir. Ani wiru tego nie zatrzymam, ani nie przyśpieszę. Jedno co mogę to przeżyć to w miarę bez siniaków. Odbierać wszystko takim jakim jest, bez zbytniego zabiegania o to jakim chciałbym by było.
A w czwartek gdy wracałem nocą do domu ciemną ulicą dopadł mnie smutek. Wcześniej dopadała mnie złość. Dopadła złość na wiecznie spóźniające się wszystko. Naprawdę, jak się patrzę na potrzebne mi do życia rzeczy, one się ciągle spóźniają. A przez to spóźniam się i ja. Ja ciągle się spóźniam. Wszędzie jestem spóźniony. Ciągle biegiem, ciągle w pośpiechu, ciągle kombinuję by się nie spóźnić, jednak koniec końców jestem spóźniony. Wychodzę kwadrans wcześniej, a spóźniony jestem dwa kwadranse. Męczy mnie to strasznie. Psuje mi nastrój niemiłosiernie. Rujnuje dzień. I gdy w czwartek czekałem na pieprzony autobus, i gdy nie przyjechał jeden, nie przyjechał drugi, i gdy przyjechał w końcu trzeci, też w sumie spóźniony. I gdy pełen nerwów, pełen wściekłości dotarłem tam gdzie dotarłem. I gdy było już po wszystkim, i gdy wracałem tą ciemną, późną ulicą do domu dopadł mnie smutek. Taki smutek jakiego dawno nie miałem. Smutek taki jakbym kogoś stracił. A raczej taki jakbym się na kimś bardzo zawiódł. Jakby zawiódł mnie przyjaciel, ktoś komu ufałem, ktoś komu wierzyłem. Smutek taki prosto z serca. Taki zawód prosto z serca. Taki jakby już nic nie miało znaczenia, taki jakby prysły gdzieś moje nadzieje.
W rzeczywistości - grudzień mnie cieszy. Nie jest wprawdzie majem czy czerwcem ale i tak jest ciepło ( jak na tę porę roku ). A ja lubię ciepło. I niech będzie ciepło, niech święta nie będą białe, niech nie będą zimne, niech będą ciepłe.
Dzisiaj słońce i 12 stopni kusiły nawet by pobiegać na zewnątrz. Pobiegałem jednak na bieżni. Podoba mi się coraz bardziej to bieganie na bieżni, a że przy okazji wpadnie coś na klatę …
Cieszy mnie fakt, że średnia snu z tygodnia wychodzi mi osiem godzin. Sen dużo mi daje. Sen jest ważny, a dla mnie bardzo ważny. Cieszy mnie więc fakt ten, że sypiam więcej niż kiedyś i czuję się dzięki temu lepiej i czuję się z tym dobrze.

sobota, 30 listopada 2019

Ścieżka 579 Do przodu

Moje życie zawodowe dzieli się na to przed tym tygodniem jak co roku i to po tym tygodniu jak co roku. Dzisiaj jestem już w tej drugiej części - tak mi się przynajmniej wydaje. Ostatnie cztery dni miałem delikatnie rzecz ujmując przejebane, z tak zwaną kulminacją w piątek. Z tym, że w piątek wydarzyła się rzecz dziwna, a raczej był to slot rzeczy. Splot rzeczy które same się rozwiązywały, kończyły pozytywnym finałem wcześniej niż myślałem i następowały po sobie w tak idealnym uporządkowaniu jakby jakaś siła nadprzyrodzona nad tym czuwała. I gdy już mocno zaskoczony, że tak się wszystko udało, siedziałem szczęśliwy w moim ulubionym padło hasło, że jest wypadek i nie wiadomo kiedy odjedziemy. Stare przysłowie nie chwal dnia przed zachodem słońca … I gdy postój zaczął się przedłużać, gdy z niezdecydowania nie poszedłem na inny, a potem na jeszcze inny, cała moja radość obróciła się w pył. Całe to wcześniejsze uporządkowanie rzeczy, szczęśliwe ich zakończenie stało się nic nie warte – koniec końców i tak jestem w tym miejscu jak bym był normalnie – a może i w gorszym. Siadłem, przekląłem jebane życie, machnąłem rękę i było mi już wszystko jedno. I właśnie w tym momencie padło hasło kolejne: honorują bilety i za chwilę z sąsiedniego peronu odjeżdża pośpiech. Pośpiechami podróżować co tu gadać – uwielbiam, zwłaszcza nocą. To mi chyba zostało z młodzieńczych eskapad na Górny Śląsk i w Wielkopolskę. Przesiadłem się więc do pośpiecha, do pierwszej klasy i zaśmiałem szyderczo. Ile kurde emocji. Móc, mieć kurde taką niewzruszoną wolę, brać rzeczy takimi jakie są, nic nie oczekiwać. Być spokojem i opanowaniem. Niestety nie umiem tak. Wszystkie sprawy, dobre i niedobre, wywołują moją reakcję, dobrą i niedobrą. Jestem szczęśliwy by zaraz, za chwilę kląć z nerwów. Nie dobrze mi z tym, męczy mnie to. Chciałbym zachować spokój, chciałbym, z tym, że nie wiem czy jest to możliwe przy tym trybie życia. Ja się ciągle gdzieś śpieszę, ciągle czegoś oczekuję. A przypadki to, czy jakaś siła nadprzyrodzona, ale ciągle stają mi na drodze zwroty sytuacji. Gdy już coś wiem, okazuje się, że jest inaczej, gdy już coś zdecyduję okazuje się, że decyzję muszę zmienić, gdy w coś uwierzę wiara moja zostaje zachwiana. Nie wiem już co i jak, nie wiem co robić, nie wiem gdzie to wszystko zmierza i jakoś tak żyję, miotany tymi podmuchami raz w jedną raz w drugą stronę, bez celu.

W rzeczywistości tak jak wspomniałem jestem już w tej drugiej, lepszej części życia zawodowego.
Od miesiąca biegam po bieżni na siłowni. Idzie mi to dość dobrze. A że przy okazji zrobię coś na mięśnie moje samozadowolenie wzrasta.
Pogoda ( teraz ją pochwalę i się zaraz spierd... ) jest dobra. W miarę ciepło jak na tę porę roku, nie ma śniegu i nawet słońce się pokazuje.
W tygodniu parę razy rano pojechałem sobie wcześniejszą lokomotywą, a raz moja codzienna przyjechała zgodnie z rozkładem – i to był szok.

środa, 20 listopada 2019

Ścieżka 578 Do przodu

Dane mi dzisiaj było przechodzić przez takie jedno osiedle. Osiedle z lat szczęśliwych. To osiedle to to samo co moje osiedle tylko tzw drugi etap. Moje to etap pierwszy. Choć to w sumie ten sam rejon, choć miałem tam wielu kolegów w czasach szczęśliwych to jednak rzadko się tam zapuszczałem. I choć to byli dobrzy koledzy, choć chodziliśmy do tej samej szkoły, choć kopaliśmy tą samą piłkę zapuszczałem się tam rzadko. Praktycznie wcale. I choć to byli dobrzy koledzy, choć chodziliśmy do tej samej szkoły, choć kopaliśmy tą samą piłkę to byli to koledzy jacyś tacy inni. Inni znaczy – lepsi. Jacyś tacy jakby z wyższej półki. Tacy jacyś jakby do przodu. Tak jakby tam powiało już klimatem zachodu gdy u nas jeszcze wszystko było w klimacie starej, dobrej komuny. Może nawet im zazdrościłem, może nawet podziwiałem. I dzisiaj właśnie dane mi było przechodzić przez to osiedle. Bo choć czasy szczęśliwe już dawno minęły, bo choć minęło lat naście, dziesiąt a może i dzieści na to osiedle nie zapuszczałem się nadal. To osiedle jest nie po drodze do sklepów, banków, przystanków, dworców, sklepów, banków, przystanków, dworców itd. No ale dzisiaj dane mi było przechodzić przez to osiedle. I przechodząc przez to osiedle zwrócił moją uwagę kiosk. Kiosk jak z czasów starej, dobrej komuny. Buda taka jak jakiś relikt przeszłości. Nawet chyba mi się miło zrobiło na ten widok. Wróciły wspomnienia walki o Świat Młodych po to tylko by poznać dalsze losy Tytusa, Romka i Atomka czy Kajko i Kokosza. I gdy wracałem już do domu, wracałem przechodząc ponownie przez to osiedle i gdy mijałem ponownie ten relikt przeszłości zdziwił mnie fakt, że jeszcze jest otwarty. Z zainteresowaniem spojrzałem do środka. A w środku obok pani która była zapewne właścicielką tego interesu ujrzałem dziewczynę. Poznałem ją od razu. To była Sylwia – moja koleżanka ze szkoły. Sylwia była inna niż wszyscy, Sylwia delikatnie rzecz mówiąc nie nadążała rozwojem za średnią – lecz nadążała na tyle, że mogła chodzić do szkoły z nami. I czy to było dobre dla Sylwii? - nie wiem. Wiem jednak, że z tego powodu spotykała się z powszechnym odrzuceniem. I co tu ukrywać, była obiektem wyzwisk, uszczypliwości, poniżeń, była wiecznie wyśmiewana. Wiemy jak okrutne może być szkolne gówniarstwo. I gdy dzisiaj ujrzałem już dorosłą Sylwię, Sylwię która stała z tym swoim mimowolnym uśmiechem obok pani która była zapewne właścicielką reliktu z przeszłości wróciło wspomnienie małego era. A jaki dla Sylwii był mały er? Myślę, że duży er powinien się wstydzić za tamtego małego. I wstydzi się, oj wstydzi. Mały er nie dokuczał Sylwii, mały er jej nie wyśmiewał, mały er jej nie poniżał, mały er może nawet raz stanął w jej obronie aleeee mały er trzymał się z boku. Mały er może i ją lubił, może i było mu jej szkoda, może i jej współczuł ale mały er zachowywał bezpieczny dystans. Mały er schowany był za bezpieczną gardą, mały er się nie wychylał, małemu erowi zależało tylko na tym by nie podpaść dokuczającej Sylwii większości. Mały er za cenę spokoju sumienia kupił spokój istnienia. Mały er był spoko gość. Mały er był w trzymającej władzę większości. Myślę, że kiedyś, może jeszcze za tego życia, a może już w wieczności przeproszę Sylwię. Wypadało by chyba nie. Bo teraz wiem, że należało zachować się inaczej. Dzisiaj pewien jestem, że gdyby znalazł się wówczas ktoś, ktoś odważny, śmiały i mocny i przeciwstawił się tym wszystkim prześmiewcom, tak odważnie, tak z mocą, i z siłą, i nieugięcie, i konsekwentnie to z czasem większość trzymająca władzę dały by spokój Sylwii. Pewnie próbowali by jeszcze, pewnie i mały by dostał niemało ale z czasem dali by spokój. I jakże inne by było dzieciństwo małej Sylwii. O ile mniej smutku by doświadczyła. Jakże inne by miał wspomnienia szkolnych lat …
tak – nie jestem Rycerzem – nie nie nie

Przepraszam Sylwia.

poniedziałek, 11 listopada 2019

Ścieżka 577 Do przodu

Wydaje mi się, że już kiedyś to było. Wydaje mi się, że już kiedyś o tym pisałem. Napiszę jednak ponownie, bo znowu mnie naszła refleksja. W sobotę zagościłem jak co roku na Ł3. I mówię szczerze, mam już tych wizyt na Ł3 serdecznie dosyć. To nie była złość, to nie była wściekłość, to nie był nawet smutek – to była bezsilność. Taka rezygnacja jakaś. I refleksja po wszystkim, refleksja … jakie życie jest proste. Życie jest naprawdę proste. Proste jak drut. Samochód stary / znudził się / zawodzi – wystarczy zmienić, telefon stary / znudził się / zawodzi– wystarczy zmienić, meble stare / znudziły się / zawodzą - wystarczy zmienić, spodnie stare / znudziły się / zawodzą – wystarczy zmienić, no i dziewczyna / chłopak starzy / znudzili się / zawodzą – wystarczy zmienić, co za tym idzie żona / mąż starzy / znudzili się / zawodzą – wystarczy zmienić. Życie naprawdę jest bardzo proste – wystarczy zmienić. Wystarczy zmienić. I moje wizyty jakże inne by były na Ł3. Przecież praktycznie wszyscy moi znajomi, przecież grono moich znajomych powiększyło by się niebotycznie. Przecież czułbym się niebotycznie bezpieczniej. Przecież byłoby mi niebotycznie wygodniej. I co najważniejsze nie miałbym tej wracającej bezsilności. Kurcze jakie życie byłoby proste, jakie fajne. Wystarczyłoby przesunąć obiekt mojego zainteresowania na bliżej centrum.

W codzienności dnia 3 listopada zakończyłem sezon.
Za tydzień koniec sezonu GP i to będzie definitywne pożegnanie z motórami na pół roku.
Listopad w jakimś tam stopniu podtrzymał piękno października chociaż wygląda, że pomału nadchodzi koniec ładnej pogody.
Z bieganiem różnie, jednak nie jestem zadowolony, daję wprawdzie radę jednak to nie to czego bym oczekiwał.
Lokomotywa spóźnia się dzień w dzień, mam już tego naprawdę dosyć. I ciężko mi to zrozumieć. Tak wszystko rozwinięte, tak skomputeryzowane, tak wszystko zbadane, a biedna lokomotywa jednego dnia nie może przyjechać zgodnie z rozkładem. JEDNEGO DNIA.

Dzisiaj na spacerze przechodząc przez pewne osiedle zachwycił mnie pewien blok. Zwykły taki, nieduży ale ileż na nim było wywieszonych biało – czerwonych flag. Jak na innych flagi można było policzyć na palcach jednej ręki, tak na tym jednym nie starczyłoby palcy dłoni obydwu. To naprawdę był piękny widok.

niedziela, 3 listopada 2019

Ścieżka 576 Do przodu

Może tak przy okazji święta moje spojrzenie na problem. Dobrze mówię – problem. Bo ludzie mają cholerny problem z umieraniem. Ja natomiast problemu tego nie mam. I nawet próbowałem to przedstawiać w szerszym kręgu, i nawet próbowałem dzielić się moimi przemyśleniami z otoczeniem – jednak w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie ma to sensu. To znaczy sens może i jest, jednak moje przemyślenia zrażały ludzi do mojej skromnej osoby. Fakt, wszyscy wizjonerzy nie byli rozumiani za swoich czasów, ja jednak nie mam w sobie tyle samozaparcia, tyle odwagi by moje spojrzenie na problem przedstawiać mimo przeciwności. Taka już moja natura – nic na siłę. A i chyba czasami dochodzę do wniosku, że może i nie warto? Może ludziom dobrze z tym w co wierzą? Może tak się już tego wyuczyli, tak w to uwierzyli, że moje na problem patrzenie zburzyło by ich cały świat. A i przecież nie mam pewności, że to w co ja wierzę jest prawdą najprawdziwszą. Pewności przecież nie mam. Wszystko co mam to przypuszczenia, to wiara w coś, to gdybanie. Mam jednak jakieś takie silne przekonanie w sobie, jakieś takie uczucie, że to co tutaj to nie jest nasz świat. Nie wiem skąd mi się to wzięło? Czasami myślę, że może moja świadomość nie do końca została zresetowana zanim tu przyszedłem. Że gdzieś tam we mnie, gdzieś głęboko siedzi jakieś wspomnienie tego lepszego świata. Tego lepszego świata z którego przyszliśmy i do którego trafiamy po śmierci. I stąd moje nieprzystające do obowiązujących standardów postrzeganie umierania. Ja, er, na pogrzebach to najchętniej byłbym wesoły, byłbym uśmiechnięty. I najchętniej w ostatniej drodze nieboszczyka puszczałbym jakąś radosną nutę, i śpiewał radosne piosenki. I nie płakałbym bym, i nie żałował. Bo czegóż żałować? Tego świata żałować? Niech pogrzeb będzie radosnym pożegnaniem bliskich, niech będzie wesołym odprawieniem na tamten świat. Wspominajmy ich, wspominajmy ze wzruszeniem i przejęciem. Pamiętajmy o nich, pamiętajmy dobrze i z szacunkiem. Ale nie płaczmy – oni są szczęśliwi. Miliardokrotnie szczęśliwsi od nas. No ale jak mój uśmiech i zadowolenie może być odebrane na pogrzebie? Jak moje tłumaczenie komuś kto stracił bliską osobę by się nie martwił może być zrozumiane? Mogę być tylko odebrany jako głupek. Ale prawda jest taka, że ludzie nie płaczą nad tymi co odeszli – ludzie płaczą nad sobą. Płaczą bo pozostaje pustka, bo pozostaje tęsknota, bo pozostaje brak. Ludzie są po prostu samolubni. Ja uważam, że ktoś odszedł bo to był jego czas. Jeden wcześniej, inny później. Przeżył to co miał przeżyć i wszystko. Wspominam zmarłych często, bardzo często. Wspominam co by powiedzieli w danym momencie, wspinam jak by się zachowali. Wspominam chwile z nimi spędzone, wspominam zdarzenia z nimi związane. I każdego, nawet największego wroga wspominam jakoś sympatycznie. Nie wiem, nie umiem myśleć o zmarłych w sposób negatywny. Ale naprawdę nie robię tragedii, że ich już nie ma. Widzę ich tam szczęśliwych, zdrowych, radosnych i się cieszę. Bo oni już niczym nie muszą się martwić – oni mają wszystko.
P.S. Czasem mnie tylko taka refleksja nachodzi – czy ta moja wiara w szczęśliwe życie pozagrobowe to nie wynik li tylko niespełnienia w tym życiu.
P.S. A na moim pogrzebie poproszę orkiestrę dętą, niech grają radosne trąbki, niech będzie wata cukrowa, lody, gofry, piwo, niech przed trumną idzie Kubuś Puchatek, Tygrysek i reszta ferajny, niech wszyscy ubiorą ubrania kolorowe, niech się wyściskają najmocniej jak tylko dadzą radę i niech będą uśmiechnięci.
P.S. W sumie Szustak też mówi to samo - z tym że po swojemu he he :)

sobota, 26 października 2019

Ścieżka 575 Do przodu

To nie był jakoś szczególny dzień. Dzień szczególny pod względem jego nieszczególności. Ani nikt mnie szczególnie nie dojechał, ani nic mi szczególnie nie odjechało, ani nic szczególnie nie spie...łem. Taki dzień zwykły. Jednakowoż gdy wysiadłem z pociągu późną nocą jakiś taki rozdrażniony byłem, coś mnie gdzieś tam w środku nurtowało. Może to był ten moment, moment z którego nie zdaję sobie nigdy sprawy, kiedy to suma tych małych szpileczek, jakichś potknięć osiąga swoje maksimum i się najzwyczajniej ulewa. Bo to chyba tak jest, czasami człowiek nie wie dlaczego taki wkurwiony, dlaczego wszystko go drażni. Tak nie wie dlaczego. A to dlatego, że tam gdzieś tam w podświadomości zbiera te małe szpileczki, te drobne smutki. Wydaje się, że były nieważne, że przeszły, że w sumie nic nie znaczyły. Ale kurde są, gdzieś tam są / zostają. My lecimy dalej, my w swoim zabieganiu o nich zapominamy, my nie mamy czasu na ich rozpatrywanie. A kiedyś w końcu przychodzi dzień w którym się ulewają. Mi się ulało tamtego nie jakoś szczególnego dnia. Więc gdy wysiadłem z pociągu późną nocą jakiś taki rozdrażniony byłem, coś mnie gdzieś tam w środku nurtowało. Swoją trasą, trasą którą mógłbym chodzić już z zamkniętymi oczyma poczłapałem w ty rozdrażnieniu do domu. Na trasie tej mam takie jedno skrzyżowanie. Zazwyczaj przechodzę na nim na lewą stronę, a dopiero potem na drugą stronę ulicy w poprzek. W sumie robię tak zawsze, to ze względu na fakt, że sygnalizacja na tym skrzyżowaniu tak jest skonfigurowana, że światło czerwone świeci się dużo dłużej na tej poprzecznej ulicy niż na tej wzdłuż której idę. Jednakowoż dnia tego nieszczególnego światło na ulicy w poprzek zapaliło się na zielono dokładnie wtedy gdy doszedłem do skrzyżowania. Skorzystałem, przeszedłem pośpiesznie. I już się rozpędziłem by iść dalej prosto, z myślą na prawo przejdę sobie gdzieś po drodze, gdy to nie wiem dlaczego, nie wiem jak i nie wiem co, ale coś mnie cofnęło. Tak aż, że jakbym zawinął się na prawej nodze, jakbym odchylił do tyłu – przejdź na drugą stronę, przejdź tu. No więc przeszedłem. W tamtym momencie zbytnio się nad tym nie zastanawiałem, ot zwykła sprawa, i tak musiałem na tą drugą stronę przejść. I gdy tak szedłem, po przejściu paru metrów do moich uszu dobiegł odgłos tłuczonej butelki. To z takiej mordowni którą mijam po drodze. Taki jeszcze relikt dawnych czasów, żaden tam pub, żadna tam pijalnia – zwykła mordownia. Na szczęście otoczona dość gęstą roślinnością miejską więc nie za bardzo przeszkadzająca przechodniom. I generalnie raczej nikt tamtą stroną nie chadza, nie chadzam i ja – i nie to, że ta mordownia, po prostu drugą stroną jest wygodniej. Idę więc tą drugą stroną, idę i słyszę odgłos tej tłuczonej butelki. Spoglądam w tamtym kierunku. Po chwili w wyjściu z mordowni pojawia się gość, wyłania się zza tej gęstej miejskiej roślinności. Wyszedł i poszedł w kierunku z którego ja szedłem. Nie będę mówił co pomyślałem gdy go ujrzałem, raczej nie powinienem, ale pomyślałem – kolejny kurwa chwast. On poszedł lewą stroną ulicą w kierunku z którego ja nadszedłem, ja swoją prawą stroną poszedłem w kierunku domu. I nie wiem ile przeszedłem, nie wiem ile czasu minęło, ale po jakiejś chwili z zadumy wyrwała mnie olśniewająca myśl. Przecież – kurde – gdyby mnie to coś nie wiem dlaczego, nie wiem jak i nie wiem co, nie cofnęło na skrzyżowaniu chwilę wcześniej to właśnie chwilę temu byśmy na siebie wleźli. Nie chcę tu wysnuwać jakichś nie wiadomo jak złowieszczych przypuszczeń ale pomyślałem sobie, że gdybym nie przeszedł na tą drugą stronę, spotkanie to skończyło by się śmiercią moją, śmiercią jego – jedno jest pewne, na pewno moimi kłopotami. A dniem tym był wtorek. A dziś refleksję mam – ile to razy człowiek wraca do domu, wraca zmęczony, wraca zły, a nie zdaje sobie sprawy, że to cud w sumie, że wrócił. Ileż to razy rozpatrywałem tu kwestie jakie to niesamowite, że ludzie spotykają się w niesamowitych okolicznościach, a w sumie nigdy nie zastanawiałem się nad tym, że w sumie ileż to razy czegoś nie spotkałem. Ileż to razy Opatrzność czy też Anioł Stróż cofnął mnie z drogi, odchylił do tyłu – przejdź na drugą stronę, przejdź tu – szepnął. Może to kwestia przypadku, zbiegu okoliczności ja jednak wierzę w swojego Anioła Stróża. Jednym z największych moich pragnień jest spotkać Go kiedyś. Jeny, ileż ja mu zawdzięczam, ileż razy mnie uchronił. Codziennie się do Niego modlę. Na pewno się kiedyś spotkamy. Jak nie w tym życiu, to w następnym. Chcę Go przytulić.
                                      Aniele Boży, Stróżu mój.
                                     Ty zawsze przy mnie stój,
                        Rano, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy,
                                     Strzeż duszy, ciała mego,
                              I zaprowadź mnie do żywota wiecznego,
                                                Amen.

W codzienności tak pięknego i ciepłego października nie pamiętam jak żyję. Jest niesamowity i wyśmienicie rekompensuje niedociągnięcia września który, mnie osobiście, zawiódł. To chyba tylko ze względu na ten piękny październik, na tą niesamowitą ilość słońca nadal się tak dobrze trzymam psychicznie.
Czego nie mogę powiedzieć o formie fizycznej. W środę zwyczajową dyszkę przebiegłem pół żywy, a dzisiaj nie dałem rady – musiałem przerwać na kilometrze siódmym. Martwi mnie to.
Wczoraj poszedłem na Jokera. Tak się ludzie zachwycają, tak pieją to poszedłem. Jedno jest pewne – pełna sala – czegoś takiego nie widziałem już dawno. Jedno jednak bez zmian, czy to sala pełna czy niepełna, zawsze ktoś się znajdzie z zapasem żarcia na cały seans. Sam film – nic specjalnego – w moim prywatnym rankingu słabszy od Ad Astra. Co nie zmienia faktu, że Phoenix w roli głównej genialny. Jedna jednak rzecz - taka scena gdy mały człowiek ( karzeł ) nie może sięgnąć do łańcucha na drzwiach gdy próbuje uciec. Scena potworna, jego kolega leży w kałuży krwi z roztrzaskaną czaszką, a połowa sali rży ze śmiechu., bo karzeł nie dosięga do łańcucha. Pewnych zachowań czasami nie rozumiem.

sobota, 19 października 2019

Ścieżka 574 Do przodu

Zajarałem się ostatnio psychodelikami. Zgłębiam temat, pogłębiam wiedzę i chyba niedługo zorganizuję jakiś trip. Jednak oglądając ostatnio coś z tematu trafiłem na filmik gdzie koleś, już na fazie, łaził po lesie pieprząc jaki ten świat jest wspaniały, jakie to cudowne wszystko, że pokój, że miłość. I gdy tak łaził podeszła do niego pani która szukała zaginionej małej dziewczynki. Zostawiła mu ulotkę, poprosiła o kontakt i poszła dalej. A kolesia zamurowało. I zamurowało i mnie. Tak zresztą jak i dzisiaj. Idę sobie przed południem wyluzowany, idę zadowolony, słonko pięknie świeci, świat pełen kolorów – no normalnie wspaniale. I tak sobie idę i słyszę – helikopter. Lubię helikoptery, lubię ich odgłos, zawsze się zatrzymuję i podziwiam jak lecą. Zatrzymałem się i teraz. Patrzę w niebo, szukam wzrokiem, czekam kiedy pojawi się zza drzew. I jest, leci – z tym, że Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. I znowu mnie zamurowało. Przecież ten śmigłowiec leciał do kogoś w potrzebie. Łatwo jest żyć beztrosko. Łatwo nie mieć problemów, łatwo podziwiać piękno świata gdy nic cię nie boli. A przecież smutek, ból, cierpienie, nieszczęście są tuż za rogiem. Są. Są niestety nieodzownym elementem tego świata. I najchętniej bym o nich zapomniał. Żył sobie swoim uporządkowanym życiem, narzekał na opóźnione pociągi, na bolące kolano i na zmęczenie bieganiem. Miał swoje małe sprawy, zaprzątał sobie nimi całą głowę by nie myśleć o tym co wokół. I chyba to robię. Odpycham od siebie to co złe, to co niedobre, to co nie zgadza mi się z oczekiwaniami. Coraz częściej omijam chodnikowe puszki czkające na grosik, coraz częściej omijam kłopoty potrzebujące pomocy, coraz częściej nie dostrzegam cierpienia. Tylko, że z niepokojem zauważam również, że coraz częściej zaczynam łapać się na myśli, że może bym jeszcze pożył. Że może zrobiłbym jeszcze coś, przeżył jakieś szczęście. I jakoś coraz częściej myślę, że szkoda by było teraz umrzeć. I chyba zaczyna mnie to przerażać. Ta chęć życia. Lepiej było nie mieć nadziei, nie mieć planów, nie mieć chęci, nie mieć marzeń. Łatwiej było wówczas wejść w ciemną ulicę. Łatwiej było wówczas spotkać śmierć. Z pewnością obojętnieję na innych. Na ich problemy. Staję się jakiś odległy, jakiś poza. Zmieniam się. To co jeszcze parę lat temu gloryfikowałem staje się niepotrzebne. I naprawdę dochodzę do wniosku, że lepiej być samotnym niż być z byle kim. Tzn może nie do końca z byle kim, a raczej chodzi mi o bycie z kimś dla samego bycia. Patrzę na byłą. Myślę sobie czy jest szczęśliwa. Czy to czym zapełniła swój świat po mnie jest jej szczęściem. Może i jest i oby tak było ale jakoś tak myślę jakie to beznadziejne. W sumie Księżniczka już duża ale w sumie sprowadzać do domu kogoś po pół roku. W sumie mieć wywalone i na wszystko co było, i na wszystko co jest, i na wszystko co być może. I w sumie Księżniczka uciekła po kilku miesiącach. I tak budujemy te swoje różne ja, tak przybieramy maski. Wchodzimy w bliskość czy dobrze czy źle dla samego bycia z kimś. By nie być innym, by być jak inni. By mieć za czym schować swoje niedoskonałości. Bo gdy zostajesz sam, sam jak ja zostałem, wtedy wyłazi z człowieka jego prawdziwa natura. Zostaje sam ze sobą. Nie ma fałszywego ja, nie ma fałszywego życia, nie ma spraw zastępczych. Jesteś tylko Ty i twoje serce.

sobota, 12 października 2019

Ścieżka 573 Do przodu

Patrzę na małą roślinkę. Patrzę jak wypuszcza listki między chodnikowymi płytami. Na tym małym skrawku ziemi, otoczona betonem próbuje wznieść się ku słońcu. I rozmyślam, i podziwiam jej ogromną wolę istnienia. Ta mała roślinka, to małe kiełkujące życie, wbrew wszystkiemu, pomimo przeciwności losu stara się trwać. Czyż to nie piękne? Czyż to nie budujące? Tak, to jest piękne, to jest budujące. Czyż to nie powinno mnie zawstydzać? Powinno. Ja, człowiek, istota które może wszystko i ma możliwości niewyobrażalnie większe niż ta drobna roślinka. Ja który jednym ruchem stopy władny jestem to kiełkujące życie przerwać. No więc ja przejawiam zupełnie inne nastawienie do życia. Ja nie chcę walczyć, ja nie chcę pokonywać przeciwności, ja nie chcę wzrastać w nieprzyjaznym środowisku. Ale patrzę też dalej. Patrzę na duże usychające drzewo. Rośnie na zielonym trawniku. Wprawdzie rośnie przy ulicy, jednak ma swój kawałek przestrzeni, ma wolny dostęp do słońca. Mimo to, mimo tego, że drzewo ma to o czym ta mała roślina może tylko pomarzyć, drzewo to usycha. Tak, zapewne spaliny tej ulicy je zabijają, zapewne nie wytrzymuje ciężaru przygniatającego je ołowiu. I czyż to nie jest doskonały obraz? To drzewo to ja. To drzewo się poddało. Ono usycha, ono nie ma już siły. Ono nie wytrzymuje panujących warunków otoczenia. Ono nadaje się już tylko do wykarczowania. Na jej miejsce trzeba posadzić nowe. Może wytrzymalszy gatunek. Taki mniej szlachetny - ale wytrzymalszy. Może jest to ta mała roślinka. Może to nowe pokolenie, powstałe w tych czasach, uodpornione na ołów zajmie miejsce tego uschłego kikuta który okazał się widocznie za słaby.

W codzienności jestem słaby. Wczoraj byłem słaby niewyobrażalnie. Ale ja wiem dlaczego. Jestem słaby z niewyspania. Jeszcze poniedziałek, jeszcze wtorek, jeszcze jakoś ciągnę po wekendzie, ale tak od środy zaczyna się równia pochyła. Tak, że w piątek wieczorem padam na twarz. Gdy jeszcze do tego dojdą noce pełne snów, snów mocnych, takich po których budząc się stwierdzasz gdy już odnajdziesz się w ciemnej rzeczywistości – nie, nie chcę się budzić, zmęczenie dopada bardziej. I to nie są sny z gatunku tych cudownych, takich zresztą nie mam, ale sny zwykłe, takie z życiem w którym nie muszę gnać na pociąg.
Dzisiejszy bieg uważam za slaby bardzo. W sumie dobry czas ale gdybym nie biegł z wiatrem zapewne nie dałbym rady. A jakiś tam Kenijczyk przebiegł właśnie maraton poniżej dwóch godzin …

Ładne słoneczko się pokazało. Jutro też ma być i w związku z tym chyba polatamy z Rumakiem. A tak apropo coś takiego wpadło mi z sieci. Może się jeszcze więcej pojawi? Zobaczymy ...

sobota, 5 października 2019

Ścieżka 572 Do przodu

Od zawsze zastanawiały mnie takie zbiegi okoliczności czy raczej dróg. Od zawsze tzn od momentu jak mały erek, to było gdzieś na początku lat osiemdziesiątych, usłyszał od taty opowieść. W tamtych latach do stolycy jeździło się średnio raz na rok. I w ten raz na rok na jednej z ulic, w tłumie przechodniów spotkał tenże erka małego tata, swojego siostrzeńca. Siostrzeńca który, w przeciwieństwie do erkowego taty, wpadał do stolycy raz na lat dziesięć. Siostrzeńca który może nie z drugiego końca Polski, ale jednak z innego regionu, przyjechał jako kierowca karetki na dwie godziny do stolycy z chorym do szpitala. I w jedną z tych dwóch godzin postanowił się przejść po tejże stolycy. I tak się przechodząc spotkał właśnie małego erka tatę. Podobno wszystko można wytłumaczyć rachunkiem prawdopodobieństwa. Podobno. Mnie jednak zawsze takie historie wprawiają w zadumę. I taką to historię miał duży już erek w niedzielny wieczór. Dokładnie w momencie kiedy kończył ostatnie metry dziesiątego kilometra nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak pojawiły się dwie grube małolaty. I zaczęły dużego erka wyzywać od śmieci, wyzywać od cwelów i straszyć telefonami do jakichś tam kolesi. Nie wiem. Nie wiem co, nie wiem dlaczego ale strasznie to we mnie weszło. Może to moment zmęczenia, może dzień jakiś taki pełen przemyśleń po seansie Ad Astra ale strasznie to we mnie weszło. Poszedłem wprawdzie dalej swoją drogą, poszedłem dla świętego spokoju ale strasznie to we mnie siedzi. Już tydzień minął, a zapomnieć nie mogę. I ciągle knuję plany zemsty. Miałem wprawdzie i wówczas chęć wrócić i nie zważając na konsekwencje dać im porządnie po ryju, jednak teraz mam plany o wiele gorsze. I zaczynam się sam siebie obawiać. Bo wyłażą wszystkie moje frustracje, wszystkie moje zranienia, wszystkie moje niedoskonałości. Na tych dwóch durnych małolatach skupia się cały mój garb niemiłych doświadczeń. I mam nadzieję, że rozsądek, że strach też i obawa, no i przede wszystkim czas nie dopuszczą do tego co mógłbym zrobić. Bo nawet pisać nie napiszę co mogę zrobić. A zrobić mogę krzywdę. Tak żeby pomścić i moje przykrości, i przykrości całego świata. Czasami mnie tak nachodzi. Tak wziąć i zrobić coś złego ( tzn w moim przeświadczeniu dobrego ). Czasami myślę sobie, że to nawet dobrze, że jestem nikim. Że dobrze, że nie znają mnie na mieście. Że dobrze, że praktycznie nie istnieję. Bo gdy rozsądek, strach też i obawa, no i przede wszystkim czas dopuszczą jednak do tego co miałbym zrobić, to nikt i nic nie będzie wiedział gdzie mnie szukać. Taki scenariusz, wyjść na chwilę ze świata komfortu i poukładania, wejść na chwilę w te ciemne zaułki, wyrwać chwasta i wrócić tu gdzie przeświadczenie, że świat jest piękny. Zastanawiam się czy to nie jest już jakiś stan chorobowy. Zastanawiam się ile we mnie zła, a ile dobra. I wspominam słowa Sawczuka wypowiedziane do Franza. I myślę czy byłbym tym kim jestem bez tego zła które we mnie. Bez tych planów zemsty jakie wychodzą z mojego serca. Czy istniał bym? Może moje dobro jest możliwe tylko dlatego, że istnieje zło?
W codzienności wreszcie, do trzech razy sztuka, udało mi się oddać krew.
W codzienności nadal biegam szybciej.
W codzienności w czwartek zacząłem kreatynę.
W codzienności zaczął się mój najnieulubiony miesiąc.

sobota, 28 września 2019

Ścieżka 571 Do przodu

Zapomniałem całkiem, że w rzeczywistości byłem na meczu. Byłem choć właściwie wcale nie miałem zamiaru być. Wyleczyły mnie już mecze z obecności na nich. Niby mamy te stadiony nowe, wspaniałe, takie o jakich w zamierzchłych czasach się marzyło. No ale co z tego, gdy atmosfera na nich, eh szkoda gadać. Jak sobie wspomnę reprezentację przy starej Łazienkowskiej to aż żal. Piętnaście tysięcy luda, a potrafiło ryknąć tak, że ziemia drżała. A teraz? Teraz zarąbisty koleś w rurkach, na swojej trzydziestej pierwszej radce, gdzie wcześniejsze trzydzieści spędzili w kinach i teatrach, zabiera zarąbiste dziewcze w trampach właśnie na mecz. I patrzy potem dziewcze zdziwione z po lewo, i dziewcze z po prawo też patrzy, dlaczego ten dziwny pan, znaczy się ja, macha rękami i wykrzykuje. No nie do zaakceptowania to moje zachowanie, nie do zaakceptowania. Więc siedzi pozostałych tych pięćdziesiąt dziewięć tysięcy dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć luda, zajada popcorn, i patrzy na sami nie wiedzą co. A w przerwie szybko, szybciutko – do baru – po nowy popcorn, colę i może nawet kiełbaskę. Wyleczyły mnie już mecze z obecności na nich. A i piłkarze jacyś tacy plastikowi. Żel, tatuaż, kultura i dobre ciuchy. I nie mam nic przeciw żelowi, tatuażom, kulturze i dobrym ciuchom ale jakoś tak wydaje mi się, że stało się to ich wartością nadrzędną. Tak więc wyleczyły mnie już mecze z obecności na nich. A ten na którym byłem ostatnio tylko potwierdził moją diagnozę. A byłem na nim tylko dla tego, że mąż koleżanki z pracy kupił bilety dla siebie i swojego jedenastoletniego syna, a potem pojechał w delegację. Swoją drogą co za czasy, ojciec zamiast iść z synem na mecz musi wyjeżdżać w delegację. No i zrobił się problem – z kim jedenastoletni syn na mecz pójdzie. Mama jak to matka podjęła rękawicę, jednak jedenastoletni syn stwierdził, że chyba żartuje i on idzie tylko z wujkiem, znaczy się ze mną. Dziwne to, i zaskakujące, bo wszystko co się z małolatem znałem to te parę razy które przyjeżdżał do mamy po szkole. No ale skoro małolat dał taką propozycję, skoro i mama uległa – nie mogłem się nie zgodzić. Wywaliłem te 140 pln, poświęciłem wieczór i poszedłem na mecz. I wiem, że małolat zadowolony do domu wrócił. Bo dzieci mnie lubią. I co by nie mówić ja je też. Mogę nawet powiedzieć, że uwielbiam. Tak uwielbiam dzieciaki. W nieskończoność pisałbym pewnie za co jednak jedna ich cecha urzeka mnie najbardziej – one są prawdziwe. Tracą to oczywiście z czasem, tak jak i ja straciłem, ale póki są – są prawdziwe. I teraz, pisząc te słowa, refleksja mnie naszła dlaczego lubię tą ich prawdziwość. Olśniło mnie, że ja z nimi mogę pogadać, ale pogadać tak naprawdę. Bo z dorosłymi pogadać naprawdę się nie da. Każdy gdzieś skryty, gdzieś schowany, każdy udaje nie siebie. To dlatego zresztą nie lubię, i nie chodzę na żadne spotkania, przyjęcia, imprezy – tam się gada o wszystkim tylko nie o prawdziwych emocjach. A ja lubię poznawać ludzkie emocje, lubię dzielić się swoimi. Zresztą Ścieżki są tego jasnym dowodem. I martwi mnie, i smuci mnie, że Kasie trzy, i Dorota jedna już nie piszą. Tzn Dorota coś jeszcze z czasu wrzuci, wprawdzie o kocie czy domowych obowiązkach, no ale dobre i to. Czas poszukać nowych emocji. Będę wprawdzie tęsknił czy to za esencją od Kani czy Smoka zmaganiami z życiem. Tak jak tęsknię za starą dobrą Interią. Za każdym razem jak tu przychodzę to zastanawiam się co tam u tych co byli, za każdym razem.
A w codzienności jest wreszcie Ad Astra. Czekałem na to dobry rok. I dużo sobie po nim oczekuję. Straszna posucha w tym co lubię. Przecież od czasu Niepamięci nic nie było. No może Interstellar, może Pojutrze – jednak czegoś im brakowało. Więc czekałem na Ad Astra, i się doczekałem, i mam nadzieję na coś w klimacie Moon – a.
Biegam cały czas szybko. Cały czas od czasu spotkania z Pauliną. Nie wiem ile mi jeszcze zapału starczy i sił ale póki co biegam szybko.
W ubiegłą niedzielę pojeździliśmy z Rumakiem. I pojeździliśmy z kamerą. Z kamerą która miała być centrum uwagi w sezonie, a ostatecznie stała się użyteczna, i dała mi wiele radości praktycznie już po. Co ciekawa szybkozłączka której tak długo szukałem po internecie okazała się być w zestawie. Jak i dlaczego jej wcześniej nie zauważyłem pozostanie tajemnicą.
I mamy już czas gdy wychodzę z domu i wracam w ciemnościach.
A dzisiaj po całym tygodniu raczej pochmurnych dni wyjrzało słonko i jakoś tak wprawiło mnie w nastrój ...



sobota, 21 września 2019

Ścieżka 570 Do przodu

Tak apropo jeszcze powrotu z nadmorza. W sumie nadmorze to powinienem chyba pisać przez duże en. Tak jak jakąś krainę cudowną moją, jak jakiś świat bajkowy. Bo chyba takim światem bajkowym się stało, czy też zawsze było, po prostu jest. I jak sobie o tym myślę, to jakoś nie chce mi się dorastać. Jakoś tak nie docierają już mądrych argumenty – dorośnij. Jakiś czas się argumentami tymi przejmowałem, ale zaczynam się już chyba nie przejmować. Dorośnij? Po ki? Po ki mam dorosnąć? Mam dorosnąć po ki żeby stracić bajkową krainę? Żeby jak cała reszta dorosłych jeździć do Nadmorza posiedzieć w barze, popopijać piwko, poobżerać się goframi ( bez urazy dla gofrów )? Już chyba wolę poleżeć ciemną nocą na piasku patrząc na gwiazdy czekając aż któraś spadnie. Tak, zdecydowanie wolę jak Mały Książę popatrzeć w gwiazdy. Ale wracając do tematu. Tak apropou jeszcze powrotu z Nadmorza przywiozłem również, jakby to rzec, rzec by – zachwyt. Przyszedł, jest, i ujawnia się co chwila. W Nadmorzu ujawniał się praktycznie w każdej chwili. Wieczoru pewnego osiągając poziom taki, jakim musiałem się podzielić z co zacniejszymi krótką treścią tekstową w treści: ja pierdole, ale jest cudownie. Właśnie zachwyt przywiozłem z Nadmorza. Minęło już dwa tygodnie z ogonkiem, a on skurkowany nadal jest. Zachwyt nad chmurami za oknem czwartkowego powrotnego. Kurde, ależ były cudowne. Szare, bure, kłębiaste, poszarpane, majestatyczne, straszne, potężne, a zarazem takie - delikatne. Takich cudownych dawno już nie oglądałem. I ten pomarańcz zachodzącego słońca w tle. Widok przecudowny. Kinga lubiła patrzeć w chmury, w sumie to ona zwróciła baczniej moją na nie uwagę. Kurde, jaka to była fajna dziewczyna. Tzn jest nadal pewnie – z tym, że dla mnie już – tylko była. Ale wracając do tematu. Skurkowany minęło już dwa tygodnie z ogonkiem, a on nadal jest. W piątek wychodząc z pracy miałem dwie opcje: bezpośrednio do domu vs wizyta w sklepie. Nie wiem, naprawdę nie wiem jak to się stało ale w pewnym momencie dotarło do mnie, że stoję na Zamkowym oparty o ścianę jednej z kamienic. Przede mną plac, zamek, kolumna. Wyjąłem słuchawki z uszu, wyłączyłem słuchaną po raz nasty muzykę jogi i popatrzyłem po okolicy. Jeny, jak ja dawno tu nie byłem, w tym miejscu w którym w poprzednim życiu bywałem praktycznie co dzień. Jeny, moje Stare Miasto. Stanąłem jak za dawnych dobrych lat i oddałem się patrzeniu. Pięknie to wszystko wyglądało w promieniach zachodzącego jesiennego słońca które jakby specjalnie dla mnie wtedy właśnie wyszło. A ja stałem, stałem, stałem. Słuchałem śmiechu kawiarenek, patrzyłem na mrowie wielkich baniek mydlanych pierzchających w popłochu przed zgrają roześmianych dzieciaków, wsłuchiwałem się w zamkowy zegar równo wybijający kwadranse. I z każdą kolejną chwilą oddech stawał się spokojniejszy, głębszy, a usta przybierały coś na kształt uśmiechu. Aż w końcu rzekłem, moja podświadomość rzekła: ja pierdole, ale jest cudownie. Tylko jeżyków brakowało. Myślę, że jakby były umarł bym z zachwytu. I jakbym miał umierać, a wie każdy kto mnie zna, że czekam na to, to chciałbym umrzeć właśnie tu albo Nadmorzem. To by była piękna śmierć. A potem, choć nogi jak z ołowiu nie chciały, poszedłem sobie do św. Jana, siadłem w ławeczce w której siadałem, westchnął raz i drugi: dzięki Boże, że mnie tu dziś przywiodłeś. I jeszcze tylko taka refleksja mnie naszła jak już wracałem. Patrzyłem na tych ludzi, spotykali się, rozmawiali, śmiali, zachodzili pod restauracyjne parasole, pstrykali sobie zdjęcia, byli tam po coś. Każdy był tam w określonym celu. I tak pomyślałem sobie, że chyba tylko ja jeden byłem tam dla samego bycia.

środa, 18 września 2019

Ścieżka 569 Do przodu

Jest jedna rzecz którą przywiozłem z ostatniego nadmorza. To znaczy rzeczy przywiozłem wiele. Przywiozłem kormorana piórko wyrzucone przez fale wietrznego dnia jednego, piórko dla kogoś kto nigdy go nie otrzyma. Przywiozłem zadumę nad tatą gnającym elektrycznym skuterkiem z córką usadowioną na kolanach krzyczącym na samochód przed nim wolno sunący: huj mnie kurwa strzeli jadąc za tym, zadumę nad córką raczej niż tatą. Przywiozłem silne odkrycie, że nadmorze najlepsze jest po sezonie, odkrycie, że przyszłe nadmorze po sezonie też być musi. Przywiozłem przekonanie w przekonaniu, że połówki muszą być jednak takie same, gdy siedząc późnym popołudniem po bieganiu, siedząc na plaży prawie już opustoszałej obserwowałem dziwną parę przybyłą na tę że plażę w momencie gdy wszyscy inni ją już opuszczali i grającą dmuchaną piłką w odbijanki w morskich falach. Albo też gdy nie wlazłem prawie na inną parę myśląc, że to góra piachu gdy schodziłem z tej że plaży późną nocą, leżeli zawinięci w jakieś koce, ręczniki i dyskutowali: to będzie jak się rano obudzimy a wkoło parawany. No i wielkie żelastwo przywiozłem w oponie też przecież. Tak, te i wiele jeszcze innych rzeczy przywiozłem z ostatniego nadmorza. Jest jednak jedna rzecz którą przywiozłem najważniejsza. Ona ta rzecz jest ze mną prawdę mówiąc od zawsze. Z tym, że ja ją od siebie odpychałem, wyrzekałem się jej i w niepamięć odsuwałem. Bo choć dobrze mi jest jak jest, choć panem jestem swojego czasu, i choć co chcę to robię, i na nikogo oglądać się nie muszę, i spokój mam też, to z tego nadmorza przywiozłem refleksję. Refleksję, że choć nie wiem jak bym się zapierał, nie wiem jak twierdził co innego to prawda jest taka, że ja cały czas szukam Pięknej. To jest smutna prawda mojego tu istnienia. Nie powiem kiedy dokładnie, nie pamiętam, ale któregoś pięknego nadmorskiego wieczoru tak jakby coś we mnie osiągnęło apogeum, jakby doszło do granic, jakby przekroczyło jakąś barierę, tak jakby coś puściło czy pękło ale któregoś przepięknego nadmorskiego wieczoru westchłem chyba nawet z ulgą i usłyszałem gdzieś w sercu: tak, tak panie er, nie oszukasz rzeczywistości, szukasz pan Pięknej szukasz.

W rzeczywistości w niedzielę, nie tą ostatnią a tą przedostatnią, wyszedłem sobie późnym popołudniem pobiegać. I tak pobiegać miałem jakoś tak bez spiny, na luzie tak, tak żeby się nie zmęczyć – na czasie/wyniku/rekordach mi nie zależało. I tak sobie biegnę czwarty kilometr i tak mija mnie dziewczę. I tak zagadaliśmy - w sumie ona, i tak postanowiła zrobić ze mną jeszcze kółko i tak wyszło, że zrobiłem rekord miesiąca, a może i kilku miesięcy. Bo jak się okazało trenowała i trenuje bieganie, na ostatnim półmaratonie na którym ja nudnie gorszy byłem o dwie sekundy w stosunku do roku ubiegłego, ona wykręciła czas w pierwszej piętnastce, a w swojej grupie wiekowej była najlepsza. I tak się jakoś z nią lekko a zarazem szybko biegło, że ten właśnie rekord miesiąca, a może i kilku miesięcy zrobiłem. I dziwna sprawa od tamtej niedzieli jakbym wszedł na wyższy poziom. Sam się sobie dziwię, ale biegam, w mniemaniu moim, jak oszalały. Jakoś tak w siebie bardziej uwierzyłem czy jak? Dziwne to i dziwię się temu. Ale to jeszcze jeden dowód chyba na to, że raz – w życiu połówki muszą być jednak takie same, dwa – w życiu jak już ją znajdziesz, podniesie Cię ona samą swoją obecnością na wyższy poziom. Dla jasności, ja nie znalazłem, dziewcze to mogłoby być moją córką.
A tak w zwykłej rzeczywistości najzwyklejszej w poniedziałek ledwo co wróciłem do domu dopadło mnie choróbsko. Przegniłem dni dwa w wyrze. Nie pisałem rok cały od jesieni nie chcą zapeszyć, że w tym roku ominęły mnie choróbska poważne jak nigdy, a jednak mimo to coś się przyplątało. Tak czy inaczej rok ostatni od jesienie był jednak w temacie choróbsk jak nigdy. I oby przyszły bym taki sam, a i lepszy.
I jeszcze dziwna sprawa. Dziwna z dzisiejszego masażu. Jak to ciało ludzkie jednak czasami gra po swojemu.

Pogoda się trochę spieprzyła, a Księżniczka w ciepłe kraje dzisiaj poleciała. I oby wypoczęła, oby siły jej wróciły, oby zdrowa już była, i oby co najważniejsze ... siebie odnalazła.
P.S. to trwa trzy godziny, a wysłuchałem tego od początku do końca już z dziesięć razy :) 

sobota, 7 września 2019

Ścieżka 568 Do przodu

Już tak mam, a z każdym kolejnym rokiem mam tak bardziej, że czekam i wyczekuję, że myślę i rozmyślam, że plany snuję i wyobrażenia, a jak przychodzi co do czego to zadaję sobie pytanie – czy ja na pewno tego chcę? I wątpliwość przychodzi – a na cholere mi to. A gdy dodatkowo jakiś głos wewnętrzny podpowiadać zaczyna – nie rób tego – wszystko na co czekałem, o czym myślałem i o czym plany snułem traci sens. Nie inaczej było i tą razą. Najgorszy ten głos wewnętrzny – nie jedź – on był najgorszy – w domu zostań, i bezpieczniej i wygodniej i taniej – podpowiadał – nie pchaj się w kłopoty. Nigdy nie wiem kiedy go słuchać. Cały czas go słyszę i czasami myślę sobie, że to głos Boga, głos ostrzeżenia i podpowiedzi. A głosu Boga z podpowiedziami szukam, i Boga o podpowiedź często proszę. Inni nazwali by to intuicją, podświadomością – tak, tego też szukam. Tyle się teraz słyszy o tej podświadomości, o tym, że to nasze nieświadome alter wie. Tego właśnie – tego też szukam. I czy to był głos Boga, czy wołanie intuicji – zignorowałem to jednak i pojechałem. Co mogę powiedzieć po powrocie. Może nie powinienem tego mówić, bo może jak miną wspomnienia i zmęczenie dopadnie i dni ciężkie przyjdą zacznę znowu snuć myśli samotne, i głupio mi będzie wówczas, ale teraz, dzisiaj, kilka dni po powrocie cały czas czuję się wyśmienicie. I stwierdzam z całą stanowczością, że był to mój najlepszy nad kochanym morzem pobyt. Wszystko miałem. Słońca co niemiara, opaleniznę mam piękną i zdrową jak nigdy. I wodę ciepłą jak nigdy. I niebo pełne gwiazd, i dwie nawet spadły dla mnie. I burzę nocną na plaży. I spacery nocne po ciemnym lesie. I ognisko na plaży. I mirabelki. I pobiegałem. I mecz - choć wiedziałem, że będą grać w Gdyni, choć czytałem wiadomości różne od dni kilku jakoś wcale nie kojarzyłem, że to przecież tuż obok. W piątek o 15:00 stałem jeszcze w wodzie, a o 18:00 siedziałem już na stadionie. To było i szalone, i zwariowane, i ryzykowne. Ale choć grali strasznie i przegrali ostatecznie to nie mogę powiedzieć, że nie było warto. Dzisiaj mogę powiedzieć, że wszystko było warto. Mimo wcześniejszych wątpliwości, mimo niechęci – warto było jak nigdy. I nawet mimo jazdy po kocich łbach i po szutrach leśnych gdzie rumakowe resory dostały w kość jak nigdy warto było. Tak to jest jak się trasy skraca. I mimo gwoździa którego obecność stwierdziłem w oponie po powrocie. Skąd, jak i kiedy – nie wiem. Szczęście, że dopiero pod domem z koła zrobił się przysłowiowy kapeć. I boso połaziłem. Pierwszych dni parę był jeszcze „strach” ale pod koniec zapieprzalem równo i po piachu, i po szyszkach, i korzeniach, i asfalcie, i kamieniach, i nawet po kamieniach na asfalcie. I na koniec jeszcze jedna refleksja. Jeszcze w ostatni dzień sierpnia ( sobota ) było wakacyjnie, ludzi pełno, muzyka, gwar, sztuczne ognie wieczorem na plaży. Jeszcze w pierwszy dzień września ( niedziela ) było niby inaczej ale tak samo – najechało się łykendowych okolicznych. Ale gdy drugiego września w poniedziałek, w poniedziałek który miałem wracać lecz nie wróciłem z racji opadów zapowiadanych po drodze, więc gdy w ten poniedziałek wyszedłem na ulicę, i na plażę, i w ogóle wyszedłem na świat, zachwyciłem się jak nigdy. Jakbym się na innej planecie znalazł, jakby jakaś dziwna siła magiczna świat oczyściła przez noc i zapanował spokój. Ale taki spokój, że uwierzyć nie byłem w stanie. Planowałem kiedyś już przyjechać tu po wakacjach, tak zobaczyć jak to jest. Teraz, gdy zostałem w sumie trochę z musu stwierdzam, że jest przewspaniale. I jeżeli tylko pogoda byłaby w miarę jak ta teraz, przyjeżdżam tam po sezonie na bank. Ostatecznie wróciłem w środę i był to mój najdłuższy pobyt w historii, i gdyby nie koniec urlopu zostałbym na dłużej, a może i na zawsze.


wtorek, 3 września 2019

Ścieżka 567 Do przodu

Miałem wyjechać w poniedziałek.
We wtorek czyli dzisiaj leżę o godzinie 11 na praktycznie pustej plaży, patrzę to na fale, to na chmury i rozmyślam: kurwaaa, w codzienności o tej porze miałbym już za sobą i pociąg, i zapchane metro, i kilka maili, i telefonów kilka, i zgryźliwości wymienionych parę z paroma współpracownikami, i pomidorową. A teraz leżę na plaży i grzebię nogą w piasku - ja pierdolę. I nic ale to nic mnie nie goni, nic mnie nie czeka, nic, mogę sobie głupio grzebać nogą w piasku.
Chciałbym ten obraz mieć w głowie przez cały rok. Chciałbym pamiętać tą dzisiejszą 11 godzinę o każdej 11 godzinie w codzienności. Wiem jednak, że już po dwóch godzinach w codzienności zapomnę, zniknie to, odejdzie. Szarość codzienności znowu mnie przytłoczy. Eh żeby tak wziąć i nie zapomnieć.


poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Ścieżka 566 Do przodu

Jak się nad tym zastanowić to można było się tego spodziewać. Choć początkowo wyglądało mi to na niesamowity zbieg okoliczności. No i początkowo lekko rozczarowany byłem. I nadal jestem w sumie – w sumie myślałem, że lepiej będzie. Ale jak napisałem na początku – można się było tego spodziewać. Jestem tak przewidywalny i tak zarazem … nudny, że spodziewać się można było tego spokojnie. We wczorajszym tym naszym tu biegu lokalnym ( moim chyba już tradycyjnym ) przybiegłem na metę z czasem 01:48:34. Cóż w tym przewidywalnego? Rok temu na zad przybiegłem z czasem 01:48:32. Dwie sekundy różnicy. Utrzymać 2 sekundy na przeszło 21 kilometrach – no nie powiem – sztuka. Ale czy to zmęczenie czy nastrój kiepski – myślenie mnie męczy. Myślenie, że pal to licho nadzieję miałem, że będzie lepiej a w sumie to 2 sekundy gorzej jest, ale myślenie – jaki nudny jestem. No nudny do potęgi entej. Nawet 21,0975 km biegam z nudną powtarzalnością.
I tak idąc tym tropem, to już nie jest zbieg okoliczności, jutro znowu jadę nad morze. I znowu w to samo miejsce. I znowu sam. No jedynie tym razem nie pod namiot – tym razem zaszalałem – będzie jakiś pokoik.
To trzeci dzień mojego urlopu ( trzeci dzień roboczy ), a mnie od sobotniego popołudnia jakieś lęki nachodzą. Takie niespodziewane, takie bez powodu. Nie wiem, nie rozumiem. Mijają oczywiście ale jakaś taka niepewność we mnie siedzi i w sumie nie wiem co mam robić. Dziwne, podejrzane to, zwłaszcza że jeszcze w czwartek, i w piątek zadowolony byłem wolnością i swobodą. I wszystko układa się dobrze, słonko świeci, sprawy idą po mojemu i w ogóle – a ja bez optymizmu - dziwne. Nie jest dobrze jednak chyba z moją głową. Generalnie jak się tak czasami zagłębię w temat, tam gdzieś coś poczytam, tam popatrzę, to dochodzę do wniosku, że mam wszelkie możliwe charaktery osobowości zwichrowanej. Ale i tak sobie myślę – a kto w tych czasach jest zdrowy? Tak sobie czasami myślę, że każdy zdrowy na umyśle do końca nie jest. A czasami to sobie nawet myślę, że ta większość jest bardziej zwichrowana. Jednak jako większość, większą ma siłę i narzuca swoje standardy tej mniejszości. I wymyśla jednostki chorobowe, i wysyła do psychiatrów i psychologów. I ta mniejszość w sumie ulega, patrzy wokół i dochodzi do wniosku – no faktycznie, to chyba ze mną jest coś nie tak. Ciekawe jak na nas patrzeć będą jako całość za te pincet lat. Czy tak jak my patrzymy na średniowiecze? A tak apropo w firmie u mnie robimy teraz jeden duży projekt, jeden z większych w ostatnich latach. Projekt dotyczy budowy szpitali psychiatrycznych na pomorzu gdańskim. Nie przez moje łapy przechodzą zamówienia ale jest tych szpitali tam od groma ( a to same pomorskie ). Ile potrzeba będzie w całym kraju?
No i to tyle chyba. Nikt nie pisze, czytać nie mam co. Doszło do tego, że samotny jestem i w realu i w sieci. Trudno, był czas przywyknąć – jak mawiali w klasyku.


Jeszcze taka refleksja mnie naszła na koniec – Księżniczką się martwię – i może stąd te moje wahania nastroju w dniach ostatnich. Duża już jest wprawdzie ale przecież swoją cegiełkę dołożyłem też. Może to wyrzuty sumienia, poczucie winy, odpowiedzialności, może złość na siebie? No nie wiem. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro o tej porze moczył będę stopy w morskich falach i miał furę czasu na myślenie. 

sobota, 17 sierpnia 2019

Ścieżka 565 Do przodu

Kiedyś, dawno temu, tak dawno, że lata mogę określać na naście, kiedy nie wiedziałem o co chodzi i nie wiedziałem co czynić mam ( zresztą i jednego i drugiego nigdy nie wiedziałem, nie wiem nadal i chyba nigdy się nie dowiem ), no właśnie wtedy przeczytałem sobie książkę. Dużo książek wtedy czytałem, wtedy nie było jeszcze jutuba. Wtedy właśnie wśród tych książek wyczytałem jedną taką, a potem już i inne z tego, popularnego swego czasu nurtu. No i w tej książce było, że jakiś ktoś tam uwierzył, a żeby wiarę swoją utwierdzić wymyślił sobie, że znajdzie jakieś tam wyjątkowe piórko. I znalazł podobno. Dla mnie piórko było banalne. Cóż mogłem więc wymyślić ja? Ja mogłem wymyślić coś w sumie prostego ale zarazem takiego co raczej ni powinno się wydarzyć. Wymyśliłem sobie, że znajdę 2 zł. Takie nasze polskie złote dwa złote. Nigdy wcześniej pieniędzy żadnych nie znajdowałem więc wydawało mi się to i możliwe i niemożliwe. I to musiało być dwa złote – nie pięć, nie jeden – tylko i wyłącznie dwa. Nie wiem ile to trwało, nie pamiętam ale początkowo nie znajdowałem nic, ani grosza. Potem jednak zaczęło się coś dziać. Zacząłem znajdować grosze, dziesiątki groszy. W pewnym momencie znajdowałem je dosłownie codziennie. Koniec końców miałem ich już w pewnym momencie ze słoik. Ale dwuzłotówki jak nie było tak nie było. Wierzyłem jednak, że pewnego dnia ją znajdę. Musiałem ją znaleźć bo od tego zależała cała moja wiara w szczęśliwe spełnienie. I kurde znalazłem. Pewnego zimowego, mroźnego wieczoru znalazłem ją w tramwaju. Jest ze mną do dziś. Noszę ją na łańcuszku. Czy coś się zmieniło wtedy? Nic. To znaczy nie zmieniło się tak jak oczekiwałem. Stało się wręcz odwrotnie. Od tamtej pory nie szukałem. Wprawdzie znajdowałem monety jeszcze czasami, i parę dwuzłotówek się trafiło, ale było ich coraz mniej aż pewnego dnia przestałem je znajdować całkiem. I zapomniałem o swojej umowie z losem. Na długo. Aż pewnego dnia, patrząc na moją pierwszą dwuzłotówkę, pomyślałem, że co to za sztuka taką dwuzłotówkę znaleźć, przecież znalazłem ich już bardzo dużo od tamtego czasu – ale jakby tak znaleźć stówę. Stówa – tak, stówa to by było wyzwanie. I nie wiem, będzie to już rok temu na pewno, pewnie i dłużej, postanowiłem znaleźć stówę. Jak znajdę stówę – znaczy wszystko jest możliwe. Raz nawet w pociągu znalazłem, zdębiałem na jej widok, okazało się jednak że stówą była tylko z jednej strony, z drugiej była to jakaś tam reklama. Chichot losu. Po tamtym chichocie dałem sobie prawdę mówiąc spokój. Głupie i dziecinne. Niby chciałem ją znaleźć ale niby nie chciałem, niby wierzyłem ale nie wierzyłem. I tak mijały dni. Wczoraj nic mi się nie układało. Gdzie chciałem coś załatwić to było zamknięte, jak się gdzieś śpieszyłem była kolejka, jak się z kimś umówiłem nie przyszedł – taki dzień gdzie wszystko idzie nie tak jak trzeba. Jednak nie martwiło mnie to zbytnio. Innym razem wściekłbym się pewnie ale wczoraj przyjąłem wszystko na miękko. Zresztą jakoś tak ostatnimi dniami wszystko przyjmuję na miękko. I właśnie wczoraj, idąc sobie już praktycznie bez celu znalazłem … no nie znalazłem stówy – znalazłem dwie stówy. Nowiutkie złote dwie stówy złożone na cztery. I teraz nie wiem co dalej. Z jednej strony myślę cały czas o tym kimś kto je zgubił. Postałem wprawdzie tam przez chwilę, że może ktoś się wróci, nikt się nie wrócił, a z drugiej strony nie będę przecież chodził po ludziach i pytał czy nie zgubili forsy – chociaż w sumie może i powinienem był? Z drugiej zaś strony jeżeli to jest wynik mojej umowy z losem to nikt tego nie zgubił, to po prostu spadło z … nieba. I od wczoraj chodzę i myślę – przypadek li to czy nie? A jeżeli nie to co dalej? Wszak od znalezienia stówy wszystko miało pójść jak należy, miało zacząć się spełniać to o czym marzę. A jeżeli stanie się tak jak za czasów dwuzłotówki – zmieni się odwrotnie niż oczekuję? No i przecież to nie jest stówa, dwie stówy to nie stówa. Chociaż patrząc realnie to - dwa razy więcej. Co to będzie, co – to – będzie? Niby nie wierzę, że od tego co sobie wymyślę zależy moja przyszłość ale niby chciałbym żeby wszystko się spełniało i żeby fakt, że założyłem, że coś znajdę, w sumie bez zbytniego mojego udziału, był potwierdzeniem, że jak w coś wierzysz, i myślisz o tym, i pragniesz, i szukasz, i chcesz, i tęsknisz, to w końcu znajdziesz, to w końcu dostaniesz.



W codzienności jest spokój. I nawet się dobrze czuję. I wypoczęty jestem. I wyspany. I jakiś taki beztroski. Dziwne.
Dzisiaj nie biegam. Zostawiam sobie na jutro do zrobienia dwudziestkę.
I jakieś takie wspomnienia mnie naszły. Zawsze wtedy gdy usłyszę taką muzykę. I wielu ludzi przewinęło się w moim życiu ale teraz, teraz właśnie zastanawiam się co tam u Gośki, co u Iwony, co u Sychala, co u Karola. Nie wiem dlaczego właśnie o nich myślę, w sumie jakoś najbliżsi mi nie byli, ale ciekawe co tam u nich, jak żyją, co robią, jak wyglądają, czy są szczęśliwi. Eh stare dobre czasy.

Cóż idę pojeździć wieczorowym motórem.



sobota, 10 sierpnia 2019

Ścieżka 564 Do przodu

W tygodniu zauważyłem jakoś tak, że ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu stoi za mną w metrze. I przypomniałem sobie, że kiedyś kiedyś chyba już ją w metrze widziałem. Niestety – jechała tylko jedną stację. Potem jakoś później w tygodniu, stałem na peronie czekając na metro ( jebane metro dodajmy ) i zauważyłem, że ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu wchodzi na peron. Rozejrzała się, popatrzyła po ludziach i – dziwna to sprawa – ruszyła w moją stronę. A dodać trzeba, że stałem jakiś kawałek od wejścia. To, że ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu ruszyła w tą, a nie w przeciwną stronę to jeszcze nic, to mówiąc dosadnie małe miki – ta piękna dziewczyna, czy też pani stanęła o dziwo dokładnie za mną. Tuż za mną. I co tu ukrywać – zatkało mnie. Poczułem się dziwnie. I teraz myśli bój – przypadek li to czy świadoma decyzja? Opcja przypadek wzięła górę na szczęście i dałem sobie spokój z dalszym wysnuwaniem wniosków. Ale przy okazji tego przypadku miałem możliwość dokładniej przyjrzeć się pięknej pani. Do tej pory wszystko co widziałem było widokiem z odległości kilkunastu, no kilku kroków. Teraz miałem ją jednak dokładnie przed sobą – bo przecież przepuściłem ją oczywiście gdy metro ( jebane metro dodajmy ) przyjechało. I piękna pani przy tym bliższym spojrzeniu nic nie straciła ze swej idealności. Powiem więcej – piękna pani przy bliższym spojrzeniu jeszcze zyskała. I taka myśl mnie naszła po tym bliższym spojrzeniu: kurcze, jak to jest być ideałem? No bo jak to jest? Przecież ona, ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu zdaje sobie sprawę, że jest piękna. No niemożliwe żeby tego nie widziała. Widzi to co dzień w lustrze. I chyba musiała by być przygłupia by nie zdawać sobie z tego sprawy. Zdaje sobie sprawę – jestem tego pewien. Tak – ona nawet tą swoją idealność podkreśla. Jej włosy, czy też rzęsy nie są dziełem przypadku. Ale jak to jest być takim ideałem, no jak to jest? Myśl ta nurtuje mnie od dni kilku.

W rzeczywistości zauważyłem kolejną rzecz po Wielkim Wozie z ubiegłego tygodnia. W rzeczywistości zauważyłem ciszę. Ona jest już od jakiegoś czasu, nie potrafię określić od jakiego, ale jest już chyba długo. Cisza. Cisza w której nie słychać żadnego ptaka. Pamiętam jak zamykałem nad ranem okno, bo się spać nie dało – tak wszystko śpiewało – a teraz … teraz od czasu do czasu zakracze wrona – to wszystko.
W rzeczywistości ostatnie parę wieczorów było takimi wieczorami jakich mało tego lata. Takimi wieczorami letnimi. Nie potrafię tego opisać – tzn potrafię tylko czasu szkoda – ale takimi wieczorami które całe mógłbym spędzać na nadmorskiej plaży lub łące skoszonej trawy. Szkoda, że tak mało takich.
W rzeczywistości w środę byłem oddać krew. Nie oddałem.
W rzeczywistości mało jeżdżę motórem. Ale wystarczyło dzisiaj parę kilometrów by stwierdzić – nie, choćbym miał 10 kilometrów rocznie przejechać – warto czekać, warto Rumaka trzymać, warto się o niego troszczyć.

W rzeczywistości nie potrafię zrozumieć dlaczego raz mam siły i chęć a raz nie. Martwię się trochę bo niechęć i bezsilność dopada mnie w dni wolne. W dni kiedy wyspać się mogę, kiedy nic mnie nie goni, kiedy mogę sobie poleżeć. Może ja nie potrafię już funkcjonować bez wstawania o 5 rano, bez pracy, bez pośpiechu? Tego akurat świadomość napawa mnie przerażeniem. A może ja powinienem po prostu poleżeć tak nic nie robiąc parę dni? Może mój wyczerpany organizm sam się o to upomina gdy tylko może? Choć dzisiaj, choć do południa było jak powyżej, to po południu coś mnie wzięło. Tak wzięło, że zaliczyłem udany bieg. I podczas biegu tego spotkałem żurawie. Chyba już się do wylotu zbierają – koniec lata? - a ja przecież nad morzem jeszcze nie byłem.
W rzeczywistości wierzyłem w nas.

sobota, 3 sierpnia 2019

Ścieżka 563 Do przodu

I znowu. W tym roku może nawet bardziej niż w latach ubiegłych. Nie wiem. Naprawdę nie wiem skąd i dlaczego. Przecież przez połowę swojego życia nienawidziłem wręcz tego miasta. Przecież przez połowę swojego życia uważałem je za centrum chamstwa i cwaniactwa. Nie przypadkiem przecież taka moja niechęć do klubu z Łazienkowskiej. Zapewne wielka w tym zasługa taty, sercem lubelaka, który od kiedy pamiętam na każdym kroku krytykował to miasto i jego mieszkańców. A teraz znowu. W tym roku bardziej niż w latach ubiegłych. W tym roku tak miałem oczy pełne łez jak nigdy wcześniej. Dlaczego? Nie wiem. Z jakiego powodu? Też nie wiem? Wiem jednak, że na wspomnienie Powstania nawet teraz wzrok mi się szkli. Nie potrafię tego zrozumieć. Nie ma w tym sensu. Jednak wzruszam się, wzruszam się cholernie. I co by nie powiedzieć kocham to miasto. Bardzo je kocham. Szalone, dziwne, duszne, tłoczne, szybkie a jednak kocham. Bo ono wcale takie nie jest. Tak naprawdę to ono jest jak morski brzeg. Niby niespokojny, niby niebezpieczny ale jak usiądziesz na chwilę, jak posłuchasz, jak popatrzysz w spokoju to odkryjesz, że ukołysze do snu. I nie zrozumie tego nikt kto wpadnie na chwilę. Nie zrozumie tego nikt kto pobiegnie z tłumem. Nie zrozumie tego nikt kto, jak ja, pełen będzie uprzedzeń. Pól życia nienawidziłem tego miasta bo … bo go nie znałem. Drugie pół życia kocham to miasto i tęsknię za nim. Bo choć spędzam w nim większą część dnia to jednak mam do niego daleko. Daleko mam na Starówkę, daleko mam nad wiślany brzeg, daleko mam.


W codzienności wracając piątkowym wieczorem zobaczyłem na niebie Wielki Wóz. I gdy go zobaczyłem zaskoczony byłem niezmiernie. Bo widok ten przypomniał mi to o czym zapomniałem. A zapomniałem o Wielkim Wozie. Nie raz patrzyłem w gwiazdy ale te gwiazdy jakieś w tym roku niewyraźne. Jakby ich mniej było albo blask traciły? I w ogóle jakoś tak wszystkiego tego lata mniej. Gwiazd mniej, słońca i jego zachodów mniej, motóra i jazdy nim mniej, i biegania mniej, i Warszawy mniej, i notek mniej u ludzi. Jakoś tak wszystkiego mniej. Mnie chyba mniej też. Chyba jakoś tak bardziej się w siebie zamykam. Chyba coraz lepiej mi w samotności. Radość wywołujących sztucznych pobudzaczy już mi nie trzeba. Chyba radości tak w ogóle też już mi nie trzeba. Jedno co mi trzeba to jeszcze tylko nad morze bym pojechał. Jeszcze tylko połaziłbym boso, posiedział nocą na plaży, posłuchał fal, popatrzył w niebo i wrócił ciemnym lasem do snu. Tak – tego to jeszcze bym chciał.

Co widzę swoimi pełnymi wyobraźni oczami gdy patrzę na Pocztę Główną, no co widzę?

sobota, 20 lipca 2019

Ścieżka 562 Do przodu

Tak apropo ostatniej notki i stylu myślenia. Bo dopada mnie od jakiegoś czasu refleksja. Tak nagle dopada, ni z tąd ni zowąd, bez przyczyny, przychodzi i już. Dziwna refleksja, dla mnie dziwna, ale dopada. Bo gdy wracam czasami późnym wieczorem do domu pustą ulicą, gdy nic mnie nie rozprasza i nic ( przynajmniej teoretycznie ) nie zagraża dopada mnie refleksja, że wszystko jest, a przede wszystkim – wszystko było okej. Dziwne to. Dziwne, zwłaszcza, że refleksja ta dotyczy spraw, rzeczy, wydarzeń które były złe, smutne, niemiłe i trudne. Spraw które bolały ( bolą nadal ) i wywoływały łzy. Taka refleksja, że tak miało być, tak było i … i już. Nic nie zmienię, nic nie naprawię – było – tyle. Było bo tak miało być. Bo może miało mnie czegoś nauczyć, coś pokazać, uczynić lepszym – mam nadzieję, że lepszym a nie gorszym. I jeszcze. I jeszcze jedno. Takie jedno coś czego aż się boję pisać. Takie jedno coś co jak przychodzi to zaraz, szybciutko to od siebie odpycham. Zaraz sobie wmawiam, że nie, że to niemożliwe. Ano takie coś, taaakie coś, coś takiego, mianowicie, że hmmm … że nic bym nie zmienił. Że jak bym miał to wszystko jeszcze raz przeżyć – to przeżył bym tak samo. Chociaż nie … jak to teraz napisałem to pomyślałem, że nie – parę spraw bym zmienił. Jednak coś bym zmienił. No nic, co by jednak nie mówić, żal żalem ale niczego nie żałuję. Tak miało być, tak było, bolało, boli nadal – no ale to przecież moje życie. Żyję mimo wszystko, silniejszy, mądrzejszy, lepszy. Tak, są chwile, że mam się dosyć, ale są chwile jak ta, że myślę, że jestem lepszy. I to nie jest pycha mówię szczerze – to z życia doświadczenie.
Mam takie jedno rodzinne zdjęcie. Moja siostra zrobiła je na jednej z ważniejszych rodzinnych uroczystości. Kurwa jakie to zdjęcie jest piękne. Jakie kurwa prawdziwe. Kilku postaci już nie ma wśród nas, kilka jest już dorosłych ale jak patrzę na to zdjęcie widzę prawdziwych ludzi. Każdy, ale każdy został uchwycony tak jak żyje. Kurde ale to zdjęcie jest wspaniałe. Może je kiedyś tu wrzucę. Może. Na wieczną pamiątkę.

W codzienności dziś jestem zmęczony. Już wczoraj byłem zmęczony, gdy wracałem nocą do domu byłem zmęczony jak już dawno zmęczony nie byłem. I spałem dziesięć godzin, jak nigdy nie spałem. I po przedpołudniowych sprawach. wędrówkach też byłem zmęczony. I po domowych obowiązkach też byłem zmęczony. I po bieganiu też byłem zmęczony, choć bieg udany był nadspodziewanie. I taka jeszcze refleksja po biegu. Po biegu refleksji mam zawsze pełno. Czasami myślę sobie nawet, że książkę napisać bym mógł o tym jak bieganie w życiu się sprawdza, czy też raczej jak do życia jest podobne. Może kiedyś napiszę taką książkę he he? Otóż jak mnie system pomiaru oszukał na moją korzyść, i jak się trochę z tego powodu rozczarowałem, i nawet że szkoda pomyślałem, jakoś tak w połowie drogi znalazłem wyjście z sytuacji. Wyjście niespodziewane z którego, jak teraz o tym myślę, nawet dumny jestem. Ale co to ma do życia wspólnego. Jak otóż wspomniałem, refleksja mnie naszła po bieganiu, że to moje dzisiejsze znalezienie wyjścia to jak w życiu. A może mianowicie te wszystkie przeciwności, te trudności wszystkie po to są by wyjście znaleźć. I sztuka cała w tym by to wyjście znaleźć właściwe. Bo jak już znajdzie się to wyjście właściwe to człowiek jakiś taki z siebie dumny, jakiś taki zadowolony, jakiś taki lepszy. Może po to właśnie te wszystkie te nasze życiowe trudności, może po to właśnie, by wyście właściwe znaleźć i dumnym być z tego?
A dziś jest pierwszy dzień z dni które powinienem spędzać nad morzem. Ten wieczór, tą notkę tam powinienem pisać. Powinienem pisać z brudnymi bosymi stopami, z piaskiem we włosach i szumem fal w uszach.

I z muzyką która mnie właśnie odnalazła. Zakochałem się. Zakochałem się jak cholera. Te klimaty szukały mnie zawsze, zawsze gdzieś tam krążyły ale w ostatnich dniach grają mi w sercu w każdej chwili.

niedziela, 14 lipca 2019

Ścieżka 561 Do przodu

Leżę w łóżku. Nie mogę coś zasnąć, co dziwne jest, bo z reguły zasypiam po pierwszym przytuleniu policzka do poduszki. Myśli zaczynają napływać. Prze uchylone okno ( noc nie jest ciepła ale okno uchyliłem ) zaczyna się przebijać jakaś rozmowa. Myśli odchodzą, skupiam się na rozmowie. Ktoś rozmawia przez telefon: co? … sama jesteś! … masz przyjechać i zabrać swoje rzeczy szmato! I tyle. I nastała cisza. A mnie od tamtej rozmowy męczy cały czas refleksja: czy warto? Czy warto być z kimś? Czy warto szukać? Czy warto się wiązać? Czy warto budować? Czy warto w ogóle wchodzić w relacje gdy kończy to się taką rozmową? I wspominam dziewczynę na dworcu, gdy wysiadłem z porannego pociągu, pokazującą coś kolesiowi na telefonie, po czym ze wściekłością wręcza mu klucz, odwraca się na pięcie i odchodzi. I wspominam kolesia który na parkowej ławce wręcza dziewczynie kwiaty. Ta je przyjmuje, uśmiecha się smutno, wącha, a potem zdejmuje coś z palca i wręcza temu kolesiowi. Widzę jak długo rozmawiają, on co chwila chowa twarz w dłoniach, aż na koniec rozchodzą się w przeciwnych kierunkach. Czy nie lepiej już być samotnym jak ja jestem?
Dowiedziałem się w tygodniu o rzeczy bardzo zaskakującej i bądź co bądź kłopotliwej. I osoba ta powiedziała mi w związku z tym: najgorsze jest to, że co nie zrobię będzie złe. W sumie może i tak jest. Ale w sumie potem sobie pomyślałem: a w sumie dlaczego złe? - a może właśnie dobre? Bo tak jakoś chyba tak podchodzimy do naszych decyzji życiowych, że są złe, że mogą być złe, że to tylko wybór mniejszego zła. A może to właśnie to dziwne nastawienie, zapewne i strach, powoduje, że tak myślimy. A co gdyby myśleć odwrotnie? A co gdyby zmienić nastawienie tak, by wszystkie nasze wybory uważać za dobre, nawet te najgorsze? Bo tak na przykład wybór kobiety: urodzić nieplanowane dziecko czy nie? Z reguły myśl jest jedna, czego by nie wybrała będzie złe. Jest wiele czynników które na to wpływają, religijne, prawne, zawodowe, zdrowotne, moralne, materialne itp, itd. I czego by nie wybrała zawsze jakiś tam z tych czynników będzie mącił: a czy to był dobry wybór? A co by było gdyby postąpiła inaczej? A przecież wystarczy pomyśleć, że wybór, jaki by nie był, był dobry, i tyle. I o ile mniej wówczas byłoby rozterek i smutków? Tak, wystarczy zmienić myślenie.
Tak sobie pomyślałem teraz – dojrzałem do dziecka. Taaak, myślę sobie, że teraz mam do tego wszystko co trzeba, w głowie przede wszystkim. To tak apropo ostatniej myśli.

A w codzienności wszystko wróciło do normy. W sumie to strach pomyśleć co by było gdybym miał mieć tak cały czas. Chyba bym nawet nie chciał. Tak więc wszystko wróciło do normy w tym życiu moim jebanym.
Kurde jak ja już tęsknię za morzem. A jako takie szanse dopiero najwcześniej za 3 tygodnie.
I w GP przerwa, też dopiero za 3 tygodnie.

eh.