Zastanawiam
się czasami, to znaczy często zastanawiam się, ile w tym życiu
zależy ode mnie. Na ile mam wpływ, a ile to czysty zbieg
okoliczności, przypadków. Czasami sobie myślę, to znaczy myślę
sobie często, że to wszystko to jakaś gra pieprzona, pułapka
jakaś, poligon jakiś doświadczalny. Przychodzą dni, kiedy każdy
ruch, każdy krok, każda decyzja skazane są na porażkę. I nie są
to decyzje złe, nie są to kroki niewłaściwe, one są nawet
właściwe, a jednak okazują się totalną klapą. Tak jakby tak
miało być, tak jakby ktoś lub coś za mnie decydował czy to czy
tamto okaże się dobre. Zastanawiam się ile mojej woli w tym, że
jestem tu gdzie jestem, i ile w tym mojego udziału, że jestem tym
kim jestem. Patrzę na ludzi uwięzionych w jakichś sytuacjach bez
wyjścia. Nie myślę tu o chorych, niepełnosprawnych, bo tych ludzi
nie ma co nawet rozpatrywać w tej kwestii. Myślę raczej o takich
którzy znajdują się w sytuacjach bez wyjścia. Muszą żyć tym
życiem które mają. Niby wydaje się, że można coś zrobić, i
się nawet coś robi, z tym, że ostatecznie i tak ląduje się w
czarnej de. Ja na szczęście, choć nie mogę nazwać życia tego
swojego szczęśliwym, nie cierpię co dnia. Wypracowałem jako takie
minimum, trzymam się tego, i dni stają się jako tako znośne.
Czasami lepsze, czasami gorsze – bez mojego szczególnego wpływu.
Czasami jednak beznadziejne tak, że aż uwierzyć trudno, że
możliwe. I nie myślę tu o minionym piątku trzynastego. Ale taki
na przykład wtorek dziesiątego. Jakiż to był beznadziejny dzień.
Takiego niefartownego dnia, takiego dnia pełnego niesprzyjających
zdarzeń, nietrafionych decyzji nie miałem dawno. I w takie dni w
szczególności rodzi się we mnie pytanie, ile mam wpływu na tą
rzeczywistość wkoło mnie, ile ode mnie zależy. W takie dni nie
zależy ode mnie nic, nic kompletnie. Choćbym się starał nie wiem
jak, efekt i tak nie będzie taki jakiego bym oczekiwał. I wówczas
rodzi się we mnie refleksja, czy w sumie warto oczekiwać. Czy to
nie te oczekiwania generują niesprzyjające sytuacje. Bo przecież
gdybym nic nie oczekiwał nic nie mogło by pójść nie tak.
Wszystko szło by tak jak by szło, a ja bym tylko to odbierał.
Odbierał jako rzeczywistość jaka się dzieje, jaka jest, jakiej
jestem częścią. Świat trwał, trwa i trwał będzie czy tu jestem
czy mnie nie było czy też nie będzie. Jestem niczym, drobinką
rzuconą w ten wir. Ani wiru tego nie zatrzymam, ani nie przyśpieszę.
Jedno co mogę to przeżyć to w miarę bez siniaków. Odbierać
wszystko takim jakim jest, bez zbytniego zabiegania o to jakim
chciałbym by było.
A
w czwartek gdy wracałem nocą do domu ciemną ulicą dopadł mnie
smutek. Wcześniej dopadała mnie złość. Dopadła złość na
wiecznie spóźniające się wszystko. Naprawdę, jak się patrzę na
potrzebne mi do życia rzeczy, one się ciągle spóźniają. A przez
to spóźniam się i ja. Ja ciągle się spóźniam. Wszędzie jestem
spóźniony. Ciągle biegiem, ciągle w pośpiechu, ciągle kombinuję
by się nie spóźnić, jednak koniec końców jestem spóźniony.
Wychodzę kwadrans wcześniej, a spóźniony jestem dwa kwadranse.
Męczy mnie to strasznie. Psuje mi nastrój niemiłosiernie. Rujnuje
dzień. I gdy w czwartek czekałem na pieprzony autobus, i gdy nie
przyjechał jeden, nie przyjechał drugi, i gdy przyjechał w końcu
trzeci, też w sumie spóźniony. I gdy pełen nerwów, pełen
wściekłości dotarłem tam gdzie dotarłem. I gdy było już po
wszystkim, i gdy wracałem tą ciemną, późną ulicą do domu
dopadł mnie smutek. Taki smutek jakiego dawno nie miałem. Smutek
taki jakbym kogoś stracił. A raczej taki jakbym się na kimś
bardzo zawiódł. Jakby zawiódł mnie przyjaciel, ktoś komu ufałem,
ktoś komu wierzyłem. Smutek taki prosto z serca. Taki zawód prosto
z serca. Taki jakby już nic nie miało znaczenia, taki jakby prysły
gdzieś moje nadzieje.
W
rzeczywistości - grudzień mnie cieszy. Nie jest wprawdzie majem czy
czerwcem ale i tak jest ciepło ( jak na tę porę roku ). A ja lubię
ciepło. I niech będzie ciepło, niech święta nie będą białe,
niech nie będą zimne, niech będą ciepłe.
Dzisiaj
słońce i 12 stopni kusiły nawet by pobiegać na zewnątrz.
Pobiegałem jednak na bieżni. Podoba mi się coraz bardziej to
bieganie na bieżni, a że przy okazji wpadnie coś na klatę …
Cieszy
mnie fakt, że średnia snu z tygodnia wychodzi mi osiem godzin. Sen
dużo mi daje. Sen jest ważny, a dla mnie bardzo ważny. Cieszy mnie
więc fakt ten, że sypiam więcej niż kiedyś i czuję się dzięki temu lepiej i czuję się z tym dobrze.
skąd ja to znam! :D już mi się wydaje, że mam dużą rezerwę czasu... a i tak się spóźniam!
OdpowiedzUsuń