sobota, 25 marca 2017

Ścieżka 435 Do przodu

Czy ja się pchałem? Czy ja się pchałem? Nie, nigdzie się nie pchałem. Mało tego, wręcz przeciwnie. Broniłem się, uchylałem się, wycofywałem się. Byłem zamknięty i nieprzystępny. Dlatego mam żal teraz do siebie. Żal mam do siebie, że jednak nie byłem konsekwentny do końca. Bo teraz, gdy wszystko walnęło z hukiem, wkurza mnie satysfakcja tych którzy od początku wróżyli źle całej tej sprawie. Nawet się zastanawiam, dlaczego źle wróżyli? A może nie wróżyli a wręcz życzyli? Czy z czystej zazdrości? Czy z zawziętości? A może po prostu tak mają, chcą być w każdej zabawie najważniejsi. Nie wiem. I pewnie się nie dowiem. Wiem natomiast, że ja najważniejszy być nie muszę. Nie to nie - trudno, płakał nie będę. Tzn będę, a raczej już popłakałem i tyle. Teraz spadam. I chyba nawet zniknę stąd? Nie mam jakoś już chęci pisać o sobie w tym gronie. Nie chce mi się. I jakoś nie wiem dlaczego ale czuję się niekomfortowo. Tak jakbym kogoś oszukał czy jak? Głupie, dziwne uczucie. Przecież nikogo nie oszukałem. Super uczciwy do końca nie byłem, wiem to, wiem że w kilku sprawach mogłem zachować więcej rozsądku, więcej opanowania i najzwyczajniej w świecie nie ulegać pokusie. Bo co jak co ale miło łaskotało. Miło podnosiło moją samoocenę. To naprawdę było cholernie miłe. Moja pycha była doceniona. Jednak czy, pomijając pychę, to nie o to właśnie chodzi? Nie po to ludzie do siebie lgną? By usłyszeć dobre słowo? By poczuć się lepszymi? By może ktoś pokazał im, że naprawdę są lepsi? Wydawało mi się, że tak. I dlatego starałem się odwzajemniać tym samym. To chyba tak ma wyglądać? Na wzajemnym dodawaniu sobie wartości. Wszyscy to mamy, tego nikt mi nie powie, że ktoś nie lubi słyszeć komplementów. Więc brałem. Ale tak naprawdę chyba w tym wszystkim najważniejsze było dawanie. Ja osobiście w dawaniu się spełniam. To podnosi mi moją wartość w moich oczach. Czuję się dzięki temu lepszy, fajniejszy. I to po prostu sprawia mi radość. Oddawał ktoś kiedyś krew? Ja oddawałem. I zgadzam się z hasłami które nawołują do krwiodawstwa argumentując to uczuciem niewiadomego pochodzenia samozadowoleniem po. Tak jest. Dajesz i czujesz się, nie wiadomo czemu, cholernie zadowolony. Więc dawałem. I chciałem dawać jeszcze więcej. Byłem na to przygotowany. Tak bez zastanawiania się co z tego będzie. Bez. Bez wielkich idei. Po prostu miłe spędzanie czasu. Takie wesołe miasteczko. Taka chwila radości w tym całym pieprzonym świecie. Czy nie warto korzystać z miłych chwil póki są? Czy nie warto korzystać z ludzi póki są? Warto. Więc korzystałem, bez wnikania czy to ja jestem tą karuzelą czy też na karuzeli się kręcę. Ale uczciwej karuzeli, bezpiecznej. Cóż, wszystko potoczyło się inaczej. Jak to często między ludźmi, są nieporozumienia, jakieś niespełnione oczekiwania, jakieś nadinterpretacje. Jak to powtarzam: nie ważne co się mówi – ważne co się słyszy. Szkoda, było naprawdę fajnie, naprawdę miło. Nie wiem gdzie by to wszystko doprowadziło, jak się skończyło? Nie wiem. Może skończyło by się czymś naprawdę wspaniałym? Ale wielu spraw nie wiem. Nie wiem czy się jutro obudzę. Czy zatem warto kończyć miłe chwile tylko dlatego, że … no właśnie, że co? Że nie mają przyszłości, że skończą się tak a nie inaczej? Cóż. Ale z wszystkich letnich planów nic nie wyrzucam. Są nadal aktualne. I już się doczekać nie mogę jak zasypiam na rozpalonej plaży. Już się doczekać nie mogę jak leżę na łące pod rozgwieżdżonym niebem wsłuchany w świerszcze. I jak obserwuję ludzi na Starówce, i wróble, i jerzyki, i bułkę z kefirem jem. Zrobię to z wami lub bez. Po tym tygodniu przekonuję się, coraz bardziej się w tym utwierdzam, że moje dni powinny być samotne. Że nikogo nie powinienem do nich zapraszać, nikomu ich nie pokazywać. Z nikim się nimi nie dzielić. Mieć ten swój świat, zamknięty, odosobniony, bezpieczny. Przynajmniej nikt mi w nim nie zarzuci nieuczciwości, nikogo w nim nie urażę, nikogo nie zawiodę. I przede wszystkim nikogo nie wykorzystam. Bo karuzela na której się kręciłem, czy też którą dawałem nie miała być żadnym wykorzystywaniem. Miała być radością, oderwaniem od złej rzeczywistości, promykiem słońca do którego wracałoby się w trudne dni. Przynajmniej ja tak mam. Gdyby nie wspomnienia, gdyby nie żywe obrazy miłych chwil już dawno palnąłbym w kalendarz. Wspomnienia są tak samo ważne jak marzenia. Wspomnienia wywołują uśmiech, poprawiają nastrój, dają nadzieję że dobre chwile są jednak możliwe. Ja swoje wspomnienia mam zamiar wzbogacać tego lata z wami lub bez was.

I jeszcze apropo przyjaźni damsko – męskiej. Jest trudna, jest wręcz niemożliwa. Przynajmniej moje pokolenie może tak myśleć. W moim pokoleniu podział był jasny, wyraźny. My chłopcy byliśmy tu, graliśmy w piłkę, graliśmy w kapsle, a jeszcze później piliśmy wino. One były tam, ale tego co robiły nie wiem. A gdy zjawiały się w naszym świecie to tylko w jednym celu. Ale jak patrzę na dzisiejszą młodzież to już tak to nie wygląda. Oni są już pomieszani. Czas spędzają wspólnie. Zainteresowania mają podobne, i nawet, o zgrozo, podobnie wyglądają. Czy zatem wszyscy dążyli będą do tego co, jak się wydaje, oczywiste między przeciwnymi płciami?
I jeszcze. Czy przyjaciółka to inny rodzaj żeński niż mama, siostra czy córka? Wiem, są podobno zboczenia, ale czy ja jestem zboczony? Jestem szalony, jestem chory na umyśle, ale jedno wiem też na pewno – nie jestem zboczony. Więc wystarczy powiedzieć sobie jedno: czy zrobiłbym to z mamą, siostrą, córką? W takim razie, choć wiem, wiem to, to oczywiste, bo przecież zdrowy ze mnie facet, że pokusa by była, to oczywiste, ale zawsze byłaby też refleksja: mama, siostra, córka.

A w codzienności dni są różne. I ze słońcem i z deszczem. Smutne i radosne. Generalnie nie mam na nic czasu. Choć w piątek, gdy dopadła mnie słabość fizyczna i psychiczna, znalazłem czas na chwilę w parku. W parku, na ławce, z myślami i bez myśli. Z pytaniami, z takimi pytaniami bez odpowiedzi. Pytaniami które burzą spokój.
Ale żeby nie kończyć tak smutno to wspomnę o sytuacji z czwartkowego wieczoru kiedy to przyszedłem na peron spóźniony cztery minuty Całe cztery minuty. I gdy tak schodziłem sobie po schodach pogodzony z losem, że oto całe 56 minut oczekiwania na następny oczom moim ukazały się otwarte drzwi mojego pociągu. Startu jaki wykonałem na ten widok nie powstydził by się najlepszy bolid Formuły 1.

niedziela, 19 marca 2017

Ścieżka 434

Ależ się popłakałem. Za swojego dorosłego życia płakałem tak tylko raz. Teraz był ten drugi. Dorosłemu facetowi wstyd nawet o takich rzeczach myśleć, a co znowu robić. No i jeszcze się do tego przyznawać. Płakałem łzami rzewnymi. Takimi których nie daje się powstrzymać. Głupie, dziwne uczucie. Taki facet jak ja czuje się wówczas bardzo słaby. Słaby i żałosny. I jak taki taki malutki, zasmarkany chłopczyk. Takiemu facetowi jak ja takie coś nie przystoi. I nie powinno się przytrafiać. Jednak emocje wzięły górę. Teraz widzę jak wiele w Tym za czym płaczę mnie było. Jak silnie byłem z Tym związany. I płaczę. Płaczę bo nie wiem czy nie straciłem czegoś cudownego. Czegoś wspaniałego. Chociaż nie. Wiem. Straciłem. Straciłem coś cudownego i wspaniałego. Coś czego może nawet w pełni nie byłem w stanie poznać. Straciłem. I zostałem znowu sam. Znów jak pies jestem sam. Po Tym - wszystko będzie już inne. Wszystko będzie nosiło Tego ślad. Znowu wraca mi ten bezsens życia. Nie wiem, naprawdę nie wiem po co myślę o tej jutrzejszej pracy. Po co myślę o tym, że czas się kłaść spać bo jutro będę niewyspany. I bo jutro muszę iść do pracy. Po co to komu? Po co komu ta moja praca? Bo przecież nie mi. Mi nie jest potrzebna. Całe to zafajdane życie nie jest mi potrzebne. Naprawdę, nie jest mi już do niczego potrzebne. Nie chce mi się żyć. Jest bez sensu. Sam nie wiem czego w nim chcę. Męczy mnie to. To moje niezdecydowanie. To moje ciągłe badanie, upewnianie się. To jest po prostu strach. Boję się żyć. Wziąć na siebie odpowiedzialność i żyć. Nie wiem, myślałem że się to wszystko, to życie moje od najmłodszych lat, inaczej ułoży. Miałem inne nadzieje, miałem inne oczekiwania. Teraz już nic nie mam. To wszystko wokół mnie takie nijakie, takie nieprawdziwe, takie bezsensowne. Siedzę i patrzę na to wszystko i zrozumieć nie mogę po co, po co to komu potrzebne? Jeżeli tak to ma wyglądać, jeżeli tak to ma dalej wyglądać naprawdę najmniejszego sensu nie widzę dalszego życia. Co? Znowu przyjdzie lato? Znowu zrobi się ciepło? A ja znowu będę motórem samotnie przemierzał drogi? I znowu samotnie patrzyła na zachód słońca? I znowu spacerując ciemną nocą nadmorskim brzegiem liczył gwiazdy? I czekał na nie wiadomo co?Ale bezsens. Totalny. Jestem chory. Jestem zniszczony już tym wszystkim. Życie mnie przerosło. Przerosła mnie rzeczywistość. Zdawało mi się, że jestem inny. Może nawet i lepszy. To mnie jeszcze jakoś trzymało. To mnie podtrzymywało przy nadziei. Teraz widzę, że nie jestem inny, a z pewnością nie jestem lepszy. Jestem zwykłym, zwykłym przeciętniakiem. A może nawet i tym nie jestem. Tak, jestem gorszy. Gorszy i słabszy. Nie umiem kochać. Ja naprawdę nie umiem kochać. Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadł wszelką wiedzę, i miał tak wielką wiarę, iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym  – tak właśnie, ja jestem niczym. Tak się czuję, już od lat. Może momentami wypychałem to gdzieś, może czasami zapominałem, może sprytnie maskowałem ale prawda jest jednak bolesna. Nie mam w sobie miłości. Tego najważniejszego uczucia, tego które czyni nas pięknymi. Ja tego nie mam. Jestem brzydki, w środku jestem brzydki. Mam chorą duszę i zatwardziałe serce. Więc po co mi żyć? Jedno co umiem to ranić. To co umiem to sprawiać ból. To wykorzystywać. To okropne, to obrzydliwe. Ależ to boli. Strasznie boli ta prawda o sobie. Strasznie boli stanięcie przed lustrem i spojrzenie sobie w twarz. Muszę to powiedzieć. Muszę to wyznać. To jak spowiedź, to jak oczyszczenie. Przepraszam. Przepraszam wszystkich których skrzywdziłem. Przepraszam wszystkich których wykorzystałem. Przepraszam wszystkich których oszukałem. Jest mi okropnie przykro, że tak robiłem. Jest mi z tym niewypowiedzianie źle. Nie wiem czy te łzy są w stanie oddać ogrom żalu jaki w sobie do siebie noszę, jaki mam. Ale mam go bardzo dużo.
Chciałbym wiedzieć po co żyję. Chciałbym się tego wreszcie dowiedzieć. Bo bez tego naprawdę, naprawdę nie widzę żadnego sensu w otaczającej mnie rzeczywistości.

sobota, 18 marca 2017

Ścieżka 433 Do przodu

To mógł być całkiem dobry dzień. I nie wiem jak, czy też czym skończyłby się jeszcze jakieś dwa, trzy miesiące temu. Wtedy byłby dniem tragicznym. Dniem który odebrałby resztkę sensu istnienia. Dzisiaj jest dniem złym. Jest dniem beznadziejnym. Jest dniem w którym jestem wkurwiony. Jestem bardzo wkurwiony. W tej chwili, w tej właśnie chwili, teraz, kiedy piszę te słowa, to najchętniej pieprznąłbym to pisanie o ścianę. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem taki wkurwiony. Jeny, nie cierpię takich sytuacji. Wszystko jest nie tak. Ze mną jest nie tak. Cała ta sytuacja jest nie tak. Było miło, było przyjemnie, było przyjaźnie. W jednej chwili wszystko się usrało. Jeny. Jednym słowem, jednym zdaniem wywaliło się do góry nogami. I znowu przypisuję sobie winę, znowu przypisuję sobie odpowiedzialność. Po co, po co do cholery jasnej chciałem być przyjacielem? Po co chciałem dawać trochę radości, trochę uśmiechu, trochę nadziei? Po co do cholery jasnej? Po co skoro ktoś, ktoś dobry, skoro dobry człowiek teraz przez to wszystko cierpi. Intencje dobre, efekt tragiczny. Jestem tak zły, że nawet nie jestem w stanie pisać. Nie jestem w stanie skleić tego co mam w głowie w te kilka zdań. Wszystko się posypało. Posypało się jak pył. Czułem się taki odpowiedzialny za tego kogoś a doprowadziłem tego kogoś do smutku. Nieodpowiedzialnie.

I zrobiłem sobie godzinę przerwy. Musiałem ochłonąć. Zazwyczaj w takich momentach wychodzę z domu. Dzisiaj się nie dało. Pogoda za oknem taka, że psa nie wygonisz. No więc wracając do tematu. Tak już na spokojnie, albo raczej – spokojniej. Nie nadaję się do związków, nie nadaję się do przyjaźni. Trudno mi się z tym pogodzić, trudno zapomnieć pragnienie posiadania kogoś bliskiego, ale fakty są takie, że jedynym rozsądnym wyjściem jest pozostanie samotnie. Szkoda, przykre to, ale tak chyba powinno być. Całą tą pozostałą mi część życia spędzić z dala od bliskich relacji. Jak sobie o tym pomyślę to aż mi się żal. To już tak wiecznie sam? Bez miłego słowa, bez uśmiechu, bez pomocnej ręki? Szybko się chyba zawinę? Uschnę, zgorzknieję. Tak będzie. Trudno. Już to nie raz wspominałem ale to nie jest jeszcze to życie jakiego oczekiwałem. Już mi teraz wszystko jedno. Jeżeli choć jedna osoba na tym świecie ma przeze mnie cierpieć, nie ważne z jakich powodów, to zaprawdę, lepiej żebym nie żył. A jeżeli żył, to tak by do takich sytuacji nie dopuszczać. Nie umiem żyć. Nie umiem poznawać i zapominać. To nie moja natura. Tak naprawdę to wg mojego systemu wartości powinno się poznać jedną osobę i już. I być z nią do końca swoich dni, całe życie. No tak mam, nic na to nie poradzę. Ludzie mówią, o taka np. koleżanka Dorota z pracy, mówi ostatnio mi tam przy jakiejś okazji, że trzeba się wyszaleć. A ja pytam, po kiego? Po kiego mam się wyszaleć? Po kiego mam wstępować w różne relacje, związki, doświadczenia? Po kiego mam wybierać i przebierać? Co mi to da na końcu? Pomoże w tej ostatecznej, wybranej, jednej relacji? Gówno pomoże. Więcej będę miał wtedy na karku krzyżyków niż argumentów w garści. Dlatego uważam, że powinno się być w życiu z jedną bliską osobą całe życie. Jasne, szukać, poszukiwać, nie pakować się w pierwsze lepsze relacje, ale spokojnie szukać, poszukiwać. A potem kochać. Kochać i już. Wiem, zdaję sobie sprawę – niemożliwe powiedzą. A dlaczego niemożliwe? Wystarczy kochać. Tylko tyle. Pewien jestem, że gdyby ludzie mieli w sobie tylko odrobinę miłości mogliby pokochać każdego, i być z nim mimo ułomności, na zawsze. Nie umiemy niestety kochać. Nic a nic. Tylko się nam tak wydaje, że coś takiego w nas jest. A tak naprawdę nie ma nic. Zupełnie. Gdyby we mnie była choć mała część nie byłoby tego tu dziś zamieszania. Słyszałem kiedyś w radio kolesia opowiadającego swoją historię. Nie wiem na ile to było wyssane z palca, na ile prawdziwe ale siedzi mi w głowie od tamtej pory nieustannie. Opowiadał otóż o swojej miłości, jak mu się ułożyła jego miłość. Całe życie jest z jedną kobietą. Od najmłodszych lat. Od pierwszej szkolnej ławki, od pierwszej bójki z kolegami którzy jej dokuczali. Tak nawet, że jak znał z opowiadań jego mama karmiła w szpitalu, tą jego jedną kobietę gdy jej własna mama ( a jego przyszła teściowa ) miała problem z pokarmem. Bo jak się łatwo domyśleć, na świat przyszli w tym samym szpitalu, w tym samym roku, w tym samym miesiącu, nie pamiętam tylko czy i w tym samym dniu. No i o ile to wszystko prawda, to dla mnie, układ idealny. Tego właśnie chciałbym i ja. Tego chcę w przyszłym życiu. Niczego innego. A w tym już dziękuję. Naprawdę dziękuję. Dzisiaj dziękuję. To miało być inaczej. Miało być morze, słońce, piasek. Miałem być pełen uśmiechu i radości a teraz nie wiem już czy warto. Czy warto nad to morze. Wstawałem z tego zimowego snu, budziłem się do życia, nabierałem ciepełka a widzę że niepotrzebnie. Ależ mi przykro, ależ mi szkoda. Brak słów by wyrazić zawód jaki czuję na myśl o sobie. Co ja sobie wyobrażałem, co myślałem? Nie, no. Po prostu żenada. Nie wiem sam już co o sobie myśleć. Czy jestem dobry tak jak chciałbym być, czy jednak cham skończony niczym się nie różniący od całej chamskiej hołoty? Czy szlachetny i z wartościami, czy prostak zakłamany któremu nie można ufać? To chyba to mnie tak właśnie wkurwia. To, że wyłazi moja prawdziwa natura. Jakaś taka dwulicowość. Jakieś takie robienie się na lepszego, innego niż jestem. Ciężko mi myśleć, ciężko mi pisać. Załamany jestem. Naprawdę załamany sobą i swoim postępowaniem. Nie wiem co robić? Nie wiem czego chcę? Nic nie wiem. Idę spać. To jedno wiem. Może jutro coś się zmieni? Może coś proroczego się przyśni? Wiem jedno, ktoś przeze mnie płacze, ktoś przeze mnie cierpi. I to jest złe. I tego nie chcę. Tego sobie nie daruję. Nigdy.

Moja najulubieńsza piosenka ever.

niedziela, 12 marca 2017

Ścieżka 432 - Do przodu

Piątkowy wieczór. Nie ten piątkowy ostatni, nie tamten przedostatni, ten taki jeszcze wcześniejszy. Jestem zmęczony ale zadowolony. I luzik. W piątkowy wieczór nie muszę po tym czymś pędzić na przystanek z wywalonym jęzorem. Spokojnie. Powoli. Bezpiecznie. Przyjeżdża 175. Jeden z trzech którymi mogę jechać ( 128, 175, 504 ) i jeden z dwóch które zatrzymują się na tym przystanku ( 128, 175 ). Czerwone 504 zatrzymuje się przystanek wcześniej i przystanek dalej. Tego 175 nie lubię. Jedzie z lotniska, i z reguły zapchany walizkami, nie zapewnia oczekiwanego komfortu. A że i tak na niego nie zdążam to ... to nim nie jeżdżę. No ale teraz, gdy zdążyłem, chwila zastanowienia. Wsiadam, podjadę jeden przystanek na w razie jakby co - gdyby nie przyjechało 128 będę miał 504. Z racji, że zaraz wysiadam staję tuż przy drzwiach. Niedbale się o nie opieram. Odczekuję chwilę, tą chwilę kiedy to wszyscy mierzą wzrokiem tych co wsiedli. Teraz ja spoglądam na nich. Patrzą w ciemność za oknem. Rozglądam się, oceniam, porównuję, zgaduję kto jest kim. Najpierw tych tam dalej, potem tych bliżej i bliżej, aż dochodzę do najbliższych, tuż obok. Za tą szybą, taką szybą, co jest przy drzwiach, która pewnie pełni jakieś role zabezpieczające, siedzą dwie dziewczyny. Z walizkami, czyli z lotniska. Śniade. Zostawiam swoje spojrzenie na nich na dłuższą chwilę. Jedna z kruczoczarnymi długimi włosami. Przyciąga moją uwagę. Bo tylko taka długość włosów u kobiet może przyciągać uwagę. Przyglądając się szczegółom jej urody zastanawiam się skąd i dokąd zmierza, a przede wszystkim czy już znalazła miłość. I jak zawsze w takich sytuacjach, zawsze jak tylko zwrócę uwagę na jakąś kobietę, dopada mnie pytanie: czy to Ona, czy to Ona jest tą Piękną której szukam? Chyba jednak nie, nie znajduję odpowiedzi w jej oczach. Zerkam więc na drugą. Tą z krótkimi włosami. Tą która w pierwszym odruchu była niewarta uwagi. Spoglądam i. I spotykam jej wzrok. Odwraca go, ja nie. Przyglądam się uważniej. I krok po kroku zaczynam dostrzegać jej szczególną wyjątkowość. Urodę, która nie rzuca na kolana przy pierwszym spojrzeniu, ale urodę która odsłania swoje piękno dopiero po wnikliwszej analizie. Drobne szczegóły, szczegóły nie dostrzegalne na pierwszy rzut oka, szczegóły które dodają i dopełniają. Jest piękna. Śliczna rzekł bym. Nie jest tym czymś, co wyznacza wzorce kobiecego piękna ale jest naprawdę ładna. Ładna, jakby to powiedzieć, ładna skromnie. To szczególny typ urody. Rozpoznawalny tylko dla cierpliwych. Bardzo sobie cenię taki typ. Typ który nie rzuca czerwonymi ustami i wielkimi rzęsami. Już sam styl kolczyków jaki dostrzegam w jej uszach daje do zrozumienia, że jest nieprzeciętna. I po chwili zachwytu nad tym co zewnętrzne przychodzi chęć poznania tego co w środku. Pytanie: czy to Ty? Oczy. Zawsze powtarzam: oczy. One wszystko powiedzą. Nie poznasz człowieka dopóki nie spojrzysz w jego oczy. Więc patrzę. W te czarne oczy. Tak, coś w nich jest, w tych jest. Naprawdę jest. Nie wiem jak to nawet określić czy nazwać. Nie wiem nawet co jest, czy co to miało by być. Po prostu patrzysz i wiesz, że to to. Więc patrzę w te oczy. Nasycam tym czymś tą swoją nienasyconą potrzebę. To pragnienie. Tak mało tego we współczesnym świcie. Tak mało tego w oczach współczesnych kobiet. Więc stoję i patrzę, biorę ile mogę. W radości, że jest i w trwodze, że zaraz może zniknąć. W coraz większej obawie, że to wszystko to tylko miraż zmęczonego organizmu. Bo czyż to może być? Czy to może być, że to Ona? Ta upragniona, wyśniona, ta tak długo szukana Piękna? Patrzę. Patrzę ile tylko mogę. Nachalnie patrzę. Dostrzegam, że zerka. Ukradkiem. Czy z ciekawości? Może ze strachu? A może … Nie, to raczej niemożliwe żeby zwróciła na mnie swoją uwagę. Na mnie? I choć chwila jest wyjątkowa i magiczna, choć zmysły oderwane od rzeczywistości to jednak dociera do mnie fakt, że oto dojechałem do celu. To musi być szybka decyzja. Zostać czy wysiąść? Nie, niemożliwe żeby zerkała na mnie. Wysiądź i się nie ośmieszaj. I gdy już jestem na zewnątrz, gdy już zamknięte drzwi spoglądam po raz ostatni. A co się stanie jak spojrzy zanim autobus odjedzie? Rusza. Rusza a Ona odwraca się i kieruje swoje czarne oczy na to co zostaje na przystanku. Patrzy na mnie. Nie wiem czy to tylko moje pobożne życzenie ale chyba widzę w jej patrzeniu żal. Żal, że wysiadłem. I chyba widzę tęsknotę. Czy już tęskni za moim patrzeniem? Czy już tęskni za tym czymś w moich oczach? A więc właśnie popełniłem największy błąd w swoim życiu. Spotkałem Piękną, a nie rozpoznałem jej. Spotkałem Piękną, a pozwoliłem jej odejść. Jeny jak Ona patrzy. I jest coraz dalej. Zaraz zniknie. Mogłem się przynajmniej po rycersku ukłonić. I znikła. Już nigdy się nie dowiem czy to była Ona. Ta Piękna której tak usilnie szukałem. A co jeżeli nią była? Czy dalsze szukanie ma jeszcze jakiś sens? Tego nie wiem. Nie mam do siebie żalu jednak. Tak nieraz bywa, że szczęście mija nas o krok, ociera się ale nie jesteśmy w stanie go zatrzymać. Wiem, że nie mogłem jej zatrzymać. I wiem, że nie mogłem się zatrzymać ja sam. Ja sam nie zatrzymuję się przy szczęściu. Nie zmieniam swojej ścieżki. Ciągle zapatrzony w cel ostateczny, cel jakim jest jedyne: dotrwać. Moje szczęście odjechało autobusem linii 175 w lutowy, ciemny, piątkowy wieczór po tym czymś.

A w zwykłej codzienności wczoraj do wioski zawitał Czternastokrotny Mistrz Polski. Dla mnie wydarzenie szczególne. Całe dzieciństwo i młodość napiętnowane. Ciągłe lawirowanie między Legią i Widzewem. Ależ to były czasy. I te podróże, dalekie podróże na Roosevlta nocnymi pociągami na legitymacji kolejowej pożyczanej od Kury. Kurna ale to były wyprawy. No a teraz Czternastokrotny Mistrz Polski przyjeżdża do mnie. Nie to żeby był to powód do dumy. Wolałbym żeby przyjeżdżał do stolycy. I przyjeżdża niestety bez kibiców ( pierdolone zakazy ). Suma sumarum wyszło na to, że byłem jednym z nielicznych na wioskowym estadio co liczyli na zwycięstwo gości. I się kurna przeliczyłem. Ja pieprzę, ale czasów dożyłem. Żeby Czternastokrotny Mistrz Polski przyjeżdżał tu do mnie i nie potrafił wygrać. Żenada. Zmarzłem jak cholera i doznałem goryczy porażki. Kiepski to był wieczór. Do dupy z takim wieczorem.
A ze spraw ważnych i ważniejszych przyleciały rybitwy. Wczoraj pierwszy raz w tym roku usłyszałem ich podniebne skrzeczenie. W ubiegłym roku pisałem co ich powrót znaczy. Znaczy wiele. Obiektywnie więc patrząc wszystko idzie w dobrym kierunku.
I jeszcze jedno. Wiem i zdaję sobie z tego sprawę. Jestem cholernym i wrednym egoistą. Kto tak mówi - ma rację.

sobota, 4 marca 2017

Ścieżka 431 Do przodu

Tak osobiście to uważam, że szczęśliwym tak do końca, tak bez żadnego smutku, bez żadnego cierpienia to na tym świecie być nie można. A jeżeli ktoś tak może to dla mnie, delikatnie rzecz ujmując, jest niespełna rozumu. Lub ewentualnie bez serca. Sam nie wiem co gorsze, brak serca czy brak rozumu? Może to to samo? Nie powiem, żebym miał jednego i drugiego w nadmiarze. Nie powiem też, żebym miał jednego i drugiego wystarczająco. Powiem natomiast z pełną świadomością, że i jednego i drugiego mam bardzo mało. Mam jednak na tyle dużo by stwierdzić, że nie da się być wiecznie zadowolonym, wiecznie radosnym w tym co nas otacza. Można raz, można dwa, można i dziesięć, i sto można też, ale za którymś razem ktoś, kto ten rozum, a serce przede wszystkim ma, nie przejdzie obojętnie obok cierpienia. Cierpienia które otacza nas ze wszystkich stron. Ileż można beznamiętnie patrzeć na chorobę, biedę, brak nadziei? Ile można nie zauważać łez, samotności, odtrącenia? No nie da się. Przynajmniej wg mnie się nie da. A jeżeli ktoś jednak da, to dla mnie jest bez rozumu delikatnie rzecz ujmując, a na pewno bez serca. Dopadają nas te smutki. Dopada bezradność, dopada bezsilność. Dopada sprzeciw na to co złe. I dopadają niespełnione oczekiwania. Ja mam tego miliony. I jakoś wierzyć mi się nie chce, choć uważam siebie za dziwadło wyjątkowe, że inni tego nie mają. Myślę, że mają. Może mniej ale mają. Może sprytnie to ukrywają, może się do tego nie przyznają. Bo nie ma chyba na to przyzwolenia w naszym świecie? To taka oznaka słabości, a słabym być przecież nie można. Sam nie raz się dobitnie o tym przekonałem. Tutaj w szczególności. W miejscu gdzie mogłem, jak mi się wydawało, sobie na to pozwolić, gdzie jak mi się wydawało, mogłem liczyć na zrozumienie. Nie to żebym miał o to żal czy pretensje. Każdy pisze co myśli i takie ma prawo. Nie lubię tylko jednego. Nie lubię oceniania własną miarą. Nie lubię stwierdzeń wynikających z własnych, osobistych doświadczeń. Ludzie są różni i każdy każdą sytuację przeżywa inaczej, każdy reaguje tak jak w danej chwili czuje. Dlatego, od jakiegoś czasu, dosyć długiego czasu ( a może było tak zawsze? ) staję z boku. Staję w cieniu i czekam. Patrzę, obserwuję, mam swoje przemyślenia, jednak nigdy nie mówię co należy robić, gdzie był błąd a gdzie nie. Wszystkich rozumów nie zjadłem. A gdybym kiedyś komuś tak zaczął udzielać mądrych rad, gdybym kiedyś tak się wziął i zapomniał to proszę mi dosadnie przypomnieć bym się nie zapędzał. Bo, takie mam zdanie, nikt nie może wczuć się w duszę drugiej osoby. Nikt nie jest w stanie poznać głębokich uczuć jakie w niej tkwią. Uczuć wynikających z pasma wyjątkowych, jedynych, niepowtarzalnych ścieżek. Każdy doświadczał w życiu tylko jemu znanych wzlotów i upadków. I każdy inną ma, na te wzloty i upadki, wytrzymałość. Inne predyspozycje. Takie te swoje wewnętrzne. Każdego inaczej to wszystko ukształtowało. Więc staram się, i starał się będę, nie mądrzyć, nie udzielać rad, i nie oceniać. I jak sam robić tego nie mam zamiaru i nie lubię, tak od innych tego nie oczekuję i tego u nich nie lubię też. Jedno, jedno co chcę, i co robić mogę to być. Być gdzieś, stać, powiedzieć że jestem, że posłucham, że posiedzę, że pomilczę, że popatrzę, że popłaczę, że obetrę łzę. Bo, i mówię to z całą stanowczością wracają mi siły. A raczej wraca to, o czym zapomniałem, a co miałem kiedyś, kiedyś dawno temu. To było dawno temu. Gdzieś to zatraciłem. Chyba w tym całym pędzie, w tym zatraceniu, w tej obowiązkowości zapomniałem o tym. Ale teraz, teraz gdy sobie przypomniałem mam zamiar wrócić do tego. Powiedziała mi ostatnio Eliza, była szwagierka, że tyle ciepła we mnie. Ona, ta z którą tyle wojen stoczyłem, tyle nerwów. Jakie to przewrotne, ona mi zwróciła uwagę na moje ciepło. A więc moje ciepło wraca. To ciepło którego tyle kiedyś, kiedyś miałem. Ciepło nie wynikające z jakichś tam mądrości życiowych, jakichś wielkich dokonań. Takie proste, zwykłe ciepło. Takie proste bycie, po prostu. Wiem, czuję to, doświadczam coraz częściej, że wraca. Zwalniam tempo, wyciszam się, odsuwam na bok, schodzę z pierwszej linii. Ale to wszystko zaczyna sprawiać, że ludzie do mnie zaczynają lgnąć. Może właśnie tego szukają? Może tego zwolnienia tempa? Może tego spokoju i ciszy? I może tego ciepła? Jeżeli tak, to proszę bardzo. Niech biorą, niech zabierają ile chcą. Cieszy mnie to. Odnajduję się w tym. Tym takim nic na siłę, takim nic na chama, tym takim spokojnym chcesz to bądź,to bierz, nie chcesz, dobrze, nie bierz. I obym tylko dał radę. Może tak trochę to właśnie dlatego o tym piszę. Po to by dać pretekst, by rzucić hasło, dać słowo którego nie będę mógł złamać? Po to by rzucić samemu sobie wyzwanie, wyznaczyć zadanie? A że nie zwykłem rzucać słów na wiatr … Więc tak będzie, tak ma być. Ciepło rośnie we mnie. Rośnie wprost proporcjonalnie do ilości promieni słonecznych jakie dotykają mojego istnienia. Niech bierze kto chce i ile chce.

A co w codzienności? W codzienności jest ciężko. Gdybym tak był jakimś tam mnichem czy innym pozbawionym trosk codziennych, a przynajmniej gdyby nie były one wszystkie na mojej głowie, było by łatwiej być przyjacielem. I łatwiej by było być tym, dawać to, co powyżej. No niestety, codzienności jest masa. Wstaję o piątej, kładę się o dwudziestej trzeciej. Ciągle w ruchu, ciągle z czymś na głowie. Gdy wreszcie przychodzi taki weekend jest tyle do zrobienia, że trudno zdążyć ze wszystkim. Nie mam kobiety która mi w tym wszystkim pomorze. Nie to żebym twierdził, że kobiety od tego są. Myję, sprzątam, piorę, prasuję, gotuję, robię zakupy. Codzienność jest ciężka, trudno o niej zapomnieć. Ale nie to żebym narzekał. Na szczęście dni coraz dłuższe, coraz cieplejsze, słońca coraz więcej. Dzisiaj było go co niemiara. Było go dzisiaj tyle, że pierwszy raz w tym roku wywiesiłem pranie na zewnątrz, a popołudniowy bieg odbyłem w krótkich spodenkach. I co niemiara motórów na ulicach. Kiedyś, kiedyś za szczyt chamstwa uważałem ich ryk na ulicach. Za kompletną głupotę i kompletny, że tak powiem, brak kultury. Teraz jednak, nic tak nie raduje uszu moich jak bycie mijanym przez całą ich zgraję podczas biegu skąpanymi w słońcu ulicami. Raduje na tyle, że nawet taka noc jak dzisiaj, noc pełna mojej byłej nie rujnuje samopoczucia. Jeny, ależ ona mnie dzisiaj wymęczyła. Była dosłownie wszędzie, męczyła, prześladowała swoją obecnością. Obecnością swoją i jej aktualnego. Nigdy wcześniej tak mnie nie wymęczyła, nigdy wcześniej. Jestem w stanie uznać to za koszmar. Staje się moim koszmarem.