niedziela, 27 maja 2018

Ścieżka 503 Do przodu

No i mógłbym jeszcze pisać. Pisać na przykład o pierwszym doświadczeniu Lizbony. Gdy wsiadłszy do miejskiego autobusu i przejechawszy tymże autobusem 100 metrów w ciągu 40 minut nie czułem ni krzty zdenerwowania. W piątek mój pociąg opóźnił się raptem 15 minut wywołując falę nerwów, a wtedy, tam w tym autobusie nawet większe opóźnienie nie stanowiło problemu. Zielone światło się zmieniało, zmieniało i zmieniało, autobus stał, stał i stał, a ja niewzruszony, niewzruszony i niewzruszony. Tak – świat jest piękny. No i mógłbym pisać jeszcze o pierwszym krótkim biegu. Tam gdzie figura Chrystusa Króla spogląda na miasto. Biegu zakończonym w jednej z ni to kawiarence ni to sklepie gdzie kupiwszy bochen chleba wracałem potem nieśpiesznie skubiąc tenże chleb i rozglądając się po ulicach. Tak – świat jest piękny. Mógłbym też pisać o pięknych małych domkach Porto Brandao. Miejsca które mnie autentycznie zachwyciło. Zachwyciło mimo tego, że praktycznie nic tam nie ma. Nikt tam się nie zapuszcza, nikt tam nie zagląda. Na drugim brzegu Tagu miliony turystów przelewają się przez ulice, a tu, w Porto Brandao cisza, spokój, pustka. Tam efektowne place, pomniki i atrakcje, a tu bieda, zaniedbane ulice i opuszczone domy. Bo w tym magicznym miejscu zobaczyłem dziesiątki opuszczonych domów. Pięknych, urokliwych, takich jakby zminiaturyzowanych hacjend wprost z brazylijskiej noweli. Jeszcze broniących się przed wdzierającą się roślinnością, jeszcze przeciwstawiających się zapomnieniu ale już coraz mniej widocznych, coraz bardziej poszarzałych. I mógłbym napisać o ławeczce w Porto Brandao. Ławeczce nad brzegiem Tagu. Cichej, obok jednej z dwóch pobliskich pustych kawiarenek, ze śpiącym nieopodal wielkim, znudzonym psem. Ławeczce ze śpiewem kosa w tle i świergotem wróbli. Tak – świat jest piękny. I mógłbym napisać także o pierwszej fali oceanu na mojej stopie. Stopie spalonej żarem piasku aż do bąbla, bąbla który towarzyszył mi potem do końca wyprawy. Tak – świat jest piękny. I napisać o wędrówce do Cascais. Wędrówce długiej, którą mimo ambitnych planów musiałem dokończyć pociągiem. I o wieczornej wędrówce na plażę z zamiarem spędzenia tam nocy. Wędrówce z powodu wiatru i zimna zakończonej niestety porażką. Mógłbym napisać o pełnym zmęczenia powrocie do Cascais, o pomyśle spędzenia nocy w parku, pomyśle który nazwałem – przecież to absurdalne. I napisać o szczęśliwym zakończeniu tejże wędrówki w jednym z hosteli. Hosteli gdzie przyjęli mnie po północy jak zbłąkanego wędrowca. Tak – świat jest piękny. I mógłbym napisać też o przypadkowym odkryciu połączenia z Sintrą. Połączenia które otworzyło przede mną możliwość zobaczenia i Cabo da Roca i Praia da Ursa. I napisać o pełnym fantazji kierowcy autobusu który wąskie, kręte uliczki pokonywał z gracją primabaleriny, a po wyminięciu się z ogromnym tirem na jednej z najwęższych uliczek otrzymał gromkie brawa od całej zgromadzonej tam międzynarodowej zbieraniny pasażerów. Tak – świat jest piękny. I napisać też mógłbym o pełnym niepewności oczekiwania na autobus powrotny. Oczekiwania z myślą „może ten nie kursuje aktualnie, jak nie przyjedzie to leżę”. Oczekiwania po zachodzie słońca na Cabo da Roca, smaganego porywistym, zimnym wiatrem. Cabo da Roca pustym, zimnym, ciemnym. W tamtym momencie byłem najdalej wysuniętym człowiekiem na kontynentalnej Europie. Tam, wtedy, namacalnie poczułem swoją samotność. Tak apropo to ciekawe jak takie miejsce, miejsce tętniące życiem, pełne turystów, w ułamku sekundy zmienić się może w miejsce puste, miejsce dzikie, miejsce samotne. Tak – świat jest piękny mimo tej samotności. I mógłbym napisać jeszcze o pełnej napięcia, nerwów i stresu drodze na lotnisko ( o tym to chyba napiszę jednak jeszcze ). Gdy to cudem raczej, udało się zdążyć na samolot. Tak – świat jest piękny. Mógłbym to napisać ale już nie napiszę. Czas zakończyć tę przygodę. Wrócić do rzeczywistości. Bo teraz, raptem po tygodniu od powrotu nie czuję już tego spokoju, tego odprężenia, tego luzu który wówczas miałem. Bo co jak co, ale mimo kilometrów które tam pokonałem, mimo stresów, mimo obaw wróciłem tak wypoczęty jak dawno, dawno nie byłem.
W codzienności tydzień był pokręcony. Z racji jubileuszu firmowe sprawy wprowadziły trochę zamieszania w moją, uporządkowaną, a jakże, codzienność. Swoją drogą nie lubię takich jubileuszy. Nie lubię tej pompy, tego bą tą i tego restauracyjnego żarcia. I choćbym miał nie wiem ile pieniędzy, i choćby stać mnie było na wszystko, nigdy, ale naprawdę to nigdy nie jadałbym w restauracjach. Bo nigdy, ale to nigdy, nie zrozumiem co jest wspaniałego w miseczce zupki za 100 pln.
Jeżyki przyleciały. Przyleciały już jakoś przed portugalską wyprawą ale nie było jakoś okazji o nich wspomnieć. Są, cieszą ucho swoim piskiem.
Z formą jest dobrze. Biegam sobie ze średnią poniżej 5:20 i cieszy mnie to bardzo. No chyba że, tak jak wczoraj, wstaję zmęczony nie wiem czym, to wtedy biegam ze średnią coś około 5:32 – 5:35. Już nie raz o tym pisałem, ale napiszę raz jeszcze. Naprawdę nie rozumiem skąd się to bierze. Jednego dnia, jak wczoraj, wstaję bez sił, bez energii, bez nadziei, a innego, jak dzisiaj, wstaję pogodny, silny, radosny. Tak, że nawet idąc rankiem ze sklepu pomyśleć mogę: jest pięknie. Tak – świat jest piękny. Bo jest piękny. Z tym, że jest i brzydki. Pełen smutku, łez, braku nadziei. Gdyby umieć tego nie widzieć, a wierzę, że są ludzie, którzy potrafią nie widzieć biedy, świat byłby całkiem piękny. Ja jednak nie potrafię. Ja nawet dzisiaj, nawet teraz, myślę o tej dziewczynce, o tej zapłakanej małej osobie którą zobaczyłem w piątek. Jej łzy, jej smutna twarz była tak prawdziwa, tak ujmująca za serce, że nie mogę o tym zapomnieć. Jakże musiała cierpieć. Siedziała taka biedna, taka nieszczęśliwa. Zapewne było to nic nie znaczące coś ale dla niej w tamtej chwili zawalił się świat. Potem przyszła jej mam i poszły. Nie wiem co to było, nie wiem dlaczego ale cały czas o tym myślę. I myślę co mogłem zrobić. Co zrobić by jej łzy nie płynęły. Nic. Tak – świat jest piękny, ale jest też pełen łez.

sobota, 19 maja 2018

Ścieżka 502 Do przodu

Po tych dwóch godzinach lotu. Po tych rozmyślaniach z poprzedniej notki. Po tym wszystkim zacząłem gapić się w okno. Bo w przeciwieństwie do lotu tam, podczas lotu do tu, trafiło się mi miejsce przy oknie. Doskonałe do spania ale jeszcze doskonalsze do gapienia się. Do gapienia się pod warunkiem, że jest się mną. Pisze, czy też jak mawiają poprawni: napisane jest ( ja powiadam pisze ), no więc pisze w Małym Księciu o takich pociągach. Pociągi te jeżdżą tam i z powrotem, z ludźmi którzy ciągle się gdzieś śpieszą, i nawet Zwrotniczy nie wie po co. I jak to tenże Zwrotniczy mawia: jedynie dzieci przyciskają noski do okien. No więc tak, wychodzi na to, że jestem dzieckiem, czy raczej: jestem dziecinny. No jestem. Jak ja ten swój nosek przyciskałem do tego okna. Mocno przyciskałem. Ale czegoś podobnego nie widziałem wcześniej. I już chyba nie zobaczę. Bo po trzech godzinach lotu, jak się tak trochę obróciłem przez lewe ramię to mogłem podziwiać zachód słońca. Jeny jakiż on był cudny. To był pierwszy zachód słońca który podziwiałem z góry. Jak niesamowite były szare chmury pode mną podświetlone przez to słońce nie potrafię opisać. Samolot znajdował się tak jakby pomiędzy dwiema warstwami chmur. I w pewnym momencie wytworzyła się taka sceneria, że wypowiedziałem tylko jedno: Booooże. Boże jakiż ten świat piękny. Boże, jaki cudny, jakiż ten świat jest wspaniały. To było niesamowite. Te szarobrunatne, deszczowe chmury, chmury tworzące pode mną kształty niesamowite. Ten płaski, równy ciąg chmur nade mną, jakby sufit nieboskłonu. I to wszystko oświetlone wielkim, czerwonym słońcem z tam gdzieś hen daleka. Nie wiem jak oddać odczucia jakich wówczas doznałem, nie umiem tego opisać. To było wszystko czego wówczas było mi potrzeba. Naprawdę, w tamtej chwili nie trzeba mi było nic więcej. Mógłbym tam, w tym zachwycie pozostać na wieki, mógłbym tam, w tamtym zachwycie umrzeć. To było tak piękne, tak niesamowite, że wystarczało za wszystko. Za miłość, za sławę, za pieniądze, za wszystko, naprawdę za wszystko. Rozejrzałem się po samolocie. Nikt, naprawdę nikt ( przynajmniej nikt z tych w zasięgu mojego wzroku ) nie patrzył w okno. I o ile tych po drugiej stronie korytarza jeszcze mogłem zrozumieć, bo nie mieli raczej szans tego widzieć, to jednak tych, z mojej strony … gadali, gadali, gadali. Jedynie dziecinny er przyciskał nosek do okna – jak powiedziałby Zwrotniczy z Małego Księcia.
A lot w tamtą stronę, choć nie był zjawiskowy, to też miał swoją magię. Bo gdy już dolecieliśmy, gdy samolot zaczął składać się na prawe skrzydło, na to z mojej strony, gdy zaczął to robić, zrobił to dokładnie nad brzegiem oceanu. I choć w przeciwieństwie do lotu tu nie siedziałem przy oknie, to mogłem doskonale podziwiać brzegową linię, fale rozbijające się o brzeg, a potem samą Lizbonę. To było jakby prezentacja, jakby przedstawienie pt: zobacz rzesz er co cię czeka. I powiedzieć by można normalna rzecz, ja powiem jednak, nie, nienormalna. Ja powiem, ja wiem, że to było specjalnie dla mnie. Bo gdy już lądował, gdy już był tuż nad ziemią, nagle wzbił się, z trudem bo z trudem, ale wzbił się w górę. I zatoczył koło jeszcze większe. Koło tam gdzieś hen kilometry dalej. Koło z panoramą na moją stronę. Mogłem zobaczyć dalekie klify, dalekie, odległe plaże, miejsca do których z pewnością bym nie dotarł. Dla mnie te kilometry to godziny drogi, dla tego samolotu – kwadrans. Wiem, przekonany jestem, że to było dla mnie, specjalnie dla mnie. A więc to jest Ocean – pomyślałem – a więc witaj Oceanie.


P.S. Tak tak. Ale jakby miał trzeci raz podchodzić do lądowania to ykhm jednak ykhm bym się zaczął denerwować.

W codzienności właśnie księżyc chwat się mi ukazał. Siedzi sobie na niebie jak gdyby nigdy nic. A tak dawno go już nie widziałem. Gdzieś się podziewał przyjacielu?
Wenus też siedzi. Siedzi jak siedziała. Tam skąd wróciłem siedziała tak samo. Tam gdzie byłem pojawił się dodatkowo Jupiter. Przywiozłem go skubańca do tu. Świeci nie gorzej niż ta Wenus. Piękne jest to dzisiejsze niebo.
A jutro druga część, czy też dokończenie, kiedyś to się mawiało: kolejki cudów. Czasy się zmieniły, trochę to już inaczej, ale mógłby Lech z Legią wygrać, Jagielonia z płocką Wisłą, a Górnik z Wisłą krakowską. To i Legia by mistrza nie zdobyła, i Górnik przeskoczyłby obie Wisły, i w pucharach by grał i ogólnie wszyscy byliby zadowoleni

piątek, 18 maja 2018

Ścieżka 501 Do przodu

Gdy już stanąłem przed Gate 201, a to, że tam stanąłem uznać można by za cud … Chociaż czy na pewno za cud? Może to nie cud, a tylko lata wylanego potu, co za tym idzie dobra kondycja fizyczna i umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach? No nie ważne, cud czy nie cud, o tym może kiedy indziej. No więc gdy już tam stanąłem, pod moimi nogami zaczął pętać się mały szkrab. Co ciekawe nie dostrzegłem go wcześniej, dopiero gdy podał swój jakże dorosły paszport. I choć przyjmująca ten paszport pani przyjęła go z należytą szkrabowi powagą, podając również upuszczoną przez niego butelkę wody, nie zmieniło to nic w zachowaniu tegoż szkraba ( ta butelka to w sumie ważny element tej historii, ale to okaże się w dalszej części ). Bo tej samej chwili gdy go dostrzegłem, dostrzegłem również całą wokół niego awanturę. Szkrabowi nie podobało się mianowicie to, że jego paszport jest popsuty. I razem z chwilą dostrzeżenia tej awantury, dostrzegłem obok szkraba i jego tatę i jego, jak mniemam starszą, siostrę ( tak na oko ze dwa razy starszą siostrę ) również z butelką wody ( a ta butelka to - w sumie ważny element tej historii ). Sam szkrab tak na oko to miał jakieś, no ja wiem, jakieś – no sięgał mi za kolano. Szkrab ten awanturował się o ten paszport całą drogę od bramki do samolotu. Wszyscy, łącznie ze mną próbowali uwagę szkraba skierować na inny tor – nic to nie dało. I tak doszliśmy do schodów. Na schodach jak to na schodach zrobił się jak zwykle korek. A że ja, jak to ja, lubię być na końcu stoimy. Słońce praży. Czas się dłuży. I gdy już wchodzę na pierwszy stopień, tata szkraba podejmuje kolejną próbę.
- Dasz się napić Ignaś?
- Nieeeeee
- Dlaczego?
W tym momencie między Ignasia i jego tatę trafiła inna butelka z wodą.
I gdy minęła druga godzina lotu, gdy już próbując zasnąć zeszło ze mnie zmęczenie, gdy zszedł stres związany z cudem, że w ogóle lecę tym samolotem, wróciło mi wspomnienie szkraba. A raczej nie szkraba, a tej butelki która pojawiła się między nim a jego tatą. To było jak olśnienie. Ojcostwo, czy też raczej rodzicielstwo to wielkie wyzwanie. Tak, to wyzwanie. Wszystko, dokładnie wszystko kręciło się wokół szkraba. A czy był on tam sam jeden? No nie był. Tam była jeszcze ta jego, jak mniemam starsza, siostra. Na nią nikt uwagi nie zwracał. Sceny działy się tak jakby jej tam nie było. Ja sam, ja wielce przemądrzały er, skupiony byłem tylko na tym szkrabie. A czy ta dziewczynka nie chciała być ważna? Co to było gdy wyciągnęła tą swoją drobną rączkę z wodą? Co to było. Oczekiwanie czego? Ten tata nie wziął tej wody, on nawet nie podziękował za gest. Nie twierdzę, że jest złym tatą, wiem, że jest wspaniałym ojcem, to było widać wyraźnie. W tamtej chwili musiał być skupiony na zbyt wielu rzeczach po prostu. Ale taka mnie myśl naszła w drugiej godzinie latu: jak wiele takich drobnych scen z życia, takich niby nic znaczących sytuacji zostawia w nas piętno. Ileż ja sam mam w sobie słów, opinii, gestów skierowanych ot tak, wcale nie w złej wierze, które pamiętam, które wracają, które kładą się cieniem na moje wybory, które przeszkadzają żyć. Niby taka błahostka, niby nic. Nie wiem jak będzie w życiu tej dziewczynki. Wierzę, że ten tata swoimi innymi gestami wymaże w jej wspomnieniach to „odrzucenie”. Ale oby w dorosłym życiu nie musiała dawać, nie czuła musu dawania, oddawania się, by zostać zauważoną. Oby nie miała w sobie takiego piętna. Bo jej tatuś, kiedyś tam, na schodach samolotu, w palącym lizbońskim słońcu nie wziął tej butelki wody. Bo jej tam wtedy nikt nie widział. Bo wtedy była niepotrzebna, bo wtedy była nieważna.

czwartek, 17 maja 2018

Ścieżka 500 Do przodu

Pół tysięczna ścieżka miała być wyjątkowa i jest. Za dwie godziny samolot i wracam. Dobrze bo już chyba łapie mnie zmęczenie. Wyłazi wczorajsze wieczorne ( nieudane kurka wodna ) podejście do Praia da Ursa. Ale ja tam jeszcze wrócę, ja tam jeszcze kurna wrócę.
Szybko zleciało. Kończę tę przygodę.
Lizbona. Ponte Vasco da Gama.
17.05.2018 13:15 czasu lokalnego
er podróżnik
P.S. Tu jest chyba jakaś popularna lokalna trasa biegaczowa.

środa, 16 maja 2018

Ścieżka 499 Do przodu

Siedzę i patrzę. Siedzę, patrzę i robię hmmmm. Uśmiecham się pod nosem i kręcę głową z niedowierzaniem. Właśnie wylazłem z oceanu do którego wlazłem z refleksją: czy może być coś zimniejszego niż Bałtyk? Tak - może być.
Ależ pali to słońce.
Cascais 16.05.2018 11:57 czasu lokalnego
Słońce, piasek, ocean i er

wtorek, 15 maja 2018

Ścieżka 498 Do przodu

Lazłem lazłem i dolazłem. To wszystko było dziełem przypadku. To którędy lazłem i to gdzie dolazłem. Ja pierdolę. Jest zakurwiście. Jest zajebiście. Jest zarąbiście. Ja pierdolę słów mi brak by napisać co czuję. Ja pierdolę. Nie wiem ... coś niesamowitego. Kurwaaa że może tak być, że mogę tu być. Ja pierdolę, normalnie nie mogę, nie mogę uwierzyć.
Musiałem to napisać.
Porto Brandao
Wtorek 15.05.2018 12:30 czasu lokalnego

niedziela, 13 maja 2018

Ścieżka 497 Do przodu

Znowu wracam z Łazienkowskiej na tarczy. Przykre. To już drugi raz w ciągu paru tygodni. Jak tam siedziałem, jak patrzyłem jak grają, to tak sobie pomyślałem w pewnym momencie czy ja na pewno jestem gotowy na wygraną Górnika przy Łazienkowskiej? Taka refleksja. Niby jadę tam by zwycięstwo takowe ujrzeć, a jednak w podświadomości czai się myśl, że to chyba za dużo. Za dużo szczęścia jak na chwilę obecną. Przecież jeszcze rok temu tułali się gdzieś na przedpolu I ligi mylnie zwanej ekstraklasą bez szans praktycznie na awans. Więc nie za dużo tego szczęścia na raz? Już bym chciał wygrywać przy Ł3? Gdy jechałem dzisiaj na tą Łazienkowską odwołali pociąg. Następny był pośpiech z Terespola. Ludzi trochę się nazbierało, każdy czai się na miejscówkę. Ja oczywiście powoli, wyczekuję, wstaję gdy wjeżdża na peron i oczywiście drzwi wagonu zatrzymują się dokładnie przede mną. Wchodzę i staję obok ostatniego wolnego miejsca. Ale co robię. Nie siadam oczywiście. Ja oczywiście myślę czy nie za dużo szczęścia. Czy w tym zapchanym za chwilę wagonie nie będzie kogoś, komu miejsce siedzące przyda się bardziej. Podchodzi dziewczyna. Stoję, czekam aż usiądzie. Przecież to kobieta, kobietom miejsca się ustępuje. Patrzę na nią gdy już siedzi. Kobieta? Raczej dziewczyna. Mógłbym być jej ojcem chyba nawet. Moje nogi styrane życiem są zapewne dużo bardziej. Ale stoję, całą następną godzinę stoję, bom przecież mężczyzna, no i przecież za dużo szczęścia bym tak siedział jak hrabia. Nie godzi się. Myślałem też ostatnio o totolotku. Tak myślałem czy ja na pewno gotowy jestem na tą wygraną? Gram, puszczam losy, śledzę wyniki ale czy na pewno chcę wygrać? Może ja tak naprawdę nie chcę wygrać? Może to za dużo szczęścia by było? Słyszałem kiedyś o takiej to teorii o ludzi ocalonych. To się podobno „syndrom ocalonego” nazywa. Chodzi o to, że podobno ludzie ocalali z jakichś tragedii, jakichś katastrof nie potrafią potem żyć. Gdy ktoś, ktoś jeden przeżywa dajmy na to z katastrofy lotniczej w której zginęli wszyscy pozostali, zaczyna rozmyślać dlaczego on. Dlaczego on jeden ocalał? I zaczyna czuć się nawet winny. Nie potrafi odnaleźć się w dalszym życiu. Nie potrafi zrozumieć otrzymanego ocalenia. Niby powinien być szczęśliwy a nie jest. Zastanawiam się czy nie mam czegoś w tym stylu? Czy umiałbym żyć z tą myślą, że to właśnie ja wygrałem? Mieć tą świadomość, że miliony ludzi mają dużo większe potrzeby, a to wyjątkowe szczęście spotyka właśnie mnie? Ze szczęściem trzeba umieć żyć. Trzeba umieć korzystać z bogactwa. W mojej niedużej bądź co bądź wsi ujrzałem ostatnio zaparkowanego rojsa. Nawet na naszych wiejskich numerach był. To tak apropo pierwszy rojs jakiego ujrzałem zaparkowanego tak o, gdzieś przy ulicy. I tak sobie myślę, czy ja umiałbym, mając tyle kasy by było mnie na takiego rojsa stać, kupić coś takiego? Czy umiałbym z czegoś takiego korzystać? I myślę, że nie umiałbym. Nie umiałbym parkować swoim rojsem obok matizów. Z bogactwa trzeba umieć korzystać. Ja nie umiałbym chyba. Nie umiałbym być tym szczęśliwcem, wybrańcem. Gdy obejrzałem w ostatni piątek całkiem niezły film pt Na skraju jutra, gdy zgasiłem telewizor i światło, gdy położyłem się spać nie wiem dlaczego ale w związku z tym filmem wróciły do mnie wspomnienia minionego dnia. Wspomnienia podzielone jakby na oddzielne życia. Jakby każda spotkana osoba była odrębnym życiem. Jakby była odrębną historią. I patrząc na te odrębne historie, na to co się z nimi wiązało, zobaczyłem jak wiele dobra mnie w nich spotykało. Jakoś tak wyraźnie ujrzałem jak poszczególnym osobom których historie te dotyczyły, jak osobom tym zależało bym poczuł się dobrze, zależało by spełnić moje oczekiwania, bym poczuł się ważny, bym poczuł się … szczęśliwy. I choć było to bardzo miłe, choć było to bardzo radosne zrodziła się w mojej głowie od razu myśl dlaczego. Dlaczego, czym sobie zasłużyłem? Czy nie za dużo szczęścia naraz? Natknąłem się też ostatnio kartkując strony Wróżki na artykuł o karmie. Jakiś tam koleś określał karmę jaką mają ludzie w tym życiu. Co wyczytałem na swój temat? Moją karmą, jaką tam wyczytałem, jest koncentrowanie się na sobie. Mam żyć dla siebie podobno. Czy zatem nie pora zacząć korzystać z życia? Tak samolubnie, tak dla siebie. Nie zacząć korzystać ze szczęścia? Wsiąść do pociągu, zająć ostatnie wolne miejsce i patrzeć na tych co stoją bez skrupułów. Nie czas przyjechać na Łazienkowską po wygraną. Wygrać w lotto, kupić rojsa i delektować się jego widokiem? Ewidentnie nie umiem brać z życia garściami.
Za oknem pociągu ciemność. Zaraz dojadę do wsi. Wrócę do zwykłego mieszkania, do niewygodnego łóżka i zasnę. Jakie życie zastanę jutro?
Jutro o tej porze mam być już w Lizbonie podobno. Ciekawe czy Wenus jaśnieje tam tak mocno jak tu?

sobota, 5 maja 2018

Ścieżka 496 Do przodu

Pisałem ostatnio, że mam wprawdzie w głowie notkę egzystencjalną ale chyba z nią poczekam jeszcze tydzień jakiś, może dwa. Potem napisałem, że chyba poczekam i trzy. Cóż. Poczekam i cztery. Choć nie powiem – notka egzystencjalna już tuż tuż, zaczynam czuć jej potrzebę. Szkoda jednak marnować czas na notki egzystencjalne gdy codzienność taka piękna. Piękna jest codzienność. Takiego majowego to nie pamiętam jak żyję. Tzn pamiętam. Pamiętam jeden, taki kiedy to byliśmy w tym czasie w Krynicy, było tak ciepło, cieplej nawet niż teraz, że się w morzu kąpaliśmy. Ale to odległe czasy – bardzo odległe. Ostatnie majowe z reguły były, delikatnie mówiąc – kiepskie. Ten jest super. Słonko świeci, jest ciepło – czego chcieć więcej. Może tylko ten wiatr, taki trochę może za duży. Ale z drugiej strony? Z drugiej strony dodaje temu słońcu, temu ciepłu tej wspaniałej, tej wyjątkowej magii. Magii nadmorskiej. Nawet gdy idziesz do sklepu. Idziesz do sklepu, idziesz do tego sklepu co zawsze, idziesz drogą co zawsze, a jednak gdy idąc mrużysz oślepiane słońcem oczy, gdy czujesz ten chłodny powiew chłodzący rozgrzane ciało, to zaczynasz widzieć zupełnie inną drogę. Drogę w sosnowym lesie, drogę w której jeszcze tylko musisz przejść wydmę, wydmę pełną piasku na której zdejmujesz buty. I jeszcze tylko zaraz poczujesz na gołych stopach ukłucia miliona sosnowych szpilek, jeszcze tylko idąc na palcach sycząc co chwila po omijasz setki korzeni i już za chwilę wyjdziesz, już za chwilę oczom twoim ukarze się niebieski bezmiar. Albo gdy biegniesz. Biegniesz, słońce zachodzi na czerwono, asfalt rozgrzany, ciało rozgrzane, oddech ciężki, niby normalny bieg, a jednak ten chłodny wiatr, przez ten wiatr wydaje się, że biegniesz gdzieś indziej. Gdzieś gdzie piach osuwa się pod stopami, gdzieś gdzie fale szumią i rozkosznie chłodzą twoje stopy. Tak, ten wiatr dodaje magii. Można poczuć tą nadmorską magię. Może to taki wstęp do nadchodzących już za tydzień wojaży? Bo będzie chyba wiało od Atlantyku :)? Ale to dopiero za tydzień. Teraz to trochę żal, że jednak byłem tu gdzie byłem. Można było poczuć ten klimat naprawdę. Wyrwać się, pojechać, posiedzieć na pasku, popatrzeć na bezmiar błękitu, porozmyślać. No nic, jeszcze przyjdzie czas. Przynajmniej pobiegałem. Od ubiegłej soboty do dzisiaj przebiegłem 81,5 km i zajęło mi to 7,5 godziny. I biegało się dobrze. Tylko w czwartek nie wytrzymałem. Nie wytrzymałem choć biegłem z wiatrem. Nie wytrzymałem i na 6 km musiałem się zatrzymać. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że jednak upał był straszny, a i po wtorku nie do końca do siebie doszedłem. Bo we wtorek całkiem przypadkiem załapałem się do roboty. Jak to mówią: robota głupiego szuka. Ja to jednak mogę powiedzieć raczej: że głupi er szuka roboty. To znalazłem. Inna sprawa, że pomagać lubię i z wielką przyjemnością pomogłem cioci przy porządkowaniu jej dopiero co rozebranego garażu. Lubię taką fizyczną robotę. Kiedyś u babci Heni było rąbanie drzewa. Nie ma już jednak ani babci ani rąbania. No więc pomogłem cioci. Potem sobie pobiegłem mocną dychę i nie wiem, czy to z tego zmęczenia czy jak ale cholernie nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, budziłem co chwila, a że w środę musiałem iść do roboty, wstać o 5, to ni trochę nie odpocząłem. Męczyłem się środę całą i z niewyspania i ze zmęczenia. To się odbiło na czwartkowym bieganiu. Jedna ciekawa sprawa, bo jak już tą przerwę sobie na tym 6 km zrobiłem, i jak później pobiegłem dalej, już delikatnie, już spokojniej to pod koniec biegu poczułem, i było to odczucie bardzo wyraźne, jestem w stanie dokładnie określić moment kiedy to się stało, jak wracają mi siły. To było bardzo ciekawe. Tak jakby coś uleciało, coś wyparowało i jakbym wrócił do siebie. Tak więc obecnie jest w porządku. Choć dzisiaj poczułem już w nogach te 80 km. Wyraźnie zaczęły mnie boleć. Czuję te 80 km w kościach. Czuję też w nogach swędzenie. Bo podczas tej wtorkowej pracy, tak pod koniec pojawiły się meszki. Udawałem twardziela i starałem się je ignorować. Niestety, pogryzły mi łydki strasznie, mam je teraz w czerwone rany. I choć minęło już dni parę swędzi jak cholera. Co to za cholerne meszki? Gryzą aż do krwi. Chyba już nawet komary wolę. Te to przynajmniej słychać i można zawczasu ubić. Z bóli to mam jeszcze ból nosa. Dokładnie tydzień temu dostałem w niego centralnie, aż coś chrupnęło. I choć nie zemdlałem, choć farba nie poleciała to nadal mnie boli. Chyba niski mam próg bólu na twarzy. Zawsze sobie myślę, jak to możliwe, że ci wszyscy filmowi bohaterowie tak się okładają po ryjach, a potem nic nie widać, a potem żyją, zachowują się, funkcjonują jak gdyby nigdy nic. U mnie to chyba brak wprawy. Trochę się po ryju w życiu dostało, widać jednak nie tyle by być uodpornionym. Nie tak jak na nogach. Na nogach jestem uodporniony. Tyle co się po piszczelach oberwało, tyle co się pokopało z innymi nogami, jeny ileż tego było. To teraz, gdy nawet walę się łapką do wyjmowania gwoździ w tenże piszczel, gdy sinieje, gdy krwawi, ja nic nie czuję. Taaak, to jednak brak wprawy, brak wprawy na ryju.
Tyle.
Acha, Rumak wyciągnięty, pierwszych parę km zaliczone, jutro walimy na stolicę.
I jedno jeszcze. Ależ ta Wenus świeci. No niesamowita jest. Muszę ją przyuważyć gdzie znika, bo jakoś mi tak znikała niepostrzeżenie gdym na chwilę odwracał wzrok.
Esencja wyprawy nad morze by Czesiu. To tak właśnie jest, dokładnie tak. Już niedługo ... :)