sobota, 12 grudnia 2020

Ścieżka 619 Do przodu

Znowu mi się śniłaś. Jeny ile to już razy śniłaś mi się. Jeny ile to już razy wracałem do chwili gdy jest dobrze, gdy jest normalnie, gdy jest spokojnie, gdy jesteśmy razem. Jeny ile to już razy budziłem się zawiedziony ze świadomością, że to tylko sen. I ileż to już razy podnosiłem zmęczoną głowę z ciężkim westchnieniem – kurwa. I ileż to już razy chodziłem po takim śnie struty, smętny, zły, niedobry. Ileż to już razy. Jestem w Tobie uwięziony. Spętane Tobą myśli, spętane Tobą czyny. Jak smoła otaczasz mnie zewsząd odbierając radość. Śniłaś mi się i teraz. Śniłaś mi się ze środy na czwartek. I znowu obudziłem się jak zawsze. Nabrałem głębiej powietrza. Otaczała mnie ciemność. Westchnąłem. Ale jakież było moje zdziwienie gdy w tej ciemności dostrzegłem obok Ciebie. Spałaś odwrócona plecami – często tak śpisz. Chwilę analizowałem sytuację. Ty naprawdę spałaś obok. A więc wreszcie obudziłem się z tego koszmaru. Wreszcie obudziłem się z tego koszmaru w którym Cię nie ma. Jeny jakież to było straszne. Jakie to było okrutne. Jak ja cierpiałem. Strasznie cierpiałem. Jak to dobrze, że to się już skończyło. Jeny jak to dobrze. Westchnąłem, westchnąłem z ulgą. Przekręciłem się na lewy bok, przełożyłem rękę pod Twoją ręką, objąłem mocno tak jak zawsze obejmuję i z poczuciem nieopisanej ulgi już miałem ponownie zasnąć gdy nagle … gdy nagle obudziłem się naprawdę. Obudziłem się w tym świecie w którym teraz to piszę. Obudziłem się w tym świecie gdzie Cię nie ma. I od czwartku chodzę smutny, chodzę smętny, chodzę zły, chodzę niedobry. Szkoda, że obudziłem się naprawdę. To było takie realne.

W codzienności szaro, ciężko, mokro, zimno. Coś, co i tak moje ciężkie myśli przygniata jeszcze bardziej. Tęsknię za morzem i plażą. Tęsknię za innym ja.          W codzienności dzisiaj spakowałem prezenty. Pierwszy raz w życiu spakowałem je idealnie. Jeżeli miałbym wymienić jedną z rzeczy których się boję – to było by to niewątpliwie pakowanie prezentów.                W mieście coraz więcej zbiórek. Zbierają na chore dzieci. Rzucam zawsze. Ale dziewczyna którą dzisiaj spotkałem pod Biedronką urzekła mnie jak nikt wcześniej. Stała skromnie pod ścianą. Nic nie mówiła, nikomu się nie narzucała, nikogo nie nagabywała. Jakiś ochłap wrzuciłem do puszki dla spokoju sumienia. Ale to co poczułem następnie moje rozwaliło. Takie ciepło popłynęło od tej dziewczyny, taka wdzięczność, że nie potrafię tego opisać. To było coś nieprawdopodobnego. Nigdy wcześniej nie poczułem czegoś takiego. To było jak magia. Niesamowite. Aż się zawstydziłem sam przed sobą tym ochłapem. To była dobroć i wdzięczność w czystej postaci. To było coś co na tej planecie już wymarło. Niesamowite.

  


niedziela, 29 listopada 2020

Ścieżka 618 Do przodu

 Jest słabo. Tzn teraz jest lepiej. Słabo było jakieś trzy, cztery dni temu. Dzisiaj nie jestem w stanie dokładnie opisać tego zjawiska. Dzisiaj mogę napisać jedynie o ogromnym bezsensie jaki mnie ogarnął dwa tygodnie temu. Totalny bezsens wszystkiego. Totalnie wszystkiego. Taki bezsens który odbiera chęć robienia czegokolwiek. Bo czy robienie tych wszystkich rzeczy jakie robię ma sens? Jeszcze trzy, cztery dni temu nie miało sensu wszelkiego. Jedynie świadomość, że to przejściowe, że kiedyś minie pozwalał mi na jako takie funkcjonowanie. Co by nie powiedzieć – doświadczenie życiowe i wyciągnięte z tego wnioski czegoś mnie nauczyły. Nauczyły mnie, że wszystko co mnie w tym życiu porąbanym spotyka jest przejściowe. I bezsens i … sens. Kiedyś zapewne w chwilach takich jak ta opadłbym na dno. Teraz utrzymywałem się rozpaczliwie na powierzchni. Tak – coś już w tym życiu moim porąbanym zrozumiałem. Zrozumiałem, że wszystko jest przejściowe. Tak przejściowe, że umiem utrzymać się na powierzchni gdy jest źle – i to mnie cieszy, ale zarazem nie umiem się cieszyć gdy jest dobrze. Zrozumienie tego procesu odebrało mi radość życia. Tzn umiem się cieszyć, umiem doceniać, umiem zobaczyć piękno, zachwycić się nim ale … ale zawsze gdzieś z tyłu głowy mam myśl – to przejściowe. Minie.

Ostatnimi czasy nie pisałem. Nie pisałem choć miałem czas. Czas którego brak zawsze mnie prześladował. Ostatnimi czasy, choć to był październik, miesiąc którego nigdy nie lubiłem, który zawszy przynosił trudne dni, który to tym razem okazał się wyjątkowy. Nic trudnego nie przyniósł. Było to tak dziwne uczucie, że aż poczułem się spokojny. Spokojny i szczęśliwy. Tak szczęśliwy, że nawet nie chciało mi się pisać. Tzn parę razy już i miałem się zebrać do notki, jednak zawsze przychodziła refleksja, że w tym czasie mogę porobić coś lepszego. Więc robiłem coś lepszego – nawet jeżeli było to zwyczajne leżenie. I na takim właśnie z jednych leżeń mnie olśniło. Olśniło mnie w temacie – dlaczego ludzie nie piszą. Często zastanawiam się dlaczego ludzie nie piszą. Byli, pisali i nagle zamilkli. Dlaczego zamilkli? – pytałem sam siebie. Teraz już wiem. Na jednym z takich leżeń uknułem sobie teorię – teorię, że przecież oni zapewne są teraz spokojni i szczęśliwi jak ja. Oni w tej chwili mają milion innych lepszych zajęć niż pisanie notki, nawet jeżeli miało to być zwykłe położenie się i już. Taką sobie właśnie teorię uknułem i … naprawdę dobrze mi z tym.W

W codzienności ostatnie dni są szare i ponure. Może to iż tego też moje kilkudniowe załamanie. Ciemne chmury zasłaniają słońce, śliski, ciężki, szary świat za oknem. Jest tak dziennie jakby za moment miało stać się coś niedobrego. Rzekłbym, że wręcz złowieszczo. Są dni, że się nawet cieszę, że zapada ciemność, bo ta ciemność jest jakby bezpieczniejsza.

Noce mam ciężkie. Nie mogę zasnąć, budzę się, przewracam, rano męczę, a po przebudzeniu jestem tak wyczerpany, że nie mam siły wstać. To nowość w moim życiu. Bo co jak co ale ze snem nie miałem nigdy problemu. Fakt, też budziłem się wyczerpany ale przynajmniej spałem.

Wczoraj odstawiłem Motóra. I wczoraj - to muszę sobie napisać - zdemontowałem czachę. I to też muszę sobie napisać, cholernie mnie to podbudowało. Bo poświęciłem temu wiele czasu i pracy, a w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że się nie da, że nie wiem jak dalej i że się najzwyczajniej w świecie poddaję. I, że z tego tytułu plany jakie miałem związane z odświeżeniem motóra muszę porzucić. I nie wiem co to było? To było jakby dotknięcie jakieś siły, Anioła, czy czegoś nadprzyrodzonego. Nie wiem jak i nie wiem czemu nagle, nawet się nie przykładając wszystko zrobiło się tak, jakby samo się zrobiło. Momentalnie. Tak momentalnie, że nagle jakby wyrwało mnie ze snu. Obudziłem się w świadomości doskonale zrobionej roboty. To było dziwne, naprawdę dziwne.

Tak więc rewitalizacja motóra ruszyła. Plany są śmiałe. Wczoraj na początek, sprytem i wytrwałością udało mi się zaadoptować nową szybę. I jeżeli tylko na tym miało by się zakończyć to i tak będę z siebie dumny.

I tyle na dzisiaj. Tej notce od bardzo dawna. Cholernie nie chce mi się jutro iść do pracy, choćby to tylko była droga do drugiego pokoju.



sobota, 24 października 2020

Ścieżka 617 Do przodu



Dawno mnie nie było. Co mogę powiedzieć? Odpoczywam. Druga odsłona korony przelewa się przez kraj i świat, a ja odpoczywam. Ludzie w strachu, a ja odpoczywam. Kogoś kto umarł za życia mało co obchodzą liczby z newsów. Kogoś kto ze śmiercią jest za pan brat nie przerażają czarne scenariusze. Ja odpoczywam. Korzystam ze spokoju jaki nastał, korzystam z czasu jaki dostałem. Mam teraz wiele więcej spokoju, mam teraz wiele więcej czasu. Wydaje mi się chwilami jakby świat dostosował się do moich wibracji. Jakby zaczął płynąć moim nurtem. Więc korzystam, więc odpoczywam. Nastał moment na moje osamotnienie. I takie mnie nachodzą refleksje, czym żyją ludzie. Co sprawia, że są tym kim są. Teraz, gdy zabrano im wszystkie te ich zabawki, teraz gdy zabrano im wszystkie te ich uciechy, teraz gdy muszą zostać z własnymi myślami wychodzi ich prawdziwa natura. Tak jak moja która wylazła jakieś pięć lat temu. Teraz zostają sami ze swoim sercem. Z własnymi słabościami, z własnym błędami których nie mają czym zagłuszyć. Teraz może zajrzą we własne serce, tak jak ja zajrzałem jakieś pięć lat temu.

Ciekawość mnie przy okazji tego wszystkie ogarnia – co jest mianowicie dalej. Co jest po życiu. Coraz bardziej zaczynam żyć oczekiwaniem przekonania się co tam jest. No bo czyż to nie fascynujące? W sumie każdy żyje tylko po to by kiedyś umrzeć. A co jest dalej. Tyle koncepcji, tyle wierzeń ale jak jest naprawdę. Bardzo bym chciał się już przekonać na własne oczy.
W codzienności nic wielkiego się nie dzieje. Tak jak wspomniałem – odpoczywam. Wysypiam się, biorę witaminę C, witaminę D, magnez i inne takie. Trochę ćwiczę, trochę biegam. Patrzę w niebo, zadziwiam się mrugającym Marsem, zastanawiam się czy nie pojechać jeszcze do Nadmorza i tyle. Marzę, wyobrażam sobie jakby to było jakby … czekam na wygraną w totolotka, oglądam wyścigi motocyklowe i tyle.
Dzisiaj pomierzyłem klatkę schodową. I niestety raczej na pewno motór nie przejdzie. Tak więc koncepcję o wciągnięciu go na zimę do mieszkania muszę porzucić – szkoda.


sobota, 10 października 2020

Ścieżka 616 Do przodu

 Zanim dzisiaj rano zmęczonym całą nocą ciałem wstałem i podniosłem do góry to coś co okno na świat zasłania. Zanim zmęczonymi całą nocą oczami wyjrzałem przez okno na świat, na tym czymś co okno to zasłania, dostrzegłem pszczołę. Siedziała skulona w rogu, ostatkiem sił trzymając się tego czegoś. Wyglądała na pogodzoną z losem. Wyglądała tak jakby już się pogodziła z nieuniknioną śmiercią i tylko czekała kiedy nadejdzie. Zrobiło mi się jej żal. Pomyślałem, że jak już ma umierać niech umiera na szerokim świecie, na wolności, a nie tu - na tym czymś. Nawet nie walczyła gdy zabierałem ją z tego czegoś. Nawet nie próbowała uciekać gdy spadła na podłogę po moich niezgrabnych ruchach. I gdy już położyłem ją na tym parapecie zewnętrznym, gdy promienie słoneczne które nie wiadomo skąd pojawiły się nagle na niebie, zaczęły muskać jej umierające ciało, pomyślałem, że może jeszcze nie czas umierać, może jeszcze jakimś cudem wróci do życia. Zamoczyłem kawałek papieru w miodzie i położyłem na parapecie obok. Niby coś tam dotykała tymi swoimi czułkami, niby nawet się poruszyła ale nie wyglądało to obiecująco. Popatrzyłem na nią jeszcze chwilę i poszedłem do swoich spraw. Wrócę za jakiś czas jak już umrze. Jeszcze parę razy przechodząc obok zerknąłem czy już ale pszczoła nadal dawała nieznaczne znaki życia. I tak to po kilku takich zerknięciach zagłębiłem się w swoje sprawy, już nie sprawdzałem co u niej i najzwyczajniej w świecie o niej zapomniałem. I gdy po jakichś dwóch godzinach wróciłem do tego okna i gdy spojrzałem przez nie na świat, przypomniałem sobie o pszczółce. Stała kawałek od papierka. Powiem szczerze zdziwiło mnie to. Dała radę zrobić te parę kroków?? Pszczoła jakby tylko na to czekała. Zatrzęsła swoim drobnym ciałem jakby chciała z siebie coś strząsnąć, rozłożyła swoje delikatne skrzydełka i uniosła się w powietrze. Chwilę powisiała nad parapetem jakby chciała się upewnić czy da radę, po czym, gdy jak sądzę pewności tej nabrała, zatoczyła koło przed moim oknem i poleciała gdzieś tam ku słońcu które nie wiem skąd nagle pojawiło się na niebie.

W rzeczywistości po 63 dniach zdjąłem z balkonu biało - czerwoną flagę. Swego czasu Kania nie dziwiła się że płaczę. Ja się też nie dziwię. W czym jak w czym ale w tym to siebie znam. Dziwię się jedynie, że płaczę aż tak, aż tak.



sobota, 26 września 2020

Ścieżka 615 Do przodu


Dokładnie tydzień temu, dokładnie o tej porze, jak co roku, a w niektóre lata nawet dwa razy w roku, zasiadłem. Zasiadłem tak jak zawsze zasiadałem. Zawsze zasiadałem grzecznie i cichutko. Zasiadałem powstrzymując emocje by ich okazanie nie wywołało piekła. Ale i z szacunku dla kilku, czy też kilkunastu tysięcy, innych – wszak ja tu tylko gościnnie. Zasiadałem z nadzieją, z wiarą. Nadzieją i wiarą która zazwyczaj po jakichś trzydziestu minutach stawała się głupią naiwnością. I jedynym uczuciem jakie mi zostawało było rozczarowanie. Naiwny głupek czy głupi naiwniak. Z czasem bolało mniej. Stawało się jedną z wielu składowych mojego życiowego smutku z którym uczyłem się żyć. Ostatnie razy to już nawet i nadziei i wiary było mało, coraz mniej. Ostatnimi razy zasiadałem już raczej dla samej obecności, przyzwyczajenia czy nie wiem czego tam. Może w oczekiwaniu na cud. Bo chyba tylko cud mógł pomóc. Wiara i nadzieja ważne lecz oceniajmy sprawy realnie. No więc dokładnie tydzień temu,dokładnie o tej porze zasiadłem w oczekiwaniu na cud. I cud się stał. Po 28 latach, z których dobrych kilka ostatnich byłem świadkiem naocznym, stał się cud. I choć minęło od tego czasu już wiele dni, wiele się wydarzyło ja cały czas siedzę i myślę. Zastanawiam się. Bo cóż o tym myśleć? Przecież już straciłem nadzieję, straciłem wiarę. Przecież pogodziłem się ze smutkiem. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Czy zatem wrócić do nadziei i wiary? Czy wrócić do tych zapomnianych uczuć i w innych sferach mojego smutnego żywota? Trochę strach. Może nawet nie trochę – bardzo. Bardzo strach. Boję się na nowo uwierzyć. Mieć plany, mieć marzenia. Więc siedzę i myślę. Nie wiem co z tym zrobić. Nie wiem tym bardziej, że cud stał się dokładnie 48 godzin po ostatniej notce. Notce pisanej ostatniej nocy pobytu w Nadmorzu.Na razie posiedzę i poobserwuję. 
Zobaczymy. Zobaczymy co się wydarzy jeszcze. I ma się to wydarzyć jak pisałem – migiem. Bo nie mam czasu czekać. Kiedyś, kiedy byłem jeszcze piękny i młody umiałem czekać. Jeeeny jaki ja byłem cierpliwy. Wprost cierpliwy nie do wytrzymania. Z czasem jednak mi przeszło. Z czasem gdy wszystko na co czekałem nie przyszło, nie udało się, gdy wręcz okazało się porażką cierpliwość mi przeszła. Teraz już nie umiem czekać. Nie umiem i nie chce mi się. Tak więc jak cuda mają się dziać inne – niech się dzieją już, teraz, od razu, dzisiaj.
Małym cudem można by nazwać ślad Smoka na ostatniej ścieżce. Ale o co w tym śladzie chodzi i co ma symbolizować nie wiem. Takie ślady zostawiała swego czasu Szemrząca – krótkie i niezrozumiałe.

czwartek, 17 września 2020

Ścieżka 614 Do przodu


 Pytanie padło, że to co niby miałoby by się stać by to lato nie było stracone. Nie wiem kurna co. Musiało by się stać coś. Takie kurna coś z pierdyknięciem. Takie, żeby mnie zatkało, żeby mnie zamurowało, żeby. To już czwarty raz i na pewno ostatni w to te lato jak tu jestem, lato się skończy definitywnie i tego kurna coś z pierdyknięciem nie ma. Były wprawdzie chwile. Chwile zachwycające. Ale to tylko chwile. Wynikające tylko i wyłącznie z mojej nadzwyczajnej wręcz wrażliwości na morze, plażę, słońce, gwiazdy, las. Nic więcej. Jestem zawiedziony i rozczarowany. W sumie nie wiem czego się spodziewałem po tych ciemnych nocnych spacerach po plaży czy lesie. I nie wiem skąd mi się to wzięło. Szukam jakiejś mocy, jakiejś wizji, olśnienia, czy wręcz cudu. Nic. Nie ma nic. Miał być płacz, lament, wściekłość i wykrzyczenie Bogu żali, a nie było nic z tych rzeczy. Znowu to koncertowo przyklepałem. Jest spokojnie, jest równo, jest tak jakby nigdy nic. Ale wcale nie jest spokojnie. Siedzi nadal we mnie żal. Siedzi złość na to wszystko co się stało. Siedzi bunt i niepogodzenie się z losem. Dlaczego mnie to spotkało pytanie. Nie wiem co dalej robić. Nie wiem jak dalej żyć. Nawet się i jakoś staram, i może nawet nieźle wiązać dzień z dniem, jednak za każdym kolejnym etapem pojawia się pytanie czy to naprawdę tak. Nie jestem niczego pewien, nie jestem przede wszystkim siebie pewien. I jedno co mi z tej niepewności przychodzi to stwierdzenie – a jebać to. Ale to nie jest rozwiązanie. To jest tylko chwilowe zamydlenie oczu. Jebać to – to wyraz bezsilności. Wyraz zagubienia. Sam już sobie nie poradzę. Nie wiem jak i nie mam siły. Teraz to niech to już naprawia Bóg. Niech naprawia co schrzanił. Niech zrobi tak żeby już było dobrze. Żeby druga połowa mojego życia była szczęśliwa. Żeby był wynagrodzeniem za całe lata smutku, słabości, łez i rozczarowań. I niech to robi migiem, bo już nie mam czasu czkać.


środa, 16 września 2020

Ścieżka 613 Do przodu

 Nawet ciemny, straszny las, w którym za każdym czarnym drzewem czai się demon, gdy w nim poleżysz patrząc się w gwiazdy, staje się ani ciemny ani straszny. A demony to tylko gałęzie poruszane wiatrem i odgłosy leśnej fauny. Coraz bardziej życie odziera moją duszę z magii. A może raczej odziera mnie zzzzz duszy. Coraz bardziej zaczynam wierzyć, że cudowne spotkania to tylko zwykłe przypadki, a miłość tylko chemia. Gdzieś kiedyś czytałem, że człowiek zamknięty w ciemnym, cichym pomieszczeniu może zwariować, czy wręcz wariuje. Mózg nie znosi pustki, zaraz tworzy dźwięki, tworzy obrazy. Tak i demony i anioły to tylko wymysły naszych ciemnych umysłów. Naszych ciemnych umysłów. Tak jak i wiara. Wiara to tylko dogmat zakorzeniony w dzieciństwie, tylko tradycja, tylko kultura. Coraz bardziej staję się zwykłym ciałem. Zespołem nerwowo trawiennym gdzie w sumie gdyby nie żołądek, wątroba i jelita długo bym nie ociągnął.

Dzisiaj plażowałem od 11 do 19.



wtorek, 15 września 2020

Ścieżka 612 Do przodu

To nie tak miało być, nie tak. Miałem pęknąć. Miałem pęknąć i płakać. I wyrzucać żale, i przeklinać i pomstować. I być zły, i być smutny. I cierpieć. A tymczasem jest pusta, ciemna plaża, fale uderzają o brzeg, jest cicho, ja leżę a nade mną wielkie rozgwieżdżone niebo. Kurwa – specjalnie używam tego słowa. Specjalnie bo choć tu nie przeklinam to inaczej nie mam jak tego podkreślić. Kurwa – jest tak pięknie, jest tak niesamowicie, że aż nieprzyzwoicie. Leżał ktoś we wrześniową, ciepłą noc na plaży słuchając fal i patrząc w gwiazdy na niebie? Ja kurwa tak. A wracał ktoś potem ciemnym sosnowym lasem? Tak ciemnym, że umysł nie mając na czym skupić wzroku wymyśla demony? Demony czające się za każdym czarnym, czarniejszym niż ciemność, drzewem. Jutro też tam pójdę. I tylko wezmę coś więcej alkoholu i może coś do palenia. Albo wylezą te demony albo nie. Jutro jak pójdę na plażę rano to nie wracam aż słońce zajdzie. Tak tam mi dobrze. A dzisiaj widziałem fokę. 



poniedziałek, 14 września 2020

Ścieżka 611 Do przodu

Nie pisałem dawno. Milion myśli i przemyśleń – a jak się siądzie do pisania to pustka. Jednak nadrobię to. Cały tydzień biłem się z wątpliwościami. A może raczej ze strachem. Gorszy czas nastał w życiu mym. I stąd ten strach. Strach że jak pojadę, jak zostanę sam, sam ze sobą to wylezą demony. Wylezą w mojej głowie czarne sny. Wypełzną te wszystkie zapomniane, zakopane gdzieś głęboka smutki. Boję się tych demonów. Mogą doprowadzić do najgorszego. Mogą zabić w jednej chwili. Demony w mojej głowie, demony w moim sercu. Przerażają. Każdy je ma. Każdemu towarzyszą. Stąd też jak mniemam ten ciągły strach przed samotnością. Ludzie boją się jej bo samotność to demony. Demony. Gdy nie masz czym ich przysypać, gdy nie masz czym ich zagłuszyć wyłażą jak robaki. Wypełzają. Bardzo się byłem tego wyjazdu. Już nawet chciałem nie jechać. Uciec, uciec przed demonami. Uciec przed bólem. Ale pojechałem, przyjechałem. Jestem. I staję, podnoszę głowę. I jak śpiewała Budka Suflera mówię - wizje chodźcie do mnie blisko najbliżej, zostańcie w mojej głowie najdziksze sny. To będzie z każdego dnia notka. Relacja ze spotkania z demonami. Z tym, że jestem tu już parę godzin i wszystko co spotkałem to … anioły. Muszę więcej pić. Muszę więcej pić. Może to pomoże. Może to otworzy bramę. Niech przyjdą demony. Może dzięki nim uda się zakończyć to moje coś życiem zwane. Ale i niech przyjdą anioły. Niech biją się o moją duszę. Niech toczą bój śmiertelny. Będę pisał przez dni cztery. Ciemność nastaje w życiu mym. Mrok – wszędzie mrok.


niedziela, 30 sierpnia 2020

Ścieżka 610 Do przodu

W poniedziałek to czy we wtorek wsiadłem do autobusu. Skubany rozkręcił klimę jak diabli. I nim zachowując zadany dystans przepchałem się w inny rejon pojazdu, zimne jony powietrza zakuły mnie aż do szpiku. W środę, to już pamiętam, zaczęło mnie coś w gardle drapać. Lecz, jak teraz widzę i czuję, na swoje nieszczęście zbagatelizowałem to ostrzeżenie. I kurde balans poszłem poszedłem na basen. No i się zaczęło. Dziś / jutro się skończy mam nadzieję ale swoje kurde balans odchorowałem. Już, mimo potów jakie mnie nawiedzają i pisząc to, czuję się lepiej. I kończąc ten beztroski ton człowiek sam sobie stwarza kłopoty. Żebym odpuścił, żebym nie był uparty, i co najważniejsze, żebym nie czuł się niezniszczalny dziś, w sumie to w ostatnie 3 dni nie miałbym tych problemów. Człowiek sam sobie stwarza kłopoty. Już abstrahując od zmarnowanych paru dni, złego samopoczucia, niewygód. Pewny, pewniutki byłem, że to żaden tan tam covid. I choć miałem zamiar nie iść w piątek do roboty to poszłem poszedłem. I wszystko było spoko do czasu gdy przyszła moja dobra koleżanka kadrowa z komunikatem, że jak będę taki w poniedziałek to żebym sobie wziął homeoffice. A potem zabrała moją dobrą koleżankę bezpośrednią przełożoną i poszły. No i się zaczęło. Mój chory umysł mózg zaczął tworzyć scenariusze. Oczywiście scenariusze tylko te straszne. Włącznie z tym o relegowaniu z firmy, z tym, że zaraziłem połowę ludzi, na tym, że ktoś z bliskich moich współpracowników umrze na tenże covid. Kurna chory umysł mózg. Tak to sobie człowiek sam stwarza kłopoty. A gdy na dodatek ma chory umysł mózg … Może właśnie stąd cała ta moja stagnacja. Ciągle jestem tu gdzie jestem. Stoję w miejscu. Mój chory umysł mózg wymyśla najgorsze straszne scenariusze. Zbiera dane, wtłacza, przelicza i na końcu wypluwa jedno bojaźliwe – nie. Nie warto, nie ryzykuj, nie kombinuj, nie trać tego co masz, nie zyskasz. Nie Nie Nie. Więc jestem nadal tu gdzie byłem rok temu, dwa, trzy, cztery, pięć. I cały czas o niej myślę. Nie ma dnia żebym o niej nie myślał. Nie mogę się od niej uwolnić. Myślę co robi, myślę co myśli, myślę jak wygląda, myślę czy mnie jeszcze pamięta, myślę czy jest szczęśliwa. To myślenie nie daje mi żyć. Ciągle mnie prześladuje, ciągle zaprząta chory umysł mózg. To jest jak jakiś kaganiec czy kajdanki krępujące każde słowo, każdy ruch. Wprawdzie każdą taką myśl kończę krótkim – jebać to. Jednak ta myśl zaraz znowu wraca, zaraz znowu się pojawia. Chodzę bez celu, nie wiem za co się wziąć, na wszystko brak mi sił, brak mi zapału. A najgorsze z tego, że powoduje frustrację, złość, wściekłość, nerwowość. Wszystko mnie delikatnie to ujmując wkurza. Chodzę naładowany i tylko czekać aż wybuchnę. Nic we mnie spokoju, nic we mnie opanowania, nic we mnie luzu. Generalnie mam wszystkiego dość. Kurde ludzie jakoś potrafią zapomnieć, jakoś zacząć nowa, nie płakać nad rozlanym mlekiem. Ależ mnie to wkurwia, że ja nie potrafię. A w codzienności jak to zauważyli już i inni jeżyki odleciały. Zaraz odlecą bociany, zaraz zrobi się cicho i szaro. Kolejne stracone lato za mną. Niby byłem trzy razy w Nadmorzu, niby najeździłem się motórem ale jakoś cały czas odczuwam niedosyt, cały czas czegoś mi brak. Nie wiem czego. Tzn wiem czego – brak mi szaleństwa. To ja – rozważny, ułożony, rozsądny, grzeczny … bla bla bla.

sobota, 22 sierpnia 2020

Ścieżka 609 Do przodu

Lubię, uwielbiam taką pogodę. Wysysam gorące kawałki z każdego słonecznego promienia. Ciepło to życie. Upał to spokój. Wszystko zwalnia. Staje się błogie i spokojne. I, że tylko nie ma mnie w Nadmorzu. Jestem jak kameleon. Zastanawia mnie moja moc przystosowawcza. Nie wiem jak ale wpadam w coś i w tym żyję. Jeszcze do niedawna pod niebiosa wychwalałem życie w pandemii. I z obawą wyczekiwałem jej końca. Teraz żyję błogo w popandemii. I tylko dziw mnie bierze, że pandemia niby większa, a nikt nic nie zamyka. Nie piszą ludzie notek – bo nie piszą. Raz dziennie przynajmniej zamyślam się co tam u nich. Z dnia na dzień jednak coraz mniej. Już nie jestem jak kiedyś. Kiedyś ważyłem słowa i wygląd. Każda chwila była podporządkowana dobremu wizerunkowi. Co kto powie, co pomyśli. Już nie jestem jak kiedyś. Teraz już nie muszę być akceptowany przez wszystkich. W sumie mogę być akceptowany przez nikogo. Bo w sumie chrzanić. Kto nie z nami ten przeciw nam. Chrzanić wszystkich. Już nie muszę zabiegać o nic. I tylko, zastanawiam się kiedy wrócę do fryzjera – ostatni raz u fryzjera byłem w połowie marca – więcej grzechów nie pamiętam. Łokieć boli. To już drugi miesiąc. Cały czas czekam aż samo przejdzie. Czas leczy wszelkie rany. I ciała i duszy. Kolona uleczył. Poprzedniej miłości jeszcze nie. W piątek na Starym Mieście – choć to w sumie Plac Zamkowy – postanowiłem, że na starość, jak będę jeszcze żył, będę przychodził tam z leżakiem. Już trzy razy byłem w Nadmorzu i trzy razy nie tańczyłem na plaży. To nie skleroza. To tylko ta cisza i te fale które tak mnie zamyślają, że zapominam zatańczyć na plaży. I ciekawe tylko czy pojadę jeszcze czwarty raz, i czy znowu zapomnę. Choć to jeszcze nie koniec chodzi za mną smutek, że to już w sumie koniec. Jaskółki siedzą na drutach. Lato minęło, a u mnie nic się nie zmieniło. Nadal na coś czekam. Tylko nie wiem na co. Brakuje mi snu. Brakuje mi dobrych snów. Brakuje mi magii. Brakuje mi wiary w duchy, wiary w anioły. Tak mało nieba i tak mało gwiazd nie widziałem już dawno. Nawet żadnej spadającej nie widziałem. Ale żadna strata – te które widziałem w latach poprzednich i tak nie spełniły życzeń. To już ponad rok jak nie wąchałem alkoholu – kto by pomyślał. I chyba czas najwyższy nawalić się do nieprzytomności. No ciekawe co z tego wyniknie. A w rzeczywistości po nocnej wizycie gościa spojrzałem wstecz. I zobaczyłem jak zaraz potem mnie jebło. Jak zobaczyłem się wystraszyłem. Oby to się nie powtórzyło … i zapomniałem. W poniedziałek mnie jebło. W klatę, tak raczej na lewo niż centralnie – i się wystraszyłem. Jakiś strachliwy jestem. P.S. Co ja wypisuję za bzdury, że nie ma magii. Przecież piszę o niej – więc jest. Nie trafi za mną. P.S. Miało padać o 20, jest 22 i właśnie zaczyna padać. P.S.update. Co ja piszę, że ludzie nie piszą - właśnie spojrzałem – Kania napisała. Ależ się cieszę. Jak pojadę czwarty raz do Nadmorza to jej podeślę fotkę. A jak nie pojadę to podeślę z nieNadmorza. To że nie przesyłałem, tak gwoli jasności, to tylko efekt mojej skromności. A w sumie raczej gwoli jasności jaśniejszej niskiej samooceny. Bo gdzie ja tam i z czym mianowicie.

niedziela, 9 sierpnia 2020

Ścieżka 607 Do przodu

Czas chyba najwyższy skończyć z tą obłudą. Czas chyba powiedzieć to, co siedzi gdzieś tam głęboko we mnie. Czas skończyć udawanie. Czas najwyższy powiedzieć wprost i otwarcie. Czas powiedzieć szczerze po co chcę wygrać w totka. To takie opowiadanie, że zrobię tyle dobrego, że tylu osobom pomogę, że nie chcę tego dla siebie, że będę dalej żył skromnie i uczciwie. Skromnie i uczciwie żył dalej będę – to nie ulega wątpliwości. Zrobię dużo dobrego i wielu osobom pomogę – z pewnością. Ale tak naprawdę, tak bez ściemy głównym i najważniejszym powodem dla którego chcę wygrać jest przemożna chęć ujrzenia pewnych twarzy. Chcę zobaczyć na tych twarzach wkurwienie. Chcę, pragnę, marzę o tym żeby te twarze były wściekłe, żeby przeklinały świat, los, Boga. Chcę żeby ta moja wygrana zatruła im życie. Żeby mnie nienawidziły, żeby kipiały złością na mój widok. Chcę żeby jedynym skojarzenie ze mną było dla nich: farciarz kurwa pierdolony. Chcę żeby rzucały na mnie wściekłe spojrzenia gdy będę siedział z bułką na ławeczce Starego Miasta. Chcę żeby życzyły mi najgorszego gdy smażył kiełbasę nad ogniskiem na plaży. Chcę żeby mi podstawiały nogę gdy będę biegał swoje dyszki. I chcę żeby się wylało z nich to co w nich siedzi. Chcę żeby odsunęli się ode mnie wszyscy zazdrośnicy którzy teraz, jako tako, się przy mnie trzymają. Chociaż … przecież tak naprawdę przy mnie nikogo nie ma – kto więc miałby się odsuwać. Tak naprawdę jedyną osobą jaka przy mnie trwa, mimo bólu i cierpienia jakie jej zadaję, jest moja mama. No ale to zupełnie inna sprawa. Tak więc pieprzyć całą resztę. Niech mnie nienawidzą, niech mnie przeklinają, niech mój widok wywołuje u ich odruch wymiotny. I niech się ukażą fałszywi przyjaciele , niech przyjdą, niech pokażą swoje prawdziwe oblicze. Bo o ile wielu znienawidzi, myślę, że będzie i kilku którzy sobie przypomną o moim istnieniu. Chciałbym ich poznać.

niedziela, 2 sierpnia 2020

Ścieżka 606 Do przodu

W czwartek tydzień temu pokochałem Motóra na nowo. Tzn zawsze Go kochałem ale ostatnio jakoś tak już zmęczony byłem tą miłością. Nawet jakieś myśli, że może by Go sprzedać nachodzić mnie zaczęły. Jednak ostatecznie kończyło się na refleksji: przecież to by było jakby przyjaciela sprzedał. Trwałem więc w tej miłości przyjaźni raz lepiej raz gorzej. No ale w czwartek tydzień temu, wracając po raz kolejny z wypadu nad morze pokochałem Go na nowo. Bo tak – byłem znowu – w tym roku już po raz trzeci – przy czym po raz drugi Motórem z namiotem – nad morzem. O tym, że było fajnie, że było za krótko pisał oczywiście nie będę, to oczywistość oczywista oczywiście. Ale tego jak się wracało nie zapomnę nigdy. Motór szedł jak strzała przez co pobiłem rekord wszech czasów czasu podróży. 317 km przejechałem z dwoma przystankami w 4 godziny i 10 minut. I co najważniejsze bez zmęczenia. Po tych 300 km zsiadłem jakbym wcale nie wsiadał. Zsiadłem ale w sumie mogłem jechać, jechać i jechać. To było bardzo przyjemne – zapomniane – a może wręcz nowe – odczucie. I refleksja mnie naszła, jak to refleksje mnie zawsze nachodzą. Refleksja, że w sumie przecież to nie Jego wina. Przecież to, że mokłem i kląłem na czym świat stoi to kwestia pogody – nie Motóra. To, że jazda była ciężka i długa to kwestia wiatru i dróg, bo co jak co ale chyba pierwszy raz z tych wszystkich razów moich podróży nad morze i powrotów miałem z wiatrem – nie pod wiatr. To, że bolą mnie plecy, tyłek, ręce to kwestia mojego starego ciała – nie Motóra. I taka mnie jeszcze refleksja naszła, jak to refleksje mnie nachodzą - na koniec. Refleksja, że tak jest z przyjaciółmi. Bierzemy kogoś w określonym celu, z określonymi oczekiwaniami, określonymi wymaganiami. Lecz potem, gdy czy to czynniki zewnętrzne, czy też my sami zaczynają / zaczynamy te oczekiwania zakłócać robi się źle w przyjaźni, robi się niewygodnie, robi się nijak. A to trzeba tylko kochać. Trzeba tylko pamiętać to co było na początku. Pamiętać po co kogoś pokochaliśmy, dlaczego i za co. Pamiętać mimo niesprzyjających okoliczności zewnętrznych, niesprzyjających nas samych. W codzienności boli mnie łokieć. Cholernie boli. To zapewne wynik ponadprzeciętnej ilości kilometrów nakręconych na Motórze właśnie. Nakręconych głównie w korkach, między samochodami gdzie ciągłe i równocześnie operowanie manetką gazy i dźwignią hamulca dać może nieźle w kość. A, że dodatkowo jakiś czas temu oberwałem w tenże łokieć bokenem, po czym całkiem niedawno tymże łokciem przywaliłem ostro w futrynę jak ostatnia fajtłapa to to, że boli nie ma co dziwić. W noc z 30 lipca na 31 lipca nawiedził mnie nocny gość. I może mógłbym przejść nad tym do porządku dziennego, mógłbym powiedzieć, że takie rzeczy się zdarzają, mógłbym pomyśleć, że to zwykła sprawa, dla mnie to jednak nie jest zwykła sprawa. Zwłaszcza gdy wspomnę w noc z 31 lipca na 1 sierpnia dwa lata temu kiedy to nawiedził mnie gość taki sam. I może mógłbym powiedzieć, że to zwykły przypadek, może wyjątkowy zbieg okoliczności jednak mi nie daje to spokoju. Tym bardziej, że ostatnimi czasy jakoś tak mnie naszło wspomnienie gościa sprzed dwóch lat, wspomnienie z refleksją – kurde, jakie to było dziwne. No więc teraz mam dziwne podwójnie. No i na koniec, po euforii powrotu i powrotu zauroczenia Motórem w ubiegłą soboto niedzielę dopadła mnie słabość. Nie lubię takich dni – zresztą kto lubi. Wstajesz rano i od samego wstania nie masz siły, nie masz entuzjazmu, wszystko cię wkurwia. Rzeczy lecą ci z rąk, przewracają, zaczepiają, giną, zawodzą. Wszystko czego wówczas pragniesz to skończyć to wszystko. Mimo słońca za oknem, mimo względnego spokoju, mimo że kosmici z Moto GP wrócili do ścigania – wszystko czego chcesz to zakończyć to wszystko. I o ile kiedyś może i bym to zakończył – teraz, po tym co przeszedłem, mając świadomość, że żyję mimo tych przejść – zły, bo zły – zdegustowany, bo zdegustowany – po prostu przeczekuję i żyję dalej. Teraz w takich chwilach myślę o Warszawskich Powstańcach. O tym co oni musieli mieć w głowach, w tych trudnych chwilach co musieli myśleć. Gdy po euforii i radości przyszła chwila klęski, chwila upokorzenia, chwila rozpaczy. I teraz, wsiadłem w pociąg, pojechałem do ukochanej Warszawy by w ciszy i zadumie oddać Im cześć. I już nie raz o tym wspominałem, nie raz się temu dziwiłem. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale za każdym gdy zaczną wyć syreny, zaczną bić dzwony zaczynam tak płakać, mieć tak oczy pełne łez, że aż dziw. A teraz, gdy stałem na Placu Zamkowym płakałem jak nigdy wcześniej. To był istny potok łez. Potok nie do opanowania. Bardzo to dziwne. Nawet teraz, gdy to piszę, po moich policzkach spływają łzy. Tyle. P.S. Notka pisana w pociągu powrotnym. A ostatnią drogą nad morze tak sobie daliśmy w kość z Motórem jadąc przez Brodnicę i Malbork jak nigdy wcześniej.

niedziela, 12 lipca 2020

Ścieżka 605 Do przodu

Nikt nic nie pisze. Znikł Smok, znikła Kania, znikła Iza za zakrętem, znikła Szemrząca i Feeria też znikła. Porozchodzili się gdzieś ludzie w swoje sprawy, poznajdowali inne formy. I jeżeli z korzyścią dla nich to w sumie dobrze. Każdy czegoś szuka, każdy na coś czeka – może oni znaleźli, mam taką nadzieję. Ja czekam nadal. Nie wiem wprawdzie na co – ale czekam. A może wcale nie czekam tylko tak się do tej swojej izolacji przyzwyczaiłem, że nic mi już nie trzeba. W realnym życiu jestem odizolowany od ludzi barierą nie do przebicia. Bo generalnie nie potrzebuję już wchodzić z nimi jakiekolwiek interakcje. Ludzie ciągle kogoś potrzebują – ja już nie. Ludzie ciągle muszą z kimś być, kogoś mieć – ja już nie. Czasami myślę sobie, że ludzie boją się być sami. Boją się zostać sami ze sobą, ze swoimi myślami, ze swoimi demonami. Bo w samotności demony wyłażą. Wyłażą te najgłębiej schowane, te zapomniane, te zasypane grubą warstwą codziennych spraw. Ludzie tego nie chcą. Uciekają w związki, uciekają w relacje, oby tylko z kimś być, oby tylko kogoś mieć. Oby tylko ten ktoś wypełniał pustkę, oby tylko dawał poczucie wartości. Jak jest obok jest łatwiej, jest bezpieczniej. Czuje się, że się jest potrzebnym, że się jest ważnym. Dzięki komuś obok można się spełniać. Spełniać jako dobry człowiek. Wydobywać z siebie te lepsze cechy a przez to podnosić swoją samoocenę. I można również na tego kogo zwalić winę. Można go obarczyć odpowiedzialnością za porażkę. To jest równie podnoszące na duchu. Ludzie ciągle kogoś potrzebują – ja już nie. Ja już swoją samotność przerobiłem. Wylazły wszystkie moje demony. Wszystkie te najgłębiej schowane, te zapomniane, te zasypane grubą warstwą codziennych spraw. Jak to boli nie potrafię nawet opisać. Boli do granic, boli aż do myśli o końcu. I nie mówię, że one jeszcze nie wyjdą, że mam je już oswojone. One są, w każdej chwili mojego życia. Żyją wraz ze mną. Jestem ich świadom. Czasami sprawiają, że nie mogę patrzeć w lustro. Jednak już przed nimi nie uciekam, już ich nie przysypuję. Wiem po prostu jaki jestem. Jaki słaby jestem z tymi demonami. Jaki zły, jaki nieuczciwy, jaki perfidny, jaki okrutny. Taki jestem właśnie. Walczę z tym, staram się zmieniać, staram się naprawiać i może nawet czasami mi się udaje. Ale tylko czasami. W większości przypadków obłudna natura zwycięża. I pozostaje mi z tym żyć. Iść dalej, dalej próbować. Może nie dorosłem, może nie dojrzałem, może nie umiem kochać. Gdy czasami z przypadku wpadną mi w ręce takie czy inne opracowania różnych mądrych głów na tematy psychologiczne odnajduję się w najgorszych typach charakterologicznych. Trochę to dołujące ale zawsze zaraz przychodzi refleksja – czy tylko ja. Bo czy jest na tym świecie choć jeden człowiek zupełnie normalny? Taki bez żadnych wad? Taki nie podpadający pod żaden typ zboczenia? Obym się mylił ale wg mnie nie ma. Każdy, każdy jeden ma jakieś skrzywienie. I takie szufladkowanie, takie tworzenie co rusz to nowych typów generalnie zaczyna mnie śmieszyć. Tak więc żyję sobie dalej. Mały narcystyczny, egoistyczny, pesymistyczny, impulsywny chłopczyk Piotruś Pan z zespołem DDA. Żyję dalej i czekam co los przyniesie.
W codzienności miałem test na COVID. Wirusa nie mam i, co raczej mnie zdziwiło, nie miałem.
Lipiec i koniec pracy zdalnej to koniec biegania na wyścigi. Wróciło stare bieganko tylko i wyłącznie weekendowe. Co nie zmienia faktu, że w 6 miesięcy tego roku przebiegłem więcej niż w całym roku 2015, tyle co w całym roku 2016, trochę mniej niż w całym roku 2017 i tylko 200 km brakuje mi do rekordowego roku 2018.
Deszcz pada nadal. Z tym, że aktualnie kończy zaraz przed tym jak wsiądę na Rumaka i zaczyna zaraz po tym jak z niego zsiądę. To bardzo miłe odczucie.
Tak jak mnie wkręciło od jakiegoś pół roku w Ekwador Manieczki to dawno nic mnie nie wkręciło. Ciągle mi gra. I jeżeli miałbym czegoś żałować w życiu, a żałuję wielu rzeczy, to tego, że mnie tam nie było zaczynam żałować bardzo. A to były moje czasy. Gdzie ja wtedy byłem? Wiem gdzie byłem, a co ciekawe tam gdzie byłem gardziłem taką muzyką, takimi klimatami i takimi ludźmi.

sobota, 4 lipca 2020

Ścieżka 604 Do przodu

Już w dzień gdy wróciłem zły byłem. Zły byłem, że dałem się wystraszyć deszczowej prognozie i uciekłem. Uciekłem i zostawiłem morze chociaż miałem być tam jeszcze całych dni dwa. I już w dzień następny po powrocie zacząłem tęsknić. Tęsknić bardzo. Tak nie tęskniłem już dawno. I tęsknię. Minęły dwa tygodnie od tej ucieczki, a ja nadal tęsknię. Dodając do tego nagły i nieoczekiwany koniec pracy zdalnej i powrót do biura mam lekkiego doła. To już siedem, siedem długich dni roboczych pracy zza biurka. Nie mogę się odnaleźć, nie mogę się przyzwyczaić. Już nie dowcipkuję jak dawniej, już nie rozbawiam towarzystwa, już się nie uśmiecham dla dodania otuchy. Siedzę, robię swoje i tęsknię. Tęsknię każdą częścią duszy. Nawet teraz, gdy to piszę ( jest 22 ) oczami wyobraźni widzę siebie wracającego boso ciemnym lasem z plaży. Słyszę niknący z każdym krokiem szum fal, słyszę narastającą z każdym krokiem ciszę sosnowego lasu. Wciągam głęboko powietrze. Ależ mi tego brak. Ten brak czyni wszystko bezsensownym. Niby robię rzeczy, niby się staram ale cały czas dręczy mnie refleksja – po co. Po co mi to wszystko. Wszystkim byłoby siedzenie przy przytarganym falami pniu. Wszystkim byłoby patrzenie na zachód słońca. Ależ mi tego brak. Nie mogę się odnaleźć w zwykłości dnia. Rzeczy lecą mi z rąk, sprawy umykają uwadze, cały czas coś gubię, cały czas o czymś zapominam, cały czas nie wypowiadam słów. Jestem, a zarazem nie ma mnie. Nic mnie nie cieszy. Jest tylko ta tęsknota za morzem. Wczoraj nie wytrzymałem. Machnąłem na trening, machnąłem na bieganie, machnąłem na powrót do domu – pojechałem na Stare Miasto. Tam, właśnie tam odnajdywałem zawsze to coś. To coś za czym tęsknię. Siadłem na schodach, wyciągnąłem daleko nogi i zatopiłem się w nicość. Zamkowy zegar wybijał kwadranse, a ja siedziałem w tej nicości. I było mi dobrze. Minęło 15 minut a ja siedziałem, minęło 30 minut a ja nadal siedziałem tak samo. Minęło 45 minut i 60 minut. I nic mi nie przeszkadzało. Nawet wrzeszcząca pod kolumną gimbaza z co drugim słowem na ka nie zawracała mi głowy. Była tak jakby tłem, nic nie znaczącym wypełnieniem drugiego planu. Widok wokół się zmieniał, ktoś przeszedł, ktoś rozmawiał, ktoś grał na akordeonie, generalnie nie działo się nic, kompletnie nic – nic ważnego. Ale dla mnie był to widok wspaniały. Życie leniwe przepływało obok mnie zatopionego w jednym miejscu, jednej chwili. Patrzyłem, patrzyłem, patrzyłem. Jak na morskie fale nad ukochanym morzem.

W codzienności tak jak wspomniałem – jestem zagubiony.
Do tego dochodzi jakieś zmęczenie. Może to przez pogodę. Pada, ciągle pada. Pada tak, że zalewa ulice, chodniki. Jeżeli chodzi o motóra przestałem już nawet o tym myśleć – po prostu moknę. Wkurwiam się, klnę pod nosem ale tylko tak dla zasady – generalnie jestem pogodzony. Pogodzony jestem z tym, że zlało mnie i w piątek dwa tygodnie temu gdy uciekłem na przystanek, i że zlało mnie i tydzień temu w piątek gdy przestało padać jak tylko dojechałem do celu, i że zleje mnie jeszcze w następne piątki, takie życie. To i tak nic w zestawieniu do ludzi którym te gwałtowne opady zabierają dorobek życia. Więc godzę się, klnę pod nosem ale godzę. Wracam sobie z pociągu boso z butami w garści zalanym chodnikiem i czekam na słońce. A słońce jakieś takie jak przez kalkę.
Dzisiaj rano, gdy otworzyłem oczy, pierwszy raz od ucieczki znad morza odezwała się nadzieja. Nie wiem skąd, nie wiem dlaczego ale pierwszy raz od dwóch tygodni spojrzałem radośniej na życie. Bo to trzeba tylko przeczekać, przeczekać te gorsze chwile i znowu będzie przepięknie. Więc czekam.

I jeszcze jedno mnie gnębi – zapomniałem tańczyć na plaży. Ale ta cisza, ten szum fal mnie tak ujął, tak zahipnotyzował. Muszę na plaży tańczyć, muszę. Już to mam w głowie, już to w głowie mam.

niedziela, 21 czerwca 2020

Ścieżka 603 Do przodu



Jeszcze zanim się dobrze spakowałem i wyruszyłem mówię – nie jadę. Po co mi to? - lepiej poleżeć wygodnie w domu, pogapić w tiwi, jeść, pić i nic nie robić. Jak już ruszyłem Rumakiem obładowanym jak dobry wielbłąd, wątpliwości ustąpiły ekscytacji - mówię – jadę, będzie super. Gdy około 20:30 wyszedłem z treningu w stolicy który wkalkulowany został w całą tą wyprawę i znowu wsiadłem na motór mówię – nie jadę. Gdy około 23, kiedy już zapadła ciemność, a ja przejechawszy kilka różnych polnych dróg nadal nie znalazłem dobrej miejscówki na nocleg mówię – mówiłem żeby nie jechać! Jakoś mało optymistycznie nastrajał fakt spędzenia nocy pod gołym niebem przed ponad trzystu kilometrową trasą. I nie wiem kto miał bardziej przerażone oczy – sarna która na widok Rumaka uciekła w pole czy ja - jakie to szczęście, że nie skoczyła mi pod koła. Gdy jakimś cudem znalazłem wreszcie jakąś, wprawdzie tuż za stodołami pobliskiej wsi i tuż przy drodze, mówię – mówiłem kurwa żeby nie jechać. Jakoś się w tych ciemnościach rozbiłem, jakoś schowałem w śpiwór ale jakoś nie mogłem zasnąć. Nie da się zasnąć z ciągle galopującymi przez głowę obawami czy zaraz nie zjawi się właściciel gruntu z widłami w garści. A jeżeli nawet zmęczony umysł podda się wreszcie, pojawiają się nocne zwierzęta które swoimi odgłosami, a nie są to odgłosy przyjazne, ponownie zmuszają do czujności. I tak na pół jawie pół śnie mówię – nie, to już nie dla mnie. Nie wiem czy spałem w sumie ze dwie godziny. Jednak gdy o piątej nad ranem, o tej samej piątej o której wstawałem umierający do pracy przed pandemią, otworzyłem namiot i spojrzałem na skowronka tuż obok wyśpiewującego swoje trele, na klucz łabędzi latający tam i z powrotem mówię – jeny, jest super, jadę. Tak, to był jeden ze wspanialszych poranków. Zmęczony, niewyspany ale wspaniały. Ruszyłem więc w drogę. Drogę w czasie której cały czas nie mogłem wyjść ze zdziwienia jak dobrze się, mimo tak dziwnej nocy, czuję. Lecz zmęczenie przyszło. Gdzieś tak w połowie drogi, wysmagany silnym, przeciwnym wiatrem wróciło – nie jadę. Pojechałem jednak dalej. I gdy wreszcie koniec końców, ciepłym popołudniem dojechałem do celu, gdy ujrzałem uliczki zapchane byle jak poparkowanymi samochodami, gdy przyszło mi mijać dziesiątki beztroskich spacerowiczów powiedziałem – pięknie, mówiłem żeby jechać. To był prawdziwy wakacyjny widok – zupełnie inny niż ten sprzed tygodnia. I o ile lubię ciszę, spokój to widok tego całego zamieszania sprawił mi niewiarygodną radość. I gdy już rozbiłem namiot, gdy już zainstalowałem się na dobre, gdy przywitałem z morzem plażą i słońcem – gdy około 21 padłem na materac, zanim zasnąłem, jedno mi huczało w głowie - mówiłem kurde żeby jechać! A reszta to już rutyna: co rano sklep po bułki i loda big milk, bieganie, odpoczynek, prysznic, spacer, jedzenie na plaży, powrót wejściem 82, odpoczynek, zachód słońca, rozmyślania i tak co dzień. Nic a nic się nie nudziłem. Było i pływanie w morzu, i ognisko z kiełbaskami na plaży – nie było jedynie, tego co zapowiadałem zrobić. Nie potańczyłem na plaży. Po prostu zapomniałem. Tak mnie jakoś zadumał szum fal, tak jakoś urzekł las - że zapomniałem. Właśnie ten las odkryłem jakby wyraźniej. Spacerując w nieodwiedzane wcześniej rejony zobaczyłem las niby ten sam a inny. I plażę też niby tą samą a inną. I niby to dopiero parę dni jak wróciłem, a już chcę być tam znowu. Już tęsknię, już wspominam. I mówię – dobrze kurde że pojechałem.
W codzienności bolą mnie tylko stopy o tym wszystkim. Bo oczywiście nie darowałem i łaziłem boso wszędzie gdzie się dało. Nawet kamienie które tydzień wcześniej mnie pokonały pokonałem. Z tym, że asfalt jednak palił. Palił niemiłosiernie. I ciekawe, że jeden asfalt potrafi poparzyć a inny być przyjemnie ciepły.
W piątek było pierwsze w tym roku moczone. W wieczorny powrót do domu dopadła mnie niemiłosierna burza. Szczęście w nieszczęściu, że znalazła się przystankowa wiata gdzie razem z motórem największą nawałnicę przeczekaliśmy – gdy nie to – chyba by było po nas.

I na koniec – najgorsze, w fabryce wracamy do stanu sprzed marca.





czwartek, 11 czerwca 2020

Ścieżka 601 Do przodu

Na plaży, tuż po wejściu, zaatakował mnie podstępny patyk. Wyskoczył zagrzebany z piasku raniąc boleśnie w palec aż do krwi. Takie to były początki. Nic to jednak skoro parę metrów dalej mogłem odkazić ranę w morskiej wodzie. Takie były początki. Generalnie to początkowo szczerze zaskoczony byłem faktem, że tak sprawnie idzie mi spacer na boso. Może to z faktu, że jeszcze wcześnie i aż tak wiele szyszek nie utrudniało drogi. Generalnie to zaskoczony byłem do momentu dojścia do zejścia ze skarpy, gdzie zaczęły się kamienie. Kamienie mnie pokonały. Pokonały gdy po kilku, kilkunastu ał ała ał ałć poddałem się stwierdzając, że te stopy to jednak za delikatne są. Za delikatne do momentu gdy siedząc na ławeczce i zakładając obuwie minęła mnie drobna, drobniuka dziewczynka która opowiadając coś zawzięcie rodzicom pomaszerowała żwawo boso po tychże kamieniach. Dzieci są jednak kapitalne – potrafią zmusić człowieka do refleksji.
Na nie plaży było pusto. Pusto puściej niż w wrześniowe zeszłoroczne moje zdziwienie – jak tu pusto. Wracając późno po zachodzie słońca – tego pusto można się było wręcz wystraszyć. Totalnie pusto, cicho, ciemno. Nigdy tak wcześnie nie byłem, nie wiem czy to kwestia pory czy wirusa. Fakt, że spacerując tu i ówdzie dostrzec można było, że miejsce dopiero się do sezonu przygotowuje.
Wracając późno po zachodzie słońca zaskoczyła mnie długość dnia. Zaskoczyła ale tylko do momentu gdy z rozmyślań jakiż ten dzień długi wyrwało mnie wspomnienie – zaraz zaraz, przecież dwa lata temu byłem też o te pore tylko że dwa tygodnie później - więc dzień siłą rzeczy był dłuższy. Jakaż ta pamięć ulotna.
Zachody słońca obserwowałem oczywiście sam. No może nie sam, bo było parę osób, ale plażę opuszczałem raczej ostatni. Małym usprawiedliwieniem dla nieobecnych może być fakt, że trochę wiało, małym. Tak wiało, że raz nawet kitserfera podziwiałem przy okazji zachodu słońca. I jakież było moje zdziwienie gdy pewnego wieczoru, gdy przy zejściu ze skarpy gdzie dnia pierwszego kamienie pokonały moje delikatne stopy, ujrzałem dwie dziewczyny. Dziewczyny z ogromnym wilczurem i dwiema wielkimi torbami typu Ikea. Niewątpliwie łapały oddech po wspinaczce na skarpę. Trochę mnie zdziwiła ich obecność jednak minąłem je obojętnie nie zwracając uwagi, zwłaszcza że od pewnego czasu mam silne postanowienie nie zwracania uwagi na dziewczyny / kobiety. Jakby jednak nie zwracać uwagi zauważyłem, że z tych ich toreb typu Ikea wystają śpiwory. Zaintrygowało mnie to. Już miałem zacząć schodzić w dół gdy w odruchu ciekawości odwróciłem się z pytaniem – Będziecie spać na plaży? Zaskoczyło je to pytanie i dopiero po chwili jedna z nich, ta od wielkiego wilczura odparła – Nie wiemy, na razie idziemy zobaczyć zachód słońca. Uśmiechnąłem się pod nosem, miło spotkać kogoś kto przyjeżdża nad morze zobaczyć zachód słońca – Ale to już za późno – odparłem. Zobaczymy jak będzie – rzuciła ta od wilczura. Nie wiem czy powinienem był ciągnąć ten wątek – czy nie powinienem. Wyglądały na trochę speszone, a pewnie i wystraszone ze spotkania dziwnego gościa w lesie – generalnie uznałem, że nie będę się narzucał i uszanuję ich prywatność. Podejrzewam, że obawiały się również faktu, że dziwny gość spotkany w lesie pozna ich szalony plan. A mi chodziło tylko o to by się upewnić czy jest jednak na tym świecie ktoś szalony tak jak ja. Nieważne, zostanie to już na zawsze w sferze moich domysłów.

I generalnie tyle. Pobiegałem, pojadłem kiełbaski z ogniska na plaży, połaziłem, poopalałem się, pogrzebałem w piasku, wykapałem się... Właśnie, już pływałem. Nie byłem wprawdzie pierwszy, bo zauważyłem wcześniej dwóch facetów w wodzie lecz oni wyglądali tak jakby weszli tylko na chwilę się odlać. Ja uczciwie pływałem i było cudownie. I generalnie było by cudowni i było by super gdyby nie jeden fakt – jutro prawdopodobnie, po przystanku w łorso, pojadę tam ponownie. Z tym, że już nie koleją, a uczciwie motórem pod namiot.

niedziela, 31 maja 2020

Ścieżka 599 Do przodu

Chamieję, twardnieję, powszednieję, kamienieję, obojętnieję – takie o łażą za mną od jakiegoś czasu. I chyba – dobrze mi z tym. Już nie jestem smutny jak kiedyś, już nie przejmuję się jak kiedyś, już nie płaczę jak kiedyś. O tak – o wiele łatwiej jest żyć gdy nie martwisz się głodującymi dziećmi gdzieś tam daleko, gdy spokojnie mijasz puszkę na chodniku tuż obok. Jest o wiele łatwiej. I nie wiem czy to naczynia połączone ale coraz mniej roztkliwiam się nad sobą. Nad swoim, jakże okrutnym ( tak twierdziłem ) losem. Coraz mniej myślę o tym co było. Tzn myślę tyle samo chyba, jednak już mnie to nie boli. Tzn boli, z tym, że już nie smuci. Tzn smuci – lecz nie tak bardzo. Dzisiaj mam do tego stosunek jak do głodujących dzieci gdzieś tam daleko czy puszki na chodniku tuż obok. Stosunek który mogę podsumować jednym krótkim – to nie moja sprawa. Trochę może to, a może i bardzo - słabe. Takie jakbym się poddał. Jakbym przegrał walkę o świat idealny. Jakbym porzucił swoje ideały które tyle lat wytyczały ścieżkę mojego życia. No ale jak powiedziała kiedyś jedna mądra wróżka – chyba nie mam już siły. No bo ileż można? I wszystko było by dobrze gdyby nie Janek Serce. Otóż dzięki pandemii i mojej pracy domowej mam możliwość obejrzenia tiwi porannej do śniadanka – generalnie tiwi oglądam ostatnio tyle co kot napłakał, jednak polskie seriale poranne obejrzeć lubię. No więc tak się złożyło, że na przestrzeni ostatnich paru tygodni na dwóch różnych kanałach puścili ten serial. I nie to żebym się jakoś identyfikował z tym serialem czy z bohaterem ale … ryczałem, ryczałem łzami rzewnymi. I na Znachorze ostatnio też płakałem kurde.
W życiu to chyba można mieć wszystko. Można mieć wszystko tylko trzeba o tym pomyśleć. Z tym, że pomyśleć sercem. Taką zaczynam mieć koncepcję. Chociaż raczej nie pomyśleć – a raczej – żeby się pomyślało. Pomyślało się samo. Takie pomyślało niekalkulowane, nierozważane, nieprzemyślane – takie z wnętrza. Pomyślało niezależne, nierozsądne nawet, a może i wręcz niedorzeczne. Takie jak moje ostatnie wygrane tydzień po tygodniu. To było nie z głowy – w stylu: muszę wygrać! chcę wygrać! jak wygram to to, to tamto, to owamto. To pomyślało w stylu odrzutowców sprzed kilku dni. Bo dzięki pandemii i mojej pracy domowej mam możliwość oglądania myśliwców z pobliskiej bazy wojskowej. Na samoloty patrzeć lubiłem zawsze. Generalnie jak jestem w fabryce, i jak mnie nie ma przy biurku, to wiadomo - poszedłem za winkiel pogapić się na lądujące na Chopina statki powietrzne. Teraz gapię się za to na myśliwce. I gdyby nie pandemia i moja praca domowa nigdy bym nie wiedział, że latają nad moim miastem rodzinnym. Z tym, że latają hen gdzieś tam. Czasami bardziej je słyszę niż widzę. Wypatruję uważnie na niebie, ale jak tu po słuchu wypatrzeć ponaddźwiękowy obiekt. Może być praktycznie wszędzie. Parę razy ku wielkiemu zadowoleniu mi się nawet udało - ale jak wspomniałem, hen gdzieś tam daleko, gdzieś tam wysoko. I myśl wyszła mi z serca – szkoda że nie blisko. Wyszła, poleciała i zapomniałem. Aż do dnia sprzed dni kilku. Gdy to po wstaniu od kompa poszedłem wyjrzeć przez okno. Patrzę się bez celu i nagle słyszę – słyszę wyraźnie. Zadzieram głowę i niesamowite ale lecą wprost na mnie. Dwie sztuki lotem pikującym. Są nisko coraz niżej. Aż mi dech zaparło. Śmignęły mi nad głową i poleciały na drugą stronę bloku. Poleciałem i ja. Wpadłem na balkon, a moje myśliwce zamiast polecieć w stronę bazy, zakręciły, zrobiły kółko i dopiero wówczas udały się w tamtą stronę. I to wszystko tuż nad moją głową. To było piękne. To było majestatyczne. Teraz w moim wspomnieniu wydaje mi się, że nawet pomachały skrzydłami na pożegnanie. Były tak blisko jak nigdy. Blisko jak w pomyślało z serca o którym zapomniałem, a może i bliżej. I tak mi się wydaje, że w życiu to chyba można mieć wszystko. Tylko trzeba żeby się pomyślało. Coraz częściej się o tym przekonuję. Gdy przychodzą do mnie rzeczy które kiedyś mi się pomyślały. Takie gdzieś z głębi pragnienia, nienamolne, nie to że jak się nie spełni to koniec świata i w ogóle. Pomyślało się i już. Tak lekko, tak może i nawet obojętnie ale zarazem szczerze. Z pominięciem kalkulującego rozumu. Takie wolne pomyślało dające radość.

A teraz kończę, bo w rzeczywistości tydzień temu dostrzegłem z zaskoczeniem, że jak w ostatnie 7 dni miesiąca przebiegnę 100 km to dobiję do 250. To byłby rekord absolutny. Rekord o prawie 50 km lepszy od rekordu dotychczasowego, który to rekord swoją drogą uważałem za wyjątkowy. No więc idę, bo zostało mi jeszcze długie 14 km do sukcesu, a dodatkowo muszę się jeszcze spakować na jutrzejszy wyjazd nad niewidziane rok morze.

niedziela, 24 maja 2020

Ścieżka 598 Do przodu

Nie mogę nadziwić się cały czas – co mi w tej pandemii tak dobrze. Cały czas o tym myślę. Cały czas zastanawiam się i ze zdziwienia wyjść nie mogę, jak pasuje mi ten układ. Ostatnio naszła mnie kolejna zadziwiająca refleksja, a może wręcz odkrywcza. Może mi tak dobrze dlatego, że widzę, że ludzie żyją, czy też muszą żyć w odosobnieniu. Tak jak ja żyję. Że przez to całe zamieszanie nie jestem już dziwakiem, a przynajmniej sam siebie tak nie postrzegam? Nie ma wokół mnie tego wszystkiego, co niby negowałem – a powiedzmy sobie szczerze – czego ludziom zazdrościłem? Bliskości, relacji, radości kochania? Albo raczej nie to, że tego nie ma ale nie epatuje na mnie na każdym kroku. Nie wciska się nachalnie przed moje oczy budząc zazdrość i burząc mój mały światek który tak mozolnie buduję od lat.

To jak przychodzą myśli doprawdy mnie zadziwia. Stojąc sobie i patrząc w okno nagle przypomina mi się coś co często słyszy się w momencie rozstania – zostańmy przyjaciółmi. I sam siebie pytałem – kto kurwa wymyślił taką bzdurę. Przecież to totalnie bez sensu. Wydało mi się to tak absurdalne, że aż niemożliwe, że ktoś jednak może tak powiedzieć. Kurna – jaki to bezsens. Wyrwij człowiekowi serce i poproś go żeby został przyjacielem. No nie mogę. Ale może to jednak możliwe? Chociaż nie – wg mnie niemożliwe. Przy założeniu, że ta / ten któremu to się proponuje naprawdę kochał – nie możliwe. Bez sensu, naprawdę bez sensu.

Chyba już całkiem się starzeję. Jednym z dobitnych tego objawów jest fakt, że przestały mnie pociągać kobiety. Tzn pociągają, jak najbardziej – jednak nie wariuję już z tego powodu. I zaczyna stan ten mi odpowiadać. Jest o wiele spokojniej. Wmawiam sobie, że osiągnąłem poziom kiedy potrafię zapanować nad tym zwierzęcym instynktem – ale powiedzmy sobie szczerze – to starość. Zresztą od kiedy mozolnymi i ciężkimi codziennymi ćwiczeniami wypracowałem swoje własne – nie tęsknię już tak bardzo za kobiecymi … piersiami. Generalnie mam już za co złapać.

Bo tak naprawdę czy kobiety są w ogóle potrzebne. Nie będąc już seksistą i nie sprowadzając płci przeciwnej do roli praczki, prasowaczki, sprzątaczki i kuchareczki to generalnie są zbędne. Jedyną ich wartością dodaną jest możliwość przedłużenia gatunku. Tylko tyle. Pewnie powiedziałby to samo o męskiej części i zapewne była by to prawda. Ale gdyby tak, teoretycznie, na świecie zapanował chaos, gdyby cywilizacja z powodu takiej np. epidemii runęła i cofnęła się do czasów pierwotnych kto wówczas by przeżył? Tylko silny i dziki wojownik. Tak, gdyby na gruzach naszych miast wyrosła dżungla i trzeba by było walczyć o przetrwanie płeć piękna nie dałby sobie rady. To cywilizacja stanowi podstawę ich aktualnego statusu. To cywilizacja gwarantuje im możliwość życia bez samców.

W codzienności znowu odwiedziłem łorso. Dziwne to były odwiedziny. Jak z jakiejś wyprawy w miejsce nieznane. Może z racji faktu, że noc spędziłem w hostelu – swoją drogą godnym polecenia. Pobiegałem wieczorem w miejscach może nie całkiem mi nie znanych ale takich które tak jakbym odkrywał na nowo. Ile i jak bardzo zmieniła się Warszawa aż trudno mi uwierzyć.
A poza tym bez zmian. Pogoda kiepska tylko. Temperatury max 18, o nocach nie wspomnę bo nawet przymrozki były ostatnio. Do tego niebo często zachmurzone i pada. Podobno dobrze, że pada bo niby susza – to niech pada, nie będę z tym dyskutował. Szkoda tylko, że tak zimno. Pojechałbym gdzieś z namiotem.

niedziela, 10 maja 2020

Ścieżka 597 Do przodu

Aż żal dupę ściska jak przegnite mam wczoraj i dzisiaj. Takie piękne, słoneczne, ciepłe dwa dni. Aaaa motór stoi pod blokiem … Dobra, wcale nie ściska. Kiedyś by ściskał – dzisiaj nie ściska. Zajrzałem do Wróżki. Nie wiem tylko czy prawda jaką tam znalazłem to faktyczna wróżba czy tylko sugestia która wpłynęła na moje przegnicie. Dwa piękne, słoneczne dni leżę i nic nie robię. Kompletnie nic. A motór stoi pod blokiem... Nie chce mi się , nie mam ochoty, nie mam siły. Gapię się tylko w ten internet i gapię, już mnie od tego plecy bolą. I o ile kiedyś żal by mi dupę ściskał, i sumienie żyć nie dawało to dzisiaj siedzę iiiiii chyba nawet zadowolony jestem.
Chyba trawy zaczęły pylić. Nawdychałem się tego pyłu do utraty sił.
Jeżyki są. Wczoraj przyleciały, wczoraj po południu. Rano jeszcze ich nie było – wiem, bo sprawdzałem.
Tak mi się nic nie chce i tak nic nie robię, że nawet sobie szybki od kasku jeszcze nie wypucowałem. A parę much w piątkowy wieczór żywot swój śmierdzący na nim zakończyło jednakowoż.
Tak, czwartek i piątek spędziłem w łorso. Smutne łorso jest wieczorowe. W czwartkowy wieczór, jadąc pustymi praktycznie ulicami taka mnie właśnie myśl naszła – smutne wieczorowe łorso jest. I przypomniało się jak jechałem tak półtora tygodnia wcześniej. Wówczas smutny byłem ja. Ależ byłem wówczas smutny – na wspomnienie mojego łorso z poprzedniego życia. Tego które już nigdy nie wróci. A teraz patrzyłem na te smutne łorso chyba nawet jakoś tak – kurde – radośnie?
Odebrałem wygrane w lotka. Tak - wygrałem. Kiedyś kiedy po raz kolejny nie trafiłem głównej wygranej, a tylko tą wice główną napisałem tu chyba nawet, że straciłem wiarę. I tak sobie puszczałem te losy nie wiem nawet bardzo po co – czy z przekory? czy z przyzwyczajenia? Fakt faktem 7 kwietnia znów trafiłem wice główną wygraną. I tak mnie kurde zaskoczyło, że ponownie zacząłem wierzyć. Jakie więc było moje zaskoczenie gdy tydzień później trafiłem wiece główną ponownie. No kurwa teraz to nie wiem czy mam wiarę na główną wygraną czy jej kurwa nie mam.
Co by nie było darowanemu w zęby nie patrzę i nawet jak teraz to piszę to zerkam na grupy plik banknotów na stoliku obok.
Apropo. Co my to mamy? No chyba już wszędzie internet, bezgotówkowe obroty pieniędzmi, konta dla emerytów, zakupy bez wychodzenia z domu, dostawy z Chin … A pani w okienku w lotku pyta czy chcę gotówką? Mówię nie, pani przeleje na konto. Pani mówi, że w poniedziałek dopiero będzie. Ja na to, że spoko, nie spieszy mi się. No ale jak zaczęła wypisywać jakiś druk na papierze, i jak się pomyliła, i jak zaczęła skarżyć się koleżance ( bo trzy tam siedziały nie wiem kurna po co ) że trzy druki musi wypisać to stwierdziłem, że do poniedziałku będzie pisać i ją wybawiłem i powiedziałem – pani da tą gotówkę. Oczy pani w okienku – bezcenne. Maszyny losujące może i nowoczesne na potrzeby ti wi ale całą resztą jeszcze w poprzedniej epoce jednak. No nic – zobaczymy co zrobią jak przyjdę tam po główną wygraną. Wszystkich ciekawych zachęcam do śledzenia tego bloga – na pewno to opiszę. Jedno pewne, nie daruję, niech pisze te druki.
Jak to mówiłem - chyba trawy zaczęły pylić. Nawdychałem się tego pyłu do utraty sił. Nie mam siły totalnie. Nie biegam od czwartkowego poranka. Poranka kiedy nie z przekory tym co mi wieczorne dyszki wykradają, a raczej z musu i niedogodności przyrody dnia poprzedniego, dyszkę rozpocząłem o 5:30. To najranniejsza dyszka mojego życia. I to w dosłownym zarazem sensie rana jako pory dnia jak i rany jaką zostawiła w moim starym już ciele. Ależ mnie wymęczyła, potężnie. Ale warto było – bo za iks lat jakie dyszki pamiętał będę?

Tyl – walę w kimę bo jutro kolejny dzień jak to mówią homeoffice – jakby nie można było normalnie, po naszemu – pracy z domu.

sobota, 2 maja 2020

Ścieżka 596 Do przodu

Myślałem do tej pory, że to jakaś choroba, że na dekiel mi wali. Myślałem, że zwariowałem, a może wręcz, że nigdy nie byłem normalny. Tak właśnie myślałem do tej pory. I to nie była przyjemna myśl. Ta myśl wręcz mnie nawet przerażała. Nie wiem czy zwariowałem już do końca czy nie ale ostatnio zacząłem całą tą moją dziwaczność postrzegać w zupełnie innym wymiarze. Czy to ja zwariowałem? Czy to ja dlatego tylko, że mam co innego za cel, że inaczej patrzę, że inaczej oceniam. A może ja, jako ja istota, jestem wręcz … oświecony? Dziwię się sobie. Dziwię się sobie jak doskonale się czuję w teraźniejszości. Jak doskonale się czuję bez niczego. Jak niczego mi w tym czasie nie brakuje. Dziwię się sobie jak niewiele mi trzeba. Straciłem praktycznie wszystkie atrakcje które napędzały mnie jeszcze dwa miesiące temu. A właśnie teraz, gdy je straciłem, czuję, że żyję. I czuję, że można żyć bez niczego i … właśnie bez niczego być szczęśliwym. Przypominam sobie dni spędzane na schodach naprzeciwko Zamku. Przypominam sobie całe popołudnia przesiedziane na obserwowaniu ludzi. Przypominam sobie jak ich obserwowałem z zaciekawieniem. I może nawet zazdrościłem tej pełni życia. Ja, ten cichy i skryty. Lecz dzisiaj, gdy patrzę na tamte dni nachodzi mnie refleksja, że ja na tych ludzi patrzyłem nie ze swego rodzaju zazdrością, a raczej z zaciekawieniem. Z zaciekawieniem i zdziwieniem. Zdziwieniem i wręcz niedowierzaniem. Niedowierzaniem jak ci ludzie gadają. Oni ciągle gadali. Gadali o tym co było, o tym co jest, o tym co będzie. Oni ciągle mieli setki tematów do przegadania. Setki spraw do załatwienia, setki problemów do rozwiązania, setki sukcesów do świętowania. Teraz, gdy cały dotychczasowy świat zawisł w próżni zaczynam dostrzegać to, co siedziało we mnie chyba od zawsze. Zaczynam dostrzegać totalny brak potrzeby czegokolwiek. Teraz zaczynam być ze sobą. Teraz widzę, że ja jako istota, mogę wystarczyć sam sobie. Samą istotą istnienia. Samą niekończącą się tajemnicą skąd, dlaczego i po co. I nie muszę dokonywać wielkich rzeczy, nie muszę mieć setek znajomości, nie muszę wzbudzać zachwytów. Wystarczy, że poczuję się dobrze sam ze sobą takim jakim jestem. Bo nie chodzi o to by być ideałem, i za to właśnie się pokochać. Chodzi o to by pokochać w sobie to co właśnie ideałem nie jest. Takim jakie jest. Mam więcej wad niż zalet … i co z tego. Prawdę mówiąc jeb to pies. Staram się żyć uczciwie, fakt, a że czasami mi nie wychodzi – cóż, taka natura. Teraz, gdy nie ma praktycznie nic, żyje mi się wyśmienicie. Myślę wręcz, że nie ma żadnych tych przeszkadzaczy które mi życie utrudniały. Które odciągały mnie od mojej właściwej natury. Tego wszystkiego co kusiło, co mamiło, co zakłamywało. Nie wiem na ile to objaw chorobowy, nie wiem na ile kaprys chwili – wiem jedno, w aktualnych okolicznościach przyrody i tego, niepowtarzalnej, odnajduję się wyśmienicie i żyje mi się wybornie.
W rzeczywistości mam apel – proszę mi nie podkradać dyszek, w szczególności tych wieczornych.

P.S. A, i wcale nie zmienia to faktu, że piękne kobiety, jachty, może i słońce to coś z czym żyć się nie da.

sobota, 25 kwietnia 2020

Ścieżka 595 Do przodu

Im dłużej trwa ta cała szopka z wirusem, tym mocniej nachodzi mnie refleksja, że jestem nie jedyną może ale z pewnością jedną z niewielu osób którym żyje się – zdaję sobie sprawę jak głupio i mrocznie to zabrzmi – żyje się lepiej i szczęśliwiej. Tak właśnie – szczęśliwiej. Refleksja, że ostatnie lata osamotnienia – nie mylić z samotnością – ostatnie lata osamotnienia nie poszły na marne. Refleksja, że ostatnie lata życia na totalnym minimaliźmie – nie mylić z biedą – były doskonałą lekcją. Teraz, gdy jedynym kontaktem ze światem jest raz w tygodniu poranna wizyta w pustym sklepie. Jedyną formą mijania ludzi jest przebiegnięta ukradkiem wieczorna dyszka. Jedyną formą rozmowy jest parę telefonów czy kilka maili, bo co jak co ale pracować nadal trzeba. Właśnie teraz czuję się jak ryba w wodzie. Nie ma fałszywych uśmieszków, nie ma głupich gadek o niczym, nie ma bezdennej walki o odrobinę przestrzeni w zapchanym wagonie, nie ma ślepców nie widzących nic poza sobą na ruchliwym chodniku. Teraz jest spokój. Teraz jest cisza. Odpoczywam. Odpoczywam niewyobrażalnie. Nigdzie nie gonię, nic mi nie ucieka, jestem wyspany. Wyspany do tego stopnia, że zaczynam mieć kłopoty ze snem. Tak jak kiedyś odpływałem momentalnie, teraz kręcę się z boku na bok. Tak jak kiedyś spałem snem kamiennym, teraz budzę się w środku nocy i łapię na rozmyślaniu o pierdołach. Tak jak kiedyś cierpiałem budząc się na budzik, teraz budzę się o tej samej praktyczni porze bez budzika. Teraz jest moja strefa komfortu. Nie brakuje mi kontaktu ze światem, nie brakuje mi ludzi, nie brakuje mi rozmów, nie brakuje mi spotkań. Żyję swoim wewnętrznym ja. Nie potrzebuję całego tego zgiełku by czuć się dobrze. Tak jak teraz jest mi dobrze, teraz jest mi dobrze. Ostatnimi laty żyłem tak jakby na marginesie, obecnie ten margines stał się rzeczywistością. Zdaję sobie sprawę jak głupio i mrocznie to zabrzmi – obecna sytuacja jest tym czego mi było potrzeba. I im dłużej trwa ta cała szopka z wirusem, tym mocniej nachodzi mnie refleksja, że mógłbym żyć gdzieś na odludziu. Na odludziu bez wygód, żywiąc się chlebem ze smalcem. I nawet z pewnym zaskoczeniem odkrywam jak łatwo udaje mi się cieszyć życiem bez galerii handlowych, bez meczy piłkarskich, bez treningów, bez firmy. To chyba nawet w jakimś stopniu podnosi mi moją samoocenę. Jak łatwo mi żyć bez tego wszystkiego czego nam teraz brakuje.
Ale żeby nie było tak słodko w rzeczywistości, po niedzieli wracam na całe dwa dni do stolicy. Właśnie – nawet kochanej Warszawy mi nie brakuje – tej Warszawy którą tak uwielbiałem. Nie brakuje mi jej tętniącego życiem szumu, nie brakuje mi Starego Miasta, nie brakuje Wiślanego brzegu. Żyję bez niej w doskonałej kondycji.
I przez całą tą szopkę z wirusem mogę patrzeć na życie z innej perspektywy. Ileż to razy wspominałem ile to życia umyka mi w czasie gdy siedzę zamknięty w czterech ścianach firmy. Ile czasu tracę na podróżach tam. Teraz mogę patrzeć na chmury, mogę oglądać myśliwce z pobliskiego lotniska patrolujące popołudniowe niebo. Żyję naprawdę swoim rytmem. Do nikogo nie muszę się naginać.
A wracając do rzeczywistości w Wielki Piątek dwa tygodnie temu przyleciały bociany. Tzn przyleciały pewnie wcześniej tyle, że ja je wtedy zobaczyłem w tym roku po raz pierwszy. Tydzień temu natomiast biegnąc sobie polną drogą pierwszy raz w tym roku usłyszałem skowronka. Do kompletu brakuje więc tylko jeżyków. Nie przyleciały niestety w tym tygodniu. Ale to oczywista sprawa, jeszcze na nie za wcześnie. Może za dwa, trzy tygodnie …
I na koniec rzeczywistości - dzisiaj zabawiłem się w fryzjera. Efekt ... bardziej niż zadowalający.

Jedyne co to … potańczyłbym ... 

niedziela, 19 kwietnia 2020

Ścieżka 594 Do przodu

Niesamowita jest ta Wenus. Ciągle na nią patrzę. Każdego wieczoru zachwycam się jej światłem. Chwilami aż nie dowierzając, że to gwiazda, a nie jakiś sztuczny twór umieszczony tam ręką ludzką i zasilany prądem zmiennym z gniazdka. Niesamowita jest. Ciągle na nią patrzę. I każdego wieczoru tęsknię. Tak, bardzo tęsknię. Nie wiem za czym i nie wiem do czego ale gdy na nią patrzę – tęsknię. Zresztą od zawsze tęsknię patrząc w gwiazdy. A dużo patrzę w gwiazdy. Nie ma w tym żadnego sensu ale patrzenie ciemną nocą w niebo uwielbiam. Szczególnie na ciemnej plaży. Ile to już nocy tak spędziłem. Bez celu i bez sensu. Bo jakiż sens ma leżenie na ciemnej plaży, wsłuchiwanie się w szum fal i wpatrywanie w rozgwieżdżone niebo? Generalnie nie ma żadnego. Ja jednak to robię. I robię to pasjami. Bo może w życiu wcale nie chodzi o to by robić wszystko w jakimś celu? Może czasami trzeba zrobić coś bez celu? No więc wpatruję się w te gwiazdy bez celu. A im dłużej się wpatruję tym więcej ich widzę. To ciekawe, mam takie doświadczenie, że im dłużej się niebu przyglądam tym więcej ono mi oddaje. Czasami widzę tylko parę gwiazd by po chwili dostrzec, że są ich tam całe tysiące. Czasami widzę ich tysiące by po chwili stwierdzić, że są ich tam setki tysięcy. Miliony nie do ogarnięcia wzrokiem. Miliony milionów mrugających przyjaźnie. Bo one mrugają. Wszystkie, co do jednej – mrugają. Odmruguję im. Każdej jednej. Uśmiecham się i odmruguję. I jaki to ma sens? Cyba żadnego? Czasami myśli mnie nachodzę, że właściwie to całe to moje życie to nie ma sensu. I o ile kiedyś miałbym z tego powodu doły i cierpienia, to ostatnimi czasy przyjmuję to w spokoju ducha. Czy moje życie musi mieć sens? Może nie musi, może mogę je sobie przeżyć bez sensu i bez fajerwerków. Tak po prostu popatrzeć w gwiazdy i pomrugać do niesamowitej Wenus. Tej samej Wenus która towarzyszyła mnie w trudnych chwilach. W chwilach gdy waliło się mój poprzednie życie. To życie w którym miał być sens, w którym miało być to wszystko za czym goni świat. Ta sama Wenus która kiedyś widziała moje łzy teraz widzi moją zgodę na to wszystko. Na to wszystko z czym żyję. Może dlatego tak łatwo odnajduję się w tych czasach pandemii. Kiedy człowiek tyle lat żyje tylko w swoim świecie, tylko sam ze sobą, swoim sumieniem, swoim osamotnieniem nie jest dla niego żadnym utrudnienie życie w izolacji od normalności. W sumie ja żyłem tak od lat. Będąc trybikiem tej wielkiej machiny jedynie na tyle na ile wymagały tego okoliczności zapewnienia sobie bytu. Godząc się chwilami na kompromis porzucenia swojego świata na rzecz świata dóbr i uznania. A że do życia nie trzeba mi wiele, chwile te stawały się coraz rzadsze. Świat dóbr i uznania stawał się coraz bardziej obcy, coraz bardziej niezrozumiały. W efekcie czego świat dóbr i uznania uznał mnie za dziwaka. Nie przeszkadza mi to jednak. Myślę wręcz, że nawet imponuje. Zawsze byłem inny, zawsze poza schematem. Więc teraz nie męczę się z tego powodu. I chwilami mam wrażenie, że już tylko jeden krok, jakaś drobinka dzieli mnie od tego by porzucić to na dobre. Rzucić w cholerę wartości które to niby nadają sens życiu i zniknąć gdzieś na marginesie świata na dobre.
W codzienności muszę sprostować moja poprzednią notkę. Pisałem ostatnio, że śmierć nie jest niczym nowym podając jakieś tam liczby. No więc okazuje się, że moje dane były mocno zaniżone. Otóż ostatnio na WP przeczytałem co następuje:
według obecnych danych liczbowych zapadniecie na COVID-19 to dla 99,98 proc. Polaków wciąż – pod warunkiem zachowania elementarnej ostrożności – tylko telewizyjna abstrakcja. Katalog tego, co zabija Polaków, nie zmienił się z chwilą wykrycia pierwszego przypadku koronawirusa na początku marca. Polacy wciąż umierają na zawał serca, nowotwory niewydolność narządów wewnętrznych. W naszym kraju dziennie umiera 1100 osób ( coroczna liczba ponad 400 tys zgonów ). Z powodu COVID-19 zmarło do tej pory 300 osób, co daje poniżej 1 proc codziennych zejść śmiertelnych …
Z czego więc ten medialny strach? Umierało 1100 osób dziennie – od lat – nikt nic nie mówił. Tak jakby tego nie było, tak jakby śmierć nie istniała. Tak jak mówiłem: była, jest i będzie.
Mnie tylko zaczyna przerażać to życie po. Boję się o ludzi którzy będą musieli żyć bez tego wszystkiego co mieli przed. O tych co nie umieją tak jak ja żyć bez celu, bez sensu, bez tego co świat oferuje. Bez pogoni za dobrami, za szacunkiem, za uznaniem. Boję się o nich. Boję się czy odnajdą się w życiu bez życia.