sobota, 26 września 2015

Ścieżka 356 Do przodu

W środę dopadło mnie. Jak bardzo może mnie zranić wiadomość od kogoś kto jeszcze pół roku temu był dla mnie bardzo ważny, kto wie czy nie najważniejszy. Bardzo może mnie zranić. Może mnie zepchnąć w najczarniejszą myśl. Może mnie pozbawić ostatniej odrobiny siły. Może zgasić blask w moich oczach. Może odebrać chęć wypowiedzenia słowa. Może wstrzymać bicie serca. Może. Może uczynić ze mnie potwora. Tak właśnie może mnie zranić wiadomość od kogoś kto jeszcze pół roku temu był dla mnie bardzo ważny, kto wie czy nie najważniejszy. Nie będę nawet wspominał myśli jakie chodziły mi po głowie w środowe popołudnie. Wspomnienie ich jeszcze teraz mnie boli i przeraża. Były to myśli ostateczne. Zrodziły nienawiść. Zrodziły nienawiść do tego kogoś, potem nienawiść do mnie i na końcu nienawiść do całego świata. Takie uczucie największej w życiu porażki. Nie będę nawet wspominał myśli jakie chodziły mi po głowie w czwartkowy ranek gdy zmierzałem do pracy. Myśli ostatecznych, myśli które mogłyby zakończyć wreszcie te męczarnie. Bo cóż mogłem mieć w głowie patrząc co przynieść może przyszłość. Jedynie rozpacz, zwątpienie, żal. Jeszcze tylko zostało naubliżać Bogu i mogę kończyć. Bogu któremu tak ufałem a który, w moim odczuciu, zrobił mi kurewską krzywdę. Jeżeli jest Stwórcą, a że jest pewność mam stuprocentową, i jeżeli w dupie ma fakt że się tak już tyle lat miotam, to huj mu w dupę. Huj mu kurwa w dupę. A jeżeli w dupie ma to swoje stworzenie, mnie czyli, i jeżeli zostawia całą tą moją tu obecność w moich rękach to huj z nim że dopiero teraz staję się tego świadomy. Jeżeli to ja sam, ja sam sprowadzam na siebie kłopoty, cierpienia, niepowodzenia i porażki to huj z takim Stwórcą. W dupie to mam. W dupie mam takiego Boga. Tak właśnie ubliżałem Bogu w czwartkowy poranek zmierzając do pracy. I nie pamiętam już jak, chyba nawet jakoś tak bezwiednie, nagle mi przeszło. Czarne ciężkie myśli odeszły i znowu zapanował spokój. Spokój połączony z wiarą w swoją rację. Bo co by nie powiedzieć – mam rację. Mam rację i tego trzymać się muszę, a może nie muszę tylko chcę, a może nie to że chcę ale po prostu się trzymam. Bo wiem że to jest dobre. Bo jestem dobry. Jestem dobry i już. Jestem uczciwy i wierny. Mam swoje zasady. I jeżeli kiedyś zasad tych nie przestrzegałem, jeżeli zdarzyło mi się kogoś skrzywdzić to tylko przez uczucie bezsilności. Tylko przez fakt że zakręcił mnie świat, że dałem się porwać. Tylko przez fakt że zabrakło mi wytrwałości. Tylko przez fakt że moja samotna walka mnie wyczerpała. Tylko przez fakt że straciłem nadzieję w sens tej walki. Nie wiem obecnie na jak długo jeszcze, a że osobowość moja rozchwiana jest to pewne, ale w chwili obecnej sens walki wrócił. I choćby jutro już miał się skończyć to teraz warto. I nie żałuję w chwili obecnej że nie uległem światu do końca. Że zachowuję swoją odrębność. Że płaczę po kątach, że przeklinam Boga, że mam często chęć wyrwać „chwasta” ale że nie pozostaję obojętny na los biednych. Nasza jak to buńczucznie określamy Cywilizacja to prymitywny motłoch. I nigdy nie zgodzę się z opinią że jesteśmy gatunkiem wysoko rozwiniętym gdy w puszce biedaka na Marszałkowskiej widzę raptem parę groszy. Prymitywy. Prymitywy, setki prymitywów które przemierzają Marszałkowską i które myślą że są cywilizowane. Gardzę tymi prymitywami. I gardzę tymi którzy odrzucają mnie tylko dlatego że gardzę tą cywilizacją. Gardzę tymi którzy odrzucają mój smutek. Którzy odrzucają moją boleść. Bo smutny jestem i boli mnie bardzo gdy widzę tą pustą puszkę na Marszałkowskiej. I czuję się taki bezsilny, taki zagubiony. I czuję taki wielki sprzeciw przeciw temu że tak jest. Czy na tym to ma polegać bym Marszałkowską taskał do domu 50 calowy telewizor. I bym po pół roku miał świadomość że telewizor ten jest już przestarzały. I bym pragnął nowego 50 calowego telewizora. A co z tą pustą puszką? Czy na tym polega cywilizacja? Więc cierpię często, więc smutny często jestem też. I nie uważam by celem mojego życia był nowy 50 calowy telewizor. I jeżeli ktoś, kto i ważny był dla mnie, a może i najważniejszy z tego powodu gardzi mną to huj z nim. I huj ze wszystkimi takimi. Nie chcecie być ze mną – jesteście przeciwko mnie. I choćbym miał zostać sam, choćbym miał to przypłacić zdrowiem, czy życiem to na chwilę obecną – huj z wami. Jestem er dobry. Jestem er wspaniały. Jestem er szczery. Jestem er wierny i współczujący. I jestem też, może niestety, i er smutny. Ale taki już jetem. A kto tego dobra mojego nie dostrzega, kto nie dostrzega tej mojej wierności, kto gardzi moim smutkiem - niech żyje po swojemu ale niech nie czuje się moim przyjacielem. Jest moim wrogiem. Zostanę tu sam i tym smutkiem moim się popieszczę. Taki już jestem. Zostanę tu i napiszę do Kasi żeby się nie poddawała. Żeby dalej dawała radę. Żebym dalej mógł ją podziwiać. Podziwiać za jej niezmordowaną walkę z przeciwnościami, za jej siłę. Ja bym tak rady nie dał. Ale sam upaść nie mogę. Nie mogę bo jakiż sens miało by wówczas wysyłanie przekazu nadziei. Jakbym mógł pisać tu o tym że ma być tak żeby było tak jak chcemy. A chcemy by było dobrze. A chcemy by było szczęśliwie. Słusznie wyrażała Kania powątpiewanie – er tchnący nadzieją? Tak, er tchnący nadzieją. Tak. I w dupie z Bogiem który ma mnie ( nas ) w dupie. Jeżeli zostawia nas samym sobie, jeżeli dobro i zło nie istnieją, jeżeli Hitler poszedł do nieba to pierdolić to wszystko. Będzie co będzie, ważne bym był sobą. Może i smutnym, może i bezradnym, może i bezsilnym, może i zagubionym ale z pewnością – dobrym. I pójdę sobie jutro do kina na Małego Księcia. I popłaczę w ukryciu zapewne też. Ale pieprzyć to. Taki już jestem. Smutny często, zamknięty często, nieobecny często, wycofany też często ale dobry zawsze. I niech sobie tam myślą żem słaby, żem nieprzystosowany, żem dziwny, że nie wiem czego chcę. Ja swoje wiem. Jestem dobry i dobra szukam. Dobra i uczciwości pragnę. Dobrem i uczciwością obdarzać pragnę i dobrem i uczciwością obdarzonym być. I najważniejsze czego pragnę. Najbardziej pragnę zrozumienia. Najbardziej pragnę akceptacji.
Niech dobro i pomyślność spotyka dobrych a zło i niepowodzenie złych i nieczułych.
Niszczyć zło
Tępić chamstwo
Jebać łobuzów i złodziei
Pierdolić polityków.
I to jest notka do przodu. Do przodu jak nie wiem co! Choć środowe popołudnie i czwartkowy ranek były czarne.
                                          a to od 1:49 wali mi w łeb

sobota, 19 września 2015

Ścieżka 355 Do przodu

Czy ja się czepiam? W żadnym wypadku. Jedyne co to może delikatnie nakierowuję.
Czy Książę, Królewiczu, Rycerzu? – oczywiście że tak.
Czy jestem wspaniały, cudowny, wyjątkowy? - bezsprzecznie.
I taka jest prawda. A jeżeli komuś się to nie podoba? No cóż. Każdy ma prawo do własnego zdania. Nikogo nie będę do siebie przekonywał. Nikomu nie mam zamiaru niczego udowadniać. Jeżeli sam tego nie pojmuje to, delikatnie mówiąc, jego strata. A że taki już ład na tym świecie że wielcy, Wielcy, tego świata doceniani są z reguły po śmierci, spokojnie sobie poczekam.
Wykluczenia się nie obawiam. Bojkotu również. Do samotności już nawykłem i doskonale, coraz doskonalej, się z nią czuję. A że taki już ład na tym świecie że wielcy, Wielcy, tego świata rozumiani nie są i żyją samotnie, więc taki los przyjmuję z pokorą.
Nie cukrujcie mi. Nie potrzebuję być pączkiem w maśle. Jeżeli czas to zmienić to śmiało. Do dzieła. Do it! Jeżeli taka wola. Niech się stanie. Ja wiem swoje.
Niezrozumienie i odrzucenie to moje życie.
Samotność to moja skóra.
Samotny nie będę po śmierci. Tam, myślę, odnajdę duszę. A że to już niedługo, poczekam cierpliwie. Niedługo.
W czwartek przekroczyłem kolejną granicę. Wszystko układało się tak że nie mogło być inaczej. Wszystko. Wypogodziło się a czwartek miał być ostatnim dniem jazdy. W piątek miałem postawić moto na nóżce. A skoro tak to kiedy jak nie właśnie w ten czwartek – tak myślałem. Ostatnia szansa w tym roku. Ostatnia. I zrobiłem to. Osiągnąłem cel. Osiągnąłem to co założyłem. Przekroczyłem granicę. Przekroczyłem granicę z dwójką z przodu. W czwartkowy ranek dobiłem do 200. Ciężko było wprawdzie się rozbujać ( wskazanie licznika wahało się między 197 – 199 ) ale się udało ostatecznie. Tuż tuż przed końcem prostej. Ależ byłem wówczas szczęśliwy. Aż wrzeszczałem z zachwytu. Adrenalina. A po południu, choć osiągnąłem to co osiągnąć miałem i nie musiałem już nic udowadniać, spróbowałem jeszcze raz. A że prosta była dłuższa dociągnąłem do 203. Dwieście trzy kilometry na godzinę. Śmiać się później mi chciało na wspomnienie moich zeszłorocznych dokonań gdy z duszą na ramieniu osiągnąłem już nie pamiętam 137 czy 147. Teraz gdy z dwustu zwalniałem do 150 najzwyczajniej w świecie – nudziło mi się. Tak to właśnie powszednieje to co jeszcze jakiś czas wcześniej jest wyzwaniem. Tak też to właśnie powszednieje również samotność czy też cierpienie. Co by jednak nie powiedzieć powiedzieć mogę że jechałem motórem dwieście kilometrów na godzinę i gitara. I choć nadal twierdzę że nie trzeba wcale zapierdalać to na pytanie ile najwięcej zapierdalałem spokojnie odrzec mogę – zapierdalałem dwieście. Jedno mnie tylko nurtuje – jakie wyzwanie dalej.
W piątek tydzień temu wziąłem w pracy dzień wolny by dopieścić motóra. Nie o tym jednak rzecz jak go godzinami czyściłem, polerowałem, smarowałem. Rzecz o tym jak uciekła mi mała podkładka. Taka nieważna. Takich podkładek mam w domu kilka, kilkanaście. Spokojnie mogłem ją zastąpić. Nie mogłem jednak spokojnie darować tego że jej nie znajdę. Bo czyż niemożliwe jest jej znalezienie? Gdzież mogła polecieć? Nie rozpłynęła się przecież. Jaki też mam obszar do obszukania? Nieduży. Nie daruję – znajdę ją choćby nie wiem co. Czy znalazłem? Jasne że tak. I choć zajęło mi to sporo czasu, choć kosztowało sporo nerwów – znalazłem. Znalazłem w miejscu w jakim się spodziewać znaleźć nie spodziewałem. Zadziwiła mnie ta podkładka że tak sprytnie potrafiła się skryć. Ale jeszcze bardziej zadziwiłem mnie ja że ją znalazłem. A że przy okazji znalazłem zardzewiałe 10 groszy. I zadziwiło mnie też to że w ogóle chciało mi się jej szukać. Takiej małej, nieważnej, możliwej do zastąpienia podkładki. Dziwak. Determinacja moja była jednak potworna. Tak potworna że następnego dnia idąc do pracy dokładnie taką samą podkładkę ujrzałem 100 kilometrów dalej na chodniku, w centrum stolycy. Skąd ona się tam wzięła? Kto ją tam zostawił? Nie wiem. Wiem jedno. Tak mocny dałem przekaz że szukam że musiała się znaleźć. I ta jedna zagubiona i inne. Żeby tak tylko udało się jeszcze z tymi innymi tematami których tak zawzięcie szukam.
W ubiegłą niedzielę pograłem w futbol. Po prawie roku przerwy. Pamiętam tą przerwę dość dobrze ponieważ pamiętam że dokładnie 1 września tamtego roku mój lewy duży palec u nogi był tak dobity że aż po pewnym czasie zlazł. I stał się jednym z powodów tej przerwy. A przerwa piętno odcisnęła. Dzisiaj dopiero, dopiero dzisiaj zaczynam dochodzić do siebie. Dziw że aż tak mnie to granie zamęczyło. Dziw wielki bo przecież regularnie biegam, przecież regularnie się ruszam. Widać całkiem inne to jednak obciążenie, całkiem inne ruszanie. Teraz czeka mnie znowu przerwa bo na granie widoków nie mam a i czas idzie zimowy i warunków sprzyjających też będzie brak.
Co w ogóle będzie dalej. Co będzie ze mną dalej? Nie wiem. Generalnie to chciałbym to wszystko już zakończyć. Generalnie to chciałbym znać godzinę swojej śmierci. Było by prościej. To tak jak przy bieganiu. Możesz być wykończony maksymalnie, możesz nie mieć już sił ale gdy na horyzoncie ujrzysz metę to zawsze wykrzesasz tą odrobinę energii i z uśmiechem dobiegniesz. Dobiegniesz bo widzisz już kres, widzisz już koniec i wiesz że dobiegłeś, że dałeś radę że teraz przyjdzie czas na odpoczynek, czas na radość. Jedno co tylko nie daje mi spokoju to fakt że nie zrobiłem nic spektaktularnego. Zanim jeszcze dobiegnę, zanim jeszcze zniknę to chciałbym jeszcze albo zdobyć fortunę ( najprościej byłoby wygrać w lotto ) i rozdać te pieniądze – już mam nawet listę obdarowanych. Albo wyrwać jakiegoś „chwasta” co to nie daje żyć spokojnie innym. Całego świata nie uleczyłbym bym tym z pewnością jednak taką moją małą satysfakcję bym miał. I spokojnie mógł oczy zamknąć.

niedziela, 13 września 2015

Ścieżka 354 Do przodu

Trudno jest pisać o czymś od czego upłynęło już dwa tygodnie. Trudno może nie o tym co i jak było ale trudno pisać o emocjach temu towarzyszących. Trudno pisać, a raczej oddać trudno nastrój minionej chwili. Trudno oddać te ulotne chwile. Trudno oddać radość, piękno, zachwyt, uniesienie. Lecz chociaż trudno będzie to spróbuję gdyż nie chcę dopuścić by całkowicie uleciało z mej pamięci. Niedzielny ranek 30 sierpnia przywitał się ciepło i słonecznie. Niedzielny ranek 30 sierpnia zapowiadał upalny dzień. Dzień upalny jak całe to kończące się lato. Plan był prosty ale ambitny. Przebiec zadany dystans poniżej 26 minut. Dawałem już tak radę więc i tym razem miałem nadzieję na osiągnięcie podobnego wyniku. Jedyną niewiadomą był fakt że po raz pierwszy biegł będę w takiej masowej imprezie i mogę zapłacić frycowe. Że dużo stracę na niedoświadczeniu. Niby to tylko taka zabawa, niby rozrywka, niby, ale jednak jakieś tam nerwy się pojawiały. Im bliżej startu adrenalinka rosła i obawa by się nie skompromitować. Ruszyłem więc ostro. Tak ostro że pierwszy kilometr to był najlepszy pierwszy kilometr z moich pierwszych kilometrów. To samo na drugim. Zacząłem się obawiać że tempo chyba za duże obrałem i w takim tempie padnę zanim dobiegnę. Adrenalinka jednak działała. Trzeci kilometr i znowu najlepszy. Tu już wystraszyłem się nie na żarty bo do mety jeszcze dwa a powietrze coraz cięższe. To dopiero trochę ponad połowa dystansu – ta łatwiejsza połowa. Zwolnić jednak to byłoby jak się poddać. „Gnałem” dalej. Po czwartym kilometrze miałem swój najlepszy czas na czterokilometrowym dystansie. Byłem nawet przez chwilę z siebie dumny. Jednak wówczas dopadło mnie zmęczenie. A więc jednak przesadziłem z tym tempem! No ale nie zostawało nic innego jak zacisnąć zęby, dać spod wątroby i dobiec, choćby nie wiem co. Ciężko było, oj ciężko. Jeszcze tylko napędzany szowinistycznym nadludzkim wysiłkiem wyprzedziłem jakąś dziewczynę na finiszu i wpadłem na metę. Zmordowany byłem niemiłosiernie. Mój osobisty Endomodo pokazał 24:50. A więc rekord. Mój własny rekord. Chciałem zmieścić się poniżej 26 minut a dałem radę poniżej 25. Łał. Dumny byłem z siebie. Dumny. I dumny byłbym zapewne do dzisiaj gdybym później nie spojrzał w tabelę. Mój czas oficjalnie został zarejestrowany jako 25:19. Sklasyfikowano mnie na 155 miejscu. A w swojej kategorii wiekowej zająłem miejsce 24. No i …? No i nie byłbym sobą gdyby ta cała początkowa radość z osiągniętego wyniku nie straciła znaczenia. No bo cóż że osiągnąłem. Najlepszy z murzynków bambo przybiegł po jakichś już nie pamiętam 14 czy 16 minutach. Najlepszy z polaków, który zresztą był w mojej kategorii wiekowej, miał 18:26. Drugi w mojej kategorii 21:37. Gdzie i tam zatem do nich? Ech. Słabo ze mną. Myślałem że się lepiej zaprezentuję. I tak, zamiast cieszyć się, zacząłem, jak to ja, wyrzucać sobie że w sumie to nic ale to nic nie osiągnąłem. I że taki ot przeciętniak ze mnie. Że to ot taki szaraczek co to może i dużo by chciał. Może a wręcz na pewno dużo i gada ale nic z tej gadki nie wynika. Taki właśnie szaraczek. W niczym ale to w niczym niczego nie osiągnie. Niczym się nie wyróżni. Ktoś wynalazł na ten przykład telewizor a ja nawet nie potrafiłbym bym go naprawić. Nie wiem nawet jak to ustrojstwo działa. Nie mam nic w czym byłbym wyjątkowy. A jeżeli nie wyjątkowy to przynajmniej dobry. Nic nie wiem. Niczego. Na takich to rozważaniach upłynęło mi popołudnie. Zamiar miałem jeszcze popatrzeć wieczorem na księżyc w pełni nad wodą ale świecił nie z tej strony co trzeba i magiczny widok diabli wzięli. I gdy już miałem się kłaść spać, późno w nocy, zaczęło się błyskać na zachodzie. Nie zapowiadali burz ani opadów? Niby miałem w głowie perspektywę że już naprawdę późno i rano skoro świt wstać do pracy trzeba będzie jednak postanowiłem poczekać, zobaczyć co też się tu przywali. No i warto czekać było. A co to była za burza. Pioruny błyskały takie jakich nigdy jeszcze w życiu nie widziałem. Siedziałem jak zauroczony w oknie a każdy większy rozbłysk wywoływał moje: „ale!”, „jacie!”, „łał!”. Nie była to burza z tych z obfitymi opadami. Raczej taka „Z dużej chmury mały deszcz” mnie jednak zachwyciła. Ogólnie to uwielbiam obserwować burze. Jaka ta siła. Jaka to potęga. Natura z którą człowiek nie może konkurować. Której się nie przeciwstawi. Z całą swoją wiedzą, całą swoją techniką nie jest w stanie okiełznać chociażby odrobinki tej siły. Wspaniały to widok był. Piękny. A rankiem, gdy słońce wstało, pojechałem w drodze do pracy nad tą wodę gdzie ubiegłego wieczoru zawiódł mnie widok z księżycem i oczom moim ukazał się widok cudowniejszy. Wschodzące słońce, nad łąkami i pobliską rzeczką gruba, nisko zawieszona mgła. Na brzegu gdzieniegdzie jakiś rybak, czy też wędkarz. Tam gdzieś dalej dalej poranną ciszę zakłócają wyjące przeciągle na obwodnicy ciężarówki. Ale tak w ogóle to cisza. Cisza i spokój. Spokój jak po burzy. Życie na nowo wstaje. Jak co dnia. Budzi się dzień. Mógłbym tak tam stać i patrzeć w nieskończoność. Mógłbym tak stać i podziwiać. Niestety, życie i płynący czas wzywało. Obowiązki. Trzeba było opuścić ten cudowny widok i wracać do rzeczywistości. Jeszcze tylko fakt że nie byłem tam sam natchnął mnie nadzieją że nie jestem taki całkiem zdziwaczały. Było i paru biegaczy. Było też, ale to nie dziwi, parę osób z pieskami. I był też przyjechał młody chłopak. Przyjechał, usiadł na ławce i patrzył.
I rozmyślałem tak w drodze do pracy. Czy wszystko co w życiu potrafię robić to podziwiać widoki? Czy to do tego zostałem stworzony?

sobota, 12 września 2015

Tak było 2015

Ścieżka 353 Do przodu
2015-09-03
Na plaży przywitał mnie wiaterek. Trochę nieprzyjemna okoliczność. Cóż robić, trzeba sobie z tym radzić. Znalazłem kępę trawy i ulokowałem się za nią licząc że zapewni mi choć odrobinę osłony. Położyłem się i spojrzałem w niebo. Nade mną wisiał Wielki Wóz. Centralnie nade mną. Wokół setki innych gwiazd których nazw nie znam a które również tworzą zapewne jakieś konstelacje ale i tych też nie potrafię odróżniać. Zacząłem więc układać je w swoje własne wzory. Noc stawała się coraz czarniejsza a ja coraz senniejszy. I w końcu mnie zmogło. Zasnąłem. Przebudziłem się około północy. Ciemność już byłą zupełna. Morze szumiało falami, lekki wiaterek sypał piaskiem. Spojrzałem przed siebię. Gdzieś tam dam hen daleko czerniała jakaś długa plama. Zapewne był to Półwysep Helski. Wyglądał jakby znajdował się na jakimś wzniesieniu. Wokół pusto i ciemno. Spojrzałem znowu w gwiazdy. Teraz były bardziej wyraźne niż wcześniej i było ich dużo, dużo więcej. Droga mleczna również prezentowała się okazale. Leżałem sobie i patrzyłem w gwiazdy. A więc to moje kolejne marzenie, czy też myśl oto się spełnia. Oto jestem tu. Sam pod rozgwieżdżonym niebem. Nawet jakoś i myśli żadne mnie nie atakowały. Ot leżałem sobie tak bezmyślnie. Nawet nie myślałem tego co zawsze myślę czyli: „Po co właściwie to robię? Czy to warto?”. Ot leżałem sobie tak bezmyślnie. Samiuteńki. Nierozumiany, porzucony, opuszczony, nieprzystający, odmieniec, odludek. Oooo i nagle spadła gwiazda. Taka ledwo widoczna. Czy pomyśleć życzenie? Czy się spełni? Rozważania te przerwała kolejna spadająca gwiazda. Ale taka gwiazda jakiej jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem. Grubą wyraźną krechą zaznaczyła swój lot. A gdy w końcu „spadła” zostawiła na niebie jasny i duży punkt. Punkt ten widać było przez chwilę i zgasł. Czy to to ta gwiazda na którą czekałem? Czy to zbieg okoliczności że właśnie teraz się przebudziłem? Czy to zbieg okoliczności że właśnie tu teraz jestem? Miliony myśli znowu zaczęły napływać. Co mam o tym wszystkim myśleć? Tak w końcu zasnąłem. Obudziłem się po raz kolejny po jakichś dwóch godzinach a na niebie królował już księżyc. Jasno się zrobiło od jego blasku. Jasno i wilgotno. To poranna rosa zaczęła osiadać na wszystkim co dokoła. Hej panie Księżycu – rzekłem. Nic nie odpowiedział. Nie wiem czy nawet zauważył mnie na tej plaży. Nie wiem czy w ogóle zwrócił uwagę na ten niecodzienny widok. On, władca nocnego nieba, miał tylko jak co noc przemierzyć swoją wędrówkę i nie zaprzątać sobie głowy tym co na ziemi. Nie obchodzą go wojny, konflikty, głód, ubóstwo, pokój, radość, dostatek, bogactwo. On jest i trwa. Na monologu z księżycem znowu zastał mnie sen. Zasnąłem. Nie spałem chyba długo bo w tą niezwykłą chwilę wtargnęła brutalnie codzienność. Zaatakował mnie komar. Wydawało mi się że go pokonałem lecz po chwili wrócił. Pokonałem go więc już dobitnie czego dowodem był jego trup na mym czole. Mogłem spokojnie spać dalej. Niestety. Przyleciał drugi. A może to był już trzeci tylko te dwa pierwsze uważałem za jednego i tego samego? Musiałem wstać. Wstałem i ujrzałem że komarów są całe roje. Czyli z tego już nic tu nie będzie. Musiałem się zwijać. I tak oto około piątej rano wróciłem do siebie po nocy spędzonej na plaży. To był akt trzeci. Trzeci i ostatni. Zapyta może ktoś ( a może nie zapyta bo któż by miał zapytać skoro nikt tego nie czyta ): „A któż cię o to wszystko pyta, po cóż to opisałeś?” Opisałem po otóż po to by zapamiętać. By zapamiętać i móc wrócić wspomnieniami za lat X i uśmiechnąć się na wspomnienie. Bo wyjazd był to udany. Choć smutny i samotny to jednakowoż udany. Udany pod tym względem że spełniłem kilka z tych myśli o których istnieniu już zapomniałem. I że przez to zacząłem rozumieć, a może mieć nadzieję, że wszystko się spełnia. Spełnia się wszystko o czym myślimy, o czym marzymy. Zdarzenia życiowe się nam nie przytrafiają – my tworzymy je sami. Tworzymy je sami z tym że często już o tym nie pamiętamy. Nie pamiętamy o tym co myśleliśmy. Dlatego też zrozumiałem że trzeba myśleć tylko o rzeczach dobrych. O miłości, o radości, o bogactwie. Nawet w tych najtrudniejszych momentach życia. Zwłaszcza wówczas, zwłaszcza w tych trudnych chwilach trzeba myśleć o miłości. Trzeba myśleć że wszystko jest dobrze i że będzie dobrze. Czy Bóg, czy też Siła Wszechświata steruje naszym losem? Bóg czy też Siła Wszechświata daje nam to czego chcemy. Daje nam to bez rozróżniania czy to jest dobre czy też złe. Bóg czy też Siła Wszechświata daje nam to czego chcemy. Ot spełnia nasze myśli. Tworzy rzeczywistość z tego co myślimy. A właściwie to my sami ją tworzymy. Sami tworzymy to co nas spotyka. Sami tworzymy swoją rzeczywistość. Bo też my sami jesteśmy Bogami czy też Siłami Rzeczywistości. Tak, sami jesteśmy tym co boskie. Jesteśmy częścią Boga. Trzeba tylko wyzbyć się lęku. Strach. Strach jest tym co nas ogranicza. Bez strachu, bez lęku gotów jestem na wszystko. I godny jestem wszystkiego. Nawet największego szczęścia jakie tylko możliwe. Bo jestem Bogiem - a raczej jesteśmy! Godni jesteśmy największego szczęścia. Tylko je wybierzmy, tylko się na nie zdecydujmy. A zostanie nam dane według myśli naszych.
Ścieżka 352 Do przodu
2015-08-29
Kręcę się po chacie i nie wiem co ze sobą zrobić. Niby zjadłbym coś - niby nie zjadł. Mleko piję. Niby poleżałbym - niby nie poleżał. Zresztą na leżenie szkoda mi zawsze czasu. Niby pogapiłbym się w telewizor - niby nie pogapił. Zresztą i tak pewnie nie ma nic ciekawego i same reklamy. Niby popisałbym – niby nie popisał. Zresztą mam przecież gotową notkę z drugą częścią znad morza więc pisać nie muszę. Niby chciałbym być towarzystwie – niby wolałbym bym posiedzieć sam. I takie to niby niby mnie właśnie ogarnęło. Nie wiem sam czego bym chciał. Dokładnie tak jak tydzień temu. Niby to miałem jechać do Kazika – niby nie za bardzo mi się chciało. A to niby deszcz będzie padał, a to niby siły nie mam, a to niby noce już za chłodne na namiot i w ogóle od cholery za przeciw. I złaziłem tak zeszłą sobotę robiąc to to, to tamto i nie wiedząc co ze sobą zrobić. Zrobiłem jednak. A wziąłem i pojechałem do Kazika. To by było już trzy lata jak bym nie był. Więc nie mogłem pozwolić na tak długą przerwę – kto wie czy za rok będzie jeszcze okazja. Więc mimo tych wszystkich niby wziąłem i pojechałem. Wyjechałem po siedemnastej a po dziewiętnastej byłem już na miejscu.
Właśnie o panu myślałam ostatnio. - powiedziała ta sympatyczna pani wpisując moje dane do książki meldunkowej.
Zrobiło mi się miło że już mnie tu rozpoznają i że chyba nawet …. tęsknią.
Zdziwiło mnie że nie będę sam. O dziwo było jeszcze parę innych osób. O tej porze roku spodziewałem się kompletnej pustki. Zdziwiła mnie również, może nawet bardziej, obecność szczypawy. Myślałem że dokładnie otrzepałem namiot wracając po ostatniej wyprawie a jednak jedna się ostała. Czy ta mała szczypawka myślała choć przez chwilę gramoląc się nad brzegiem morza że przyjdzie jej poznać uroki Kazika? Czyż to niesamowite że ta mała szczypawka w swoim krótkim życiu pokonała dystans około sześciuset kilometrów. Ile to by było na nasze?
Na rynku poczułem miły spokój. Niby miałem jeszcze wleźć na górę Trzech Krzyży ale trochę mi się nie chciało i było już za późno. Było za późno na ujrzenie widoku jak z mojego ostatniego tu pobytu kiedy to siedząc na górze obserwowałem miasto i przełom Wisły. Cudowny to był widok. Przepiękny. Słońce zachodziło już. Nurt wody w Wiśle przybrał srebrny kolor. Jaskółki, setki jaskółek uganiały się z tym swoim piskiem w dole, nad miastem. Z dołu, z miasta dobiegał szmer gwaru i ruchu. Spokojnego gwaru i ruchu. Dobrego gwaru i ruchu. A ja siedziałem tak sobie i tak sobie na to wszystko patrzyłem z góry. I wsłuchiwałem się. I czułem się spokojnie. I czułem się błogo. Szkoda że obecnie nie zdążyłem doświadczyć tego cudownego uczucia ( wszystko przez te niby – niby ). Przysiadłem sobie więc na rynkowych schodkach i oddałem zadumie. I patrzyłem sobie na tych spacerujących szczęśliwych ludzi. I nikt nie był sam. Tylko ja byłem sam. I niby już pogodziłem się z tą moją samotnością jednak obserwując jak szczęśliwi ludzie spacerują trzymając się za ręce lub obejmując zrobiło mi się trochę przykro. I łezka mi się zakręciła w oku. I szkoda mi się zrobiło że nie mam i ja nikogo z kim mógłbym posiedzieć sobie w zadumie na rynkowych schodkach sierpniowym wieczorem w Kaziku. I pospacerować nocą bez celu po wąskich uliczkach. Pospacerowałem sam.
Dnia następnego zaczepiła mnie cyganka. Z pewnością tekst taki wali do prawie każdego by wyciągnąć parę złoty ale mnie trafiła w sam środek. Nie dałem się jej wprawdzie wciągnąć we wróżby choć zapewniała że stawia karty bardzo dobrze jednak jej pierwsze słowa brzmiały mi w głowie jak jakaś mantra: „Pozwól pan powróżę. Pan jesteś dobry człowiek ale pan nie masz szczęścia do ludzi.”
pan jesteś dobry człowiek ale pan nie masz szczęścia do ludzi, pan jesteś dobry człowiek ale pan nie masz szczęścia do ludzi, pan jesteś dobry człowiek ale pan nie masz szczęścia do ludzi, pan jesteś dobry człowiek ale pan nie masz szczęścia do ludzi,
Teraz żałuję że nie dałem jej się naciągnąć. A co tam, a niech i wycygani te parę złociszy. A może byłaby to prawdziwa wróżba? A może tylko zwykła zabawa? Kto wie, kto wie?
Uciekłem z rozgrzanego słońcem rynku w cień nadwiślańskich bulwarów. Ległem na ławeczce pod jakimś drzewem i przysnąłem. Ze snu wyrwał mnie warkot samolotów z pobliskiego Dęblina które zaczęły krążyć przygotowując się chyba do wylotu na Air Show do Radomia. Lubię patrzeć na samoloty. Są piękne a za razem takie delikatne. Takie delikatne gdy tak lekko suną na niebie. Delikatne ale też silne. Bije z nich siła. Ogromna siła. Szczególnie z tych wojskowych. Gdy odleciały i na niebie znowu zapanował spokój ja znowu przysnąłem. I tak popadałem w krótką drzemkę i tak się z niej co chwila wyrywałem. A ludzie spacerowali bulwarami szczęśliwi trzymając się za ręce.
A potem wziąłem i wróciłem do zwykłej rzeczywistości. Czyli pojechałem do cioci Kazi, kochanej cioci Kazi, pojechałem do Piotrka z którym wypiliśmy po piwku przy ognisku, porąbałem trochę drew u cioci Kazi, kochanej cioci Kazi, a potem w wróciłem via Kazik do domu. Do zwykłej rzeczywistości.
A teraz nie ma żadnego niby niby. Teraz wsiadam na motóra i walę nad wodę patrzeć na księżyc. Na wielki złoty księżyc. Dziś jest pełnia. Dziś jest pełnia – każde życzenie się spełnia. I wczoraj była pełnia. Wczoraj gdy wracałem wieczorem do domu a przed sobą miałem wielki złoty księżyc. Bo wczoraj nie wróciłem po pracy prosto do domu. Wczoraj po pracy pojechałem, pierwszy raz w tym roku nad Wisłę. Nad Wisłę w to miejsce gdzie kiedyś tak lubiłem chodzić. Ale to miejsce to już nie to. Nie ma tam już tego czegoś. Niby fajnie wygląda, a przy tak niskim stanie wody jeszcze fajniej bo przypomina górski potok jednak wspomnienia już nie te. Wspomnienia są pełne żalu.

A jutro biegnę w biegu tu naszym takim lokalnym. I numer startowy już mam i koszulkę. I batona proteinowego. To mój pierwszy oficjalny bieg.
A NUMER JEGO BYŁ DWIEŚCIE PIĘĆDZIESIĄT DWA.
Komentarzy: 1
Ścieżka 351 Do przodu
2015-08-21
Być powinno jutro. Jest dzisiaj.
Być powinno o dalszym ciągu wyjazdu. Nie jest.
Dalszy ciąg wyjazdu mam już gotowy i wrzucę go wkrótce.
Dzisiaj piszę to, co spotkałem 2 godziny temu. Piszę dla siebie Piszę by pamiętać. Piszę by, gdy zapomnę kiedyś, móc tu wrócić, przeczytać i się przebudzić. Znowu przebudzić. Znowu poczuć w sobie moc. Poczuć siłę. Poczuć że mogę.
A było to ( drogi erze ) tak.
Kiedyś kiedyś gdy w taki wieczór jak dzisiejszy wracałem do domu, gdy świadomość że to oto znowu piątek wieczór i jutro nie trzeba zrywać się rano, że w sumie nic nie trzeba, coś pchnęło mnie na włóczęgę. Nie wracałem dobrze znaną trasą a krążyłem pustoszejącymi chodnikami. Z tą moją samotnością i szukaniem nie wiadomo w sumie czego. I gdy szarość wieczoru zaczęła wypełzać z różnych podwórek i zaułków poczułem zło. Czaiło się wszędzie. Czułem jak ciężkie zło osiada na ziemi. Poczułem się wówczas nieswojo. Poczułem wręcz obawę a może i strach. I zdziwienie ileż tego zła tutaj wszędzie. I zacząłem zastanawiać się co ja właściwie tu robię. I czego tu szukam. I dlaczego tu krążę zamiast iść jak co dzień dobrze znaną trasą do domu. Czy pcham się jakiemuś okrutnemu przeznaczeniu w łapy? To był naprawdę taki złowieszczy wieczór. Tak jest że często coś się czuje, że się czuje że coś wisi w powietrzu. Coś wówczas wisiało w powietrzu. A niebo zasnuły brunatne chmury.
Zapomniałem tamten wieczór.
Dzisiaj gdy wracałem do domu, gdy świadomość że to oto znowu piątek wieczór i jutro nie trzeba zrywać się rano, że w sumie nic nie trzeba, coś pchnęło mnie na włóczęgę. Nie wracałem dobrze znaną trasą a krążyłem pustoszejącymi chodnikami. Z tą moją samotnością i szukaniem nie wiadomo w sumie czego. I gdy szarość wieczoru zaczęła wypełzać z różnych podwórek i zaułków poczułem zło. Czaiło się wszędzie. Czułem jak ciężkie zło osiada na ziemi. Poczułem się nieswojo. Poczułem wręcz obawę a może i strach. I zdziwienie ileż tego zła tutaj wszędzie. I zacząłem zastanawiać się co ja właściwie tu robię. I czego tu szukam. I dlaczego tu krążę zamiast iść jak co dzień dobrze znaną trasą do domu. Czy pcham się jakiemuś okrutnemu przeznaczeniu w łapy? To naprawdę taki złowieszczy wieczór. Tak jest że często coś się czuje, że się czuje ze coś wisi w powietrzu. Coś wisiało w powietrzu. A niebo zasnuły brunatne chmury. Więc postanowiłem iść do domu. Lepiej iść do domu i nie pchać się temu okrutnemu przeznaczeniu w łapy. I właśnie wtedy, wtedy właśnie, gdy już miałem kierować się na ostatnią prostą zza zakrętu wyszło trzech takich. Prosto na mnie. Widać że pijani, naćpani czy dopaleni. Widać że rozpierała ich moc. Szli tak szeroko jakby było ich ze sto razy więcej. Bardzo byli szerocy. Bardzo byli. Widać było że mają dużą potrzebę użyć tej mocy. I oto ja. Ja prosto na czołowo. A ja? OTO MOJE PRZEZNACZENIE – tak pomyślałem. I OTO SIĘ DOIGRAEM. Tak właśnie. Tak szukałem, tak szukałem więc znalazłem. I naprawdę spotyka nas o czym myślimy, naprawdę. Każdy kto mnie choć trochę czytał wie o tym. Wie że się prosiłem. A WIĘC ERZE ZOBACZYMY CO ZROBISZ GDY SPOTKAŁEŚ WRESZCIE TO PRZEZNACZENIE O KTÓRYM TAK CZĘSTO MYSLAŁEŚ. Taki byłem mocny i cwany w gębie gdy tu się rozpisywałem. Taki byłem cwany. I tyle razy rozmyślałem jak to będąc pod ścianą nie pęknę. No więc czyń jak zapewniałeś. A zło było już o krok, dosłownie o krok. Widziałem te oczy i widziałem te zaciśnięte pięści. Zło było gotowe na atak. A ja? Ja - pękłem. Gdy już miałem przejść między nimi, gdy już miałem, - zszedłem na bok. Tak. Niestety zszedłem na bok. Najzwyczajniej w świecie przepeńkałem. Obszedłem ich bokiem. Niby się uśmiechnąłem szyderczo, niby zrobiłem zawadiacką minę ale jednak obszedłem ich bokiem. Poczułem obawę. A głównie obawę o okulary. Zawsze te okulary! Żeby nie one było by mi łatwiej. A tak? A tak to zawsze mam zakodowaną troskę o okulary. I troskę o oczy. Więc speńkałem. A może powie ktoś że byłem po prostu rozsądny? Może? Lepiej nie pchać się w kłopoty. Z tym jednak, że ja tego tak nie czułem. Ja czułem porażkę. Niby nic mi się nie stało, niby uniknąłem konfrontacji a jednak czułem że się stało. Nie stało się może nic zewnętrznie jednak czułem ogromną ranę wewnątrz. Czułem że zwiodłem sam siebie. Taki byłem cwany, taki wygadany. I taki gotowy. A gdy stanąłem przed faktem wszystko prysło. Speńkałem. I gdy już ich minąłem poczułem potworny żal do siebie. Żal że nie wszedłem z impetem między nich, że nie stanąłem twarzą w twarz z wyzwaniem, że nie zrobiłem tak jak pisałem że zrobię. Zawiodłem. Z tych rozmyślań wyrwało mnie jakieś wołanie. Jako że miałem słuchawki na uszach nie za bardzo wiedziałem o co chodzi. Odwróciłem się. Jeden z nich wracał w moim kierunku krzycząc coś żebym wypiął dupę i że będzie mnie ruchał. A więc dobra. Skoro los tak chce niech się dzieje. Szybko zacząłem pakować okulary, słuchawki i inne przewieszone przez szyję smyczki do plecaka. Szybko założyłem przewiązaną w pasie bluzę i byłem gotów. Ruszyłem również w jego stronę. I wówczas tamci pozostali, którzy byli już spory kawałek ode mnie zaczęli wołać tego jednego żeby wracał i żeby dał spokój. I wziął i zawrócił do nich. Właśnie wtedy gdy byłem już gotowy. Stanąłem. Tamci cały czas szli i za chwilę zniknęli za kolejnym rogiem. O nie, teraz już tego tak nie zostawię. Ruszyłem za nimi. Ale że mieli już nade mną przewagę nie udało mi się do nich dojść zanim znikli w pobliskiej bramie. No więc zostałem na lodzie. Zostałem z tą porażką. Co z tego że jednak spróbowałem? To było już za późno. Wynik ostateczny to porażka. Zacząłem rozważać opcję wejścia w tatą bramę. Co robić? Co robić? Przecież jak to tak zostawię to jutro i przez kolejne dni i do końca życia zostaną z poczuciem że gdy już stało się co miało się stać – ja speńkałem. Straciłem twarz. A taki byłem cwany w gębie. No nie daruję sobie. Stać tu pod bramą nie wiadomo ile aż wyjdą? Er daruj sobie, to nie jest warte twojego czasu, przecież nic się nie stało, przecież wykazałeś się tylko i wyłącznie rozwagą. Idź do domu i ciesz się spokojem. Po co ci kłopoty? Co robić? Co robić? Idę, nie idę, idę, nie idę. Nie idę – no nie daruję sobie. Porażka. Nie wiem ile czasu zajęły mi te dylematy. Ludzie mijali mnie, życie toczyło się dalej a ja stałem tak na rogu. Stałem tak aż w pewnym momencie wyszli. A więc wyszli. Szczerze mówiąc odetchnąłem. Poszedłem za nimi. Po pewnej chwili jeden z nich się oddzielił. Poszedłem za tymi dwoma, mając na oku cały czas tego który to tak chciał mnie wyruchać. Znikli za kolejnym rogiem. Zarzuciłem kaptur na głowę i już zupełnie gotowy ruszyłem za tenże róg. A za rogiem - szok. Normalnie szok. Na murku siedział sam jeden ten jeden właśnie który tak mnie chciał wyruchać. Minąłem go, stanąłem parę kroków dalej. Zacisnąłem zęby zacisnąłem pięści. On wstał i ruszyłem do mnie. No to chodź! Idzie. Już jest. On - Daj złotówkę. Zatkało mnie. Kurwa. Podszedłem bliżej. Ja – A wpierdol chcesz? Teraz jego zatkało bo najwyraźniej nie kojarzył mnie ( byłem już bez okularów, bez słuchawek no i w kapturze ).On – Co?. Ja – Spierdalaj. I obserwuję jego ręce, sam zaciskam swoje. Ja – Spierdalaj. Patrzy. Ja – Jak ci zaraz zajebię. Patrzy. Ja – Co już nie jesteś taki odważny jak zostałeś sam? Patrzy. Ja – Odważny byłeś jak było was trzech? On – Zawsze chodzę sam. Ja – Tak? Jak chciałeś żebym ci dupę wypiął i mnie wyruchać było was trzech. On – Nie wiem o czym gadasz. Ja – No to dawaj, już ci się nie chce ruchać? Patrzy. Patrzę i ja. Patrzę. Patrzę mu prosto w oczy. I choć wówczas gdy mijałem ich po raz pierwszy widziałem że jesteśmy podobnej budowy teraz widziałem jak nad nim góruję. Przerastałem go stukrotnie, tysiąckrotnie. Byłem przy nim jak olbrzym. I z każdą chwilą nikł. Patrzyłem na niego tam gdzieś na dole. Ja – Spierdalaj bo ci zajebię. Spierdalaj bo ci zajebię. Ja – Wiesz co, masz szczęście że widać że jesteś podcięty bo jakbyś był w pełni trzeźwy to bym ci nie darował. Coś tam niby próbował tłumaczyć, coś tam że niby nie wie o co chodzi, i coś tam że nie on, i coś że nieporozumienie. Poszedłem. Darowałem mu bo widziałem że nie ma szans. Bo nie miał szans. Był wobec mnie bezbronny. Bezbronnych bił nie będę. Jeszcze tylko rzuciłem mu na odchodne żeby uważał. Żeby uważał bo następnym razem może już nie mieć tyle szczęścia.
Ścieżka 350 Do przodu
2015-08-15
Więc gdybym się zbytnio nie rozpisał w zeszłym tygodniu o powrocie to ta notka powinna była by trafić tu właśnie tydzień temu. Więc dzisiaj zacznę od początku. Od początku wyprawy. Wyruszyłem w poniedziałek. Nie w niedzielę jak zakładałem. U celu podróży byłem gdzieś około 16, po przejechaniu 436 km w ciągu 6 godzin i czterdziestu trzech minut. I po rozlokowaniu się poszedłem na rekonesans po miejscowości i na plażę. Na plaży byłem tak w okolicy zachodu słońca. Na początku uderzył mnie kompletny brak ludzi nad morzem. Praktycznie pustka. Siadłem sobie więc w kąciku, patrzyłem na zachodzące słonko i zadumałem. Jak to w mej naturze. Zadumałem się. No więc jestem tu, jestem, siedzę słucham szumu morza, patrzę na zachód słońca i co? No właściwie nic. Jest pięknie, jest ślicznie, jest cudownie tyle że, tyle że takie chwile powinno dzielić się, dzielić się z kimś bliskim, Z kimś naprawdę bliskim. Z kimś kto również potrafi zobaczyć urok tej chwili. Z kimś dla kogo nie będzie ważne, najważniejsze wypicie wakacyjnego browara, zjedzenie schaboszczaka ( tak jakby w domu nie było schabowych ) w lokalnej jadłodajni i dla kogo nie będzie ważne, najważniejsze „dobrze się bawić”. Bo przecież trzeba się dobrze bawić! Jasne, zgadzam się – trzeba się dobrze bawić, ale można się przecież na chwilę zadumać. I poczułem się znowu taki samotny. Tam za wydmą życie płynie gwarne, a ja tu sam, samiuteńki kontempluję zachód słońca. I zrobiło mi się jakoś tak przykro, jakoś tak smutno, że aż łezka zakręciła mi się w oku. Więc moje obawy miały okazać się zasadne. Jak dam radę z kolejnymi dniami skoro już pierwszego pękam? Na szczęście z zadumy wyrwał mnie niespodziewany sms. Wiadomość że niby tam jestem super, że niby tam udanego wyjazdu, że niby tam pozdro 600. Zastanowiłem się czy ten ktoś wiedział wysyłając tego sms-a w jak odpowiednim momencie go wysłał, czy ten ktoś wiedział jak bardzo, jak bardzo dużo te parę wyrazów w tej chwili dla mnie znaczyły. Nieraz mały, drobny, nieważny gest staje się gestem który podtrzymuje na duchu. Mnie ten gest podtrzymał na duchu. Dodał wiary że warto być, że warto trwać przy tych swoich nieprzystających do tego gwarnego świata zza wydmy wartościach.
Dnia następnego wybrałem się na plażę już na rasowe plażowanie. Tzn nie za bardzo rasowe bo nie miałem ani parawanu, ani koca, ani ręcznika ani nic z standardowych plażowych akcesorii. Postanowiłem być najbardziej na wschód wysuniętym polskim plażowiczem a osiągnąć to poprzez bieg brzegiem morza. Niestety już u celu przechytrzyło mnie troje rowerzystów którzy oparli swoje rowery o ogrodzenie graniczne i tamże też plażowali. Potem jeszcze przyszła jakaś para i wcisnęła się między mnie a nich więc tym samym spadłem na pozycję trzecią. A jeszcze potem przyszli jeszcze inni i rozbili się tak że spadłem za podium, na najbardziej niewdzięczną dla sportowców pozycję czwartą. Tyle hektarów wolnego piachu dookoła a oni musieli się właśnie tu wepchać. No cóż, olałem to. Jako że to był absolutny koniec plaży należącej do UE rozwaliłem się bezkarnie na brzegu i postanowiłem trochę poleżeć. Fale obmywały mi nogi, reszta ciała oblepiona piachem smażyła się na słońcu a ja sobie zacząłem przysypiać. I tak przysypiałem co chwila i tak co chwila wracałem do rzeczywistości gdy w pewnym momencie wzrok mój padł na tablicę z napisem „Wejście 1”. Hmmm, coś mnie zaczęło nurtować. I nagle wróciły myśli z przeszłości. Przecież przez tyle lat wyjazdów nad morze zawsze wchodziłem na plażę jakimś wejściem, i zawsze to wejście miało jakiś tam kolejny numer, i zawsze jak patrzyłem na ten numer to zastanawiałem się gdzie jest i jak wygląda wejście numer 1. I zawsze myślałem że fajnie byłoby to wejście numer 1 zobaczyć. I oto jest, całkiem niespodziewanie spełniło się jedno z moich pragnień. Takie małe, maleńkie, nieważne może pragnienie ale się spełniło. Gdzieś, kiedyś wysłane w przestrzeń pragnienie - oto właśnie się ziściło. Oto dostałem odpowiedź od Wszechświata. Ona tam gdzieś czekała na spełnienie, czekała chociaż ja sam już o niej zapomniałem. Potem, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak przyszedł wiatr. Przyszedł wiatr i zamienił płaskie jak stół morze w spienioną kipiel. O rany, tylko nie wiatr, nie lubię wiatru, a było tak spokojnie, tak błogo – pomyślałem. Ale natychmiast dobiegło mnie też nie wiem skąd i nie wiem jak: „Ej erze, to dla ciebie, to specjalnie dla ciebie”. Dla mnie? Wstałem i wlazłem do wody. I powiem że dawno nie bawiłem się tak beztrosko. Tak beztrosko było skakać na falach. A woda była tak ciepła jak nigdy nie pamiętam w tym jak to mówią „zimnym Bałtyku”. To był akt pierwszy.
Dnia następnego, czyli w środę, podczas południowego biegu tym razem w kierunku zachodnim ze zdziwieniem zacząłem dostrzegać coraz więcej golasów. Coraz więcej i więcej golasów. Później dopiero zauważyłem że ktoś nieudolnie na zwykłej desce ustawił w pewnym miejscu napis „GOŁA PLAŻA”. Aaaa to dlatego tylu tu Nimiaszków i Czechów olśniło mnie. Swoją drogą nie było na co patrzeć ( nie to żebym patrzył ). Ale same stare fajfusy. Aż że tak powiem, aż a fe. Ale to spotkanie otworzyło w mojej głowie kolejną myśl z przeszłości. Gdy wieczorem biegłem swój dwunastokilometrowy bieg po pustej plaży przypomniało mi się że zawsze myślałem by wieczorem czy też nocą popływać w morzu nago. No więc rozejrzałem się czujnie po plaży czy na pewno jest pusto, a gdy upewniłem się że tak zrzuciłem co miałem na sobie i wskoczyłem do wody. Słońce już zachodziło a ja unosiłem się na falach zupełnie jak mnie pan Bóg tworzył. Słońce już zaszło a ja nadał w wodzie jak mnie pan Bóg stworzył. I gdy tak się unosiłem wróciła do mnie jeszcze jedna myśl z przeszłości o której zrobieniu myślałem. I właśnie teraz miałem okazję ją zrobić. I zrobiłem. I to był akt drugi. To były kolejne dwie z zapomnianych już myśli z przeszłości jakie udało mi się niespodziewanie zrealizować. Niespodziewanie dla mnie jak i dla dwóch saren które nie wiem po co wyskoczyły zza wydmy na plażę i zaskoczone moim widokiem stanęły jak wryte ( nie, nie, wówczas już byłem ubrany ). I choć dnia następnego rankiem powitały mnie chmury, to taki byłem podbudowany dniami poprzednimi, że nie zraziło mnie to by pójść na plażę pobiegać. A plaża zaskoczyła mnie nieprawdopodobną wręcz ilością kamieni. Całe połacie kamieni. Ciężko było biegać. Kamienie raniły stopy i bardziej i musiałem często lawirować jak pijany Ale mimo wszystko pobiegłem. A po biegu, a po biegu wskoczyłem do morza ... tak jak wieczorem dnia poprzedniego. A więc udało mi się pływać zupełnie nago i wieczorem i rano. Potem trochę pogrzebałem w kamieniach w poszukiwaniu bursztynu i pomyślałem że to chyba już wszystko co mogłoby się wydarzyć. A jednak. A jednak jeszcze raz zostałem zaskoczony. Ponieważ gdy wróciłem na wieczorne bieganie spotkałem takiego jednego gościa. Już wcześniej go widziałem raz i wówczas też zwróciłem na niego uwagę. Wyglądał tak jakby żył na plaży. Taki bezdomny z plaży, czy może też jakiś taki plażowy wędrowiec. I widać było że pływał przed chwilą i tak jakby czaił się w nadbrzeżnej trawie by zostać na noc. I tu znów mnie tknęło. Zaraz, zaraz przecież kiedyś miałem jeden taki, taki szalony pomysł by spędzić noc na plaży. No przecież. Dlaczego by nie dzisiaj? Może już nie być takiej okazji. Jeszcze tylko wskoczyłem do morza spłukać zmęczenie po biegu ( oczywiście nago ) i zabrałem się do obmyślania co i jak. Cały czas jedna trochę się wahałem. No bo to nie wiadomo co i jak a i świadomość że dnia następnego miałem zaplanowany powrót i mogę potrzebować być wyspany ( co jak wiadomo z poprzedniego mojego pisania okazało się obawą uzasadnioną ) wzbudzała wątpliwości. Ale wówczas wygrała ostatecznie chęć przeżycia przygody, chęć doświadczenia, chęć spełnienia tego o czym kiedyś myślałem. No więc wziąłem śpiwór, latarkę i coś do picia i po pokonaniu ciemnego lasu około 22:30 dotarłem na plażę...
Komentarzy: 1
Ścieżka 349 Do przodu
2015-08-08
Zacznę od końca bo koniec tej niecodziennej eskapady był, był … jakby tu rzec był najbardziej ekscytujący a raczej był najbardziej mrożący krew w żyłach. Dość rzec że gdzieś w połowie drogi mówię „kurde no nie dojadę, no nie dojadę”. Już nawet myśl mnie naszła żeby zatrzymać się gdzieś w ustronnym miejscu na noc. No ale co się odezwało? No co się odezwało? Odezwało się „co? ja nie dobiegnę? ja nie dobiegnę?” z tym że w tym przypadku „dobiegnę” zamieniło się w „dojadę”. Więc jechałem. Ale co to była za jazda? Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. To była jazda jak z innego świata. Nie wiem za bardzo czego to było wynikiem? Podejrzewam że zmęczenia i nie wyspania bo noc poprzedzającą tą jazdę …. ale o tym potem. No więc wracając do samej jazdy była jak z innego świata. Momentami doświadczałem czegoś takiego jak, jakby to nazwać, jakby resetu. Normalnie resetu. Jakbym wracał z kąś inąś i zdawał sobie sprawę „o rany, przecież ja jadę motórem”. Zacząłem się tego bać. Normalnie bać. Nie panowałem nad swoim umysłem i nijak nie mogłem się skoncentrować. To było niebezpieczne. Były chwile że nagle nie wiedziałem co robić, nie wiedziałem jak jechać, czułem że nie daję rady trzymać równowagi. Na dodatek gdy już się zrobiło całkiem ciemno sytuacja stała się jeszcze gorsza. O ile z jazdą na wprost jakoś szło to zakręty zaczęły być wyzwaniem nie lada. Nijak nie mogłem się w nie zmieścić. Musiałem maksymalnie zwalniać bo inaczej nie dałbym rady. I jak już straciłem wiarę że uda mi się przejechać kolejne 300 km cało i zdrowo, że to przeżyję postanowiłem sięgnąć po ostatnią deskę ratunku. Postanowiłem ożywić swoje ciało i umysł. Jeszcze nigdy nie wlałem w się tyle „paliwa”. I co by nie powiedzieć – przyniosło efekt. Z tym że teraz nic innego się już nie liczyło. Jechałem jak w jakimś transie, jak zahipnotyzowany, jak oderwany od tego co wokoło. Liczyły się tylko połykane kilometry. Zakręty nadal były trudne ale liczyły się tylko te zaliczone. Jechać, jechać, jechać dudniało mi w głowie. Potem, już całkiem w nocy spojrzałem, nie wiem w sumie po co, do góry. I w tej otaczającej mnie zewsząd ciemności ukazało się brunatne, rozgwieżdżone niebo. To wyglądało tak jakbym sunął przez komos. Wokół ciemność i tylko ciemność, i ten tunel gwiezdny. To przypominało trochę wrażenia z planetarium, gdy nad głową przesuwają się całe roje gwiazd. Już nawet doszło do tego że więcej patrzyłem do góry niż przed siebie. Urzekło mnie. Na szczęście udało mi się oderwać wzrok od gwiazd i wróciłem na drogę. Z tym że jeszcze potem w zszedł księżyc i ten mnie urzekł na nowo. Taki wielki księżyc, tzn ćwiartka księżyca. Wieeeeelka i pomarańczowa. Nie czerwona, nie żółta - a pomarańczowa. I tak wisiał na domami, znikał za drzewami i pojawiał się znowu. Wielki i pomarańczowy. Moja jazda stała się maksymalnie spowolniona. Ona nie była już wcześniej zawrotna, ale teraz była już naprawdę wolna. Nawet motór zaczął się tą powolnością męczyć. Na całe szczęście do domu było coraz bliżej i ta myśl podtrzymywała mnie na duchu że jednak dam radę. I choć trzy razy zbłądziłem, tu muszę przyznać racje Feeri żę oznaczenie dróg jest fatalne, to cały czas parłem na przód. Ha! Przypomniałem sobie. W jednej z miejscowości oznaczeniem trasy na rondzie jaką miałem jechać było „S8”. No kurde! „S8”. Normalnie kpina. Cztery zjazdy, każdy z podaną jakąś nazwą miasta, a mój „S8”. I co najlepsze to trasa S8 nie była tą trasą którą miałem jechać. Ona, ta droga z tego ronda, tylko do niej prowadziła. No niezłe. No ale dojechałem. Punktualnie o 00:28, czyli to dzisiaj, po przejechaniu 449 km dojechałem. A jechałem osiem godzin, dwie minuty i trzydzieści dwie sekundy. I żyję, i piszę o tym tu. I choć sam przejechany dystans, czy też czas trwania tej jazdy nie są może dla niektórych powalające to fakt że jechałem w tym dziwnym stanie świadomości tak mną poruszył że postanowiłem o tym tu napisać. A miało być przecież o wrażeniach z wyjazdu. No cóż, będzie w następnej, bo teraz to już nie zmieszczę, a po drugie idę, wsiadam na motóra, jadę za miasto i będę się gapił w niebo na gwiazdy i czekał na księżyc.
A co er widział, słyszał, myślał i przeżywał o tym notka następna wam opowie. A działo się, działo. Obym tylko nie zapomniał jak dużo.
Komentarzy: 1
Ścieżka 348 Do przodu
2015-08-01
Jutro jadę nad morze. Siadam na motóra i jadę. Jadę z samego rana ( czyli jak się znam około dziesiątej ). Trasą via Wyszków, Pułtusk, Maków Maz, Przasnysz, Wielbark, Olsztynek, Ostróda, Elbląg aż na Mierzeję Wiślaną. I będę w miejscu, że jak gdyby Putin wziął i ruszył na nas to będę na pierwszej linii ognia. Już w zeszłym roku zaplanowałem sobie to miejsce. Z tą tylko różnicą że jak planowałem to nie przypuszczałem w jakim miejscu mojego życia będę gdy będę tam ruszał. A jestem w miejscu, w chwili, która powoduje że zaczynam się tej wyprawy trochę obawiać. Nie nie boję się samej drogi, niebezpieczeństw lecz obawiam się samego tam pobytu. I nie, nie boję się pobytu w sensie kłopotów, niebezpieczeństw ale obawiam się jak to zniosę psychicznie. Obawiam się jak zniosę psychicznie tą moją samotność. Jak ją zniosę w miejscu pełnym par, rodzin, przyjaciół. W miejscu gdzie każdy jest z kimś, gdzie każdy ma kogoś, gdzie nikt nie jest sam. Ja będę sam. Będę sam jak jakiś przybysz z innego świata. Oni będą się śmiali, będę rozmawiali, będą się obejmowali a ja będę sam. Sam. I tego właśnie zaczynam się obawiać. Jak to zniosę. Bo też wakacyjne wyjazdy nad morze, wakacyjne plaże z tym się właśnie kojarzą. Pobytem z kimś. I choć niby godzę się na tą moją samotność to brak kogoś bliskiego w tym czasie, w tym miejscu może mnie podłamać. A gdy jeszcze wrócą miłe wspomnienia tego co nie wróci mogę się podłamać podwójnie. Zaczynam się obawiać. Zamiast się cieszyć wolnym czasem, wolnością, wyprawą ja zaczynam odczuwać niepewność. Tak jakoś zmalał mój zapał. Gdy wczoraj spacerowałem po mieście, i gdy patrzyłem na mercedesy i beemki, i gdy patrzyłem na piękne panie na które te mercedesy i beemki czekały to naszła mnie refleksja że w sumie to nie mam nic. Nic nie osiągnąłem, nic nie zdobyłem i nic nie zrobiłem. Kusi i nęci ten świat sukcesu, blichtru. Wszędzie go pełno i narzuca się swoimi przyjemnościami. I siłą rzeczy poddaję się. Też bym tak chciał. Być kimś, mieć, działać, robić, zdobywać. I widać ludzie to potrafią. I widać ja nie potrafię. I dlatego od wczoraj nachodzi mnie zwątpienie w siebie. Walczę z tym i mówię sobie że to nie tak ale samemu nie jest łatwo. Dzisiaj na ten przykład w pewnej chwili naszło mnie takie uczucie samotności, takiej samotności że trudno opisać. I żeby był ktoś, ktoś komu mógłbym część tej samotności oddać, kto rzekł by że wszystko będzie dobrze, że będzie przy mnie mimo mych niedoskonałości było by mi łatwiej. Było by mi łatwiej z samym sobą. A tak, a tak muszę walczyć sam. Na ile mi starcza siły na tyle daję radę. Nie jestem siłaczem, nie jestem twardzielem czy też bez serca, bez uczuć żeby móc ot tak żyć sobie i się nie martwić. Szkoda mi siebie i żal. I nie mam z kim się tym żalem podzielić i nikt nie spojrzy mi w oczy i nie pocieszy. A pocieszenia, a zrozumienia, wyrozumiałości, a wsparcia a miłości potrzebuję. Zresztą jak każdy. Każdy potrzebuje. A ja potrzebuję bardzo. I koniec końców znów mówię sobie żebym się trzymał, że będzie dobrze, że jestem super gość tylko życie mi się nie układa ( a może ja nie umiem go sobie ułożyć ), i że pal to licho i pieprzyć żale i że trzeba się cieszyć tym co jest, i, na koniec – że trzeba to życie dożyć. Więc co by nie było jadę jutro Jadę i będę patrzył na morze, na niebo, będę przesypywał piasek w dłoniach, będę życzył ludziom szczęścia i przede wszystkim będę biegał. Bo to będzie mój wyjazd tak jakby kondycyjny. Zaplanowałem sobie robić dziennie minimum 15 km. Co nie wiem czy się uda gdyż gdy w ostatnią niedzielę przebiegłem 15 km ( pierwszy raz za jednym podejściem ) i gdy popływałem po tym to taki mnie ból wziął w piersi że dalej biec nie mogłem. Czułem jakbym miał jakiś kamień pod lewą łopatką który przy każdym gwałtowniejszym ruchu uderza w środku. I aż się trochę wystraszyłem. Bo niby twierdziłem że nie boję się umierać, i niby nawet czekam na tą śmierć kochaną to w tamtym momencie już taki chojrak nie byłem. No bo szkoda jednak by było tak pierdzielnąć w tą deszczową niedzielę na zawał. A może jest jeszcze coś, coś dobrego co by mnie w życiu spotkało, spotka? Tak więc się trochę nawet wystraszyłem. I zrobiłem przerwę na poniedziałek i wtorek ale już w środę pobiegłem 8 km, w czwartek 10 km, w piątek 10 km i dzisiaj 8 km. I żyję. I od poniedziałku biegam po plaży a wszystko do śledzenia na endomodo.com z pozycjonowaniem na er-a. Bo tak już mam. Im bardziej mnie coś męczy, tym bardziej w to lezę. Ileż to już razy miałem biegać ot tak dla relaksu, dzisiaj bez napinki z czasem, spokojnie i ileż to już razy kończyło się tym że właśnie mam pobiec poniżej iluś tam minut, że właśnie mam ustanowić rekord, że właśnie dawaj, dawaj, dawaj … Ileż to już razy biegnąc bez tchu mówiłem sobie że nie mogę się zatrzymać, że muszę dobiec, że albo tu padnę albo dobiegnę. Bo dobiegnę. Dobiegnę jakem er super hiper mega emce.
Komentarzy: 1
Ścieżka 347 Do przodu
2015-07-25
Dzisiaj wg planów notki miało nie być. Właśnie teraz, w tej chwili miałem siedzieć na Starym Mieście i delektować się piskiem jeżyków. Jeżyków właśnie a nie jaskółek o których tyle razy tu wspominałem bo jak ostatnio stwierdziłem to nie jaskółki a jeżyki w czym duża zasługa Ferii bo to ona mnie naprowadziła na właściwy trop choć zapewne nie zdaje sobie z tego sprawy. Plany moje pokrzyżowały jednak nadciągające od zachodu chmury. I w ten właśnie sposób zamiast jechać do św Aleksandra na święcenie motóra, zamiast jechać na Stare Miasto słuchać jeżyków wziąłem delikatnie mówiąc nogi za pas i spieprzyłem do domu czego dowodem to pisanie. Burza wprawdzie przyszła i tu lecz nie zdołała mnie dogonić bo jechało mi się z wiatrem doskonale. Choć pomny napomnień – w granicach przepisów. Lecz nie tylko wiatr pomagał mi w jeździe. Pomagał mi również uśmiech. Niby powinienem był być zły że moje plany wzięły w łeb a jednak jakoś nie wpłynęło to negatywnie na moje samopoczucie. Bo właściwie co też się stało? Nic. Nic złego się nie stało. Czy to pierwszy raz nie poszło po mojej myśli? A może tak miało być? Może właśnie ten deszcz, ta burza po to bym dzisiaj jednak pisał? No więc jechałem sobie i rozglądałem się na około. Jazda motórem, choć uciążliwa, ma jeden zasadniczy plus – daje lepsze możliwości podziwiania, wręcz doświadczania okolicy. Najbardziej to lubię jak już wieczorem przejeżdża się przez las, i jak tak jak w taki jak dzisiejszy rozpalony słońcem dzień, można poczuć całym ciałem chłód lasu. Można poczuć jego świeżość, jego zapach. Lubię też czuć zapach skoszonych łąk. Tak jak teraz. Dzisiaj na ten przykład gdy poczułem zapach skoszonej trawy przyszło mi na myśl jakże fajnie było by rzucić się w te siano, miękkie pachnące siano, wsadzić jedno źdźbło w zęby i patrzeć w niebo i …i u boku mieć tą jedną jedyną Piękną. I gdy potem minęła mnie młoda para ( bo się zamyśliłem i zwolniłem ) i gdy spojrzałem jak dłonią bawi się włosami na jego głowie to mi się zrobiło tak przyjemnie że na chwilę zapomniałem że jadę motórem. „A niech będzie im dane żyć długo i szczęśliwie” pomyślałem i momentalnie przypomniałem sobie że przecież jadę motórem bo myśl ta wypowiedziana na głos wypełniła sobą cały kask. No tak, jazda motórem jest i fajna ale takie na przykład gadanie do siebie jest lekko onieśmielające. Wypowiedziane słowa nie ulatują gdzieś w dal, zostają tu, w tej małej przestrzeni. To takie stuprocentowe gadanie do siebie. W ogóle zresztą kask to spore ograniczenie. Nie można na ten przykład podrapać się w brodę. Rzecz zupełnie zwykła dla kierującego samochodem, dla motocyklisty – problem. Swędzi cię broda? Nie na motórze. Chociaż z drugiej też strony nie ujrzy się motocyklisty dłubiącego w nosie – rzecz zupełnie zwykła dla kierującego samochodem. A kichanie? Kichanie to niezła jazda. Ale wracając do tematu. Mimo zmiany, wymuszonej, planów na dzisiejszy wieczór humor mi dopisuje. Nie wiem czy w kontekście tego co tu się ostatnio wypisuje to zaskoczenie? Miałem wprawdzie w ostatnim tygodniu lekkie dołki jednak to nie to co jeszcze dajmy na to jakieś 1-2 miesiące temu. Jak mnie te dołki dopadały walczyłem. „O nie nie, nie pokonasz teraz mnie, za dobrze mi ze sobą. Szlag z tym co będzie, szlag z tym co było. Nie będę się tym zadręczał. Żyjemy i ma być tak żeby było tak jak chcemy „ - tak walczyłem. I jak zresztą słusznie zauważyła Kania „er radosny, er niosący nadzieję” to nie pojęte jednak prawdziwe. I zaczynam myśleć że to moja prawdziwa natura – dawać radość, dawać nadzieję. To mi sprawia nieopisaną satysfakcję jak widzę że komuś pomogłem, jak widzę że się uśmiechnął. Chcę żeby wszyscy ludzie byli, mieli co tylko zapragną. Oczywiście ci którzy na to zasługują. Kurwy i skurwieli niech szlag trafi. Ale tylu jest na tym świecie wspaniałych dobrych ludzi którzy nie dostają tego na co zasługują że uważam to za obowiązek domagać się od świata by dostali. Dlatego więc gdy mijam pary życzę im wytrwania we wspaniałym uczuciu do końca ( o tym zresztą już wspominałem wcześniej ). Gdy mijam młodych ludzi, pełnych zapału życzę im spełnienia marzeń. Gdy mijam smutnych życzę im radości i uśmiechu. Zresztą wszystkim życzę jak najlepiej. Nich będą zdrowi i szczęśliwi. Nawet te kurwy i skurwiele. O ile nie będą krzywdzić innych, bo wówczas to niech ich szlag. I tak sobie mijam tych ludzi, i tak sobie wypowiadam te życzenia dla nich. I niech im się spełni wszystko ale to wszystko o czym marzą. Bo trzeba tego żądać. Trzeba tego żądać od tego cholernego świata! Ma być jak najlepiej. I trzeba żądać najlepszego. Nie ograniczać się, tak jak ty Kaniu do 3 kg czekolady. A żądaj 30 kilogramów, żądaj 300, żądaj 3 ton, żądaj całej fabryki. Bo ma być tak żeby było tak jak chcemy. Tak nas nauczyli – bądź skromny. Siostry zakonne wkładały na lekcji religii by być pokornym. By uważać na grzechy bo Bóg nas pokarze. A gówno, nie pokarze, a wręcz nagrodzi. Żądajmy jak najwięcej, a da jeszcze więcej. Czy Hitler poszedł do piekła? Nie poszedł. Piekła nie ma. Piekło wymyślili byśmy czuli strach, a wystraszonych łatwiej kontrolować. Ja się już Boga nie boję. Nie boje się i żądam, wymagam by spełnił wszystko o czym marzę. I on, ten Bóg, ma mi to wszystko dać. I dać wszystkim wszystko. Wszystko i jeszcze więcej. Bo ma być tak żeby było tak jak chcemy.
Amen.
Komentarzy: 2
Ścieżka 346 Do przodu
2015-07-19
Notka taka chodziła mi po głowie czas jakiś. No ale jakoś takoś wyszło że być ma dopiero dzisiaj. Mmmm i choć temat mam przemyślany, przygotowany samo pisanie przychodzi mi dosyć opornie. Myśli moje rozprasza świadomość że, może nie dokładnie, ale że sens tego co miałem napisać odnalazłem w ostatnim wpisie u Bialutkiej. ( Tutaj następuje moment epokowy gdyż postanawiam się jej przedstawić, więc jak będzie to czytała skojarzy, jest sobota 18.07. godz 21:42 ). Wracając do tematu to sens tego co tu napisać mam odnalazłem u Bialutkiej a właściwie u K..... ( jak będzie to czytała skojarzy, jest sobota 18.07. godz 21:48 ) i nie mogę się skupić. A napisać miałem, chciałem, mam o tym co zrobię a właściwie czego sobie życzę. Właściwie to zacząć powinienem od tego że od jakiegoś już czasu czuję się ze sobą dobrze, a może wręcz nawet wyśmienicie. Dlaczego tak jest – nie wiem. No może trochę przypuszczam dlaczego, ale podświadomie odsuwam tą myśl od siebie – no przecież to nie możliwe żeby właśnie dlatego. No więc nie roztrząsam dlaczego a skupiam się na tym by korzystać ( zawsze, ale to zawsze mam kłopot z ż/rz w tym wyrazie ). By korzystać z tego że jestem super mega hiper fajnym gościem – tak o sobie myślę od czasu jakiegoś. Jestem przystojny, jestem wysportowany, mam atrakcyjne ciało, a przede wszystkim i od tego powinienem właściwie zacząć jestem uczciwy, pracowity, wierny, oddany, inteligenty a nader wszystko – zabawny. I zważywszy na to pomyślałem że nie mogę pisać tak jak jeszcze niedawno. Pisać o smutku, rozpaczy, niespełnieniu samotności i bezsensie istnienia. Teraz właśnie, właśnie teraz znalazłem sens. Moim sensem stało się dawanie radości i nadziei. Postanowiłem korzystać ( o żesz znowu miałem problem z tym wyrazem i napisałem w pierwszej chwili przez ż ) z tego okresu samozachwytu i zarazić tym wszystkich którzy tu są. I którzy są tam i na to zasługują. Stałem się, jestem nadzieją. Mam ogromną potrzebę i aż mnie rozsadza od środka by udowodnić że życie jest cudem. I czekam na cud w swoim życiu. Tym cudem może być ten przykład wygrana w lotto. Te lotto w które tak namiętnie gram, a wcześniej grałem w totolotka. Jak wygram to kupię Księżniczce Iphona 6, siłownię, klub fitnes, solarium, zakład kosmetyczny czy też co tam sobie zawinszuje. Wyślę ją w podróż dookoła świata by zobaczyła wszystkie piękne i magiczne miejsca. Jak wygram to kupię Bialutkiej mieszkanie. Kupię jej mieszkanie jakie sobie zawinszuje i gdzie sobie zawinszuję. Kupię Ferii wakacje jakie sobie zawinszuje i gdzie sobie zawinszuje. I będę jej te wakacje kupował co roku, dwa razy w roku czy też ileż sobie razy w roku zawinszuje. Kupię Kani, no właśnie co kupię Kani? Kaniu kupię ci to co chcesz tylko musisz mi, muszę ja jakoś na to wpaść. Kupię ci to co też sobie tam zawinszujesz. Kupię to wszystko i jeszcze więcej gdyż dotarło do mnie że moim przeznaczeniem, moją naturą jest czynienie radości. Jest dawanie radości, dawanie nadziei. Bo największym mym szczęściem jest widzieć ludzi szczęśliwych. Ech jakie to dla mnie wspaniałe uczucie – patrzeć na szczęśliwych ludzi. Uwielbiam patrzeć na zakochanych, uwielbiam patrzeć jak rozmawiają, jak spacerują, jak na siebie patrzą. Zawsze jak mijam taką parę to się uśmiecham. Idę sobie dalej i uśmiecham się uśmiechem szczęśliwego człowieka. I życzę im żeby byli szczęśliwi, żeby byli szczęśliwi i żeby omijały ich trudności. Naprawdę szczerze im tego życzę. I uśmiecham się na wyobrażenie że tak będzie. Bo musi być tak żeby było tak jak chcemy. Bo musi być tak żeby było tak jak ja chcę. Bo jestem Bogiem, a raczej częścią Boga. I mogę wszystko. I ty, ty też. Ty też Księżniczko, Bialutka, Ferio, Kaniu JESTEŚ BOGIEM. I możecie wszystko.
a może jestem tylko wariatem
I jeszcze jedna refleksja. Wszystko ma swój cel, przeznaczenie, sens, powód.
W ubiegłą niedzielę jak zwykle wybrałem się nad miejscowy zalew biegać pływać, biegać, pływać, biegać itd. Ale w ubiegłą niedzielę inaczej jak zwykle wybrałem się nie rano ale po południu, a raczej w samo południe. Dziwne zważywszy że o ile jeszcze pływanie w największym słońcu da się jeszcze jakoś wytłumaczyć to już bieganie nie bardzo. No ale stało się tak a nie inaczej. I kiedy po kolejnym bieganiu, pływaniu, bieganiu, pływaniu, bieganiu itd. siedziałem sobie w słońcu na pomoście machając beztrosko nóżkami uwagę moją przyciągnął rozpaczliwie wierzgający nóżkami w wodzie robaczek. Po bliższym spojrzeniu stwierdziłem że to jakiś robaczek latający i przypuszczając że zapewne nie da sobie rady postanowiłem go uratować. Moje pierwsze beztroskie podejście okazało się nieskuteczne gdyż robaczek wypływał z dłoni wraz z uciekającą wodą. Przyłóż się erze! No to się przyłożyłem i robaczek wylądował na pomoście. A następnie na mojej koszulce gdyż był tak mokry że ociekająca woda tworzyła wokół niego bańkę. I zobaczyłem że była to pszczoła. Przyglądałem się jak łapie powietrze. Jak po chwili gdy woda trochę ociekła zaczyna stawiać pierwsze kroki. Jak zaczyna się suszyć czy wręcz wycierać. Ty tu sobie schnij a ja idę jeszcze popływać. Umościłem jej bezpieczną miejscówkę i wskoczyłem do wody. Nie było mnie może 15 może 20 minut. Fakt faktem że gdy wróciłem pszczoła była już całkiem żwawa. Zebrałem więc manele i zaniosłem pszczołę w pobliskie zarośla. Tam ją ulokowałem w bezpiecznym miejscu, nakazałem by się nigdzie stąd na razie nie ruszała aż całkiem dojdzie do siebie i pobiegłem do domu. Nie wiem, nie znam się na owadach, czy ta pszczoła przeżyła czy nie. Mam nadzieję że tak. Wiem jednak jedno. Wiem dlaczego tamtej niedzieli biegałem, pływałem, biegałem, pływałem, biegałem itd. nie rano jak zwykle a po południu i dlaczego biegałem, pływałem, biegałem, pływałem, biegałem itd. właśnie takie odcinki czasowe a nie inne i dlaczego właśnie w tamtej chwili siedziałem sobie w słońcu na pomoście machając beztrosko nóżkami.
Komentarzy: 3
Ścieżka 345 Do przodu
2015-07-11
Ostrzeżenie.
Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem.
Niebezpieczeństwem trwałego uszkodzenia funkcji uczuciowych.
Ostrzeżenie.
Ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem.
Nieodpartego wrażenia że piszący to - oszalał.
Dziś jest sobota 11 lipca 2015. Niby dzień jak co dzień. Niby nie powinien różnić się niczym od 11 lipca 2014, 11 lipca 2013, 11 lipca 2012 i wszystkich tych jedenastych lipców z kiedyś tam. A jednak. Jednak się różni. Choć dzisiaj nie jestem super hiper mega szczęśliwy to z pełną świadomością przyznać mogę że przynajmniej nie jestem super hiper mega nieszczęśliwy. A to już wielka różnica. I przyznać mogę że choć ten 11 lipca 2015 nie jest zły to jest jednak gorszy niż lipca 10, 9, 8, 7, 6,5 tegoż samego roku. A to różnica już ogromna. Staje mi przed oczami notka kiedy to pisałem że kładąc się spać myślę, marzę o tym by się nie obudzić. Lipca 10, 9, 8, 7, 6,5 kładąc się spać myślałem „To był dobry dzień, to był naprawdę dobry dzień”. Dziwne to bardzo. Niby nic się nie zmieniło a jednak jest inaczej. Chociaż przecież się zmieniło. Przecież się zmieniło! Przecież się zmieniło na … - rozum podpowiada – gorsze. Ale co czuje serce? Serce czuje żal, rozczarowanie, gorycz porażki. A co czuje dusza? Dusza czuje natomiast jakiś niepisany spokój. Jakiś spokój. Może to nie spokój a tylko rezygnacja z walki? Może poddanie się losowi? Może jakiś brak celu? Może brak myślenia co będzie jutro a co za tym idzie brak martwienia się o jutro? No właśnie. Co będzie jutro? Nie martwię się już tym. Może być wszystko. Mogę żyć a może to być już moja ostatnia tu notka. No i co? Nic. To nie ma znaczenia. Wydaje mi się że ostatnie wydarzenia z mojego życia dopełniły wszystkiego co miałem doświadczyć. Wydaje mi się obecnie że w tym swoim życiu doświadczyłem już wszystkiego. Że już mam komplet. Że już jestem kompletny. I co może więcej mi się przydarzyć? Mogę się skończyć kompletnie. Mogę się stoczyć na same dno. Mogę również i zginąć. No i co? Co to zmieniło by w mojej duszy. Obecnie myślę że nic. Moja dusza doświadczyła już wszystkiego. Moja dusza zna już gorące pragnienie wyrwania się z ciała. Moja dusza zna już gorące pragnienie wyrwania się z tego świata. I cóż w takim razie pozostaje mojej duszy? No cóż pozostaje? Oto co pozostaje. Mojej duszy pozostaje już tylko korzystanie z chwili obecnej. Pozostaje korzystanie z tej chwili i cieszenie się nią. Tak właśnie – cieszenie się nią. I choć rozum krzyczy wciąż, wciąż przestrzega że to niedobre, że to niebezpieczne moja dusza robi swoje. Rozum walczy, rozum przywołuje historie z przeszłości, rozum wybiega w niepewną przyszłość a dusza nadal nic, nadal milczy. Rozum angażuje do pomocy rozżalone serce, serce smutne i zawiedzione. Rozum mówi: Zobacz, zobacz jak to się kończy! Zobacz że nie masz radości!”. Rozum posuwa się do ostateczności. Rozum udowadnia, przekonuje że to nienaturalne uczucie. Że to uczucie nieznane i obce. To nie nasze – woła do serca i duszy. A dusza? A dusza jak na razie nic, dusza sobie milczy. I korzysta z chwili. Korzysta tak jak 10, 9, 8, 7, 6,5 kiedy po całym dniu mogła powiedzieć „To był dobry dzień, to był naprawdę dobry dzień”. Tak jak w szczególności 5 lipca. To była niedziela. Pamiętam ten dzień, choć minął już prawie tydzień, doskonale. Pamiętam przez to że był szczególny, magiczny i dlatego że właśnie złazi mi skóra ze spalonych ramion. Ale nie upał, choć był niesamowity, czyni ten dzień niesamowitym. Upał mógł wręcz przyczynić się do czegoś zupełnie wręcz przeciwnego. W tak upalny dzień nic się nie może chcieć. A jednak. Ja wstałem przed dziewiątą, włożyłem spodenki, getry i buty ( koszulka była zbędna ) i pobiegłem. Pobiegłem w kierunku zalewu. Biegłem w tym porannym cieple 7 kilometrów. Zmęczyłem się – nie powiem. Więc odpocząłem na molu a po chwili wszedłem do wody. I pływałem. Pływałem tak z godzinę. Zmęczyłem się – nie powiem. Więc odpocząłem na molu. Popalałem się. I zmęczyłem się – nie powiem. Więc ponownie wszedłem do wody ( a prawdę mówiąc skoczyłem na „główkę”). I znowu się zmęczyłem pływając. Więc odpocząłem na molu i pobiegłem. Pobiegłem kolejne kilometry wokół zalewu. I gdy tak biegłem. Gdy tak wciągałem to rozpalone powietrze. Gdy tak spoglądałem na zmęczonych wędkarzy zbierających się do ucieczki przed słońcem. Gdy tak spoglądałem na porozkładanych na kocach plażowiczów wylegujących się leniwie. Gdy tak odliczałem pokonane kilometry pomyślałem sobie tak: „Kurde no! Kurde jak jest zarąbiście. Jest super. Niczego więcej mi nie trzeba. Niczego więcej nie potrzebuję. Czy muszę zbawiać świat? Czy muszę być kimś? Czy muszę COŚ mieć? Nie! Nie muszę. Mogę robić to co teraz robię i to się tylko liczy. I to mi daje zadowolenie. Nie muszę myśleć, martwić się o przyszłość. Nie muszę osiągnąć sukcesu. Mogę sobie wstać rano, mogę sobie pobiec, mogę sobie popływać i mogę byś szczęśliwy.” To właśnie pamiętam najbardziej z niedzieli 5 lipca. Zadowolenie. Radość. Szczęście. Wolność.
I jeszcze ciekawostka.
Zaplanowałem sobie że dokładnie o 13 zbieram się do domu. Ale że skwar był nie do wytrzymania zebrałem się o 12:55. I gdy opuszczałem teren zalewu, dokładnie o 12:58 zjechały się nad zalew straż, policja, pogotowie. Ratownicy wygonili wszystkich z wody i rozpoczęła się akcja ratownicza, a raczej poszukiwawcza. Po czasie dowiedziałem się że utonął jakiś gość. Może zabrzmi to okrutnie ale taką refleksję mam czy czekał aż nacieszę się tą swoją radosną niedzielą 5 lipca 2015 i pójdę.
P.S.
Feruniu walić w łeb ci mnie nie radzę gdyż jak zapewne wiesz motocykliści mają kaski więc nic mi nie zrobisz a jedynie co to może cię potem boleć rączka. A do 2 z przodu brakuje mi już tylko 10 km gdyż w ostatni czwartek po raz kolejny pobiłem swój rekord prędkości.
Komentarzy: 1
Ścieżka 344 Do przodu
2015-07-05
Dzisiaj rano, wracając od fryzjera i idąc po chleb, naszło mnie dziwne uczucie zadowolenia. Nie wiem z czego i dlaczego. Jak na mnie to dość osobliwe odczucie. Natychmiast pomyślałem żeby tu o tym nie pisać bo jak wiadomo wszystko o czym tu piszę zaraz się odmienia. Jak jednak widać, może na własną zgubę, jednak to piszę. No więc doznałem dość osobliwego uczucia zadowolenia. Zadowolenia nie wiadomo z czego i dlaczego. Oczywiście natychmiast też zacząłem się przed tym bronić. Uznając że jest mi to obce i w zasadzie nieprzynależne. Uznając że takie uczucie nie leży w mojej naturze. Co by jednak nie powiedzieć uczucie było przyjemne. I życzyłbym sobie takiego częściej a może wręcz zawsze. Gdy tak teraz o tym myślę to wydawać mi się zaczyna że ostatnio jest mi jakoś lepiej. Ciężko mi się do tego przyznać ale naprawdę czuję się lepiej. Czuję się lepiej choć rozum podpowiada że przecież nie powinienem czuć się lepiej. Przecież mój świat się zawalił. Przecież straciłem wszystko. Przecież muszę organizować wiele spraw od nowa. A przede wszystkim przecież nie mam przed sobą żadnej przyszłości i praktycznie nie wiem co będzie dalej. I te wszystkie przecież jasno i wyraźnie sugerują że powinno być źle, że jest źle. Że mój świat runął a mi pozostaje tylko żal i smutek. Jednak gdzieś tam, z głębin mojej ciemności, zaczyna przebijać się promyk radości. Coraz bardziej zaczynam dostrzegać że rozbłyska mój blask, ten którym tak pięknie emanowałem naście czy dzieści lat temu. Zaczynam dostrzegać swoją nieprzeciętność i wyjątkowość. I zaczynam czuć że to moje dziwactwo to nie musi być minus, to może być plus. Tak, ostatnie lata to ciągłe pytanie „Czy to plus czy to minus” ( jak śpiewał Magik ). I ostatnie lata to ciągłe powątpiewanie, ciągła złość że to minus. Teraz jednak zaczyna, jak wspomniałem, odzywać się we mnie wiara, że może to jednak plus. Może ta moja wyjątkowość, inność to plus? Może za bardzo chciałem być jak inni, może za bardzo chciałem dostosować się do wymagań tego świata, może za bardzo chciałem się temu światu przypodobać, by ten świat nie polubił. A może nie musi mnie lubić. A pieprzyć! Ostatnimi dniami, w sumie nie pamiętam już kiedy jak i skąd, wrócił do mnie przebój sprzed lat. Jest tak nieraz że są piosenki, utwory które zna się, znało dawno dawno temu, a które przez lata, przez splot życiowych sytuacji gdzieś się zapomniało. I taki właśnie utwór wrócił do mnie i stal się utworem dyżurnym.
Codziennie rano puszczam go sobie na swoje pomarańczowe słuchawki, i rozpoczynam nim dzień jak modlitwą. I nim dojdzie do końca zdążam wypowiedzieć wszystkie swoje: spierdalajcie. Spierdalajcie, zejdźcie mi z drogi, nie chcę was widzieć, słyszeć i czuć wszelkie kurwy, skurwiele, mendy, łajzy, wszy, chamy, gnidy, chwasty, złodzieje i kłamcy. Nie chcę was spotkać na swojej ścieżce. Nie chcę! Może i możecie sobie gdzieś tam być, gdzieś tam gnić ale ode mnie wara. Won. I wara wam od Księżniczki, wara wam od Mamy, wara wam od Bialutkiej, wara wam od Feerii i wara wam od Kani. Nie zatruwajcie życia, nie niszczcie dobra, nie odbierajcie nadziei. I won z mojej ścieżki wszelkiej maści ślepcy i głusi. Wy wszyscy którzy nie poznaliście się na mnie. Wy wszyscy którzy nie uwierzyliście mi i we mnie. Wy wszyscy którzy mnie odrzuciliście i zraniliście. Spierdalajcie. Nie chcę was znać, nie chcę. Nie zasługujecie na moją przyjaźń. Nie zasługujecie na moje zainteresowanie. Macie oczy a nie widzicie, macie uszy a nie słyszycie. Nie dostrzegacie z jak osobliwym tworem macie-mieliście do czynienia. Bo może i nie jestem zbyt męski. Może i noszę za dużo naszyjników, wisiorków, branzoletek i obrączek – choć osobiście to akurat uważam za bardzo męskie gdyż wszyscy wojownicy takie coś nosili. Może i nie dążę do zwycięstwa po trupach. Może i pomagam ślimakom przejść na drugą stronę chodnika. Może i mam motylki na motórze. Może i uwielbiam patrzeć w gwiazdy i słuchać ptaków. Może i płaczę na filmach. Może i kocham dzieci. Może i głaszczę koty. Może i nie zabijam pająków których osobiście się boję ( chyba że w sytuacji ostatecznej ). Może i nie mam syna, nie zasadziłem drzewa i nie zbudowałem domu. Może i nie mam konta z milionem i super bryki. Może i nie jestem zbyt inteligentny i nie osiągnąłem sukcesu zawodowego. Może i jestem dziecinny, naiwny. Może i jestem skąpy czy też oszczędny. Może i boję się kobiet i otwartości. Może i nie mam wielkiego fiuta i nie jestem super macho. I może wiele wiele jeszcze innych nie mam lub mam takich które nie czynię mnie super facetem. Ale jestem er i już. Jestem wyjątkowy. Jestem najlepszy na świecie. I może zostanie mi z tym przeświadczeniem żyć do końca życia samotnie – trudno. Jeżeli nie ma na tym świecie chociażby jednego człowieka który jest w stanie dostrzec i docenić że jestem gotów oddać życie za jego szczęście to niech pozostanę samotny. I niech spierdalają mi z drogi wszyscy ślepcy i głusi. Niech sobie gdzieś tam żyją, niech sobie gdzieś tam gniją. Ich sprawa. Każdy ma prawo do własnego wyboru i swojego przeżywania życia. Ja er pozostaną sobie sobą ze swoją wyjątkowością. Może kiedyś tam zobaczą ile stracili i pożałują tego. Może. A jeżeli nie to nic. Nic i już. I kropka.
P.S. Wczoraj pobiłem swój rekord prędkości wynikiem 175 km/ha. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest to że takie 140-150 staje się dla mnie normalką i nie robi wrażenia. Słusznie prawili „chłopcy” że to tylko kwestia czasu gdy im mówiłem że 200 na godzinę nie chcę jeździć. Teraz już to za mną chodzi. Zobaczyć na liczniku 2 z przodu. Robi się niebezpiecznie.
I cholernie mnie od dwóch tygodni lewa nera napierdziela.
Komentarzy: 3
Ścieżka 343 Do przodu
2015-06-27
Od jakiegoś już czasu dociera do mnie coraz przekaz. Przekaz czy też idea że ja, ja sam, jestem sprawcą tego co mnie w życiu spotka. Przekaz ten dociera coraz częściej i coraz intensywniej. Bronię się przed nim lecz im bardziej się bronię tym nachalniejszy się staje. A więc to ja, moja myśl, jestem sprawcą. Ja! To się teraz takie modne zrobiło. I co nie wziąłbym książki do ręki to w niej to samo. To ja, moja myśl, jestem sprawcą. Na ile mogę w to wierzyć? Przecież przez wieki tyle już było koncepcji świata. Tyle było pomysłów na życie. Czy zatem to nie kolejna teoria tylko? Teoria która z czasem zostanie zastąpiona przez inną a jak na razie to ma za zadanie nakręcać jedynie koniunkturę. Więc jak jest? Nie wiem. Moje poszukiwania odpowiedzi zataczają coraz większe kręgi i stają się coraz bardziej desperackie. Ale czy mam uwierzyć właśnie w to? Ciężko mi właśnie w to uwierzyć. Kłóci się to z doktrynami wpojonymi mi w dzieciństwie i którymi żyłem do dzisiaj. Czyli nie mogę obwiniać Boga o to wszystko? Nie mogę niepowodzeniami obarczać Stwórcy? Prawdę mówiąc jest to o wiele wygodniejsze rozwiązanie. Móc zwalić na Boga, móc mu to wypomnieć, móc mieć do niego pretensje. To nie moja wina, to wina niesprawiedliwości tego świata. Tak, taka koncepcja jest o wiele łatwiejsza do przyjęcia. O wiele trudniej przyjąć winę na siebie. O wiele łatwiej załamać ręce, biadolić, i czekać na cud a gdy się nie wydarzy wykrzyczeć żale Bogu. O wiele trudniej zmienić myślenie. Przyjąć co już się przyjęło, otrzepać się z kurzu, wstać i zacząć walkę z nową siłą. No ale co jeżeli to nowe spojrzenie nie jest prawdziwe? Co jeżeli to tylko nowa myśl która ma dostarczyć określone korzyści pewnym kręgom? Ciężko się określić. Ciężko wybrać. Ciężko uwierzyć. Ale cóż innego pozostaje? Wiara w ślepy los? Wiara w miłosiernego Boga który kiedyś tam wysłucha błagalnych modlitw? Nie wiem. Z mojej ostatniej wyprawy kibicowskiej, spośród wielu zdarzeń jakie mnie spotkały, jedno nie daje mi spokoju. Rozmyślam o tym zdarzeniu cały czas próbując dociec jak, dlaczego i po co. Gdy po całodniowym łażeniu przyszedł wreszcie czas na udanie się na stadion pozostało jedynie ustalić jak tam dotrzeć. Gdy poszukiwania odpowiedniego autobusu nie dały rezultatu sięgnąłem po pomoc do internetu Tramwaj numer 10 – brzmiała odpowiedź. Udaliśmy się więc na pobliski przystanek i już wychodząc z przejścia podziemnego od razu trafiliśmy na odpowiedni. „O super, ale fart” brzmiała moja pierwsza myśl. Ale zaraz po niej przyszła następna i w głowie usłyszałem jakby głos, jakby podpowiedź „Nie jedź tym, przecież będą następne, masz czas”. I była to podpowiedź tak silna że dałem się przekonać. Lecz po następnych 10 minutach, a potem po 15 zacząłem żałować. Kolejna 10 nie przyjeżdżała. Już nawet zacząłem się zastanawiać czy jesteśmy na przystanku we właściwym kierunku. Potem usłyszałem rozmowę obok że i 1 i 7 też jadą na stadion. Dobra więc, skoro 10 nie ma, pojadę 1 lub 7. W duchu kląłem tylko te wszystkie 1 i 7 które odjechały wcześniej beze mnie z powodu mojej niewiedzy. Dziwne jednak że od tego momentu i 1 i 7 również jakoś znikły. I siedzieliśmy tak, ja coraz bardziej zły na złośliwość losu, i odliczali kolejne minuty oczekiwania. I wówczas od strony w którą się udawaliśmy nadjechał autobus. W tym czasie, gdzie większość ludzi skoncentrowana była jedynie na szybkim i bezpiecznym powrocie z pracy do domu, gdy większość ludzi pragnęła tylko spokoju i wytchnienia nadjechał autobus. Autobus piętrowy, z otwartym piętrem z którego DJ puszczał taneczną muzykę a grupa pięknych dziewcząt pozdrawiała przechodniów. Autobus jak z innego świata. „Fajne” pomyślałem. Pomachaliśmy i my im i odjechali. A ja znowu zająłem się zerkaniem na zegarek „przecież już dawno powinien być ten cholerny tramwaj”. Lecz tramwaj nie nadjeżdżał. Ani 1 ani 7 ani 10. To nie możliwe. I gdy tak zerkałem tęsknym wzrokiem w kierunku z którego miał nadjechać zobaczyłem że ten autobus przejeżdża przez tory i zawraca. Zawrócił i kierował się z powrotem. „Znowu im pomacham” pomyślałem. Ale ten autobus, gdy dojechał na wysokość gdzie siedziałem zatrzymał się wstrzymując bezczelnie ruch na jednym pasie a te piękne dziewczyny zaczęły ewidentnie nas do siebie wołać. „Ja?” zrobiłem charakterystyczną pozę niedowierzania. Tak, zdecydowanie to miałem być ja. Więc już po chwili byliśmy na piętrze tego autobusu. I już po chwili jechaliśmy tym autobusem na stadion. Muzyka grała, dziewczyny tańczyły, piszczały i krzyczały, ja skakałem i machałem szalikiem. Jakiś odlot. Przechodnie się zatrzymywali zadziwieni i pozdrawiali z uśmiechem, samochody trąbiły, nawet policja trąbiła a kolesie z biało-czerwonymi barwami których mijaliśmy w tramwajach robili łapki warującego pieska i tęsknym wzrokiem wołali „Też chcemy tam być!”. Niestety, nie mogli, musieli jechać uwięzieni w tramwajach. A my jechaliśmy tym wesołym autobusem. Robiliśmy sobie zdjęcia z pięknymi dziewczynami, malowaliśmy twarze i chcieliśmy by ta podróż trwała w nieskończoność. I co mam teraz powiedzieć? Mam powiedzieć że to ja, ja sam, sprawiłem to własnymi myślami? Czy, że to może zwykły przypadek, ot zbieg okoliczności, w sumie nic wielkiego? A może to nagroda od Boga za chęć zorganizowania chrześniakowi fajnego wyjazdu? Te właśnie myśli zaprzątają mi głowę od ponad tygodnia. Myślę i myślę, i rozważam i analizuję i szukam odpowiedzi.
A jeszcze dnia następnego, gdy rano, o 5 rano, szedłem do pracy spotkałem dziwnego staruszka. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Przechodziłem właśnie na czerwonym świetle przez ulicę gdy ujrzałem go z naprzeciwka. Też przechodził na czerwonym świetle. Starszy pan, z laseczką przechodzi o piątej rano przez ulicę na czerwonym świetle. Zdziwił mnie ten widok. Wyrwał z porannego odrętwienia i pospiechu. Ten staruszek nie pasował w ogóle do miejsca i czasu. O tej porze to tylko pędzący do pracy, lub wracający z imprezy. Ale taki ktoś? Co on tu robi? I jeszcze jedna rzecz mnie w nim zadziwiła. Ten jego uśmiech gdy mnie mijał. Powiedział bym: szelmowski. Starszy pan, z laseczką, przechodzący o piątej rano przez ulicę na czerwonym świetle z szelmowskim uśmiechem na ustach. Uśmiechem beztroski, uśmiechem radości, uśmiechem nadziei, uśmiechem nie martw się.
Kim ON był?
Komentarzy: 1
Ścieżka 342 Do przodu
2015-06-20
Żeby chociaż jedno było stałe. Żeby było stałe to wiedziałbym przynajmniej co i jak i jak sobie z tym radzić. Albo jak sobie nie radzić a wówczas z czystym sumieniem mógłbym rzucić się z mostu. A tak to nawet z mostu rzucić się nie mogę. Nie mogę ponieważ cały czas wiem, zdaję sobie sprawę, z tego że może być lepiej, że będzie lepiej. Że po burzy wyjdzie słońce a po nocy nastanie dzień. I znam sam, ze swojego życia znam, wiem że są chwile kiedy chce się żyć. I cały czas myślę że przecież to nie może się tak skończyć. Skończyć tym smutnym rozczarowaniem. I cały czas to „nie poddawaj się, walcz, żyj, będzie dobrze, jeszcze będzie przepięknie”. Ta pieprzona nadzieja. Nadzieja na lepsze jutro. I ciągle to samo. Już niby wszystko dobrze i nagle nie wiadomo skąd smutek. I już się godzisz na ten smutek, godzisz na porażkę i samotność i nagle nie wiadomo skąd radość. Radość, siła, wiara. Nie wiem. Męczy mnie ta ciągła huśtawka. Szukam odpowiedzi skąd i dlaczego i wciąż nie znajduję. Tak chociażby jak dziś. Jeszcze wczoraj pewny siebie i śmiały. Z ufnością stawiający plany i otwarty. A dziś? Dzisiaj rano obudziłem się zmęczony. Otwieram oczy i pierwsza myśl jaka ma być to „Jestem szczęśliwy, Jestem Bogiem”. Ale otwieram oczy i zanim się podniosę już wiem że dzisiaj będzie mi w głowie dudnić jedno „Kurwa, kurwa, jak jest hujowo. Jak mi jest źle”. I nic się nie da z tym zrobić. I nie wie się dlaczego, dlaczego tak właśnie jest. Dlaczego , skąd ten nagły smutek. I co mam zrobić? No co? Miałem zamiar swoją cotygodniową notkę napisać dzisiaj z rana ale przecież nie mogłem. Bo cóż miałem napisać? Że jestem smutny? Że jest kurwa, kurwa hujowo? No nie mogłem. Nie mogłem. Po co pisać o tym? Po co psuć innym nastrój. Po co światu wiedza że czuję się kurwa, kurwa hujowo? Więc nie napisałem rano. Przeleżałem cały dzień patrząc się w telewizor i licząc na to że samo przejdzie. Wyszedłem na zakupy klnąc pod nosem i pomstując. Pomajsterkowałem przy lampce która przestała świecić zastanawiając się skąd tej zły nastrój i jak to by było gdyby mnie prąd jebnął. Ugotowałem jedzenie na przyszły tydzień rozmyślając o tym po co w ogóle jem. Teraz, a jest sobota osiemnasta szału nie ma ale i nie jest tak źle jak rano. Jedno jest pewne-super to się teraz nie czuję. I tak analizując to zaczynam myśleć że to może brać się ze snów. Bo dzisiaj to śniło mi się dużo oj bardzo dużo. Jeszcze nad tym popracuję ale tak sobie uzmysławiam że jak rano wstaję i nie pamiętam snów to jest w porządku. Kiedy natomiast, tak jak dzisiaj, wstaję i je pamiętam i jest tego dużo to ciężko jest mi się odnaleźć w realu. Może coś w tym jest? Pobadamy, poanalizujemy, zobaczymy. A dzisiaj to śniło mi się dużo i wielorako. Nad ranem budziłem się co godzinę a gdy zasypiałem ponownie śniłem o zupełnie czym innym. Jedno mnie tylko prześladowało w każdym śnie – ta kurwa jebana. Ta jebana kurwa. Nie mogę się od niej uwolnić. Wraca i wraca. Kurde ale mam do niej żal. Ten żal cały czas sprowadza ją do mnie, cały czas przypomina. Nikt mnie w życiu tak nie wyjebał jak ona. I to kiedy? Wtedy kiedy najbardziej potrzebowałem pomocy i wtedy kiedy myślałem że pomoc tą otrzymuję. Ale mnie wyjebała, ale mnie wyjebała w kosmos. Nie mogę się od tej myśli uwolnić i przez to nie myślę o życiu, nowym życiu. Nie chciałbym zaczynać niczego nowego mając cały czas na sercu tą ranę, ten żal i ten zawód. Nie chciałbym nikogo tym żalem zarazić, nie chciałbym nikogo zranić. Ale mnie wjebała, ale mnie wyjebała, nikt mnie w życiu tak nie wyhujał jak ona. A mówią że to co się nam w życiu przydarza to nasze wybory, sami to na siebie sprowadzamy. Sam więc mam się obwiniać? Na razie jeszcze nie mogę, chyba nie jestem jeszcze na tyle rozwinięty duchowo. Na razie to do niej mam potężny żal, przepotężny. A jeszcze wczoraj nie miałem. I to też jest zagadką nad którą rozmyślam. Jeszcze wczoraj uważałem że już mam to za sobą, że już mam to w dupie a dzisiaj wróciło. Wróciło jak upiór przeszłości. Jeszcze wczoraj miałem pisać o tym jaki to piłkarski był tydzień. Bo był piłkarski, a raczej kibicowski. Tydzień temu jak zresztą pisałem oglądaliśmy mecz u Suchego. I piliśmy u Suchego. I oglądało się super i piło się super. Polska wygrała 4:0 a pluć w brodę mogą ci co wyszli w 90 minucie bo w doliczonym czasie gry Lewandowski strzelił 3 bramki. Niesamowita sprawa. I wszystko było by dobrze gdyby nie ten wielokropek który napisałem na zakończenie poprzedniej notki zapowiadając że będziemy oglądali, będziemy pili i będziemy …. Bo było. Było wszystko. Radość i śmiech ale i kłótnie ale i nieporozumienia a na koniec i mała wymiana ciosów. Jedno co mi po tamtym wieczorze zostało to wstręt do gorzały. Nie piję więcej, więcej nie piję. W niedzielę przez cholernego kaca nie byłem w stanie spokojnie obejrzeć na żywo barażu o I ligę. Na tyle nie byłem w stanie że wyszedłem ze stadionu 10 minut przed końcem i nie zobaczyłem bramki wyrównującej mojej drużyny. Tak więc nie piję więcej. Nie piję bo to same kłopoty i straty. A wracając do spraw tygodnia kibicowskiego to we wtorek byłem w Gdańsku na towarzyskim z Grecją. Zawsze chciałem zobaczyć tamtejszy stadion a przy okazji postanowiłem zorganizować ciekawą wycieczkę dwunastoletniemu chrześniakowi. Niech się chłopak ucieszy a i ja poczuję się lepiej sprawiając mu frajdę. I wycieczka się udała. I na Westerplatte byliśmy, i nad morzem i pod Neptunem i na diabelskim młynie i tylko sam mecz zawiódł. Ale ogólnie było udanie. Zadziwił mnie chłopak tym że bardzo chciał Westerplatte zobaczyć. Dziwne jak na chłopca w jego wieku w tych czasach. Co by nie powiedzieć to przyznać muszę że jest bardzo rezolutny i ciekawy. A po powrocie jak padł w środę o 7 rano to wstał po 19.
I oby mi się dzisiaj nic nie śniło. Obym rano wstał wesoły. Obym pobiegał ( już dwa tygodnie nie biegałem dychy ), obym pojeździł na motórze ( już dwa tygodnie nie jeździłem ), obym obejrzał w kinie piękną bajkę ( już dawno nie byłem ) i obym zrobił wszystko to, co zaplanowałem z uśmiechem na ustach i z wiarą że samotnie też się da żyć i że tacy jak ja już tak po prostu mają.
Komentarzy: 4
Ścieżka 341 Do przodu
2015-06-13
Nadal szukam. Jednak moje poszukiwania odpowiedzi na dręczące mnie pytania nadal nie przynoszą rezultatów. Nadal nie wiem dlaczego raz czuję się wyśmienicie a innym razem czuję do siebie wstręt. Ale! Ale aktualnie, właśnie teraz czuję do siebie szacunek. Czuję do siebie miłość. Przecież ze mnie całkiem niezły gość. Jakoś ostatnio, zupełnie przypadkiem, spotkałem kolegę z lat beztroskich. Bardzo lubianego kolegę. Nie widziałem się z nim z dziesięć lat. I nawet czułem ostatnimi laty dużą potrzebę spotkania się z nim. Wichry losu rozrzuciły nas po świecie i nie wiedziałem nawet gdzie go szukać. Na szczęście los nas zetknął ze sobą. I podczas tego spotkania wróciły wspomnienia, miłe wspomnienia. I usłyszałem ponownie jak za tamtych beztroskich lat:”Wióra – bo tak mnie wówczas wołali – ale z ciebie extra gość”. I coś we mnie się poruszyło. Coś we mnie odżyło. I zacząłem odzyskiwać ten utracony dawno dawno temu blask. No przecież! Przecież jestem extra gość. I gdy jeszcze jego przyszywana teściowa stwierdziła bez ogródek: „Ale pan przystojny, pewnie często czuje pan jak kobiety zawieszają na panu wzrok”, spojrzałem na siebie całkiem inaczej. Wszystko co ostatnio złego myślałem o sobie i swoim życiu. Ta udręka i cierpienie którym się katowałem. Zaraz zaraz? Czy nie za krytycznie siebie oceniałem? A co jeżeli jest inaczej? Przecież o tym przystojnym słyszałem już nie raz. Przecież słyszałem. Jednak zawsze przykrywałem to nadmierną skromnością. Ja? Przystojny? To nie ja mówiłem patrząc w lustro. Gdzie tam mi do przystojnych! Ale po tym spotkaniu zacząłem baczniej przyglądać się kobietom. I nie patrz tylko na ich urodę, nie podziwiam tylko różnorodności ich wdzięku ale baczniej studiuję ich wzrok. Uważniej rozglądam się wokoło. Próbuję chwytać spojrzenia. Nie potrafię na razie jednoznacznie odpowiedzieć czy rzeczywistość jest taka jak twierdziła ta pani ale jedno mogę powiedzieć. Nie wiem jak długo w tym wytrwam ale nabrałem przekonania że mogę się podobać. Prawda że to tylko kwestia gustu. Zobaczymy co będzie dalej i co z tego wyniknie ale zaczynam świadomie rozsiewać wokół swój urok osobisty i obserwować efekty. Jednakowoż jak zapewne wiadomo piękno zewnętrzne to nie jest to co cenię najbardziej. O wiele bardziej liczą się dla mnie uroki duszy. I choć wagę do wyglądu przywiązuje dużą to bardziej czuję się duszą niż ciałem. Dusza jest dla mnie najważniejsza. Ja, er, jestem duszą. Jestem duszą która szuka ciepła, spokoju, równowagi, miłości a przede wszystkim zrozumienia. Sam równie gorąco pragnę to dawać. Pragnę by ludzie w moim towarzystwie czuli się bezpiecznie. Żeby czuli radość. I dlatego pomimo tej mojej samotności, która jak twierdze jest moim przeznaczeniem, po cichu, w głębi serca pragnę spotkać osobę którą mógłbym tym wszystkim obdarzyć. I która obdarzy mnie tym również. Wiele tych mądrych ksiąg które przeczytałem nawołuje do tego by kochać przede wszystkim siebie. A niektóre mówią wręcz by kochać iwyłącznie siebie. Może coś w tym jest? Może nie akceptując siebie, może uważając się za niegodnego, może wierząc że skromność to cnota największa z możliwych sam się niedoceniając, nie mogłem liczyć na to że doceni mnie świat. Nie żyj dla innych - żyj dla siebie. Jak poczujesz się najważniejszy, jak poczujesz się wyjątkowy, jak staniesz się się szczęśliwy, twoje szczęście udzieli się światu, a wówczas świat zobaczy to wszystko i doceni. Czyż nie większym szacunkiem cieszą się ludzie pogodni i uśmiechnięci? Czyż nie chętniej czyta się mnie radosnego? Ludzi nie pociąga smutek. Ludzie nie szanują przegranych. Ludzie nie podziwiają brzydkich. Tak więc, ostatnio, patrzę im prosto w oczy. Patrzę im w oczy z pewnością że oto ja er, jestem super gościem. Patrzę im w oczy a mój wzrok pewny wzrok, mówi im „ Czy ty to widzisz? Czy to widzisz? Czy widzisz jaki ze mnie supr gość?” I ten wzrok pokazuje, ten wzrok krzyczy „Zobacz, zobacz to człowieku! Ja er, chcę być doceniony, chcę być zauważony, chcę by moja wyjątkowość znalazła poklask! Chcę słyszeć i mówić komplementy. Chcę dawać kwiaty i otrzymywać pocałunki. Chcę nosić na rękach i mieć dopieszczone plecy. Chcę podawać śniadanie do łóżka i być zapraszanym na romantyczne kolacje. Chcę zapalać świeczki i być kuszonym pianą w kąpieli. Chcę być smutny i otrzymywać uśmiech. Chcę być bohaterem i dzielić się siłą. Ja, er, tego chcę. Bo ja, er, to extra gość jestem.
A ten kolega przez którego to wszystko to Radek. Na Radka wołaliśmy Goryl. Było też Mamut i Słoń też było, ale to rzadko. Jak się łatwo domyślić było to efektem jego postury. Był po prostu wielki. Nie, nie gruby a”tylko” wielki. I jak to u takich wielkich miał też wielkie serce. Goryl zanim dał komuś w mordę to go przeprosił, potem się popłakał i na końcu gdy ten toś naprawdę był zdeterminowany żeby w mordę dostać, jak dostał to jeden cios wystarczał zazwyczaj. Taki był Goryl. Jest zresztą zapewne nadal. Duży pan z dużym sercem. I Goryl miał, zresztą ma nadal, brata. Młodszego brata. Zupełnie innej postury. Sama ksywka brata „Perełka” mówi wszystko. Ale Perełka nie był jest zresztą nadal, przeciwieństwem Goryla tylko z postury. I jak myślicie kto siał, sieje zresztą nadal, postrach na mieście.
A tą notkę pisze teraz a nie wieczorem dlatego że wieczorem jest mecz i jadę do Suchego i będziemy oglądać, i pić wódkę ( o rany jak dawno nie piłem ) i Polska wygra i ….
Komentarzy: 3
Ścieżka 340 Do tyłu
2015-06-05
O rany. Ale mam dzisiaj doła. Takiego doła jakiego już dawno nie miałem. Wróciły wspomnienia fajnych chwil i świadomość że to już nieodwracalnie odeszło pozbawia mnie chęci do dalszego istnienia. Kurcze no! Dlaczego nie mogę sobie z tym poradzić? Dlaczego nie mogę przejść nad tym i zacząć żyć spokojnie. Spokojnie, bez żalu i nienawiści. Taki jestem na siebie dzisiaj zły. Taki zły. Nie mogę darować sobie błędów jakie popełniłem. I nie mogę darować losowi że w sumie błędy te wynikały z wydarzeń jakie mnie spotykały. Jasne że mogłem się zachować inaczej. Jasne że mogłem podejmować inne wybory, jednak widzę to dopiero dzisiaj. Wówczas nie byłem tego świadomy, wówczas nie umiałem inaczej. Czy mogę mieć zatem teraz do siebie o to wyrzuty? Może i nie - ale jednak mam. Jestem tak tym przybity, tak załamany tym moim przegranym życiem że odechciewa mi się żyć dalej. Och jakby to było pięknie się dzisiaj położyć i nie obudzić jutro. Może i ktoś by uronił i łezkę ale i on by z czasem zapomniał i zapanowałby spokój. Na świecie zapanowałby spokój. Świat nie byłby już targany moimi rozterkami. I ja też bym miał wreszcie spokój. Och jak mi tego spokoju potrzeba, jak bardzo potrzeba. Jestem już taki zmęczony. Tym toczeniem ciągłej walki by „dawać radę”, „by się nie poddawać”. Jestem taki zmęczony tym robieniem dobrej miny do złej gry. Już nie mam siły. Nie mam siły żyć. Najszczęśliwszy jestem gdy składam wieczorem głowę na poduszce. Gdy zaciągam kołdrę i gdy obserwując drgającą świeczkę zapadam sen. To jest najprzyjemniejszy moment w całym dniu. Gdy już nic mnie nie czeka tylko ta błoga nieświadomość. O i jeszcze już się nie obudzić. Zasnąć sobie na wieki i już nie przeszkadzać temu światu. Ja się nie nadaję. Nie nadaję się do tego świata. Jestem nieprzystosowany. Nie mogę się odnaleźć. I czuję się cholernie samotny. Jak ja się czuję samotny. Dzisiaj czuję się potwornie samotny. I jestem taki wściekły na ten świat. I na Boga jestem wściekły. Dlaczego taki jestem? Dlaczego jestem taki beznadziejny? Nic nie osiągnąłem. Jestem taki niespełniony. Taki rozczarowany sobą i światem. Myślę sobie że marzenia mnie pogrążyły. Miałem takie wspaniałe marzenia. Nie tam jakieś o kosmosie, górnolotne ale takie zwykłe, najzwyklejsze. I gdy się nie spełniły całe to życie straciło sens. Bo po co dalej żyć. To nie życie, to wegetacja. To godzenie się z tą rzeczywistością która mnie spotyka. To próba radzenia sobie z rzeczywistością której nie chcę. Radzenia sobie samemu. Już nie mam siły. Marzenia zabiły moją chęć życia. Już mi się nie chce. I nie wierzę by się zmieniło. Chciałbym bardzo ale już nie wierzę że się spełnią. Podobno sami kreujemy swoją rzeczywistość. Podobno sami możemy ją tworzyć. Tworzyć pozytywnym nastawieniem. Podobno spotyka nas to co myślimy i urealnia się to w co wierzymy w najgłębszych zakamarkach duszy. Czy zatem ja to wszystko wymyśliłem? Wynika z tego że tak. A jeżeli to tak wynika to nie widzę sensu na dalszą egzystencję. Widocznie moją naturą jest smutek, zwątpienie, słabość, nieporadność i porażka. Po co zatem dalej to ciągnąć. Och jakbym chciał się jutro nie obudzić. Czuję się taki niepotrzebny, taki odrzucony. Twierdzą, i jest ich sporo, że nie chcieli by znać godziny swojej śmierci. Ja twierdzę że chciałbym znać. Chciałbym znać i to bardzo. O jakże było by mi lżej wiedzieć ile jeszcze zostało mi tej męczarni. Twierdzą, i jest ich sporo, by żyć tak jakby to był ostatni dzień życia. Ja powinienem zastosować tą dewizę ale w odwrotnej formie. Oby to był ostatni dzień mojego życia. Muszę żyć tak jakby to był oby ostatni dzień mojego życia. Z nadzieją że to już ten ostatni. Za chwilę wyłączę to pisanie, umyję zęby i uczynię to co czynić lubię najbardziej czyli zapalę świeczkę, złożę głowę na poduszce i zaciągnę kołdrę. I niech to będzie już koniec. Nie chcę już więcej takich dni jak dzisiejszy. Nie chcę czuć tego żalu i złości. Nie chcę już nikogo ranić. Nie chcę już nikogo krzywdzić. Nie chcę być zawodem dla nikogo. Nie chcę już także dążyć do ideału. Nie chcę pragnąć spełnienia i szczęścia bez miary. Po prostu nie chcę. Chcę sobie zasnąć i niech pamięć po mnie zaginie. Niech to życie moje się rozpłynie, niech zostanie zapomniane. To życie niespełnione, to życie smutne. Po co żyć dalej jak już nie wiedzę nadziei i gdy nie potrafię się cieszyć. Nie mogę odnaleźć sensu dalszego życia. Nie nie powieszę się jak ten kolega co o nim pisałem poprzednio. Tego nie zrobię. Jeżeli już to zdecydowałbym się na chwilę latania. Jednak do tego też mi trochę brakuje. Ale tak sobie zasnąć to by było to. Ale i na to marne szanse. Nic mi się w życiu nie udaje. Nic nie idzie tak jakbym chciał więc i to że się jutro nie obudzę to wątpliwa sprawa. Szlag z tym wszystkim. Szlag ze mną. Szlag z boskim planem.
Komentarzy: 2
Ścieżka 339 Do przodu
2015-05-30
Dzisiaj napiszę coś dziwnego. Tak przynajmniej myślę pomyślą ci do których jest to adresowane. Hmm waham się. Napisać? Nie napisać? Nie wiem czy nie robię kroku zbyt na przód. Nie wiem czy nie pomyślą że jestem dziwny. Nie wiem czy się nie wystraszą. Nie wiem czy nie utracę ich przychylności. Nie wiem. A boję się że jak napiszę to co mam zamiar napisać to stanie się to co napisałem że: nie wiem. Dziwne uczucie. Nie chciałbym jutro żałować tego co teraz mam zamiar napisać. Kurde no, co zrobić? Zdać się na ślepy traf i rzucić monetą? Napisać czy nie napisać, napisać czy nie napisać, napisać czy nie napisać, napisać czy nie napisać … Kurde! Napiszę, i muszę to zrobić szybko, bo im dłużej się zastanawiam tym bardziej skłaniam się ku temu by zaniechać, by nie ryzykować. Im dłużej się zastanawiam bym bardziej daje o sobie obawa że lepiej nie pisać bo konsekwencje mogą być różne i niech już zostanie jak jest. No więc piszę! A co tam, co będzie to będzie.
A więc ( wiem, nie zaczyna się od „a więc” ) drogie ( czy mogę użyć „drogie” - zapewne tak, bo są to bez wątpienia osoby szczególne ) chociaż poprawniej byłoby szanowne ( na „drogie” jest chyba jeszcze za wcześnie ). A więc szanowne: Bialutka, Feria i Kaniu ( kolejność jest nieprzypadkowa a jest taka tylko dlatego by nikogo nie urazić jest alfabetyczna ). Naszła mnie ostatnio myśl taka. Piszę tu od dość dawna i w tym czasie tych co tu wpadali przewinęło się i trochę ale na dzisiaj zostałyście tylko Wy Trzy. Nie wiem czy to normalne bo przecież nikogo z tych co się tu przewinęli tak naprawdę nie znałem, bo jak można poznać kogoś tylko po tym co pisze, ale gdy znikali, gdy przestawali tu wpadać, gdy przestawali pisać zaczynałem myśleć co też się stało. Co też się stało że znikli. Czy aby nie coś złego. Czy u nich wszystko w porządku. Bo co by nie powiedzieć były to osoby które pisały o swoich trudach życiowych. Żeby to były osoby pełne radości życia, w pełni szczęśliwe to może i by było łatwiej zapomnieć. No ale niestety, z reguły nie były to osoby którym życie układało by się tak, jak tego by sobie życzyły. No więc myślałem, powiem więcej, martwiłem się wręcz. Nie wiem dlaczego się martwiłem, bo jak pisałem wcześniej nawet ich nie znałem, ale się martwiłem. Może to jakaś więź duchowa? Może w problemach tych osób odnajdywałem siebie i dlatego tak czułem się z nimi związany. Może nawet odpowiedzialny. Nie wiem. Jedno wiem: myślałem często co też u nich. I gdy teraz ostatnio zamilkła jedna z Was też zacząłem się zastanawiać co też się stało. Co się stało. Czy aby wszystko dobrze. Oby dobrze. I kiedy w końcu się odezwała ucieszyłem się że jednak jest, a raczej hmmmm może to za dużo ale ucieszyłem się że żyje. I wpadłem wówczas na pomysł a jak mawiał Ferdek Kiepski „mam pomysła”. Mam pomysła byśmy się wymienili numerami telefonów. Wymienili się po to tylko by przy tak długich przerwach móc napisać krótkie „Jesteś?”, czy może w języku Kani „OK?” i tyle. I mieć potwierdzenie że „Jestem”. Że jetem a ta przerwa w pisaniu to tylko brak czasu, brak weny, może jakieś załamanie i zrezygnowanie a może najzwyklejsza awaria kompa. Taką mam propozycję. Ze swej strony przyrzekam uroczyście że nie będę nękał was jakimiś smsami czy telefonami. Nie mam żadnych ukrytych zamiarów, choć wyrwanie numeru telefonu do fajnej dziewczyny może wydawać się podejrzane. A co aż do trzech fajnych dziewczyn za jednym zamachem. No ale jak mi się uda to będzie nie lada wyczyn hłe hłe. Nie no, to ostatnie to żart tylko. Chodzi tylko o możliwość potwierdzenia że się jest. Tak więc ja zostawiam wam numer do siebie u was a co wy zrobicie to już wasza sprawa. Zaznaczam że każdą decyzję zaakceptuję, na nikogo się nie obrażę co by się nie stało i na nic nie nalegam. Ot takiego mam teraz pomysła i tu go przedstawiam zanim się rozmyślę że nie wypada. Tak jeszcze dla zmyłki jakby co, to mój numer będzie wpisany od końca.
A poza tym to moje zeszło tygodniowe podejrzenia co do nierealności wyniku biegania na 4 km okazały się bezzasadne. W niedzielę walnąłem dyszkę poniżej jednej godziny. Jestem w szoku.
Poza tym to dzisiaj dowiedziałem się że w tygodniu był pogrzeb takiego jednego faceta. Za małolata się znaliśmy, nie był to wprawdzie mój kumpel, ale znaliśmy się dobrze. Był to gość zbyt „do przodu” jak na moją grupę. Taki gość co wie czego chce w życiu i daleko mu do zwykłego picia wina i dyskoteki. I ten właśnie gościu wziął się i powiesił. I jeszcze w tygodniu taki kolega z pracy, bardzo sympatyczny i niezwykle uczynny młody człowiek, zwierzył mi się w zaufaniu że właśnie powiesiła mu się macocha. Kurde no. Myślałem o samobójstwie ale nie wyobrażam sobie jak można się powiesić. Tzn nie żebym nie rozumiał tych ludzi. Wstręt do świata a może i do siebie, do tego co się robiło może być tak wielki że jedynym wyjściem wydaje się zakończenie życia. Jednak jak bardzo musi to być wielkie uczucie by kończyć to w taki sposób. Nie wiem. Wydaje mi się że śmierć przez powieszenie jest okropna. ….. i tutaj zwrotkę utnę bo zaczynam skręcać w mroczne rejony a na to dziś nie pora. Kończę i idę oglądać Barcelonę z Atletic.
P.S. Ale bym se potańczył. Tak mnie naszła ostatnio ochota na taniec.
Komentarzy: 3
Ścieżka 338 Do przodu
2015-05-23
W tej właśnie chwili czuję się ( duchowo ) nawet nieźle więc nie mam tak naprawdę ( kurwa żesz mać ) nawet o czym pisać. Bo cóż za sens może mieć pisanie o tym że w tej właśnie chwili czuję się ( duchowo ) nawet nieźle. Przecież mój styl to pisanie że jest źle. Że wkurwia mnie to wszystko, że beznadziejne jest i sam równie beznadziejny jestem. Co więc zrobić? Należało by na tym na dziś zakończyć. No ale skoro już przysiadłem i zacząłem nie wypada tak tego zostawić. A więc i no więc bo przecież nie zaczyna się od a / no więc dzisiaj ( nie tylko w tej chwili ) czuję się / czułem ( duchowo ) nawet nieźle. Dziwne uczucie. Nie wiem nawet czy potrafię się w tym odnaleźć. To nawet nie to że czuję się dobrze a raczej to że nie myślę tak intensywnie o problemach tego świata. Problemy tego świata dzisiaj dyndają mi, najzwyczajniej, kalafiorem. I gdybym dzisiaj spotkał ( a nie spotkałem ) jakiegoś oberwańca co to prosi o poratowanie złotóweczką lub ujrzał ( a nie ujrzałem ) jakiegoś nieszczęśnika żebrzącego o poratowanie to nie wiem czy zachowałbym się jak zwykle czyli poratował. Dzisiaj nie za bardzo mnie to obchodzi. Bo cóż ma mnie to obchodzić. A Boga obchodzi? Skoro Bóg im nie pomaga to i ja tym bardziej nie dam rady pomóc. Zresztą - myślę sobie tak dzisiaj że Boga to wszystko co się tu dzieje gówno obchodzi. Jak jest złe to jest złe, jak jest dobre to jest dobre. Nie ma najmniejszego zamiaru w to ingerować a zwłaszcza karać za grzechy i nagradzać za dobre uczynki. Kto jak kto ale ja przetestowałem to osobiście. Ludzie! - nie wierzcie że dobro wraca i że wraca zwielokrotnione. Ludzie! - nie wierzcie że za zło odpłacą wam złem. Chcecie być dobrzy – to bądźcie, chcecie być źli to bądźcie źli. I nie mieszajcie do tego Boga bo jemu to dynda, najzwyczajniej, kalafiorem. Piszę „Ludzie” a tak po prawdzie to myślę o sobie. Tak, tak – piszę do siebie. Myślałem że jak będę dobry, uczciwy, pracowity, grzeczny i co tam jeszcze to moje życie będzie udane i szczęśliwe. Myślałem że jak będę się poświęcał dla innych, stawiał ich dobro ponad swoim to zdobędę szacunek. Myślałem że jak będę pomagał biednym, chorym i nieszczęśliwym to będę się czuł dobrze. I Bóg mi to wszystko wynagrodzi. Bzdura. Boga gucio to obchodzi. Siedzi i patrzy sobie na to wszystko tylko. I tyle. Nie oznacza to jednak wcale że nie będę już dobry, uczciwy, pracowity, grzeczny, że nie będę się poświęcał dla innych, stawiał ich dobra ponad swoim, że nie będę pomagał biednym, chorym i nieszczęśliwym. Tego nie oznacza. To wszystko będzie nadal bo tak już moja natura, tak żyję i w sumie ….. dobrze mi z tym. Jedyne co to zaczyna mi momentami doskwierać samotność w tych działaniach. Czuję się jak jakiś dziwoląg, jak jakiś głupek. Czuję się dziecinnie w konfrontacji z przepychem człowieka który w swojej super furze zdobytej chytrością, przebiegłością i cwaniactwem, z blond pięknością przy boku, mija tych biednych, chorych i nieszczęśliwych szczerząc białe zęby w szerokim uśmiechu. Czuję się taki mały, taki słaby, taki naiwny.
Ale dzisiaj jak wspomniałem dynda mi to najzwyczajniej kalafiorem. Zazdroszczę, nie ukrywam, tej super fury i blond piękności ( zwłaszcza blond piękności bo moja asceza wydłuża się niebezpiecznie ). Nie zamierzam jednak być chytry, przebiegły czy cwany. Zobaczę co będzie dalej. I oby tego spokoju, czy jak to dzisiaj określam – dyndania kalafiora, było jak najwięcej. O tak – tego mi trzeba. Nie mogę kurna pojąć jak ten spokój się robi. Bo raz jest, a innym razem, choć bardzo chcę, go nie ma. Jak to się dzieje. Co w moim życiu, postępowaniu, myśleniu jest takiego że jednego dnia tej spokój jest, a innego – już nie. Nie mogę cały czas pojąć, non stop zastanawiam się, analizuję ciągle, skąd wzięło się to moje szczęśliwe samopoczucie tego pamiętnego 12 kwietnia, ze Ścieżki 334. No skąd się to wzięło? Jak? Ja się chcę czuć tak co dnia. Ja chcę! Wiem teraz że można się tak czuć! Być kurna najnormalniej szczęśliwym. Obudzić się rano, otworzyć kurna oczy i stwierdzić: JA PIERDOLĘ, SUPER KURWA JEST, JEST KURAWA SUPER! Tylko jak się to robi? Nic mi szczególnego z tamtego okresu do głowy nie przychodzi. Nic się nie nasuwa co by mogło wpłynąć na ten szczególny stan. Zdaje się że wszystko było normalnie a nagle przyszedł taki dzień. Mogę to powiedzieć z pełną świadomością, że na wiedzę jaką posiadam aktualnie, to był mój najszczęśliwszy dzień w życiu. I co ciekawe bez szczególnej przyczyny. Więc chcę takich dni więcej. Więc chcę żeby całe moje życie już takie było. Bo wiem że da się, tylko muszę kurwa się dogrzebać do tego – jak, jak to się osiąga.
W środę wyciągłem motóra z legowiska i teraz moknie pod klatką bo środa to był w sumie jedyny dzień bez deszczu w ostatnich dniach. Dzisiaj też pada. Ale już myślałem że będzie z motórem źle. Nie chciał początkowo się „obudzić” i zacząłem obawiać się że prądu nie starczy. Udało się jednak ostatecznie, po ostrej przygazówie, i odpalił. Widocznie początkowo zaspany jeszcze był. Nie zawiódł mnie jednak i pierwsze parę kilometrów już w tym roku zaliczone.
I jeszcze jedna sprawa z tych przyziemnych. Mianowicie miałem i zapomniałem że miałem napisać ostatnio że jaskółki przyleciały. Przyleciały tak około 8 maja i teraz mogę napawać się ich odgłosami ponownie, o ile aktualnie nie pada.
A, i wczoraj ustanowiłem swój rekord na 4 km wynikiem 20:09. Nie chce mi się w to trochę wierzyć bo za cel stawiałem sobie zejście poniżej 22:00 a tu od razu 20:09. Jutro pobiegnę 10 więc tego nie sprawdzę ale w przyszłym tygodniu zobaczymy co też się na tych 4 km wyprawia.
A i drugie a czyli to ostatnio łazi za mną. Znałem już dawno ale ostatnio łazi i łazi.
Komentarzy: 2
Ścieżka 337 Do przodu
2015-05-16
Jest ciepły sobotni majowy wieczór. W taki wieczór, w taki wieczór, no właśnie co w taki wieczór. Zamiast tańczyć na jakiejś dyskotece, pić browar na jakimś grilu, czy rwać laski na miecie ja siedzę w chacie, popijam herbatkę i piszę swoją notkę. No właśnie. Od kilku już tygodni w sobotni wieczór narodziła się tradycja pisania notek. W zeszłym tygodniu nie pisałem jedynie, ponieważ do 11 w nocy układałem terakotę i byłem tak zjebany że nie dałem rady. Tak, ubiegła w ubiegłą sobotę to dałem sobie nieźle. Najpierw przytargałem dwudziesto pięcio kilowy wór kleju, potem przytargałem nie mniej ciężkie zakupy, potem przytargałem równie ciężkie płytki ( to wszystko na piechotę ) a potem zerwałem terakotę co zrobiłem wcześniej i ułożyłem od nowa, już porządnie. Tak, bo co by nie powiedzieć moje pierwsze podejście było mało profesjonalne. Za drugim podejściem zużyłem piętnaście razy więcej kleju niż za pierwszym więc jak miało być dobrze. No ale teraz jest dobrze. Jeszcze tylko dzisiaj zrobiłem wykończenie i na razie mam spokój. Dzisiaj również walnąłem sobie w pokoju plakat MJ. Tak jak mały chłopczyk walnąłem sobie wielki plakat na drzwi. Plakat swojego idola. Nie wiem czy to normalne i czy wypada takiemu staremu dziadowi jak ja ale sobie walnąłem. Zawsze chciałem taki mieć. Czy to jednak nie jest dziecinada? Hmm? No nic, mam plakat idola i już. A może powinienem walnąć sobie plakat jakieś roznegliżowanej super modelki? To by miało przynajmniej jakiś sens. No ale na chwilę obecną jest MJ. Jest, choć po przeczytaniu o nim biografii ( właśnie skończyłem ją czytać ) obraz mojego super bohatera mocno spowszedniał. Ten którego tak podziwiałem, ten nadczłowiek, ten niezwyciężony okazał się równie zagubiony w życiu jak ja. Taka myśl przyszła mi do głowy po przeczytaniu tej biografii że wiele miałbym wspólnego z MJ. Wszak obaj jesteśmy Rybami, co się więc dziwić. Ale jedna cecha MJ zwróciła moją uwagę najbardziej i dała mi dużo do przemyślenia o sobie samym. Mianowicie MJ bardzo starannie dobierał ludzi którymi się otaczał i których do siebie dopuszczał. Poddawał ich swego rodzaju testom na lojalność a gdy komuś udało się mimo wszystko taki test zaliczyć mógł się cieszyć bezwarunkowym zaufaniem MJ. I ja mam to samo. Mam to samo. Równie ciężko zdobyć moje zaufanie. Równie ciężko mnie do siebie przekonać. Równie ciężko się ze mną zaprzyjaźnić. No niestety. Ale stąd zapewne tak mała ilość ludzi wokół mnie. Ja mianowicie nie dopuszczam do siebie miernoty. Wolę już być sam niż spędzać czas z byle kim. Być może to objaw mojej pychy, a być może pogardy? Nie wiem. Wiem jedno. Nie chce mi się gadać z kimś z kim nie czuję więzi i z kimś kto nie przeszedł mojej próby lojalności, z kimś kto się nie sprawdził. Niestety, taka jest prawda. Nie to żebym ludźmi gardził, to nie to. Ludzie są jacy są i niech sobie będą. Nieraz mnie to drażni ale cóż, na ludzką głupotę wpływu nie mam i zostaje mi tylko z tym żyć. Oby tylko nie włazili mi w drogę. Jestem w stanie spędzać czas ze wszystkimi, nawet miło spędzać ten czas ale tylko na chwilę. Jestem w stanie nawet tolerować w swoim otoczeniu różne osobowości jednak by nawiązać z kimś bliższe relacje musi ten ktoś nie zawieść w, co ciekawe, w najmniejszej sprawie. Ale! Ale jak się sprawdzi może liczyć na bezgraniczne więc oddanie z mojej strony. Oddanie graniczące wręcz z poświęceniem. Poświęceniem gotowym na wszystko, nawet na śmierć. Mogę nie żyć dla siebie, ja nie jestem ważny w tym momencie, mogę żyć dla tego kogoś. Jest jednak mało, wręcz nie ma nikogo kto by aktualnie zasługiwał na takie oddanie. Chociaż nie, zaraz, kłamię. Jest oczywiście mama. Mama jest i jest jeszcze Kołczu. Kołczu czyli Sławek ( co ciekawe kolega z pracy ) jest naprawdę wielki. Bardzo w porządku gość. Taki trochę nie z tej epoki uczciwy i zawsze pomocny. Znałem go już kiedyś, ale kiedyś nie znałem na tyle by poznać jak porządny to gość. Tak więc Mama i Kołczu. Te dwie osoby mogą uczestniczyć w moim świecie. Te dwie przeszły. Trochę to żałosne. Tylko dwie. Jak to świadczy o świecie w którym żyję, czy raczej jak to świadczy o mnie? O mnie? No cóż, takie mam podejście i na razie nie mam zamiaru tego zmieniać. Tak jak już pisałem kiedyś pozostaje mi być samotnym i tyle. Jasne że mam, bardzo mam, potrzebę bliskości, zwłaszcza z osobą płci przeciwnej. Potrzebę rozmowy, potrzebę zwierzenia się, potrzebę przytulenia, potrzebę opieki. Jasne że mam. Jednak nic na siłę. Nie mam wielkich nadziei że znajdzie się ktoś kto przejdzie tą swego rodzaju próbę, kto się sprawdzi. Patrzę sobie na ten świat i jakoś ta nadzieja coraz słabsza. Ja może nieprzystosowany jestem a cały problem w tym że w innych widzę wady, nie w sobie. Cóż. Pozostaje mi w takim razie żyć dalej w samotności.
Komentarzy: 2
Ścieżka 336 Do przodu
2015-05-01
Nie jest kurna dobrze, nie jest dobrze.
Znowu zaczyna mi zależeć. Znowu zaczyna mi zależeć a to oznacza nic tylko tyle że znowu zaczynam odczuwać obawy. Zaczynam odczuwać obawy że nie zdążę czegoś zrobić, że mogę stracić to co już mam i w ogóle, wszystko. Wszystko, wszystko co może wpłynąć na opinię, na moje dobre imię. No bo co gdybym, jak ostatnio myślałem, trafił na to przeznaczenie i stracił nie daj Bóg zęba albo musiał przyjść do pracy ze śliwką pod okiem. Toć to obciach. I jak się pokazać? Być później szczerbatym. A to trzeba by i do dentysty i w ogóle.
Nie jest kurna dobrze, nie jest dobrze.
A było już tak fajnie. To błogie „wisi mi to”. Ten stan braku zamartwiania się. Znowu wraca to pieprzone „o rany jak to będzie”, „o rany co to będzie”, „o rany co ja pocznę”.
Dziś jest 1 maja a ja jeszcze nie wyciągnąłem motóra. Jeszcze tydzień temu miałem w planach że w tym roku to przełamię wszelkie ograniczające mnie bariery. Że postawię na koło i przełamię magiczną barierę 2 na liczniku. Nie jest kurna dobrze, nie jest dobrze. Dzisiaj znowu nachodzą mnie wątpliwości. Znowu zaczynam kalkulować. A co jak się wywrócę? Toć to same straty! Owiewki połamane, motór do naprawy a może i do kasacji. Toć to same starty! A co jak jak dojdą do tego jeszcze uszkodzenia cielesne!? Nie, nie mogę do tego dopuścić. Muszę uważać.
Kurde no! A jeszcze niedawno myślałem że „jebał to pies, raz się żyje”. Pierdolić. Pierdolić starty materialne, pierdolić połamane kości. Kurde no. Opowiadał mi w czwartek kolega że w zeszłym tygodniu jechał z Ursynowa do Łodzi, i do tablicy z napisem „Łódź” zajęło mu to 35 minut, 140 kilometrów w 35 minut, 2 nie schodziła z licznika. Już jak mi to opowiadał zaczęła docierać do mnie myśl „kurde, jestem cykorem”. A teraz 28 godzin później czuję się jeszcze gorzej. Jak ja mogę się do niego porównać. Oto on, oddycha pełną piersią, bierze i nie zważając na konsekwencje żyje, żyje i korzysta. A ja? Ja się gdzieś przemykam bokiem, gdzieś oddycham po cichutku, gdzieś przycupnięty obserwuję jak się bawią inni.
Nie jest kurna dobrze, nie jest dobrze.
Kurde no, kurde no. Nie mogę się dać. Nie mogę ulec ponownie tym obawom. Za dużo już w moim życiu tego rozsądku. Wszystko zaplanowane,wszystko wykalkulowane, wszystko pod kontrolą. A to budzi obawy. Budzi obawy że coś się nie uda, coś nie pójdzie zgodnie z planem. I potem to wkurwienie. Wkurwienie że znowu nie jest tak jak miało być, że znowu jest nie tak. Kurde no. Jak wracam teraz do domu to przechodzę obok więzienia. I gdy wracam, a wracam wieczorem, mijam dziewczyny które rozmawiają z chłopakami za kratami. Jedna taka, byłaby i niebrzydka ale szczerbata jak nie wiem nawet co, z przodu nie ma ani jednego zęba. No więc tą szczerbatą mijam co wieczór i zastanawiam się z czego ona tak się co wieczór cieszy. Roześmiana, uchachana wykrzykuje coś ponad murem. Raz w tygodniu widziałem też dwie inne, z czego jedna była z dzieckiem na ręku. Równie zadowolone, machały rączkami i zachęcały do machania tego dzieciaka. I jakoś żyją, i jakoś się śmieją, i jakoś nie przejmują się obecną sytuacją. A ja? Ja w tym czasie martwię się co będzie, wracam do domu – jeszcze nie wróciłem a już się martwię że jutro muszę rano wstać, że nie mogę spóźnić się na pociąg, że w pracy muszę zrobić to, to i śmo, że muszę uważać co mówię, że muszę uważać na ulicy itp. itd. Czy to jest życie? Jest. Ale czy jestem wolny? Jestem bardziej uwięziony niż ci za kratami. Jestem uwięziony w więzieniu oczekiwań, dążeń. Kurde no! A jeszcze niedawno miałem te oczekiwania i dążenia głęboko.
I jeszcze jedna refleksja odnośnie pozdrowienia do więzienia. Oto proszę, chłopcy za kratami mają tu swoje dziewczyny, może żony. Oto proszę, ktoś na nich czeka, ktoś do nich przychodzi, ktoś ich pozdrawia. Może kocha? I nawet tacy ludzie, pomyślałbym buńczucznie, gorsi ode mnie mają swoje kobiety. Nawet tacy ludzie spotkali się i może też pokochali. A ja? Ja nie mam swojej kobiety! Ja zostaję samotny. Nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie docenia. Takiego jakim jestem. A wydawać by się mogło że jestem super. I to również zaczyna mi doskwierać. A jeszcze parę dni demu miałem to głęboko.
Nie jest kurna dobrze, nie jest dobrze.
P.S. Dzisiaj pierwszy raz w życiu kleiłem terakotę. Zobaczymy jutro rano, jak klej zwiąże co też za dzieło mi wyszło.
Komentarzy: 2
Ścieżka 335 Do przodu
2015-04-26
Jest sobota 25 kwietnia dochodzi dwudziesta trzecia. Za oknem stopni dwadzieścia. Lato?
Gigant z przedpokoju swoim wystraszonym wzrokiem obserwuje co też tu się wyprawia. Ocho, wstał i przyszedł.
Gigant to kot mamy. Kot którego nikt, ale to nikt nie rozumie, poza mamą. Też uważam że jest głupi ale skoro przyszło nam tu razem mieszkać, muszę się z nim zaprzyjaźnić. Zaprzyjaźnić to jedno a wykierować na normalnego kota to drugie. Ale ja go wykieruję, powoli, ale wykieruję. Mam czas. Mam czas bo nie zapowiada się bym szybko stąd zniknął. Tak, od trzech miesięcy mieszkam u mamy. Czyli wróciłem do pokoju z mojego dzieciństwa i młodości. Tak, moje życie wypierdoliło się. Wypierdoliło się i nie wiem co będzie dalej. Nie podejmuję żadnych działań i żyję sobie z dnia na dzień. Ot biorę co los da i tyle. I na razie jakoś daję radę. Pewnie to zasługa Seronilu 20 mg. A może modlitw? Modlitw o siłę do przetrwania. Nie wiem. Wiem jedno. Tymczasowo daję radę. Wiem jednak że tylko dlatego daję radę, że w miarę omijają mnie przeciwności. Dopóki one mnie omijają jakoś się trzymam. Ale wiem że gdy tylko spotka mnie przykrość mogę nie dać rady. Muszę się przyznać że się tego boję. Boję się chwili gdy znowu będę płakał nad swoim kalectwem emocjonalnym. Boję się tego że moje serce nie wytrzyma. Nie boję się śmierci. Śmierć jest dobra, śmierć jest sprawiedliwa. Jednakowo traktuje dobrych i złych, biednych i bogatych. Przedstawianie śmierci jako odrażającej kostuchy to błąd. Moim zdaniem śmierć jest piękną, śnieżnobiałą boginią. Boginią która jako posłaniec jakiejś wyższej egzystencji kończy te nasze fizyczne i psychiczne ziemskie cierpienia. Tak więc śmierć jest dobra i piękna. Nie boję się jej. Wręcz przeciwnie – czekam, czekam z utęsknieniem. Nawet szukam. To czego kiedyś unikałem teraz staje się dla nie powszedniością. Patrzę najgorszemu zbirowi prosto w oczy, parzę bez obaw, patrzę wyzywająco. Patrzę pytając: „No co? No kurwa co możesz mi zrobić? Zajebać?”. Nie boję się śmierci. Boję się jedynie tego smutku, tego żalu, tych pytań – dlaczego. Dlaczego życie tak mi się układa. I dlaczego tak się układa milionom ludzi. Dlaczego milionom ludzi układa się miliony razy gorzej niż mi. Tego się boję. Kurde! Jak to boli. Jak boli ten brak zrozumienia dla tego cierpienia. Bo nie rozumiem. Nie rozumiem dlaczego mam cierpieć, i dlaczego miliony ludzi mają cierpieć miliony razy bardziej niż ja. Nie rozumiem tego świata. I nie rozumiem milionów ludzi którzy nie dostrzegają tego cierpienia wokół. Nie rozumiem. Kiedyś, dawno dawno temu, gdy te pytanie dręczyło moje serce postanowiłem z tym skończyć. Postanowiłem przerwać ten stan i przyłączyć się do tego świata. Przyłączyć się do tych milionów ślepców. Ot po prostu żyć. Porzucić ideały, zapomnieć szczytne marzenia i po prostu żyć. I nawet mi się zaczęło udawać. Budowałem ten zamek, budowałem. I nawet zacząłem odnosić sukces. Nawet, tak myślę, zacząłem być postrzegany jako – o ten, temu to się w życiu powiodło. Jednakże. Jednakże moja prawdziwa natura nie dała mi spokoju. Gdzieś tam, gdzieś tam na serca dnie, była cały czas tęsknota za światem idealnym. Za światem dobrym, uczciwym, bez chorób, bez wojen, bez głodu. Za światem czystym i wiernym, bez kurestwa, bez złodziejstwa, bez chamstwa. Za tym właśnie. I ta tęsknota nie dała mi żyć jak miliony. Nie dała. Ta tęsknota zburzyła zamek który budowałem. Szkoda mi tego zamku. Szkoda mi go bardzo. Ale dzisiaj widzę że nie był nic wart. Dzisiaj zostałem z tą swoja tęsknotą sam. I postanowiłem z nią żyć. Trudno, skoro nie dane mi było, skoro nie umiałem się odnaleźć w tym świecie, będę żył na jego marginesie. Sam. Ja, moja tęsknota, moje ideały i moje cierpienia. Nie jestem rozumiany przez ten pędzący cały czas do przodu świat. Szybciej, więcej, intensywniej, efektowniej, korzystaj z życia ile się da. Nie jestem rozumiany przez ten pędzący świat. Mało tego, ten świat uważa mnie za dziwaka, ten świat mnie potępia, ten świat mnie wyśmiewa. No cóż, niech i tak będzie. Niech mnie potępia, niech mnie wyśmiewa, niech mnie nie rozumie. Ja zostanę przy swoim. Będę zapewne korzystał z tego świata, ale będzie to zapewne tylko tyle aby przeżyć. I nie będę miał nikogo. Nikt nie będzie mnie odciągał od mojej samotności. Jedynymi osobami dla których mam jeszcze chęć żyć, i z których zdaniem będę się liczył zostaną: Mama i Księżniczka. Tylko te dwie. Tylko te dwie osoby trzymają mnie przy życiu. Gdyby nie one, gdyby nie one to nie wiem czy bym tu dzisiaj był i czy bym tu dzisiaj pisał. Moja mama. Kurczę, jaki to wspaniały człowiek. Niesamowity. Nawet nie jestem sobie w stanie wyobrazić ile ten człowiek wycierpiał. To po prostu niewyobrażalne lata cierpienia, i lata cierpliwości. Niesamowitej cierpliwości. Ileż ja sam, ja sam ileż zadałem temu człowiekowi bólu. Niewyobrażalnego bólu. Ależ byłem głupi. Jakiż ja byłem głupi. Głupi gówniarz. I ten człowiek, ta moja mama, po tych wszystkich latach, po tym wszystkim co ode mnie dostała, teraz, teraz okazuje mi tyle ciepła. Tyle. To niewyobrażalne. Aż nie mam słów by to wyrazić. Jak ona musiała cierpieć! Jak bardzo! Niesamowite. Niesamowita jest siła jaką ma. Jak ona to wytrzymała? Jakaż samotna musiała być przez te wszystkie lata. Lata mordęgi z alkoholikiem. I za to ją podziwiam teraz. Nie poszła na łatwiznę. Nie opuściła tego w co wierzyła, wytrwała. Wytrwała choć w tej swojej walce pozostawała sama. Sama i z przeciwnikiem w mojej osobie. Niesamowite. Dlatego teraz, ja, nie mogę świadomie opuścić tego świata. Muszę żyć. Muszę żyć dla niej właśnie. Samotnie, ze swoim cierpieniem, ze swoją tęsknotą ale muszę żyć. I ze swoimi ideałami. Muszę żyć. Nie mogę oczywiście zdradzić przed nią tych swoich cierpień. Nie powiem jej jak mi ciężko, nie powiem. Wystarczy jej już zgryzot. Jasne że chciałbym móc zwierzyć się komuś z moich smutków. Wypowiedzieć, wyżalić. Jednak nie mogę tego zrobić ani Mamie, ani Księżniczce. Muszę być sam. I sam zostanę. To moje przeznaczenie, pogodziłem się już z tym. Jasne że tęsknię za bratnią duszą. Jasne że oglądam się na ulicy z myślą: „A może to ta jedyna, może to ona?”. Jednak nadziei sobie zbytnich nie robię i już. To Norbi śpiewał: „ … i serduszko mocniej bije, gdy widzisz dziewczę rzucające się na szyję, nie, nie tobie lecz twojemu sąsiadowi, szlag cię wtedy trafia i nie wiesz co robić ...”. Tak, serduszko mocniej mi bije, i nie ukrywam – zazdroszczę – ale nie powiem żeby trafiał mnie szlag. Powiem że nie trafia mnie szlag, wręcz przeciwnie, uśmiecham się. Uśmiecham i w duszy życzę im szczęścia. Tak mocno życzę im szczęścia. Szczęścia które nie dane jest mi. Niech przynajmniej oni będą szczęśliwi. Niech się dziewczę rzuca mojemu sąsiadowi na szyję i niech żyją długo i szczęśliwie.
Komentarzy: 1
Ścieżka 334 Do przodu
2015-04-12
Nie wiem kurwa mać skąd biorą się takie dni jak dzisiejszy. Nie wiem. Nie mogę tego pojąć, zrozumieć. Takie dni jak dzisiejszy uświadamiają mi że nic ode mnie nie zależy. Uświadamiają mi że moje życie, moje samopoczucie to jakiś / czyjś kaprys. Jak to wytłumaczyć. Przecież wczoraj było jak zawsze. Przecież wczoraj gdy kładłem się spać nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Przecież ta noc też była normalna. Spałem jak zawsze. Nawet nie pamiętam co mi się śniło. A jednak dzisiaj kurwa mać gdy otworzyłem rano oczy wiedziałem że jest inaczej. Dzisiaj gdy otworzyłem rano oczy, i gdy pomału docierała do mnie rzeczywistość, gdy uzmysławiałem sobie co mam dzisiaj zrobić, gdy planowałem plan dnia, dzisiaj, zanim podniosłem się z łóżka uważając by wstać prawą nogą, dzisiaj wiedziałem że jest inaczej. Że jestem kurwa mać szczęśliwy, że mogę pójść na jebane zakupy. Dzisiaj rano gdy spojrzałem przez okno zaspanymi jeszcze oczami na znajome ulice szczęśliwy byłem że są, że za jakieś parę godzin pójdę nimi na te jebane zakupy. Kuuuuurwa jakie to przyjemne zajęcie – tak myślałem. Kuuuuurwa jak fajnie że będę mógł sobie pospacerować! I niech ktoś mi to wytłumaczy. Niech ktoś mi to wyjaśni. Bo ja głupi jestem. Ja się gubię. Przecież jeszcze parenaście godzin wcześniej te same ulice były szare i ponure. Przecież jeszcze parenaście godzin wcześniej przemierzałem te ulice bez celu jak jakiś zombi. Przecież jeszcze parenaście godzin wcześniej przemierzałem te ulice w smutku, odosobnieniu, niezrozumieniu, rozpaczy. A teraz? A teraz nie mogłem się doczekać by pójść na spacer. Taki przyjemny, relaksujący spacer. Spacer bez smutku, bez rozpaczy, bez niezrozumienia. Kurwa! Spacer SZCZĘŚLIWY!!!!!!! Ja pierdolę. Jak to jest? Przecież to dzień jak co dzień. A tam – więcej. Przecież to sobota. A przecież pisałem ostatnio że sobót boję się ostatnio najbardziej. Że soboty przybijają mnie najmocniej. A tu takie coś. Skąd? Dlaczego? Jak? Nie wiem. I żeby tak mogło być zawsze. Kurde no – żeby mogło. Tak to ja mogę żyć. I wierzę w to że tak można. Można tak żyć. Wierzę że są na tym świecie ludzie którzy tak właśnie żyją – SZCZĘŚLIWIE. Że budzą się rano i są zadowoleni. Że są zadowoleni z byle czego. Że są zadowoleni że pójdą dzisiaj na jebane zakupy. Że są zadowoleni i już. Że są zadowoleni z byle czego, ot nawet z tego że śpiewają ptaki, że słońce świeci, że są motyle, że ….. że mogą sobie piardnąć. Chcę tak żyć. Niestety. Nie pamiętam kiedy ostatnio miałem taki dzień. Ja kurde nie pamiętam czy w ogóle miałem taki dzień. Kurde ile ja straciłem. Kurde w taki dzień jak dzisiaj widzę ile, jak ja się męczyłem. Jeny! Dlaczego taki dzień jak dzisiaj zdarza mi się raz na milion lat? To niesprawiedliwe. I nawet ta moja samotność zdała mi się nie taka straszna. Wieczorem z tego entuzjazmu postanowiłem przebiec 10 kilometrów. Pierwszy raz. Bo do tej pory biegałem sobie tak jedynie 4-5. I podczas tego biegu naszła mnie taka refleksja. Tyle ostatnio opowiadam że moje marzenia się nie spełniły. Że mój wymyślony świat pełen ideałów i cnót to nierealna bajka. Że zostałem oszukany czy też raczej się oszukałem. A dzisiaj, gdy tak biegłem pomyślałem „A pierdolić to, będę żył w tej bajce. Będę sobie takim nieżyciowym człowieczkiem. Będę sobie marzył o księżniczce z bajki. Będę sobie marzył o tym że mnie pokocha piękna wspaniała kobieta. Że ta kobieta będzie tylko moja i że ja będę tylko jej.” I teraz gdy to piszę też tak myślę. Pierdolić to. Zostanę samotny i umrę w niespełnieniu. Ale co tam. Pierdolić to. Zostanę wierny swoim ideałom. Nie przystają do dzisiejszego świata, są nierealne, są absurdalne, ale pieprzyć to. Są moje. Są kurwa moje i już. Dzisiaj, teraz mógłbym umrzeć z uśmiechem na ustach. Tak - z uśmiechem. Tak – SZCZĘŚIWY. Gdy szedłem na te jebane zakupy spotkałem na swej drodze takich tam, jak to często się spotyka – podchmielonych. Trzech gości i dziewczyna. Mam tą, nie wiem skąd – niektórzy twierdzą że to jest w moich oczach - przypadłość że takich tam właśnie do mnie przyciąga. Że zawsze mnie zaczepiają, czegoś chcą czy też najzwyklej się przypierdalają. Z reguły nie wiem jak się zachować i najzwyklej w świecie czuję obawę. Ale dzisiaj, dzisiaj gdy ich mijałem, gdy czekałem na zaczepkę nie czułem tej obawy. „Na śmierć, nie na niewolę” - taka odpowiedź cisnęła mi się na usta. I kurwa przeszedłem. Krokiem pewnym, wyprostowany, nucący sobie pod nosem. I nic się nie stało. Nic. I gdy ich minąłem gdy nic się nie stało powtórzyłem na głos to, co mi się cisnęło na usta „Na śmierć, nie na niewolę”. Bo dzisiaj umarłbym z uśmiechem na ustach i niczego się nie boję, niczego mi nie szkoda. Nie wiem czy już nadaję się do warjatkowa. Nie wiem czy życie w samotności w baśniowym świecie to już szaleństwo. Nie wiem. Nie wiem co widzą ludzie gdy na mnie samotnego patrzą. Gdy tak spaceruję w samotności, czy gdy tak siedzę w samotności obserwując świat. Nie wiem czy jestem dla nich żałosny / przegrany / nieudolny / nierealny / głupi / nieprzystosowany itp. itd. Nie wiem. Dzisiaj / teraz wiem jedno – pierdolić to. Mogę. Mogę żyć w swoim bajkowym świecie. Mogę. Mogę żyć moimi ideałami. Niech i tak będzie że jestem sam jeden z nimi. Że zostanę samotny, niespełniony. Trudno. Marzenia to marzenia – rzeczywistość to rzeczywistość. Jasne że będzie mi brakować kobiety. Bo kobieta, ta jedyna, to moje marzenie największe. No cóż, ale skoro jej nie ma, niech tak będzie. Jasne że będzie mi trudno. Jasne że brakuje mi dotyku, pieszczoty, pocałunku. Jasne że żal że już nie zobaczę nagości w naturze – nie na ekranie. Jasne że żal. Kobiety są piękne. Kobiety przyciągają mój wzrok. Obserwuję je. Podziwiam. Piersi, nogi, włosy, ręce – wszystko. Nie ma nic wspanialszego chyba dla mężczyzny niż nagość jego kobiety. Jasne że będzie mi tego brakować. Ale cóż. To jest jedno a moja bajka to drugie. Moja bajka jest w mojej głowie i powstrzymuje mnie przed seksem przelotnym, przed zbliżeniem jednorazowym, przed pocałunkiem bez uczucia, przed miłością wyrachowaną. Alllle! Bo zasmucam. Dzisiaj nie o tym co smutne. Dzisiaj bez względu na wszystko jestem szczęśliwy. Taki się obudziłem i taki trwałem przez cały dzień. Chociaż chwilami i nalatywały mnie myśli: „Ejże, hola hola panie kolego, przecież masz być smutny!”. Nie udało im się jednak. Zostałem szczęśliwy i taki jestem teraz. I kurcze żeby tak zostało już na całe życie. Tak mogę żyć. Najbardziej to wkurwia mnie to że nad tym nie panuję. Taki dzień jak dziś jest i już. Nie wiem skąd, niezależnie ode mnie. Taki dzień – nie wiem nawet kiedy ostatni raz miałem taki – to jak wybawienie. Są dni dobre, ale nie są to dni takie wspaniałe jak dzisiejszy. Są też dni złe – tych jest zdecydowanie więcej. Jak na jakimś rolekosterze, nie mam na nie wpływu. Raz górka – raz dołek. To mnie wkurwia najbardziej. Nie mam na moje samopoczucie żadnego wpływu. Tak jak dzisiaj. Obudziłem się SZCZĘŚLIWY i tyle. Bez żadnej przyczyny. SZCZĘŚLIWY i już. Ot tak.
Komentarzy: 2
Ścieżka 333 W miejscu
2015-04-06
Nie wiem czy to dobrze czy źle ale żyję. Żyję chociaż chciałbym nie żyć.
Jest Wielkanocny Poniedziałek, dochodzi dziesiąta wieczór. Ech żeby tak się juro nie obudzić. Może i ze dwie osoby by zapłakały, może i za jakiś rok by ktoś wspomniał ale to wszystko. Wszystko i tyle wystarczy. Nie obudzić się i już nie cierpieć. Jak ja cierpię! Strasznie. Taki ból. Ból nie do opisania. Jestem kaleką której kalectwa nie widać. Jestem ze swoim kalectwem sam. Sam jak palec. Nikt tego kalectwa nie widzi. To kalectwo jest we mnie. Jak żesz mi ciężko z tym żyć. Jak żesz ciężko. Każdy dzień to nieustanna walka z samym sobą. Musisz żyć – powtarzam sobie – Musisz! Przegrałeś ale przynajmniej dotrwaj do końca! Dotrwaj, nie schodź ze sceny przed końcem. Tak właśnie żyję. Z tym ciężarem we mnie. Bez zrozumienia, bez pocieszenia, sam. Ależ mi ciężko. Ciężko mi dźwigać ciężar całego świata. Już nie mam siły. Słaby jestem i z każdym dniem coraz słabszy. Są przypadki trudniejsze niż mój, większe tragedie a ludzie dają sobie z nimi radę. Są mocniejsi. Ja jestem słaby. Myślałem że jestem mocny a okazało się że jest inaczej. Nie radzę sobie w tym świecie. Mógłbym rzec że Świat czy też Bóg mnie oszukał. Nie, nie oszukał. Sam się oszukałem. Tak. Ja sam siebie oszukałem. Stworzyłem sobie wizerunek idealny. Pełen wartości w które wierzyłem. Pełen zasad. I czekałem i szukałem i czekałem i wierzyłem i czekałem. Świat jest jaki jest. Nic na to nie poradzę. Jest inny niż moje oczekiwania. Więc teraz, gdy wszystko mi runęło czuję się przegrany. Przegrałem sam ze sobą. Przegrałem ze swoimi ideałami. Ależ to boli. Pogodzić się muszę z tą porażką i mimo wszystko dotrwać. Dotrwać choćby nie wiem co. Dotrwać. Och żeby to się już skończyło. Ależ mi ciężko. Jeszcze tylko pogodzić się z tą porażką. Tylko się pogodzić. Będzie łatwiej gdy się z nią pogodzę. Taki widać mój los. Jeszcze tylko pogodzić się z tym losem. Mam być sam. Mam być sam i w tej samotności cierpieć. Cierpieć sobie. Cierpię sobie tak całe życie. Chwile radości jakie mnie spotykały, widzę to teraz wyraźnie, były tylko drwiną losu. Tak. Bóg czy też Los wyśmienicie sobie ze mnie zadrwił. Osobiście to nawet pogratulowałbym Bogu jego poczucia humoru. Świetny żart. Udany. No to gratuluję.
Zastanawiam się po co jeszcze żyję? Nie znajduję odpowiedzi. Jedyne co mi przychodzi na myśl to to że marnuję cenny czas, energię i tlen który wykorzystać mógłby ktoś wartościowszy. Jestem zbędnym, niepotrzebnym ogniwem. Naprawdę, nieraz to aż pojąć nie mogę jak dużo życiodajnego tlenu zużywam na darmo. Po co? Jest wielu ludzi którym tlen ten przydałby się bardziej. Jak ja się cieszę jak widzę kobietę i mężczyznę spacerujących za rękę. Jak widzę ich roześmianych, szczęśliwych, zakochanych. Autentycznie cieszę się ich szczęściem. To są chwile gdy w moim sercu na chwilę gości uśmiech. Za to właśnie uwielbiam Starówkę. Tam takich par wywołujących mój uśmiech jest wiele. To dlatego uwielbiam tam przesiadywać. Przesiadywać i obserwować ich szczęście. I cieszę się ich szczęściem i zazdroszczę. Ale taką zazdrością pozytywną. Zazdroszczę i życzę powodzenia, żeby zawsze byli tacy szczęśliwi. Modlę się za nich. Gdy mnie mijają, gdy przechodzą obok uśmiecham się i w duchu życzę by byli tacy szczęśliwi do końca życia. Bo takie właśnie ma być! Kurwa mać. Takie właśnie ma być! Niech wygrają swoje. Może właśnie w świecie potrzebna jest równowaga. Ja przegrywam – oni wygrywają. Ależ im zazdroszczę.
Dzisiaj znowu płakałem. Aż mi się śmiać chce gdy o tym piszę. PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA? Mój smutek coraz bardziej mnie przygniata i wyciska łzy. Wstydzę się tych łez. To oznaka mojej słabości i przyznania się do porażki. No ale, jak pisałem wcześniej, wychodzi na to że będę musiał się do tych łez przyzwyczaić skoro mam się z tą porażką pogodzić i w jej duch dotrwać do końca.
Ach jak ja bym chciał spotkać kogoś komu mógłbym się szczerze, bez obawy ośmieszenia zwierzyć. Kto by mnie wysłuchał, zrozumiał, POCIESZYŁ. Nie, nie litował. Ja nie potrzebuję litości. Ja potrzebuję kogoś kto w moim zadumaniu, w moim częstym smutku, w moim milczeniu odnajdzie coś więcej niż tylko to że jestem nizyciowym smutasem.
Komentarzy: 1
Ścieżka 332 W miejscu
2015-03-28
Nie wiem czy to dobrze czy źle ale żyję. Żyję chociaż chciałbym nie żyć.
Najbardziej obecnie boję się sobót. W soboty mam za dużo wolnego czasu żeby myśleć. A myślenie moje jest bolesne. Ależ ono mnie boli. Nie przypuszczałem że może boleć aż tak. Zatruwa mi życie. Nie jestem w stanie nic zrobić. Ludzie żyją, robią kariery, zarabiają pieniądze, tworzą, śmieją się a ja jak jakiś zombi. Łażę po mieście bez celu. Spoglądam pod nogi zgarbiony, spoglądam w niebo i złorzeczę. Rzucam klątwy i przekleństwa. Robię więc to czego nie chcę, czego nie powinienem. Czy to może wyłazi moja parszywa natura? Myślałem że jestem dobry. Myślałem że przeżyję życie moje dobro czyniąc i ludziom pomagając. Miałem tyle w sobie wiary że dobro zwycięża - zawsze. Że uczciwość zwycięża – zawsze. Kurcze no! Dlaczego nie zwycięża? Teraz to najchętniej pozabijałbym wszystkich drani, powyrywał wszystkie chwasty co nie dają żyć innym, uczciwie żyć. Tą dobrocią i uczciwością sam się oszukałem. Wymyśliłem sobie świat idealny ze szczęściem i wieczną radością. Bez niewierności i kłamstw, bez przemocy. Świat oparty na miłości i uczciwości. Świat sprawiedliwy, w którym wszyscy sobie ufają. Takie Królestwo Boże, taki Raj utracony. I czekałem, i czekałem, i czekałem. I szukałem, i szukałem i szukałem. A gdy wreszcie się nie doczekałem i gdy nie znalazłem – straciłem i tą ostatnią iskierkę nadziei. Teraz już dosłownie nie chce mi się żyć. Zderzenie z rzeczywistością przerosło mnie. Wydawało mi się że twardy jestem, że panuję, że … że że nic mnie nie złamie. A jednak. Chłopaki nie płaczą?, prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze?, prawdziwy mężczyzna nie wie co łzy? W takim razie nie jestem prawdziwym mężczyzną. Aż sam wierzyć nie mogę jak ryczałem. Jak beczałem płaczem nieopanowanym. Walczyłem z tymi łzami z sił całych i nie dałem rady. Tak płakać!? Ależ tego we mnie było. Aaaa było? Jest jeszcze! Narazie nie płaczę. Teraz jest we mnie nienawiść. O rany ileż jej we mnie. Łapię się na tym że szukam, czekam spotkania z złym typem w ciemnej bramie, z kilkoma złymi typami w bramie ciemnej bardzo. Cóż mogą mi zrobić? Zabić? ( tu się roześmiałem ). Piedolić to. Kurestwo i zgnilizna. Kurestwo i zgnilizna to ja. To we mnie. Nienawidzę świata i siebie. Po co żyję. Skoro nie umiem żyć jak należy, skoro nie umiem stworzyć nic pięknego, skoro nie umiem się cieszyć i śmiać, skoro nie umiem kochać to po co żyję, po co tlen zużywam? Moje życie jest zbędne i niepotrzebne. Nic nie daję światu. Nic dobrego. Daję tylko tą nienawiść. A skoro tak to nie warto żyć. Po co ja tu jestem? No po co? Kurde jak ja bym chciał doświadczyć czegoś cudownego! Kurde jak ja bym chciał coś cudownego dać, coś stworzyć, uczynić ten świat lepszym, piękniejszym. Nie mam siły. Nie mam siły po tym co widzę i co mnie spotyka. Uświadomiłem sobie niedawno że całe moje życie to pasmo smutku. Jestem stworzony po to by się smucić. Nie wiem ile już tego życia za mną ale połowa na pewno a ja nigdy nie byłem tak naprawdę szczęśliwy. Co mi jest do szczęścia potrzebne? Zawsze mi czegoś brakowało, zawsze mnie coś tak w środku męczyło, zatruwało. Nie mogę być szczęśliwy. A co za tym idzie nie mogę szczęścia dać innym. Pozostaje mi trwać w samotności do kresu dni. Aż kurwa ile jeszcze ich zostało? Ile jeszcze mam się tak męczyć? Kurwa żesz mać – jak ja cierpię? I kurwa żesz mać - z jakiegoż powodu? Są ludzie, niepełnosprawni od urodzenia, bez rodzin od dzieciństwa, okrutnie doświadczeni przez los a jakoś potrafią, dają sobie radę. A ja kurwa nie daję. Ja pierdolę, załamka, ale słaby jestem. Dlaczego taką słabą strukturą psychiczną mnie stworzono. Szedłem ostatnio do pracy. I dopadł mnie jeden z tych dołów. Tych co bolą jak cholera. W takich dołach to najchętniej chciałbyś zniknąć, unicestwić się, żeby tylko tego nie czuć, nie czuć, nie czuć. I patrzyłem na startujące samoloty. „Jak to dobrze że nie jestem pilotem” - pomyślałem. Co bym zrobił za sterami w momencie takiego doła. A teraz opinia publiczna od najgorszych wyzywa tego tam pilota. Źle zrobił, to jest bezsprzeczne. Ale ja … , mi go szkoda. Autentycznie szkoda. Myślę sobie jakie ten człowiek musiał mieć nieszczęśliwe życie. Jak musiał cierpieć. Ileż doświadczyć negatywnych uczuć by zrobić coś takiego. I myślę sobie że nie nam oceniać czy był szaleńcem, mordercą, potworem bez serca. Media już wydały wyrok. A mi go szkoda. To musiał być nieszczęśliwy człowiek. Nie udźwignął ciężaru życia. Złamało go właśnie w najgorszym z możliwych momentów. Takie złamanie jestem w stanie zrozumieć. Człowiek traci wówczas poczytalność, traci zdrowy rozsądek. Mam to, a raczej maiłem u siebie. Boje się że wróci. To takie straszne. O rany jakie to straszne. Boję się. I z tego powodu chcę umrzeć jeszcze bardziej. Nie mam siły. A teraz gdy dni coraz cieplejsze, dłuższe piękniejsze boję się jeszcze bardziej. Co będę robił? Tu piękno – a we mnie ciemność. Zauważyłem że ostatnio najlepiej czuję się w ciemności. Gdy nie widać szczegółów i gdy nie widać mnie. I jeszcze w takie dni jak dzisiejszy, gdy mokro, chłodno, gdy na ulicach pustka. Ciężko mi patrzeć na piękno. Ciężko mi patrzeć na szczęśliwych ludzi. Ciężko mi patrzeć na przytulone pary – życzę im wszystkiego najlepszego, modlę się wręcz by byli szczęśliwi, by dostali wspaniałe życie, życie piękne i radosne, ale patrzeć mi ciężko. Życzę im szczęścia - a zarazem zazdroszczę. Jeny, jak ja zazdroszczę zakochanym. Mieć kogoś bliskiego, zaufanego. Marzenie. Niestety to nie dla mnie. Mi pozostała samotność. Mi pozostało cierpienie. Jeszcze tylko pozbyć się tej odrobinki sprzeciwu wobec losu. Wobec losu jaki mnie spotyka. Pozbyć się i ….. i zaakceptować. Poddać się. Poddać się przeznaczeniu, poddać się losowi. Dożyć w samotności w miarę uczciwie i tyle. Wiem co czuł Rysiek śpiewając że samotność to taka straszna trwoga. Mnie też dotyka, też doświadcza. Nie ma dla mnie już nadziei. Nikt mnie nie pokocha bo - sam się nie kocham. Przegrany jestem i tyle. Dożyć to co zostało i tyle. Odcierpieć co do odcierpienia i już. I pierdolić to wszystko. Ech jak ja zazdroszczę.
Komentarzy: 3
Ścieżka 331 Do tyłu
2015-03-22
Nie wiem czy to dobrze czy źle ale żyję. Żyję chociaż chciałbym nie żyć. Żeby nie być gołosłownym myśli samobójczych, jak pamiętnego 31.12 lub 06.01, nie mam ale jakbym tak sobie zasnął i się nie obudził to bym się nie pogniewał. Nie boję się umrzeć. Boję się jedynie zrobić to sam. A może nie tyle się boję co przekonania wpojone mi w dzieciństwie że samobójstwo to grzech powstrzymują mnie przed zrobieniem tego własnoręcznie. Głupie przekonanie. Głupie a jednak skuteczne. Nie wiem czy to grzech. Wprawdzie nie wiem czy sam sobie to życie dałem czy nie ale skoro nie wiem to pewności też nie mam czy mam prawo sobie je odbierać. Na chwilę obecną więc żyję, a raczej dożywam, do śmierci. A w dalekiej Japonii samobójstwo czy jak to tam zwą harakiri to zaszczyt, akt odwagi i honoru. Chociaż to już przeszłość chyba u nich? Szkoda że nie żyję w dawnej Japonii. Mógłbym honorowo skończyć z tym moim gównem które zacnie zwą życiem i zaoszczędzić sobie i innym przykrości. Bo nawet to co teraz piszę. Jeżeli ktoś to przeczyta to czy to pomoże mu w jego własnym świecie. Zakładam że nie. Czytanie o tym że życie to gówno, a jak mówił Kroll: „Życie to jedno wielki gówno, za wyjątkiem moczu”, nie będzie wywoływać pozytywnych emocji. Ludzie szukają wsparcia, pocieszenia. Szukają radości i nadziei. Chcą słyszeć o nadziei i się nią karmić. Ja tej nadziei nie daję. Wręcz przeciwnie. Ja tą nadzieję odbieram. Tak jak tą nadzieję odebrano mi. Bóg mnie oszukał. A może to ja sam siebie oszukałem. Świat mnie oszukał. Wzrasatanie w przekonaniu „bądź dobry a nagroda cię nie minie, bądź grzeczny a zostaniesz doceniony” okazało się oszustwem. Nie byłem może ideałem, nie byłem może i grzeczny. Ale na pewno byłem grzeczniejszy niż przeciętny facet. Święty nie byłem i nie jestem. Zawsze jednak dążyłem do tego by być uczciwym i nikogo nie ranić. A co dostałem? Co dostałem za te wszystkie lata? Dostałem tyle że pamiętnego 31.12 przeszukiwałem neta hasłem „ jak się zabić?”. Nie chce mi się żyć. Tylko dzięki codziennej dawce Seronil-u 20 mg jako tako funkcjonuję. Ale to jest tylko wegetacja. I tak jak pisałem wcześniej dożywanie w oczekiwanie na śmierć. Nie sprawdziło się to co w życiu sobie założyłem. Moje założenia okazały się błędne. A więc czuje się oszukany przez samego siebie a może i przez samego Boga. Nie warto być dobrym. A więc nie bądźcie dobrymi. I nie nadstawiajcie drugiego policzka. Uczyli mnie że nienawiść to złe uczucie. Że nie warto tracić sił na nienawiść, że trzeba wybaczać, że trzeba zachować spokój zawsze. Sam swego czasu doradzałem jednej pani z Lublina żeby darowało sobie zawracanie głowy tym jak go zwie „ex-em” ( ależ byłem mądry-cwany ).Gówno prawda. Nienawidzę. I dzisiaj powiem tej pani: Nie powstrzymuj się, powiedz mu ty kutasie, ty huju złamany, ty skurwielu. A jeżeli sama nie masz odwagi to daj mi telefon do niego to ja mu powiem. Powiem mu ty łajzo ty nędzo wredna, spierdalaj, spierdalaj kurwa do piekła. Taka jest prawda. Czytam te mądre książki i radzą tam tacy różni mędrcy by żyć własnym życiem by żyć chwilą obecną i zapomnieć urazy z przeszłości. Ja nie zapomnę. Nikt mnie tak w życiu nie wyhujał ja ta ….., jak ta menda. Może i jestem prostak, nieudacznik, burak, wieśniak, smutas i co tam jeszcze na swój temat wymyślę ale powiem, powiem że Kinga W to delikatnie mówiąc menda. Taka menda. Tak mnie wyhujać. I tak mnie podsumować po tylu latach. Ja pierdolę. Ale mam żal. Ale jestem rozgoryczony. Zrobiła ze mnie pajaca, zrobiła ze mnie frajera, zrobiła ze mnie nieudacznika. I za co? Za co pytam? Za to że moje pojmowanie świata było/jest ograniczone przez fakt że dorastałem w rodzinie z problemem alkoholowym? Nie czuję się niewinny ale czuję że potraktowało mnie, ŻYCIE, niesprawiedliwie. I czuję że pani z Lublina też to czuje. Więc mówię otwarcie i to samo doradzam pani z Lublina – niech spierdalają. Chwasty.
Zapaliłem świeczkę i kadzidło by nie przylazły tu żadne poczwary. Bluźnierstwo którym określiłby to co tu piszę każdy szanowany zakonnik może przyciągnąć złe moce. A co na to Bóg? Co on na to że napiszę że mnie oszukał. Wierzyłem mu i ufałem. Zachowywałem przykazania i modliłem. Co on na to? Spadnie zaraz na nie piorun z jasnego nieba, spotka mnie kara? Może nie dożyję jutra? Tak prawdę mówiąc to w to to mi akurat graj.
Komentarzy: 2
Notki