Trudno jest pisać
o czymś od czego upłynęło już dwa tygodnie. Trudno może nie o
tym co i jak było ale trudno pisać o emocjach temu towarzyszących.
Trudno pisać, a raczej oddać trudno nastrój minionej chwili.
Trudno oddać te ulotne chwile. Trudno oddać radość, piękno,
zachwyt, uniesienie. Lecz chociaż trudno będzie to spróbuję gdyż
nie chcę dopuścić by całkowicie uleciało z mej pamięci.
Niedzielny ranek 30 sierpnia przywitał się ciepło i słonecznie.
Niedzielny ranek 30 sierpnia zapowiadał upalny dzień. Dzień upalny
jak całe to kończące się lato. Plan był prosty ale ambitny.
Przebiec zadany dystans poniżej 26 minut. Dawałem już tak radę
więc i tym razem miałem nadzieję na osiągnięcie podobnego
wyniku. Jedyną niewiadomą był fakt że po raz pierwszy biegł będę
w takiej masowej imprezie i mogę zapłacić frycowe. Że dużo
stracę na niedoświadczeniu. Niby to tylko taka zabawa, niby
rozrywka, niby, ale jednak jakieś tam nerwy się pojawiały. Im
bliżej startu adrenalinka rosła i obawa by się nie skompromitować.
Ruszyłem więc ostro. Tak ostro że pierwszy kilometr to był
najlepszy pierwszy kilometr z moich pierwszych kilometrów. To samo
na drugim. Zacząłem się obawiać że tempo chyba za duże obrałem
i w takim tempie padnę zanim dobiegnę. Adrenalinka jednak działała.
Trzeci kilometr i znowu najlepszy. Tu już wystraszyłem się nie na
żarty bo do mety jeszcze dwa a powietrze coraz cięższe. To dopiero
trochę ponad połowa dystansu – ta łatwiejsza połowa. Zwolnić
jednak to byłoby jak się poddać. „Gnałem” dalej. Po czwartym
kilometrze miałem swój najlepszy czas na czterokilometrowym
dystansie. Byłem nawet przez chwilę z siebie dumny. Jednak wówczas
dopadło mnie zmęczenie. A więc jednak przesadziłem z tym tempem!
No ale nie zostawało nic innego jak zacisnąć zęby, dać spod
wątroby i dobiec, choćby nie wiem co. Ciężko było, oj ciężko.
Jeszcze tylko napędzany szowinistycznym nadludzkim wysiłkiem
wyprzedziłem jakąś dziewczynę na finiszu i wpadłem na metę.
Zmordowany byłem niemiłosiernie. Mój osobisty Endomodo pokazał
24:50. A więc rekord. Mój własny rekord. Chciałem zmieścić się
poniżej 26 minut a dałem radę poniżej 25. Łał. Dumny byłem z
siebie. Dumny. I dumny byłbym zapewne do dzisiaj gdybym później
nie spojrzał w tabelę. Mój czas oficjalnie został zarejestrowany
jako 25:19. Sklasyfikowano mnie na 155 miejscu. A w swojej kategorii
wiekowej zająłem miejsce 24. No i …? No i nie byłbym sobą gdyby
ta cała początkowa radość z osiągniętego wyniku nie straciła
znaczenia. No bo cóż że osiągnąłem. Najlepszy z murzynków
bambo przybiegł po jakichś już nie pamiętam 14 czy 16 minutach.
Najlepszy z polaków, który zresztą był w mojej kategorii
wiekowej, miał 18:26. Drugi w mojej kategorii 21:37. Gdzie i tam
zatem do nich? Ech. Słabo ze mną. Myślałem że się lepiej
zaprezentuję. I tak, zamiast cieszyć się, zacząłem, jak to ja,
wyrzucać sobie że w sumie to nic ale to nic nie osiągnąłem. I że
taki ot przeciętniak ze mnie. Że to ot taki szaraczek co to może i
dużo by chciał. Może a wręcz na pewno dużo i gada ale nic z tej
gadki nie wynika. Taki właśnie szaraczek. W niczym ale to w niczym
niczego nie osiągnie. Niczym się nie wyróżni. Ktoś wynalazł na
ten przykład telewizor a ja nawet nie potrafiłbym bym go naprawić.
Nie wiem nawet jak to ustrojstwo działa. Nie mam nic w czym byłbym
wyjątkowy. A jeżeli nie wyjątkowy to przynajmniej dobry. Nic nie
wiem. Niczego. Na takich to rozważaniach upłynęło mi popołudnie.
Zamiar miałem jeszcze popatrzeć wieczorem na księżyc w pełni nad
wodą ale świecił nie z tej strony co trzeba i magiczny widok
diabli wzięli. I gdy już miałem się kłaść spać, późno w
nocy, zaczęło się błyskać na zachodzie. Nie zapowiadali burz ani
opadów? Niby miałem w głowie perspektywę że już naprawdę późno
i rano skoro świt wstać do pracy trzeba będzie jednak postanowiłem
poczekać, zobaczyć co też się tu przywali. No i warto czekać
było. A co to była za burza. Pioruny błyskały takie jakich nigdy
jeszcze w życiu nie widziałem. Siedziałem jak zauroczony w oknie a
każdy większy rozbłysk wywoływał moje: „ale!”, „jacie!”,
„łał!”. Nie była to burza z tych z obfitymi opadami. Raczej
taka „Z dużej chmury mały deszcz” mnie jednak zachwyciła.
Ogólnie to uwielbiam obserwować burze. Jaka ta siła. Jaka to
potęga. Natura z którą człowiek nie może konkurować. Której
się nie przeciwstawi. Z całą swoją wiedzą, całą swoją
techniką nie jest w stanie okiełznać chociażby odrobinki tej
siły. Wspaniały to widok był. Piękny. A rankiem, gdy słońce
wstało, pojechałem w drodze do pracy nad tą wodę gdzie ubiegłego
wieczoru zawiódł mnie widok z księżycem i oczom moim ukazał się
widok cudowniejszy. Wschodzące słońce, nad łąkami i pobliską
rzeczką gruba, nisko zawieszona mgła. Na brzegu gdzieniegdzie jakiś
rybak, czy też wędkarz. Tam gdzieś dalej dalej poranną ciszę
zakłócają wyjące przeciągle na obwodnicy ciężarówki. Ale tak
w ogóle to cisza. Cisza i spokój. Spokój jak po burzy. Życie na
nowo wstaje. Jak co dnia. Budzi się dzień. Mógłbym tak tam stać
i patrzeć w nieskończoność. Mógłbym tak stać i podziwiać.
Niestety, życie i płynący czas wzywało. Obowiązki. Trzeba było
opuścić ten cudowny widok i wracać do rzeczywistości. Jeszcze
tylko fakt że nie byłem tam sam natchnął mnie nadzieją że nie
jestem taki całkiem zdziwaczały. Było i paru biegaczy. Było też,
ale to nie dziwi, parę osób z pieskami. I był też przyjechał
młody chłopak. Przyjechał, usiadł na ławce i patrzył.
I rozmyślałem
tak w drodze do pracy. Czy wszystko co w życiu potrafię robić to
podziwiać widoki? Czy to do tego zostałem stworzony?
Brak komentarzy:
Nowe komentarze są niedozwolone.