sobota, 12 września 2015

Tak było 2014

Ścieżka 330 Do przodu
2014-12-20
Tak się nad sobą zastanowiłem i nad swoim zachowaniem. Niby stronię i uciekam od ludzi ale z drugiej strony czekam by mnie zauważyli. Ale niby kogo mają zauważyć? Mówią że pięknym w życiu łatwiej. Zgadzam się. Ale nie tylko pięknym. Wżyciu łatwiej pięknym, bogatym, silnym, na stanowisku. Nie zaprzeczę że ludzie lgną do tych którzy coś sobą reprezentują. Czy to piękno, czy to bogactwo, czy to siłę, czy to stanowisko. Ogólnie w życiu łatwiej zwycięzcom. A cóż ja reprezentuję. Ja reprezentuję, ja, ja reprezentuję porażkę. No. Moje ideały, moje podejście do życia w starciu ze światem nie wytrzymały. Oczywiście trwam przy nich uparty, ale to trwanie tylko pogłębia moje oderwanie od rzeczywistości i wyobcowanie. Uczciwość, cisza, pomoc, pamięć, pracowitość, skromność i te inne - zawiodły. Jestem więc przegranym. A z przegranym nikt się nie liczy i nikogo nie interesuje. Nie mam nic ciekawego do zaproponowania ludziom. Myślałem całe życie że trzeba wierzyć w uczciwość. Myślałem że ludzie kierują się takimi samymi zasadami. Na tych zasadach świat się opiera. Naiwny byłem. Ani świat się nie opiera ani nawet najbliższe otocznie. I nawet mnie to nie dziwi dzisiaj. Zrozumiałem że ludzie są różni. Jedynie co to zawiedziony trochę jestem czy rozczarowany. A najbardziej to rozczarowany jestem dziewczynami. Tak, tak,wiem że tak naprawdę to rozczarowany jestem swoimi o nich wyobrażeniami. Ale rozczarowany co by nie powiedzieć jestem. Tak przez chwilę zatrzymałem ostatnio pilota na wyborach jakiejś tam miss. I tak patrząc na te dziewczyny myślałem sobie cóż bym chciał z nimi robić, czego pragnął mogąc spotkać sam na sam? Odpowiedzieć brzmi - pragnąłbym pogadać. Ot tak posiedzieć, pogadać, popatrzeć. I jak wspomnę swoją przeszłość to tak właśnie zachowywałem się z dziewczynami. Gadałem, tylko. Nie, nie żałuję. Choć z perspektywy lat widzę teraz że tak naprawdę nie tego chciały. Patrząc na te wybory wiedziałem że większość zdrowych facetów myśli jak by to było z tymi miss w łóżku. I taki obraz facetów przez całe moje dotychczasowe życie napawał mnie wstrętem. Ale czy to tylko faceci? No właśnie nie. Jak to mówią „w tym największy jest ambarans żeby dwoje ...” - stąd moje rozczarowanie. Dziewczyny są takie same. Inaczej to sobie wyobrażałem. Moje wyobrażenia i ich odbicie w podejmowanych życiowych wyborach okazały się niestety porażką. Czemu jednak się dziwić. Jesteśmy tylko zwierzętami. Piszę więc o tym w samotności bo jak stwierdziłem na początku nikogo nie interesują przegrani. I zauważyłem że nie zwracam już uwagi na dziewczyny na ulicy. Może to starość? Może jednak jeszcze nie. Jak to mówił Nowy w „Psach”: Franz nie ma racji, wy nie jesteście złe, wy jesteście po prostu bezdennie głupie”. I najwidoczniej nie chce mi się na tą głupotę patrzeć. Jasne że jak trafi się jakaś zjawiskowa laska na horyzoncie to pociągnę wzrokiem, ale to tylko chwilowo, po chwili wracam ponownie do obserwowania chmur na niebie. Szukałem kiedyś Pięknej. Hę, kto to jeszcze pamięta? Już nie szukam. Pięknej nie ma. Ona była tylko w moich chorych wyobrażeniach. Zaczynam się z tym godzić. Godzę się pomału z myślą że resztę życia spędzę jako przegrany. Jako zawiedziony, rozczarowany. Trudno co zrobić. Ani przeszłości ani świata nie zmienię. Nie zmienię też swojego myślenia. A że jest to myślenie skazane na porażkę, jak napisałem wcześniej. wiem dobrze. Zatem, jak również napisałem wcześniej, pozostaje mi żyć w poczuciu przegranej. Żyć oszczędzając wodę bo są ludzie którzy jej nie mają. Żyć oszczędzając pokarm bo są ludzie którym go brak. Żyć oszczędzając prąd bo są lądy którym moja nie wyłączona żarówka grozi zagładą. Tak żyję. Tak też popadam w coraz większą porażkę. Nie korzystam z życia. Nie korzystam z wygód które mi podsuwają na kredyt. Ale dlatego też nie przyciągam do siebie. Nie jestem zwycięzcą. Nie mam nic do zaproponowania poza swoimi wyobrażeniami. W obecnych czasach to tyle co nic. Jestem więc samotny w swoim świecie. I tak żyję sobie z dnia na dzień. Trudno, co zrobić. Trzeba dożyć ile tam zaplanowali a potem obaczym.
Komentarzy: 6
Ścieżka 329 W miejscu
2014-12-13
Pomyślałem sobie że to moje ostanie pisanie to wyglądać może jak jakieś takie użalanie się nad sobą. Tak jakbym całemu światu ogłosić chciał jaki to nieszczęśliwy żem i los jaki okrutny targa mną. Może i jest tak, choć memu świadomemu ja nic na temat ten nie wiadomo. Moje świadome ja po prostu pisze co jest bez oczekiwania współczucia czy pocieszenia. Wiem zresztą i zdaję sobie z tego sprawę doskonale że jedyną osobą która pomóc mi może jestem ja sam. Ja i tylko ja. Wiem doskonale że choćby nie wiem kto, sam najwybitniejszy motywator pocieszacz stanął naprzeciwko, i choćby powiedział najcudowniejsze słowa zaklęcia to i tak by nie podołał. Zdaje mi się nawet że to już zadanie niewykonalne. Nie dam rady się naprawić. Myślałem nawet przez jakiś czas żem oszalał, że to jakiej choroby umysłowej zaczyn. Może? Ale pomyślałem zaraz że chyba chorzy umysłowo nie zdają sobie sprawy ze swojego stanu. Ja zdaję sobie sprawę. I ta myśl uspokoiła mi tymczasowo. A więc nie zwariowałem. Być może jakiś medyk kształcony w kierunku orzekłby inaczej lecz diagnozie takowej poddawać się zamiaru nie mam. Śmieszą mnie obecne czasy gdzie tak popularne stało się to układanie się na kozetkach. Ciekaw jestem tylko czy ci co w udzielaniu pomocy kształceni w swoim własnym życiu tacy ułożeni, tak wszystko pod kontrolą mają, tak łatwo radzą sobie z problemami. Jestem zdania że jak człowiek sam sobie nie pomoże to nikt mu w głowie nie pomoże. Czy kształceni w pomocy same sukcesy mają? Mają tyle samo sukcesów co porażek. Ale ludziska latają do nich. Jedyną pomocą jaką tam uzyskać bym mógł to dostać procha jakiegoś i tyle. Ale wówczas to już nie byłbym to ja. Dlatego też ani pomocy, ani pocieszenia nie szukam, ani w tym celu tu piszę. Jedyną sprawą dla której piszę tu to to fakt że chciałbym by został ślad tych moich rozterek. Ślad gdy mnie już zabraknie. By gdy już dopełni się dni moich kres i zlituje się wreszcie Bóg nade mną, lub gdy wreszcie starczy odwagi by zrobić ten krok ostatni, to żeby mogli ludzie mi bliscy poznać strzępki prawdy. Mogli spojrzeć inaczej na moje czyny. Mogli usłyszeć inaczej brak słów. Mogli może zmienić ocenę. Bo nikt tu winny nie jest. Ja po prostu jestem dziwny. Jestem zagubiony w tym szalonym świecie któremu poddać się nie chcę. Ten świat mnie przeraża. I uważam że jest zły. Nie potrafię go zrozumieć zwłaszcza że uczono mnie wytrwale że stworzył go dobry Bóg. Dobry Bóg tworzy zły świat? Wybacz mi Boże, jeśli możesz a podobno wybaczasz wszystko, ale ja uważam że …. No właśnie, co tak naprawdę uważam? Uważam że świat jest zły. I wkurwia mnie to. I wkurwia mnie to że ja jestem jeszcze gorszy. Jestem gorzej niż zły. Nie potrafię kochać. Chciałbym kochać, chciałbym być radosny, chciałbym być bezinteresowny – niestety – nie umiem. Umiałem, ale się oduczyłem. Z tego też powodu piszę to tu a nie co inne. Ot tak sam do siebie. Trzeba co jakiś czas zwymiotować z głowy, tak dla odświeżenia. Chciałbym mieć kogoś takiego z kim mógłbym szczerze, tak naprawdę szczerze porozmawiać. Tak z serca, nie z rozumu. Nie mam, niestety, nikogo takiego. Wszyscy którzy wokół mnie zapewne popukali by się w czoło gdyby to posłyszeli. Więc z obawy przed śmiesznością nie opowiadam żem słaby. Mam jedynie nadzieję że jak to posłyszą, gdy mnie już nie będzie, pukać w czoło już nie będą. Może coś zrozumieją, a może nie? Jedyny problem z tym czy uda się by tu trafili. Na te moje ścieżki tajemne które już od kilku lat wydeptuję. Pisane z serca i szczere. Nikt zresztą na nie tu ostatnio nie trafia, ale to i dobrze. Po cóż mają się ludzie dołować. Jedynie tych ostatnich dwóch żal mi. Czytają i nie mają mniemam po lekturze lżej. Zamiast znaleźć dobro i nadzieję, znajdują żal i rozgoryczenie. Przepraszam was, niewątpliwie piękne mieszkanki pięknego Lublina. Nie ułatwiam wam, waszych zapewne też niełatwych dni. Ale cóż mogę począć. Może mój limit już wyczerpany. Łatwo się jednak nie poddam zapewne ale coraz mi ciężej. Trzyma mnie jeszcze ten upór ta myśl że poddać się nie mogę. To jak myśl z tego mojego biegania. Gdy tak biegnę i czuję, że dalej nie dam rady, że to kres mojej wytrzymałości. I wówczas mówię sobie że się nie zatrzymam, że dam radę. Choć do mety jeszcze drugie tyle to muszę dobiec. Choć tchu brak, choć mięśnie bolą – biegnę. I jak dotąd – dobiegam. Z różnym skutkiem. Raz lepszym, raz gorszym, ale dobiegam. I zastanawiam się tylko z jakim skutkiem dobiegnę do końca biegu zwanego życie. Bo biegnę. Biegnę choć tchu brakuje i mięśnie bolą – biegnę.
Komentarzy: 4
Ścieżka 328 Do przodu
2014-11-23
Nie wiem sam co jest. Najpierw, po tym jak poszedłem do kina na „Zaginiona dziewczyna” pomyślałem że nie jest ze mną tak źle. Nie wiem dlaczego ale ten film trochę mnie ożywił, wyrwał z tego smutku w którym ostatnio się znajduję. Potem przeczytałem komentarz u siebie że ktoś tam widział w sklepie jakąś tam rodzinę i że tej rodziny, biednej, żal. Wówczas pomyślałem że no właśnie o to mi cały czas chodzi. Chodzi mi o to że nie godzę się na takie rodziny. Nie godzę się na matki które na zakupach rachują każdy grosz. Nie godzę się na dzieci które żyją poniżej poziomu życia innych dzieci. Pomyślałem, a gdzie w tym wszystkim jestem ja. Taki jestem przejęty, taki wspóczujący a cóż robię w takim razie by ten stan zmienić. Ot 20 zł ofiary i wszystko. Niezły hipokryta ze mnie. A potem, po rozmyślaniach ilu to ludzi cierpi na świecie i że w sumie to powinienem być szczęśliwy pomyślałem że w sumie racja. Powinienem być szczęśliwy i powinienem z tego wszystkiego korzystać. No skoro ktoś mnie postawił tu gdzie jetem i obdarował tym co mam to znaczy że mi się to wszystko należy. Więc nie myśl erze o tych co nie mają, bo widocznie taką mają karmę, a myśl o tym co ty masz i korzystaj. Ale to było chwilowe, bo potem wróciło zrezygnowanie. Ten bezsens istnienia. Przeżycie kolejnej minuty sprawiało mi taki ból że nie potrafię opisać. Ból potworny. Pomyślałem że ja to chyba jednak szczęśliwy być nie mogę. To moja karma. Jestem emocjonalnym inwalidą. Czy coś takiegojak taki inwalida jest w ogóle możliwe. Są inwalidzi których inwalidztwo widać. Spotykam ich na każdym kroku. Nie mogą funkcjonować jak zdrowi, jeżdżą na wózku, nie widzą, nie słyszą, nie mówią itp. To wszystko powoduje że im współczuję. Ale czy tylko inwalidztwo fizyczne, na ciele, jest inwalidztwem które utrudnia życie? A co z inwalidztwem duszy? Czy nie jest tak samo ciężkie, chodź nie dostrzegalne? Pomyślałem sobie że ja już nie potrafię się cieszyć. Kidy ostatni raz śmiałem się? Kiedy śmiałem się tak szczerze, spontanicznie, tak naturalnie. Pomyślałem sobie że szczęście w moim przypadku nie istnieje. I choćbym wygrał w lotto milion i tak byłbym nieszczęśliwy. Bo to nie chodzi o to gdzie, w jakich warunkach przychodzi mi żyć, co robić i z czym się borykać. Chodzi o to że co by nie było mi to radości nie przyniesie. Jestem emocjonalnym inwalidą. I życie sprawia mi ból. Kurde jak boli. Nie mam siły. Ale żyję. Nie poddaję się mimo wszystko, choć boli. I doszło do tego że kładę się spać z nadzieją że już się nie obudzę. Ale jak widać, budzę się. I dalej. Nie mam w sobie niestety dość odwagi by temu odejściu dopomóc. Zresztą było by to jak poddanie się. Tak więc pozostaje czekać mi cierpliwie na ranek kiedy już się nie obudzę. Kiedyś jeszcze myślałem że jestem potrzebny temu światu, a przynajmniej paru tego świata przedstawicielom, że gdyby mnie zabrakło ich życie uległo by zachwianiu, pogorszeniu. Teraz jednak myślę że już mnie nie potrzeba. Życie było, jest i będzie a moja skromna osoba nic tu nie zmieni. Wręcz przeciwnie, brak mojej skromnej osoby wpłynie na życie zbawiennie. Nic już nie będzie zawadzać. Życia które musi przeć do przodu, które musi zdobywać, które musi być szczęśliwe, które musi trwać bez oglądania się na ofiary nic już nie będzie spowalniać. A potem pomyślałem sobie że nikt nie zna tego mojego inwalidztwa. Nie widać go na co dzień. Nikt nie widzi choroby która trawi moją duszę. I gdybym właśnie odszedł opinia publiczna pożegnała by mnie jako człowieka w sumie wesołego i pełnego życia. Tak dobrze gram swoją rolę. A potem pomyślałem sobie że jest jednak ktoś kto zna prawdę. A nawet jest ich Trzy. Trzy osoby, trzy osoby z całego świata znają tajemnicę którą przed światem skrywam. Skrywam tak umiejętnie. Nikt oprócz tych trzech, nawet najbliżsi, nie znają prawdy. Czy nie popełniam błędu powierzając takie brzemię? Czy nie jest za ciężkie? No cóż, stało się. Musiałem to gdzieś z siebie wyrzucić. Nie mam niestety nikogo z kim mógłbym o tym porozmawiać, kto by mnie zrozumiał, kto by mnie nie wyśmiał. Tak. Czuję się samotny w tym swoim inwalidztwie. I wiem że ni mogę się odkryć, nie mogę ujawnić gdyż grozi to zepchnięciem na margines tego nastawionego na sukces świata. Gram więc dalej. Udaję. I nawet dobrze bawię. Bawię, bryluję tak jak na ten przykład w piątek gdy to firmowa impreza rozkręciła się na dobre. Więc bawię się, więc gram swoją rolę dalej ale w głębi duszy cierpię. Cierpię niewypowiedzianie.
Komentarzy: 3
Ścieżka 327 Do przodu
2014-11-01
Napisałem ostatnio że nastał październik. Miesiąc który swego czasu określiłem przeklętym. Miesiąc w którym nachodzą mnie czarne myśli. Nachodzą i męczą, cisną do ziemi, gniotą potęgowane przez ponurość dni w tym czasie. Napisałem że nie wiem jak będzie tego października? Napisałem z nadzieją że się nie spełni. A fakt, że jak już nie raz bywało, wszystko co tu pisuję zaraz się odwraca, dodawał otuchy. Niestety – wzięło się spełniło, jednak mnie dopadło. Dopadło w piątek dziesiątego. Pamiętam dokładnie. Pamiętam bo jest to moment tak wyjątkowy jak nie wiem co. Cały dzień jest wszystko w porządku, żadnych problemów i nic nie zapowiada zmiany. Aż nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo co. Po powrocie do domu jakby coś we mnie wlazło, jakieś cholerstwo. Jakby coś na mnie opadło izolując niewidzialną barierą. Coś. Coś takiego co paraliżuje moje myśli. Paraliżuje pozostawiając tylko jedną jedyną: nie ma sensu. Nic niema sensu. Zachwycający jest ten świat, niewątpliwie. Sam często tak myślę patrząc na piękne okoliczności przyrody. Ale czym jest ten zachwyt w stosunku do ogromu krzywd ludzkich jakimi jest przepełniony. Kurde no, ileż cierpienia na świecie. Codziennie ktoś płacze. I niby zachwycająca ta przyroda, natura. Piękna. Ale jak się nad nią tak dogłębnie zastanowię to dochodzę do wniosku że brutalna i okrutna. Wszystko opiera się na tym że jeden zjada drugiego a silny dominuje słabego. Ciągle ktoś ucieka, ktoś goni. Ciągle trzeba być czujnym. Bóg tak zaplanował? Budzi się we mnie sprzeciw. Sprzeczności. Z jednej strony miłosierny i miłujący Stwórca z drugiej zaś walka, walka na śmierć i życie, o przetrwanie. Gdzie tu sens? Nie mogąc znaleźć odpowiedzi. Zamykam się w sobie i zrywam kontakt z tym beznadziejnym światem. Staję się jak bezwładna kukła. Ani mi się nie chce gadać, ani słuchać. Robię wszystko bez entuzjazmu i automatycznie. Żyję bo muszę. I czuję bezsilność. Nie widzę światełka w tunelu, nie widzę nadziei by miało się coś zmienić. Wręcz przeciwnie, syf coraz większy. Nie wiem czy to tylko kwestia środowiska w którym żyję ale dostrzegam tylko totalne ogłupienie. Patrzę na to co się w sporcie, polityce, relacjach międzyludzkich i wszędzie indziej dzieje i nie mogę tego zrozumieć, pojąć. Być może ja już nie nadążam, zatrzymałem się w ciemnym średniowieczu i nie umiem myśleć nowocześnie. Meczy mnie ten stan. A najgorsze jest to że moje odrętwienie odbija się na najbliższych. Nie potrafię wydobyć z siebie miłego słowa, nie potrafię okazać zainteresowania, nic nie potrafię. Jakby coś mnie zablokowało, jakby coś trzymało, jakby zabraniało. Nie raz myślę że to jakiś objaw szaleństwa, jakiejś choroby psychicznej. Nie wiem, sam siebie zrozumieć nie potrafię, sam sobie się dziwię. Poza tym że staram się na zewnątrz robić minę do dobrej gry wewnątrz jestem trupem. Gdybym się wreszcie kiedyś zebrał na odwagę, i poszedł sprawdzić, przekonać się co jest po drugiej stronie, niewątpliwie wielu rzekło by: jak to? taki był wesoły, taki otwarty, … nic nie wskazywało. A jednak. Jestem wewnętrznym trupem. Ani naprawdę wesół jestem, ani otwarty. Nie mam celu, nie mam pasji, nie mam nic. Ogólnie pustka. Jest tak pusto że nawet nie potrafię tego opisać, wyrazić słowy. Tą notkę piszę już trzeci tydzień a cały czas czuję że to nie to. Nie oddaje tego co naprawdę jest. Lepiej więc zakończyć.
Z życia to motor już drugi dzień w zimowym śnie.18 września go odstawiłem. Nie powiem, wyjeździłem się w tym roku. Jeszcze w ostatniej trasie osiągnąłem zawrotne 147. Pewnie można by pomyśleć : co to te 147 skoro jeżdżą i 300. Jednak dla mnie dużo. I tu też jest pewnie coś z tego co pisałem powyżej. A rozpędzić się do trzystu i nie myśleć, a pal licho niech się dzieje. Ale nie, ja będę myślał, ja będę przewidywał, ja będę zachowywał umiar. Cały czas z rezerwą, cały czas zachowawczo, cały czas z przestrachem. Nie umiem żyć pełnią życia.
I chociaż to dopiero drugi tydzień rozłąki już mi go brakuje.
Na Niemcach i Szkotach byłem. Zresztą moja flaga ER, zwłaszcza na Niemcach widoczna była w transmisji telewizyjnej doskonale. Może napiszę o tym jeszcze bo wrażenia byłyo. Choć jak wracam do tamtych chwil to zdaje mi się to tylko snem. Nie ze względu na wyniki czy atmosferę ale na sam fakt dnia wczorajszego. Czy to co za mną to było naprawdę? Czy to było czy to tylko sen wariata?
I jakiś czas temu naszła mnie refleksja że nie piszeszę u innych – nie piszą u ciebie. Fakt że opuściłem z poziomu i jak to powtarzałem nie piszę dla komentarzy jednak miłe było to że ktoś tu wpadał. A ostatnio nikt nie wpadał. No ale wpadli, a raczej wpadły. Dziękuję i pozdrawiam.
Komentarzy: 4
Ścieżka 326 Do przodu
2014-10-07
Nastał październik. Miesiąc który swego czasu określiłem przeklętym. Miesiąc w którym nachodzą mnie czarne myśli. Nachodzą i meczą, cisną do ziemi, gniotą potęgowane przez ponurość dni w tym czasie. Nie wiem jak będzie tego października? Nie wiem gdyż ponurość dnia jak na razie nie przychodzi. Październik rozpoczął się tak, jak zakończył się wrzesień, czyli piękną słoneczną i ciepłą. Wrzesień był cudowny tego roku. Jak tylko mogłem to wyłaziłem w robocie za winkiel budynku, tam gdzie nikt nie chadza, i na południowej ścianie wygrzewałem stare kości. Mógłbym tam tak stać i stać. Cisza, spokój, ciepło. Jak inny świat. Ot tam za rogiem obroty, waluty, towary, odbiorcy, dostawcy i wszystko to na czas, na już, szybko, pilnie, a tutaj niebo, słońce, zieleń trawy, szczekanie psa w oddali, jakieś ptactwo co do ciepłych krajów nie odleciało . Niestety nie mogłem tak tam stać i stać. Ten świat zza rogu nawoływał obowiązkami. I musiałem porzucać tą błogość, wracać i znowu zapominać o niebie, słońcu, zieleni trawy, szczekaniu psa w oddali i jakimś ptactwie co do ciepłych krajów nie odleciało. Tyle pięknych dni siedziałem w zamknięciu czterech ścian. Ileż pięknych chwil mija mnie, ileż czasu. Myślę sobie czy mój wybór pomiędzy mieć czy być był słuszny. Zastanawiam się nad tym. Czy moje mieć warte jest utraty tychże momentów. Można w spokoju postać we wrześniowym słońcu? Jak uda mi się nieraz, czy to przy okazji urlopu, czy tez przy innej wyjść na miasto w godzinach w których normalnie powinienem być w pracy I patrzę po tym mieście, patrzę po ludziach to z podziwu wyjść nie mogę jak życie może być inne od tego. Ile tracę. Tak, uważam że tracę. Tracę spędzając czas na przestawianiu cyferek i sklecaniu literek. Nieraz taka mnie bierze tęsknota za łąką, za plażą, za lasem że mam wrażenie ze coś mi się zaraz stanie niedobrego jeżeli zaraz w te miejsca nie trafie. Tęsknota ogromna. Myślę co z tym zrobić. Nic mi do głowy nie przychodzi po za tym że tak głęboko wsiąkłem w to mieć że nie sposób się wyrwać. Mam ostatnio taki moment przed zaśnięciem, krótki moment, bo z zasypianiem szybko, gdy już leżę spoglądam na bok łóżka. Spoglądałbym w sufit gdybym zasypiał na plecach. Patrzę więc na bok łózka, więc w sumie na nic i zastanawiam się nad całym minionym dniem. Wzloty i upadki, radości, smutki, uniesienia i rezygnacje. Wszystkie te wzruszenia – cóż były warte? Tyle energii wkładałem w każde z nich. Tak bardzo zaprzątywały moją głowę i serce. A teraz co? Leżę i nic z tych spraw nie jest mi do szczęścia potrzebne. Takie to wszystko niepotrzebne. Zaraz zasnę i w tym innym świecie zapomnę o nich wszystkich. I mam też tak że gdy już się obudzę i spojrzę ponownie na bok łóżka pierwszą myślą jaka mi przychodzi jest: A jednak trwa to nadal, a jednak to nie był sen wariata, żyję nadal. I zdziwiony jestem że żyję. I zaczyna kręcić się to wszystko od nowa. Od nowa rzucam się w wir życia. Ponownie przeżywam wzloty i upadki, radości, smutki, uniesienia i rezygnacje. I o ile tych wzruszeń dobrych jest więcej -jako tako się trzymam, jednak niech tylko tych złych przybędzie pękam jak bańka mydlana. Doszedłem ostatnio do wniosku że bardzo mało wytrzymały jestem na przeciwności losu i cierpienia. Nie dałbym rady, z pewnością nie dałbym rady takim doświadczeniom losu jakie nieraz widzę na ulicy czy w TV. Wynika to zapewne z mojego dążenia do świata idealnego, do świata szczęśliwego gdzie nie ma miejsca na smutek i łzy. Tak więc słaby jestem w tych sprawach. Tak jak na ten przykład gdy na początku września wypłynął big mistake we firmie ( ku mej pamięci kabel dla Dominika ). Jako jeden z zaangażowanych w temat poczułem się bardzo zagrożony konsekwencjami. I niby wszystko zrobiłem niby dobrze, niby, ale strach, ale obawa że a może a nóż jednak okaże się że to moja pomyłka sparaliżowały moją psychikę. W takich momentach nie jestem w stanie funkcjonować. Zwijam się w środku, wszystko mi się zaciska, głowa pęka od nawału myśli. Wolałbym umrzeć niż żyć z takim brzemieniem …. skoro życie i tak ma dla mnie znikomą wartość.

A wrzesień udany był. Pojeździłem motorem. Ze dwa razy byłem na wsi. Jeszcze 6 września jaskółki były, ale w następny weekend już - nie. Zostaliśmy, my motocykliści, sami na placu boju z wszelkiego rodzaju robactwem latającym. Byłem też nad zalewem, byłem w tym swoim miejscu nad zalewem gdzie co roku jeżdżę o tej porze ale byłem też w innych. I tak też trafiłem do Serocka. Urokliwe miejsce, niby słyszałem, niby przejeżdżałem lecz nigdy nie zapuściłem się w głąb, tzn na tzw plażę. W przyszłym roku pojedziemy tam motórem z pewnością.

Na motorze wyjeździłem się w tym roku niesłychanie. Praktycznie dzień w dzień do roboty. Co ciekawe, poza pamiętną podróżą nad Bałtyk, deszcze omijały mnie niespokojne. Jeżeli już nawet padało to padało albo jak już dojechałem do roboty albo po tym jak już udało mi się wrócić do domu. Zupełnie inaczej niż w zeszłym roku. Wtedy ulewy czekały z deszczem do chwili aż wsiadałem na motóra.
Za oknem, choć słońce przygrzewa aż miło, po lecie zostało już tylko wspomnienie. W niedzielę pędziłem motorem szosami liści pełnymi a z okolicznych pól walił obornik. Słońce już nisko i chowa się prędko. Rano jak jadę do roboty chłód przenika mnie do kości. To już nie to. Wybrałem się też ostatnio dwa razy na piłkę i powrót wieczorową porą nie należał do „gorących”, choć sama gra gorąca była. Czas schować motóra na zimę. I jak sobie wspomnę tą plażę gorącą z lipca to mnie żal chwyta za serce że to już po lecie. O tak, z tego lata to zostanie mi najbardziej we wspomnieniach wyprawa motorem nad morze i sen na plaży. Sen spoza tego świata.
Komentarzy: 3
Ścieżka 325 Do tyłu?
2014-09-15
Ale jestem, o rany, smutny. Jestem tak smutny jak dawno, a może jeszcze nigdy, nie byłem. Jestem strasznie smutny. Smuek rozrywa mnie od środka. I przestraszony jestem kolejnych dni. I żal mam że przez całe moje życie tak mało okazywałem czułości. Ale jestem smutny. Bardzo. Patrzę ze smutkiem w ścianę.
poniedziałek 15.09.2014 21:10
Ścieżka 324 Do przodu
2014-09-13
W poniedziałek 08.09. wróciłem na boisko. Zapewne będzie to powrót jednorazowy ponieważ nie zamierzam gibać na drugą stronę miasta po to tylko by haratnąć w gałę. Zwłaszcza że i wieczór już zapada o dwudziestej a wilgoć w powietrzu i na ulicy skutecznie utrudnia jazdę motórem. No i przecież w domu i zagrodzie zawsze coś się do roboty znajdzie więc z wolnym czasem krucho. O powrotach o dwudziestejtrzeciej i niedospanych nocach nie wspomnę – a co jak co ale żeby normalnie funkcjonować to te 7-8 godzin przespać muszę, muszę i już. Pociąg do haratania też mi spada wprost proporcjonalnie do przeżytych kolejnych dni więc zważywszy na powyższe może być to powrót jednorazowy. A powrót ten to tak w ramach sprawdzenia co tam też u era w nogach słychać. I słychać, zaskoczony jestem, pozytywnie. Pozytywnie zważywszy że ostatnio w gałę to haratałem coś w maju czy czerwcu. Z bieganiem też ostatnimi czasy się zaniedbałem. Nie biegałem przez ostatni miesiąc, nie licząc tych kilku dni nad morzem gdzie przebiegłem kilka razy po plaży, co zresztą zakończyło się bólem lewej stopy ( bieganie boso brzegiem nie było dobrym pomysłem ). Jeżeli dodać do tego niezaleczone przeziębienie ( w ubiegłą niedzielę walnąłem piwko nad Wisłą, potem zjadłem loda i tak mi się rzuciło na zatoki jak jeszcze nigdy w życiu ). Straszny katar miałem. Już po fakcie skojarzyłem że jak tego loda jadłem to coś mnie w czaszce świdrowało, no ale oczywiście zignorowałem ten sygnał ostrzegawczy. No więc wracając do tematu bardzo dobrze mi się grało. I zaprawdę nie wiem jak to wytłumaczyć. Jak sięgam pamięcią do poprzednich haratań to musiałem często schodzić na zmianę tak szybko łapało mnie zmęczenie, samo haratanie też nie za bardzo mi wychodziło – jak to się zwykło mówić: elektryczny byłem, a już po harataniu ciało moje fizyczne mocno odczuwalne w każdym kroku się robiło. Tym razem wszystko okazało się być inaczej. I pojąć tego w stanie nie jestem. Być może, takie mi do głowy przychodzi wyjaśnienie, zabrakło w powietrzu zabójczych alergenów. Pora była po deszczu, mglista i wilgotna dzięki czemu powietrze oczyszczone było i nie stawiało mi oporu przy oddychaniu. Zresztą jak się nad tym tak głębiej zastanowić to zawsze mi się wyśmienicie grało w takich okolicznościach przyrody i niepowtarzalnej. No i jeszcze jeden znamienny objaw / szczegół. Mianowicie po wczorajszym harataniu mój mały był całkiem normalny a może i ciut większy podczas gdy poprzednio, gdy ledwo co dawałem radę, gdy schodziłem z boiska ledwo żywy, mały był drażniąco mały. I tego też nie rozumiem. Czyżby cała moja moc tkwiła w małym? Podsumowując granie to było udane. Cieszę się i podniosło mnie to na duchu. Palec mnie duży jedynie po wszystkim boli u lewej stopy i nie wiem czy paznokieć mi nie zlezie. Coś mnie ta lewa stopa zawodzi ostatnio. Teraz kuleję, na urlopie i po nim kulałem. Znaczy się chyba, że mam dać se spokój ze sportem, wziąć browar w jedną łapę, pilota w drugą i rozsiąść się wygodnie w fotelu.
I jedno jeszcze muszę z siebie wyrzucić. Czas jakiś temu pomyślałem że parę już lat minęło a ja jeszcze nigdy nie spotkałem motóra w takiej samej kurtałce ( a kurtałka ta jakaś tam wcale specjalne wyjątkowa nie jest ). Pomyślałem i zapomniałem. Aż tu dnia tego co niby znad morza wracać miałem w południe a wróciłem w nocy idę sobie jeszcze na ostatniego gofra gdy słyszę motóra. Motór tu? W tej cichej, spokojnej, sielskiej? Oglądam się i faktycznie – jedzie. I jeszcze stawia na koło. No nie mogłem się powstrzymać by przygazować rąsią jak mnie mijał. Postawił na koło jeszcze raz i pojechał dalej. No i dopiero wtedy, gdy zobaczyłem jego plecy, zauważyłem że ma taką samą kurtałkę, i w sumie kask też biały, i motór właściwie też podobny. Cóż za spotkanie. Jaka szkoda że nie miałem tej swojej kurtałki na sobie. Ale nie o to chodzi właściwie. Darować sobie nie mogę mianowicie że go nie ostrzegłem. Że nie ostrzegłem przed radiowozem który stał trochę dalej i kontrolował nieliczne a o tej porze wakacji wręcz sporadyczne auta. Widziałem potem jak jechali za nim pośpiesznie chcą zapewne skontrolować i pociągnąć do odpowiedzialności pod byle powodem. Tak więc w chwili obecnej rozmyślał często jak tam dalej się to potoczyło. Czy dostał mandat, jaki, za ile? Kurcze a wystarczyło machnąć ręką i go zawrócić. Ech kurde co za pacan ze mnie.
A swoja drogą jak to wszystko ze sobą powiązane. Splot takich niecodziennych zdarzeń. Tak jakby wszystkie one były już wcześniej zaplanowane. Mój odłożony powrót, mogłem przecież pojechać zgodnie z planem i nic z tego by nie nastąpiło. Radiowóz, przecież tam praktycznie nie ma ruchu, może i policję ze dwa razy widziałem w ciągu 3 lat ale żeby coś kontrolowali – nigdy. No i ten motór. W tym zacisznym, familijnym zakątku. Jak jakiś przybysz z innej planety.
P.S. Nawet nie zauważyłem że poprzednia notka moją imienniczką była.
Komentarzy: 4
Ścieżka 323 Do przodu
2014-09-09
Można by z poprzedniej notki wysnuć wniosek że leń ze mnie. Można by. Ale takiemu wnioskowi mówię stanowcze - NIE. Taki miałem za przeproszeniem zapierdol przed urlopem że nic dziwnego że tak a nie inaczej napisałem. Dochodziło do tego że siedziałem w robocie po 14 godzin. Po 14 godzin bez jedzenia i picia. Przyjazd do roboty na 06:30 gdy normalnie zaczynam od ósmej był moim rekordem. Przyznać muszę jednakże że bardzo mi się podobał, ech jakiż spokój, jaka cisza, można było sobie spokojnie porobić wszystkie zaległości, a jaka pustka na ulicach, ech. Natomiast zostawanie po godzinach to już zupełnie inna bajka. Wieczorne a wręcz nocne powroty stanowiły nie lada wyzwanie. Parę razy, to będąc już w domu, zastanawiałem się jak ja na tym motórze przez to miasto przejechałem, bo szczegółów jak, za bardzo to nie pamiętam. Tak więc leniem nie jestem, bo jak robić trza to robię i nie żałuję ani zdrowia ani czasu. Ale dzisiaj to tak mi się nie chce robić że aż strach. O rany jak mi się nie chce robić. O normalnie aż nie do wypowiedzenia. Aż mnie w nogach coś świdruje. Takie łaskotki czy też ciarki czuję od stóp idące. Chociaż jak się tak zastanowić to te łaskotki czy też ciarki to bardziej nie z tego że mi się robić nie chce a bardziej że chce mi się gdzieś ruszyć. W Polskę ruszyć. O ja pierdzielę jak bym se gdzieś nad morze pojechał, albo nad jakieś jezioro, albo nad rzekę jakąś, albo nawet gdzieś na byle jaką łąkę. Nie ważne gdzie, nie ważne jak daleko stąd, ważne by tu nie siedzieć. O ja pierdzielę. Ryczeć mi się aż chce. Ile kurcze pięknych chwil, ile pięknych miejsc jest, a ja tu siedzę. Nie mogę zrobić tego czego właśnie pragnie moje ciało i dusza. Jestem uwięziony. Przemyślałem sobie ostatnio moją sytuację i doszedłem do wniosku że taka trochę niezbyt komfortowa jest. Niby jest mi dobrze ale nie tak do końca dobrze - że aż źle. Moja sytuacja jest pomiędzy. Wyjściem z tej sytuacji jest: albo obniżyć standard moich oczekiwań, zadowolić się jakimś minimum i żyć bezstresowo, żyć spokojniej, żyć wolniej, i nie zamartwiać się na każdy kolejny dzień albo zdobyć jakąś furę pieniędzy tak by standard moich oczekiwań zaspokajać wystarczająco, adekwatnie do włożonego wysiłku. Bo teraz, co by nie powiedzieć, włożony wysiłek wystarcza na tyle że jest dobrze ale nie do końca. Niby wiara która, której wyznawcą, czy raczej przedstawicielem, czy raczej uczestnikiem, tak uczestnikiem będzie najtrafniejsze, jestem głosi że cierpienia nasze ziemskie trzeba przyjmować z pokorą i z nadzieją na lepsze życie pozaziemskie ale jakoś mi z tą wiarą nie po drodze. No nie wiem? Ile grzechów mógłbym uniknąć gdybym nie musiał w tej obecnej swojej sytuacji ciągle o coś walczyć, a mieć to wszystko w wystarczającej ilości. Wcale nie twierdzę że to wszystko ma być mi podane na tacy. Nie. Ciężko pracować potrafię, obowiązkowy jestem, zaangażowany i uczciwy więc niczego darmo nie oczekuję. Dam radę. Niech tylko to będzie to czego oczekuję za to moje zaangażowanie, zaangażowanie nie tylko w pracę, ale zaangażowanie w całe życie. Myślę, myślę sobie o ileż bardziej szczęśliwi, o ileż bardziej uczciwi, o ileż bardziej sprawiedliwi są ode mnie panowie spod wiejskiego sklepu przesiadujący pod nim godzinami. Niby i wyglądam od nich lepiej, wyglądem swoim wzbudzam zaufanie większe i szacunek większy ale tylko ja wiem ile mnie to przekleństw niewypowiedzianych i złorzeczeń kosztuje. Tak przy okazji ostatnich doniesień telewizyjnych z Iraku i działających tam w imię Allacha fanatyków trafiłem na jazydów. Taki to niby oczytany jestem a nigdy wcześniej o nich nie słyszałem. Jazydzi wierzą że Bóg po stworzeniu świata przestał się nim praktycznie interesować. I to by mi pasowało, i to by pokrywało mi się z tym do czego ostatnio dochodzę w moich przemyśleniach. Czy Bóg się mną, nami przejmuje? Czy gdyby się przejmował dopuszczał by do takich wynaturzeń. Pal licho moje małe cierpionko w stylu tego dzisiejszego ale oglądam dość regularnie Sprawę dla reportera. Pomijając szereg poruszanych tam spraw o majątek ileż tam tematów o chorobach które dotykają ludzi. Jaki sens ma mieć to cierpienie? Do czego światu temu cierpiące od urodzenia dziecko czy też do czego światu bezsensowna śmierć ojca rodziny zabitego na drodze przez pirata drogowego? Czy Stwórca po to nas stworzył? Moja odpowiedź: NIE. Stworzył i zapomniał. Może jesteśmy tworem niedoskonałym o który troszczyć się nie należy? Może jesteśmy nie warci zachodu? Raz, jak jeszcze mrówki były u mnie w kuchni, siedziałem sobie i piłem herbatę. I jak sobie tak piłem dolewając soku malinowego jedna kropelka skapnęła mi na podłogę. Dla mnie to była tylko drobna kropelka. A dla tych mrówek? Dla tych mrówek to był dar z niebios! I tak sobie wówczas pomyślałem że jestem dla mrówek tych jak bóg. Przecież wystarczył jeden ruch mojej stopy i kilka z nich straciłoby życie. Przecież mogłem mieć taki kaprys. Nie zrobiłem ruchu tego i pozwoliłem im czerpać z tej kropli z niebios. A czy nie jest może tak w przełożeniu na mnie? Ogrom mojej osoby jest tak wielki że mrówka nawet nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Nagła śmierć, czy też nagły dar z nieba po prostu się dzieją i już. Może i mrówki te w swojej jakieś mrówczej religii modlą się o dary i szczęście ale przecież ja modlitw tych nie słyszę. Czy zatem i nade mną nie ma jakieś ogromnej istoty takiej, której przez ogrom jej, nie jestem w stanie dostrzec? A dla której jestem taką tylko mało ważną mrówką i tylko od kaprysu istoty tej zależy moje być. Może? Jedno tylko pozostawało by nierozwiązane, kto lub co jest na samym piramidy tej szczycie? Tak czy inaczej jedynie co to przychodzi mi do głowy to to że świat nasz jest tak nisko w hierarchii lub jest tak słaby i niedoskonały że nie warto się o niego troszczyć. Czy warto zatem toczyć mi to życie moje w obecnym wydaniu dalej? WOLNOŚCI MI BRAKUJE! Och jakże bym chciał gdzieś ulecieć, na trawie lub piasku usiąść i popatrzeć przed siebie. Och jakże zwłaszcza że wrześniowy tydzień pierwszy taki piękny.
P.S. Piszę tu, zdaje mi się coraz nieskładniej ale piszę. Ale popisałbym i u innych, nawet tych co ich po angielsku nie rozumiem. Nawet i mnie zapraszają do pisania niestety jednak matematycznie też uzdolniony nie jestem i szyfru dostępu złamać nie mogę. A na „Sezamie otwórz się” nie działa.
Komentarzy: 1
Ścieżka 322 Do przodu
2014-09-02
Lato, a raczej wakacje dobiegły końca. W sumie to wszystko jedno skoro co z tego że lato jeszcze trwa gdy urlop już wykorzystany i tylko robota i oczekiwanie na pierwszy śnieg pozostało. Jeszcze wczoraj chciałem napisać że za dużo to z tego lata nie skorzystałem ale teraz, gdy to piszę, to nachodzi mnie refleksja że jednak trochę skorzystałem. Przecież jeszcze tydzień temu o tej porze wdychałem nadmorskie powietrze w Jantarze. Tak, dopóki można powiedzieć „ a tydzień temu o tej porze” i wspomnieć miłe chwile, daje się wytrzymać w zderzeniu z szarą codziennością. Ale z drugiej strony i żal człowieka większy bierze za tym co było. Jeszcze tak niedawno żyło się pełnią a teraz …., teraz jak uwięziony. Sprawy do załatwienia, praca, dom. Nie wiem czy wynika to z mojego lenistwa, wygodnictwa, nieprzystosowania czy innej jeszcze cholery ale czuje się w tym życiu które prowadzę jak w klatce. Nie chcę cierpieć, nie chcę mieć problemów, nie chcę być za coś odpowiedzialny, nie chcę, po prostu nie chcę. I nie chcę działać, robić tego czego robić nie mam ochoty. Proste rozwiązanie - a€“ rzuć to wszystko i zacznij robić to czego chcesz. Odpowiedź - a €“ tak się nie da. Ci co robią, żyją tak jak chcą odpowiedzą - a Da się, trzeba się tylko odważyć. No to odpowiadam - a jestem cienki bolek i się peniam. Więc czekanie mi pozostaje do następnego urlopu i wyjazdu i zapomnienia o problemach życia, a raczej przeżycia. A jeszcze tydzień temu wdychałem beztroski nadmorskie powietrze w Jantarze. To był fajny dzień. Pusta plaża a pod nosem i tak rozbija mi się taki ktoś. Nie wytrzymałem ale stwierdził że nie jest zupa pomidorowa żeby go lubić. Ja lubię pomidorową jak i inne zupy ale nie lubię tłumów. A na pustej plaży dwoje to już tłum. To był fajny dzień z pływaniem w morzu w deszczu. Gdy kto mógł szukał schronienia pod byle daszkiem, parasolem, drzewem ja rzucałem się w największe fale. Dnia następnego gdy miałem wracać w południe, gdy wyszedłem na ostatnie pożegnalne spojrzenie na morze, gdy spojrzałem na fale jeszcze większe niż dnia poprzedniego, gdy psychika przyzwyczaiła się do wiatru łep urywającego ( bo ciała fizycznego do takiego wiatru przyzwyczaić się nie da ) ostatecznie wyjechałem o 18. Kurcze jakie to wspaniałe uczucie nie musieć nic. Wcześniej czy później i tak musiałem wrócić ale przez tych 6 dni wstawałem i kładłem się kiedy chciałem, wychodziłem i wracałem kiedy chciałem, jadłem i piłem kiedy chciałem i ile chciałem ( zwłaszcza to drugie ). Tak, takie życie mi pasuje. Można zasnąć i nic się nie stanie. Tak jak na lipcowej wyprawie motorowej. Bo w lipcu też byłem w Jantarze. Na takim krótkim, trzydniowym wyjeździe motorowym pod namiot. W tym roku motórowy wyjazd pod namiot odbył się nie jak poprzednimi laty na południe a na północ. Co to był za wyjazd. Samo dojechanie tam, o jeny, 95 procent drogi w deszczu. W połowie trasy myślałem że padnę. Deszcz, koleiny, tiry i ta mecząca niepewność czy dobrze robię, przecież w taka pogodę pod tym namiotem zgniję. I jeszcze w połowie drogi: Wracać?, wracać?, wracać? Ale nie pękłem, a co tam, co będzie to będzie, ryzyk fizyk i zaryzykowałem. I już po wszystkim stwierdzić mogę że była ta droga dla mnie jak takie oczyszczenie, taki czyścieć przed wstąpieniem do raju. Bo gdy już po wszystkim dojechałem okazało się że nad morzem gorące słońce i ani śladu kropli deszczu. A wracając do tematu, co z tamtych trzech dni zapamiętałem, co pierwsze przychodzi mi na myśl gdy wracam wspomnieniami? Przychodzi mi wspomnienie gdy będąc na plaży, sam pośród wielu rodzin, par, grup, bez kocyka, bez parawanu ( bo nie miałem plażowania w planach a i na motóra tego załadować nie sposób ), w motórwych buciorach siedziałem sobie na ręczniczku na plaży i gdy rozleniwiony słońcem postanowiłem się położyć -€“ zasnąłem. Tak po prostu zasnąłem. Nie mam zwyczaju spania w ciągu dnia a wówczas zasnąłem snem spokojnym i lekkim. I taki byłem wypoczęty, taki zrelaksowany po przebudzeniu jak nigdy jak sięgam pamięcią wcześniej. Kurcze jakie to wspaniałe uczucie, tak zasnąć i obudzić się, jak w innym świecie. Wokół ciebie ludzi tłum i gwar, morza szum, słońce przygrzewa a ty sobie leżysz patrzysz i patrzysz, powieki coraz cięższe i nagle odpływasz. Nagle budzisz się, może nawet lekko przestraszony czy zadziwiony tym zaśnięciem ale po kontrolnym spojrzeniu na morze, na piasek, na błękitne niebo zasypiasz ponownie. I nawet dobiega cię gwar, nawet może i czujesz ten czas ale miesza się z sennymi obrazami w efekcie czego po kolejnym przebudzeniu dobrą chwilę zastanawiasz się co jest snem a co rzeczywistością. A gdy wreszcie oddzielisz jedno od drugiego to nie wiesz czy ta rzeczywistość to naprawdę rzeczywista jest. Mi się podobało to takie pomieszanie, to takie poplątanie, taka nie do końca świadomość.
Komentarzy: 0
Ściżka 321 Do przodu
2014-07-17
Pomału, pomału, pomalutku dochodzę do siebie. Dochodzę do siebie po tym jak dopadła mnie słabość. Słabość tak psychiczna jak i fizyczna, z tym że ta pierwsza bardziej męcząca. I jak teraz z perspektywy czasu patrzę na te słabości to zastanawia mnie, z tym że ta pierwsza bardziej, skąd i dlaczego tak nagle się wzięły. Słabości dopadły mnie w środę, tydzień temu z rana. Jeszcze we wtorek wszystko było w jak najlepszym porządku. Gdy we wtorek się kładłem spać było w porządku. Było w porządku jak najlepszym po całodniowym fizycznym wysiłku przy budowie altanki ( takie wysiłki lubię bo uświadamiają mi że co jak co ale do roboty ciężkiej to się nadaję ), po wieczornym pół litra, po meczu gdzie Niemcy pokonały Brazylię ( której życzyłem notabene jak najgorzej ) wynikiem nieprawdopodobnym ( aż mi ostatecznie tych Brazylijczyków szkoda się zrobiło ), po dniu słonecznym i udanym. I w świetle powyższego zastanawia mnie bardzo skąd ta środowa słabość. Nie wiem. Obudziłem się z niechęcią do wszystkiego. Jakieś takie niepotrzebne i zbędne wydało mi się. Nie to żebym był smutny, zmartwiony czy cierpiący. Najlepiej ujmie to chyba – zdystansowany. Tak – zdystansowany. Marność wszystko marność. Po co to wszystko? Wszystkie te starania, te zabiegania, te pośpiechy? Po co? I tak wszystko trafi do piachu. Potem doszła do tego jeszcze świadomość że tak prawdę mówiąc to mimo tych wszystkich wcześniejszych starań to w tym życiu swoim doszedłem i osiągnąłem cały huj. Bo cóż. Co mam, kim jestem? Nic i nikim. Patrząc tak po znajomych, kolegach, patrząc po ulicach. Słabo się rysują moje dokonania. A potem dopadło mnie najgorsze. Poczułem ale tak poczułem ze środka, całym sobą poczułem, aż mnie wykręciło że zawiodłem swoich bliskich. Gdybym był sam, gdybym miał tylko martwić się o siebie to nie było by problemu. Wymagań dużych nie mam i mogę żyć byle jak. Ale nie jestem kurde w stanie spełnić oczekiwań tych z którymi żyję. To mnie dobiło. Tak chciałbym, tak kurde bym chciał dać im to wszystko czego potrzebują. I kurde nie daję rady, bezsilny jestem. Kurde no, ta bezsilność jest straszna. Wyobraziłem sobie jak ciężko musi być na ten przykład rodzicom którzy patrzą na np. dziecko które nie może chodzić i jak chcieliby by chodziło i nic na to nie mogą poradzić. Straszne. Ta bezsilność jest straszna.
Pogmatwana ta moja słabość. Od bezsensu starań do stanu braku efektów starań. Masło maślane - ale męczy. Rozdarty jestem ostatecznie pomiędzy tym że nie warto nic robić a tym że chciałbym zrobić jak najwięcej a nie mam jak. No i jak dołożyć do tego tą słabość fizyczną to obraz się dopełnia. Ręce mi opadają w przenośni i dosłownie. Bieganie podupada mi ostatnio. Osiągane czasy znowu są słabe, ogólne samopoczucie po biegu również. Piłki kopanie całkiem odstawiłem. A jak biegłem raz w środę czy czwartek dwa tygodnie temu to mnie w ¾ trasy taka kolka tam gdzie serce dopadła że aż musiałem się zatrzymać i do domu wróciłem spacerkiem. Straszne rzeczy się ze mną dzieją. Połowa lipca a ja nigdzie nie byłem i nic z tego słońca nie skorzystałem. Inna sprawa że te miesiące co słoneczne miały być słoneczne - słoneczne nie były. No ale nie zmienia to faktu, całą jesień i zimę czeka człowiek na to lato, planuje i rozmyśla o tym ile to nie będzie atrakcji, a jak już przychodzi to lato to kończy się tym że sytuacja bez zmian – siedzę na dupie. Motórem to jeżdżę jedynie do roboty, żadnej wycieczki jeszcze w tym roku nie zaliczyłem. I nawet tak prawdę mówiąc mi się jakoś tak za bardzo nie chce, nawet na ten coroczny pod namiot wypad. Jednym słowem – zobojętnienie.
Nie wiem skąd ta słabość. Może przemęczony jestem? Może pył traw i zbóż mnie otumanił bo pylą a ja na kilka dni lek odstawiłem? A może to starość? Nie wiem. Jedyna nadzieja w tym że pomału, pomału, pomalutku dochodzę do siebie. I w tym że jak to tu opiszę to się odmieni, bo przecież wszystko co tu napiszę się odmienia.
P.S. W lotto głównej wygranej nie trafiłem.
Komentarzy: 5
Ścieżka 320 Do przodu
2014-06-26
Nie potrafię określić na ile to tylko buńczuczne zapowiedzi ale postanowienie mam mocne i już nawet po części zacząłem wprowadzać w życie to postanowienie. Postanowienie które zrobi ze mnie jeszcze większego chama niż jestem. Będę chamem totalnym. I pierdolę to że tak powiem. I pierdolę to że ktoś tak myślał będzie. I pierdolę to że może to być też osoba z która mogły czy też łączyły mnie „przyjacielskie” stosunki. Aaa pierdolę to i już nie będę dalej przymykał oka. Nie będę dalej starał się sam sobie tłumaczyć postepowania innych. Nie będę dalej czekał z nadzieją że to postępowanie się kiedyś zmieni. Nie będę dalej. Nie będę dalej przygryzał języka z obawy że mogę kogoś urazić ( słusznie czy też niesłusznie ). Nie będę dalej przygryzał języka z obawy że to co powiem pozbawi mnie „przyjaźni”. I nie będę też dalej przygryzał języka z obawy że to co powiem da do zrozumienia żem cham. Nie będę dalej przygryzał języka z obawy „a cóż ludzie powiedzą”. Pierdolę to. Nie daję rady. Nie daje rady i postanawiam walić chamstwem prosto w oczy. Bez ogródek. Będę walił prosto z mostu i niewątpliwie niejeden powie– żem cham. Trudno, jestem cham, będę jeszcze większy.
Łażą tak te mendy po tym świecie, nie wiem świadome czy też nie, swojej ignorancji.
Ignorancja to bowiem brak wiedzy, wynikający często tylko z nieuctwa i/ lub lenistwa, obojętności wobec wiedzy, ignorować zaś to lekceważyć kogoś, świadomie i celowo nie zauważać go. To ostanie zdanie to jak widać po składni i czystości przekazu – nie moje.
Jak patrzę na ten przykład na mordy takich dwóch ode mnie z roboty to rzygać mi się chce. Ciągle zmęczeni, ciągle nie mają na nic czasu, tacy zarobieni ( a nie robią nic poza załatwianiem swoich prywatnych spraw ) i ciągle ale to ciągle niezadowoleni z pensji. Jednego sam zresztą do firmy tej ściągnąłem – teraz to nie raz myślę sobie że może ma do mnie pretensje że w ogóle go tu ściągnąłem, taki nieszczęśliwy że pracować musi. Ale że pracuje tu już 15 lat to nie wiem dlaczego. A ściągnąłem go bez wykształcenia nawet średniego, nawet bez matury, bez doświadczenia. A obecnie jest zaś nawet kierownikiem. Kierownikiem jest – do czego też się w bardzo dużej mierze przyczyniłem. I szlag mnie trafia jak łazi teraz wiecznie niezadowolony, wiecznie nieszczęśliwy że musi pracować. Czuję się winny że mu to uczyniłem. Ale pytam sam siebie dlaczego w takim razie tyle czasu tu pracuje.
Zdaję sobie sprawę że sam święty nie jestem. Zdaję sobie sprawę że mam też pewnie łatkę marudy przyklepaną przez niektórych. Każdy może pomarudzić, i może marudzić nawet często jednak ciągłe niezadowolenie z miejsca w którym się znajduje powinno wymuszać albo zmianę nastawienia albo zmianę miejsca tego. I wszystko mu się należy. Będzie łaził będzie pisma słał wszystko robił będzie byle by pięć złotych z funduszu jakiegoś na zapomogi, jakiegoś ubezpieczenia i Bóg wie czego jeszcze, wyrwać. A jak już dostanie to i tak podsumuje że: Zobacz dziady jakie, tylko pięć złoty mi dali. No i oczywiście najmądrzejszy. Mądry taki że tylko gada nigdy słucha. Tak więc jak jeszcze raz usłyszę te narzekania nie będę się gryzł w język. Zapytam stanowczo i prosto w oczy: Po co tu siedzisz? Skoro tak ci źle poszukaj sobie lepszej posady? A jak będzie pyszczył i wytaczał te swoje mądre uzasadnienia - zakończę: Wiesz co? Spierdalaj!
Albo nasz cieciu. Choć tego to akurat jestem jeszcze w stanie troooooszkę zrozumieć bo gołym okiem widać że brak mu jednej klepki. Ale co tam jak cham to cham. Jak cieciu znowu czego nie dopilnuje, coś mi zrujnuje czy mądrzył się będzie to też mu wypalę: Spieprzaj dziadu łap się za miotłę i zamiataj skoro ci płacę.
I taki to mam zamiar być.
Komentarzy: 2
Ścieżka 319 Do przodu
2014-06-23
Mógłbym powiedzieć „A nie mówiłem?”. Nie powiem, nie będę się pastwił. Powiem jedno „Radochę mam niezmierną z tej afery podsłuchowej”. A jak jeszcze słucham komentarzy najbardziej zainteresowanych to pokładam się ze śmiechu. A już najbardziej najbardziej to pokładam się ze śmiechu jak słyszę że ABW już bada sprawę i już widzę jak aresztują tego co nagrywał. Przestępca. Bardzo niedobry człowiek, bardzo. Jak on strasznie zaszkodził interesom naszego kraju, oj jak strasznie. Wszyscy zaś panowie spiskowcy dostaną po medalu i odszkodowanie za straty moralne. A ABW poprawi statystyki bezpieczeństwa. I wszyscy będą zadowoleni. Ty zaś ludu pracujący Rzeczypospolitej pójdź, w najbliższych wyborach spełnij swój obywatelski obowiązek. I ludu nie słuchaj era wołającego: Luuudzie!!!! ludzie! niiiiie głosujcie, nie głosujcieeeeee! Głos to wołającego na pustyni, nikt era nie słuchał.
Temu komuś co to nagrał, to er, bez względu na powody tym kimś kierujące, uścisnąłby grabę i pogratulował. Rząd oczywiście zrobi zupełnie coś innego i kogoś tego przykładnie ukarze.
A ja apeluję już inaczej: Narodzie, Ludu Pracujący, głosuj, głosuj, głosuj, w najbliższych wyborach wybieraj kolejnych.
Mundial trwa i jestem zaskoczony. Miałem tego nie oglądać bo jakoś tak bagniście się zrobiło wokół bo i bieda w kraju a tam stadiony za miliony i jeszcze większe miliony łapówek dla międzynarodowego pzpeenu. No ale to to polityka. A jak widzieliśmy powyżej polityka to gówno śmierdzące ( chociaż czy są gówna nieśmierdzące? - nie ważne). Udałem ( i nadal udaję ) że polityki nie dostrzegam i mecze zacząłem oglądać. Zacząłem bo okazały się niesłychanie ciekawe. Są bramki, są akcje, są niespodziewane zwycięstwa skazywanych na porażkę. I to ostatnie podoba mi się najbardziej. Jak nie grają moi to kibicuję słabszym. No chyba że mocni zagrają tak że brak ich wygranej byłby niesprawiedliwością wielką to wówczas na koniec kibicuję mocnym. Połowa mistrzostw już praktycznie teoretycznie za nami a mi to co do tej pory się podobało. I oby nie było tak jak zwykle że jak coś tu napiszę to się zaraz zmienia na odywrót.
Pogodę mamy tego lata zmienną. Obecnie jest zimno. Wieje i dużo pada. A pada tak że pada przez pięć minut, potem wychodzi na chwilę słońce i o ile nie ma chmur robi się parówa a po chwili znowu pada przez te pięć minut i po tych pięciu minutach wychodzi znowu słońce itd. Itd. Jedynie w Boże Ciało utrzymało słońce, no ale Boże Ciało to Boże Ciało, zawsze była pogoda jak pamięcią sięgam, jedynie na wieczór walnęła nieraz burza ale to jedynie nieraz. W piątek po tym święcie nie było już tak piknie co nie przeszkodziło mi udać się wreszcie po latach zaproszeń do Suchego w odwiedziny znaczy na wódkę. Ze wszystkiego pamiętam najbardziej zimny poranek ( wiem że był zimny ale nie z czucia bo w tym stanie zimna nie czułem, a jedynie z opowiadań ) jak był rozśpiewany. Nie rozśpiewany przez mnie na szczęście a rozśpiewany przez okoliczne ptactwo. Nie mam okazji ani siły by tak rano wstawać i słuchać tego ptasiego radia ale ten jeden raz kiedy nie musiałem tak rano wstawać ( bo się nie kładłem ) cudnie było posłuchać.
Komentarzy: 2
Ścieżka 318 Do przodu
2014-06-12
Siedzę se w poniedziałek i myślę że napisałby coś. Ale co? Jeszcze niedawno miałem zatrzęsienie tematów do napisania a teraz niciewo. Totalne niciewo. Generalnie jakiś ten poniedziałek nieprzytomny. Czy niewyspany jestem czy jakiś zmęczony? No zmeczony to jestem, fakt, ale to jak codzień, natomiast w ten poniedziałek łażę jak gdyby ktoś mi w łep pałą przywalił. Nie mogę złapać kontaktu z rzeczywistością. Więc o czym pisać? Miałem napisać swego czasu o tym że po 19 miesiącach przerwy wróciłem do piłki kopania. A miało się to zaczynać tak: Nie wiem czy już o tym wspominałem, ale po 19 miesiącach przerwy wróciłem do piłki kopania. A dalej miało być: Zaczeło się od tego że tak coś na poczatku maja spotkałem w metrze Mikołaja. Mikołaj fajny gośc, szalony małolat, pali ( trawę też ) pije, bije i wogóle. Ale co do mnie, nigdy nie miałem z nim problemów, czego nie mogę powiedzieć o reszcie chłopaków. Po tym spotkaniu ( Mikołaj zadziwiony że nie przyjeżdżam - ja ściema: a gracie? ) odezwał się Jacek. Jacek to przciwieństwo Mikołaja. Nie pali, nie bije i wogóle, no jedynie co to pije. Z Jackiem też nie miałem nigdy problemów, czego nie mogę powiedzieć o reszcie chłopaków. Jacek całym tym piłki kopaniem zawiaduje. I zaczął mi słać semesy. Jeden zignorowałem, kolejne też, choć uprzejmnie odpisując że nie dam rady. No ale w końcu się zdecydowałem. Wcześniej czy później i tak musiało to nastąpić, bo skóry nie zmienię i za piłką ganiał będe do usr… śmierci. Więc no powiedziałem w domu że jadę i pojechałem. I kured było tragicznie. Nie dość że fizycznie umarłem to na dodatek technicznie potykałem się o trawę. No – tłumaczyłem sobie – czegóż spodziewać się po tak długiej przerwie. Choć z drugiej strony myślałem że dzięki temu mojemu bieganiu, lepiej bedę wyglądał przynajmniej fizycznie. Nic to, nastepnym razem będzie lepiej. Ale kurde następnym razem nie było lepiej. Gorzej było. I trochę mnie to podłamało. Nie chciałem zostać drużynową ciamajdą. Jedynym wyjściem wydawało się zakończenie kariery. I o tym miałem napisać w poniedziałek. I tylko i wyłącznie z racji tego że czułem się jak gdyby ktoś mi w łep pałą przywalił, nie napisałem. Teraz, w środę, piszę zupełnie nową historię. A Jacek przywoływał na piłki kopanie, co nierozważnie mu, w poniedziałkowe przedpołudnie, potwierdziłem. I teraz co? Ja tu nieprzytomny, w pamięci jeszcze te poprzednie dwa nieudane podejścia, skompromituję się totalnie. Ani chęci ani siły nie miałem. Ale co powiem. Nie potafię cofnąć danej obietnicy, skoro potwierdziłem że będę to będę, choćbym miał tam twarz starcić a może i ducha wyzionąć. Honor. I pojechałem. Teraz nic nie wiem. To było super granie. I fizycznie dałem radę i trawa mi już nie przeszkadzała. Powiem szczerze – zgłupiałem. Nie wiem co o sobie mysleć. Jestem jednym słowem nieprzewidywalny. Nieprzewidywalny i fizycznie i psychicznie.
A apropo psychiki, niemiłosiernie wkur….jają mnie te nowe pociągi w metrze. Niby to takie nowoczesne a wieje w środku że łba prawie nie urwie. No łba to nie urwie ale zawiać może, zwłaszcza teraz, gdy człowiek taki rozgrzany z ulicy. I niby takie przestronne. Co mi kur.. z tej przestronności, ja usiąść chcę. I jeszcze ta dodatkowa super opcja że przejść z początku na koniec i z końca na początek można. Ale mi kur…. udogodnienie. Po pierwszych paru krokach usłyszysz tyle hu… i ku… (drugie tyle skierowane do cię nie zostannie wypowiedziane na głos) że odrazu ci się odechce. Zazwyczaj ciężko wleźć do środka a co powiedzieć na jakąkolwiek chęć przemieszczania się wewnątrz, paranoja. I na koniec najwkurwińsze, te przyciski. Jak mnie kurwa wkurwia jak napierdzielają w te przyciski osz. Stoi taki jeden z drugim i naciska, i naciska, i naciska. Kurna! Przecie te drzwi i tak sie otwierają, nie trzeba nic naciskać. Ale nie, jak zrobiony guzik i jak napisane że naciskać to naciskają. A że raz nie wystarczy, dwa nie wystarczy to napierdzielaja, niektórzy jak karabin maszynowy. A nadgroliwi, tacy z trzciego rzędu oczekujacych na głowie staną by zwinnym ruchem przcisnąć swój cudowny paluszek do guziczka. A że dźwięk guziczka tego świdruje mi umysł jak wirtło dentysty po kilku stacjach jestem już nieźle wkur…. Na szczęście nie pada i mogę to metro zamienić na motóra.
Taki to nieprzewidywalny fizycznie i psychicznie er.
Komentarzy: 2
Ścieżka 317 Do przodu
2014-06-02
Kutas jestem że wcześniej tego nie napisałem. Zamiast się poprzednio pomyjami oblewać o jaskółkach powinienem był napisać. Przyleciały, pamiętam dokładnie, w środę siódmego maja. I wszystko nabrało nowego smaku. Smaku z piskiem jaskółek o poranku i zachodzie słońca. Jak ja je uwielbiam, jak ja je ubóstwiam. Czyż może być lato bez jaskółek? A lato to wakacje, a wakacje – beztroskie dzieciństwo. Gra w piłkę, gra w kapsle, jazda na rowerach, i wszystko inne do późnego wieczora. Bez pory na kolację, bez pory na szorowanie zębów, bez pory na TV. To chyba przez te skojarzenia tak kocham te jaskółki przy zachodzie słońca. I do końca życia już nie zapomnę widoku zachodu słońca który obserwowałem siedząc na górze Trzech Krzyży podczas zeszłorocznej motórwej wyprawy. Ja siedziałem i patrzyłem, słońce leniwie zachodziło, Kazik w dole życie toczył spokojne a nad nim krążyły jaskółki, setki jaskółek. Zamykam oczy i widzę, widzę ten obraz, ten obraz w mojej głowie, zostanie tam na zawsze. A w obrazie tym – jaskółki.
Napiszę kiedyś osobną o nich notkę. Napiszę i o wróblach i o gołębiach. Napiszę. Kurdę.
Teraz jednak dwie sprawy odwodzą mnie od tego.
Ale zanim do nich przejdę trochę z życia.
Myślę i żyje dalej. Jakoś tak po przylocie jaskółek zapanowały, na jakiś tydzień, w kraju naszym pięknym tropikalne upały. Potem przyszły deszcze i jaskółki i motór gdzieś znikły. Czekają na lepsze czasy.
W piątek trzydziestego było półwiecze w kombinacie. Gości się najechało. Pogoda dała sobie spokój z deszczem i impreza nie zakończyła się fiaskiem. Zaskoczony byłem niezmiernie ale czułem się jak ryba w wodzie. Chyba się przebranżowię na jakiegoś wodzireja czy innego bawi damka. A po uroczystościach na Narodowym i oficjalnej kolacji ( żarcie smakowało mi jak nigdy ) ruszyliśmy na uroczystości nieoficjalne. Nie wszyscy wprawdzie, a tylko najtwardsza szóstka, ale ruszyliśmy. Ktoś tam pociągnął do czegoś co się chyba nazywa Łabędzi Śpiew. Nie za bardzo miałem chęć ale nie mogłem przecież wymięknąć. I było by w porządku gdyby nie potworny ścisk jaki zapanował po północy. Poszedłem więc do domu, zwłaszcza że dnia następnego miał mieć imieniny teść-cześć w Szwejku. Musiałem więc rozważnie dzielić siły. A imieniny udane. I ostatecznie całą niedzielę, po dwóch dniach intensywnych doznań, spędziłem w wyrze. A stolyca żyje nocą. Ale to już temat na zupełnie inną opowieść.
Jakoś tak, to było w dniu finału Ligi Mistrzów, wybrałem się na wieś motórem. I doczyściłem go na błysk. Nawet elementy które uważałem za czarne z nadania odzyskały swój srebrzysty blask. Fakt że dnia następnego cała ta polerka poszła na marne bo jak wracałem popadało, ale nie o tym chciałem. Na wsi teraz pusto, bo babcia w ośrodku, i byłem sam. Sam. I czułem, nawet nie wiem co czułem. Czułem siebie. Nie było gwaru nie było spraw. Pogasiłem światła i siedziałem do późna w nocy czekając na częściowo zachmurzonym niebie na spadające gwiazdy. Jakże mi było dobrze w tej samotności. Ale to temat na zupełnie inną opowieść.
A w międzyczasie zaliczyłem dwa seanse kinowe. „Czy niebo istnieje” i „Incepcję”. Spodziewałem się tam znaleźć choć minimalną podpowiedź do pytań które mnie męczą. Spodziewałem się przynajmniej znaleźć jakichś dodatkowych pytań które pogłębią moje poszukiwania odpowiedzi. Nic z tych rzeczy. Ale to temat na zupełnie inną opowieść.
A teraz te dwie sprawy.
Pierwsza, to to co przeczytałem, a co napisała pani co ogród pielęgnuje. Nie wiem co o tem myśleć. Za cóż, pytam. Za cóż pytam i dlaczego zwłaszcza że jeszcze niedawno odżegnywała mnie od czci i wiary? Powiem szczerze że mam mętlik w głowie. Zwłaszcza że usłyszałem coś takiego po publicznym sepuku.
I teraz druga sprawa, z tych dwóch co mnie odciągają.
Dzisiaj w robocie byłem do jedenastej, odbierałem drugą cześć zaległego urlopu. Składało się tak że w planach miałem odbiór wygranej w lotto z kwietnia i odczulanie. Odczuliłem się, kasa już na koncie a przy okazji odebrałem jeszcze nowy dowód osobisty. Dzień więc ostatecznie udany bo dużo załatwiłem. Nie czułem tego jednak tego tak w trakcie tego dnia. Cały czas coś mnie goniło, coś mi uciekało i ogólnie byłem rozdrażniony. Stoję sobie przy Złotych na przystanku i patrzę w rozkład autobusowy. W śmietniku po lewo w grzebie człowiek. Zerkam. Widać biedę. Jakieś butelki po piwie w torbie. Ale nie wygląda na pijaka. Raczej to zebrane na życie. Mija mnie za plecami i kieruje się do śmietnika po prawo. Nie to żebym miał teraz pisać jaki to er dobry i wspaniały. Nie. Nie piszę tego wcale po to. Tym bardziej że żadna to zasługa bo daję z tego co mi zbywa. Ale daję biednym i pokrzywdzonym pieniądze. Nieraz więcej, nieraz mniej ale tak ze dwie stówki wyjdzie na miesiąc. Nie namyślałem się więc długo i jakoś tak jakaś taka pewność wewnętrzna była we mnie gdy sięgnąłem do kieszeni po dychę.
- Proszę pana.
Zatrzymał się ale nie odwrócił, więc powtórzyłem
- Proszę pana
Spojrzał przestraszonym wzrokiem. Wyciągnąłem rękę z banknotem. Spojrzał na mnie, bo wcześniej cały czas patrzył w ziemię. Podsunąłem rękę bliżej. Cały czas patrzył.
- Proszę – powiedziałem zachęcająco
- To dla mnie? - zapytał niedowierzająco – O Jezu. Bardzo dziękuję.
Głupio mi się zrobiło że tylko dychę mu daję jak zobaczyłem jego szczerą radość.
- I jak tu nie wierzyć że świat jest spaniały – ciągnął
Świat jest wspaniały? powtórzyłem sobie w myślach, co ty człowieku pierdolisz, i ty człowieku który szukasz życia po śmietnikach twierdzisz że trzeba wierzyć że świat jest wspaniały?
- Pójdę sobie proszę pana, bo ja nie piję – ciągnął dalej - do baru na wspaniały obiad.
I tym mnie rozpierdolił. Za dziesięć złotych będzie miał Wspaniały Obiad.
- Przepraszam pana że się rozpłakałem. Szerokiej drogi – powiedział na pożegnanie.
- Smacznego – odparłem.
Nie wiem czy ten człowiek był zdrowy na umyśle. Nie wiem na ile te jego słowa były świadome.
Ale cały czas mam te słowa w głowie: Pójdę sobie proszę pana, bo ja nie piję, do baru na Wspaniały Obiad.
Komentarzy: 4
Ścieżka 316 Do przodu
2014-05-16
Życie wcale nie jest takie złe jak to ja piszę często. Ale nie jest jednak również i dobre. Życie jest. Tym oto wstrząsającym odkryciem rozpoczynam dziś swoje pesymistyczne rozważania. Życie nie jest złe. Ono ma w sobie tylko spory pierwiastek zła. Ma w sobie też dużo dobra. Niestety dla mnie, ja, bardziej zwracam uwagę na te złe strony. Bo czy można być spokojnym i zadowolonym, nawet gdy samemu nie doświadcza się smutku, wiedząc że ktoś gdzieś go doświadcza. A że w tych czasach wiedza taka jest łatwo dostępna nikogo przekonywać nie trzeba. Ja spokojny i zadowolony być nie potrafię. Będę jak zniknie ostatnie, najdrobniejsze nawet cierpienie. Jest to oczywiście niemożliwe więc pogodziłem się już z myślą, że szczery, prawdziwy uśmiech rzadko, bardzo rzadko pojawiał się będzie na moich ustach. Jestem niby wesoły, niby zabawny, jestem , ale to tylko maska, maska na potrzeby tego świata. Świata gdzie smutasy wstępu nie maja. Tu trzeba żyć, korzystać, tu trzeba być pogodnym i otwartym, tu trzeba. Zewsząd wylewa się radość i sukces. Jesteś smutny i zamyślony – spadaj, dla takich miejsca tu nie ma, psujesz tylko ogólną radość. Tu trzeba iść do przodu bez oglądania się na, na, - na nic. No to jestem na potrzeby tego świata taki jakiego oczekuje. Ale czy to uczciwe z mojej strony? Oczywiście że nie. Z drugiej zaś strony dać się zepchnąć na margines, usunąć się w cień i żyć sam na sam ze swymi rozterkami? Nie jest łatwo tak odejść bo co by nie powiedzieć ciągnie ten do siebie ten cyrk pełen błyskotek. Kuszą te błyskotki, kuszą. I korzystam. Tylko co i raz dopada mnie, jakby to rzec – swojego rodzaju psychiczny kac. I żyję tak pełen rozterek i nieszczerych zachowań. I chyba dlatego od jakiegoś czasu przyglądam się sobie w lustrze. Nie to żeby jak mityczny Narcyz podziwiać swoje piękno ( niewątpliwe zresztą ) ale patrzę na tego kogoś w tym lustrze i zastanawiam się kim on jest. Szczerze powiem że nie jest to łatwe. Bardzo trudno mi się dłużej w swoje odbicie wpatrywać. Jakoś tak bezwiednie odwracam wzrok. Czy to o czymś świadczy? Czy na podstawie tego mogę wywnioskować swój stosunek do samego siebie? Nie będę tego roztrząsał. Ale dziwna sprawa, bo jak mi się już uda tą dłuższą chwilę popatrzeć w tą szklaną taflę to dostrzegam że ten ktoś tam zaczyna tak jakby wykonywać inne ruchy niż ja. Te takie drobne ruchy, jak ruch kącika ust czy powiek. Zaczyna mnie to przerażać. Kto to tam jest? Czy mam nad nim kontrolę? Obawiam się że jak już uda mi się wystarczająco długo wytrwać w tym spojrzeniu to ten gość z lustra w końcu krzyknie do mnie: Ty taki owaki, i wygarnie mi wszystkie żale. Dziwna sprawa. Chyba wariuję.
A pogoda w maju strasznie niesprzyjająca motórowi. Ani razu jeszcze nie jeździł. Jest zimno i praktycznie codziennie pada. A dzisiaj to już na maksa. Ulice jak potoki. Od wczoraj straszą powodziami i lokalnymi podtopieniami. Na szczęście w stolycy nic takiego nie mi grozi ale zwarzywszy na to co pisałem wcześniej czy mogę być z tego powodu zadowolony? Motór stoi więc już praktycznie trzeci tydzień. No nie całkiem stoi ponieważ wykonuje lekkie przemieszczenia spowodowane nieprzychylnością sąsiadów ( szczególnie jednej wredoty ). Gdzie by się nie zatrzymał, tam komuś przeszkadza. Na razie ulegam ale jak w końcu nie wytrzymam będzie awantura.
Bieganie przychodzi mi coraz łatwiej. W środę pobiłem rekord swojej trasy pokonując ją w czasie o dwie minuty krótszym niż zazwyczaj, czyli całe 25:43 – robi wrażenie! – przynajmniej na mnie.
I tym optymistycznym akcentem notkę uważam za zakończoną. I mógłbym napisać nawet, w kontekście tego co spotkać mnie ma wieczorem, że jestem zadowolony ale czy mogę to napisać w kontekście tego co pisałem wcześniej.
Komentarzy: 4
Ścieżka 315 Do przodu
2014-05-07
W niedzielę, po trzech dniach przerwy spowodowanej długim majowym, przebiegłem się tradycyjną trasą i w połowie trasy myślałem że zdechnę. W poniedziałek za to dobiegłem bez problemów. Potwierdza się to co zauważyłem już wcześniej, wszystko zależy od dnia. Jednego dnia układa się wyśmienicie, a innego, mimo najszczerszych chęci, się pierdoli. Tak samo jak z tym bieganiem. Niby robię wszystko to samo i tak samo. Raz jednak jakbym się nie starał dobiegam bez ducha, a razem innym bez wysiłku osiągam metę. Nie wiem co o tym sądzić. Jedno jednak pozostaje niezmienne. Nie wiem jakbym już był bez sił – zawsze jak do tej pory – dobiegam. Albo dobiegnę – albo zdechnę po drodze.
A na długi majowy pogoda się spieprzyła. Jeszcze pierwszego było jako tako, choć przy wieczornym grillu grzałem ręce więcej niż kiełbasę. Drugiego było już całkiem słabo, a trzeciego rozpadało się na całego. Ogólnie kicha. Drugiego cały dzień pucowałem auto a trzeciego w drodze powrotnej do stolycy wszystko trafił szlag.
Ale pal licho pierdoły. Napiszmy coś naprawdę ważnego.
Więc myśl dopada mnie od pewnego czasu ponownie, ponownie bo swego czasu męczyła mnie strasznie uprzykrzając życie, potem znikła na jakiś czas a teraz właśnie pojawiła się ponownie. Myśl: Dlaczego ona wtedy poszła z nim do lasu? No dlaczego? Wody w Wiśle upłynęło od tego wydarzenia miliony litrów a ja cały czas to rozpamiętuję. No dlaczego ona wtedy poszła z nim do lasu, dlaczego? I to z kim? Z takim chamem, z takim knurem. No dlaczego? Zamykam oczy i widzę jak idą, i jak wracają. A mogła być tym cudem, mogła być spełnionym marzeniem, mogła - a poszła z nim do lasu. Tak mi szkoda tej straconej szansy. Tak mi szkoda. Mogła być spełnieniem stała się zawodem, stała się strapieniem. Tak mi szkoda. Ja wiem, każdy żyje podług siebie, żyje i robi to co w danej chwili czuje, jego sprawa. Ale dlaczego ona poszła, dlaczego z nim poszła na moich oczach? Dlaczego ja musiałem na to patrzeć? Tyle wody w Wiśle upłynęło a ja dalej o tym myślę. Paranoja. Nic nie zmienię tym myśleniem - a myślę. Myślę, bo tak mi szkoda, tak mi szkoda. Wszystko mogło być inaczej, wszystko mogło być piękniej. Wszystko mogło być tak jak miało być. Mogło być zgodnie z marzeniami. Ten jeden moment zaważył na tym że stało się inaczej a marzenia legły w gruzach. Tak mi szkoda ......... i tyle.
Aha. A jak wczoraj biegałem, tzn we wtorek, to mi się lepiej biegało niż przed przedwczoraj tzn w niedzielę ale gorzej niż przedwczoraj tzn w poniedziłek. Co mnie czeka dziś tzn w środę?
Komentarzy: 2
Ściżka 314 Do przodu
2014-04-23
Kur#a jego w du*ę jeb$na mać.
Nie mogę NO!
Kur#a, kur#a, kur#a, kur#a, kur#a, kur#a, kur#a.
NO nie mogę!
Ja pierd&lę.
Jestem no wku#wiony strasznie.
I zły.
NO nie mogę sobie kur#a darować.
Jak do h^ja to możliwe? Jak to możliwe?
Ja pierd&lę.
Do kur#y nędzy!
Jedna cyfra! Jedna cyfra! Jedna jeb$na cyfra kur#a mać!
Jedna cyfra i w przynajmniej kilku dziedzinach życia poczułbym luz.
A tak? A tak to przez tą jedną jeb$ną cyfrę luzu tego nie czuję.
Jedna cyfra i połowę z tych 16 baniek z Wielkiego Czwartku co je ktoś w Białymstoku zgarnął, zgarniam ja.
Kurde no, jedna cyfra.
Jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra, jedna cyfra.
A najgorsze jest dzisiaj to że zaczyna kiełkować we mnie ta myśl że to był właśnie ten raz. Że to był ten raz na który właśnie tyle czasu czekałem. Odpycham tą myśl, nie dopuszczam jej, walczę z nią ale ta myśl jest coraz bardziej napastliwa. Er- to był ten raz i się nie udało. Er już możesz pozbyć się marzeń. Er- to był ten raz i się nie udało.
Co ja mam teraz zrobić? Jak dalej żyć?
O czym ja teraz będę rozmyślał? Na co będę czekał?
Po straceniu wiary we wszystko i wszystkich. Po dojściu do przekonania że świat jest do dupy ta jedna jedyna wiara w tą wygraną była tym czego się trzymałem. Wiem, to była wiara śmieszna. Wszyscy powtarzają: To głupota, to dla frajerów. No i dobra, byłem tym frajerem. Ale kurde coś miałem, miałem tą myśl że jak się uda to powiem: I kto teraz jest frajerem?
Jedna kurde cyfra.
Męczy mnie to od świąt.
A apropo świąt.
W Wielki Piątek ( aż do sobotniego popołudnia ) zrobiłem sobie post. Post który miał również na celu oczyszczenie. Skusiła mnie wprawdzie Dżoana w pracy na trzy łyżki sałatki ale to na ten dzień było wszystko, i tylko woda. I nie wiem czy to tylko zbieg okoliczności ale przestało mi ( obym tym wpisem nie zapeszył ) burczeć w brzuchu. Wieczorem jeszcze taki wygłodniały poszedłem biegać.
W Wielką Sobotę od rana pasowałem płytkę w łazience. Pogoda dopisywała i mogłem ją sobie ciąć diaksem na balkonie ile wlezie – z dedykacją dla wrednych sąsiadów. Potem przygotowałem sobie święconkę i pojechałem na Stare Miasto. A potem zeżarłem ( pierwszy posiłek od dwóch dni ) całą ta święconkę ( już świętą ) na skarpie trasy W-Z obserwując jak dzielni policjanci chwytają niesforne auta przy wjeździe do tunelu.
A w Wielką Niedzielę standardowo. Rodzina, gorzała i zwała.
W Poniedziałek Wielkanocny do piętnastej leczyłem się leżąc w wyrze i katując pilota. Po piętnastej zebrałem się w sobie i polazłem nad rzekę. Dzień był pogodny i można sobie było połazić. A już całkiem na koniec świąt zeżarłem włoskiego loda ( sezon lodów otwarty ) na Starym Mieście.
I to tyle odnośnie świąt. Podsumowując – to dobre święta były.
I tylko kurna jedno psuje mi humor: jedna kur#a cyfra.
Komentarzy: 5
Ścieżka 313 Do przodu
2014-04-16
Przeczytałem co ostatnio napisałem. Myślę sobie teraz czy nie wyszło żałośnie? Myślę sobie czy nie myśli sobie może ten kto przeczytał że szukam litości? Czy nie myśli sobie że szukam pocieszenia, wsparcia? Nic to – poszło. Pocieszenia i współczucia nie szukam.
Taka już chyba natura moja że muszę być nieszczęśliwy. Świat wokół wiruje, szaleje. Ludzie cieszą się każdą chwilą, korzystają, a ja chodzę smutny. Siadam sobie na swojej ławeczce, patrzę sobie i myślę sobie jakie to wszystko posrane. Bo czy świat jest szczęśliwy? No? Moja odpowiedź brzmi – nie. Czy może być szczęśliwy świat w którym już sama natura wymusza pożeranie innych dla przeżycia własnego?
Czuję się często tak jakby mnie jakiś taki niewiadomojaki ciężar przygniatał A często czuję się też tak jakby mi ktoś przywalił pałą w łeb. A znowu często czuję się jeszcze również też tak jakbym był w jakiejś bańce. A często czuję się też tak jakby te trzy naraz. Niby chciałbym podskoczyć a nie mam ani siły ani chęci. Niby chciałbym się uśmiechnąć a nie mam ani siły ani chęci. Niby chciałbym przytulić a nie mam ani siły ani chęci. Niby chciałbym powiedzieć dobre słowo a nie pamiętam jakie to słowo. I tak nie mówię nic. Bo niby cóż powiedzieć. I zamykam się w sobie coraz bardziej i bardziej. I im bardziej zamykam - tym trudniej otworzyć, tym trudniej cokolwiek wydobyć. Koniec końców jestem już tak zamknięty że sam nie wiem dlaczego. Zapadam w pustkę gdzie nie ma już nawet tej ostatniej, najgorszej myśli: Jakie to wszystko posrane. Co zrobić by rozbić tą skorupę? Nie wiem co. Siedzę i zastanawiam się skądże we mnie ten brak pozytywnego myślenia. Czy to spuścizna po poprzednim wcieleniu? Cierpieć nie wiadomo za co. To jest właśnie najgorsze, nie wiedzieć dlaczego, nie wiedzieć za co. Żebym przynajmniej wiedział, znał powód, przyczynę. Może byłoby łatwiej. A tak? Tak to szukam odpowiedzi której jak domniemywam – nie ma.
Jestem więc okropnie rozregulowany. I o ile psychicznie to już zdążyłem się przyzwyczaić, to obecnie jestem również rozregulowany fizycznie. Ja, er, co każdą złotówkę zanim wyda dziesięć razy obraca i ogląda, dla którego lekarz to był jedynie dr House z TV, teraz latam od lekarza do lekarza. A w konsekwencji tego latania od lekarza do lekarza w ostatnich dwóch tygodniach na medykamenty wydałem już cztery stówy. Cztery stówy na medykamenty! - to dla mnie majątek, przez całe życie tyle nie wydałem. Ale żeby przynajmniej pomogło. Nic, kurwa, nie pomogło.
Kwiecień rozczarowuje mnie bardzo jeżeli mam być szczery w temacie pogodowym. W sobotę jadąc na wieś motorem zmarzłem strasznie. Strasznie zmarzłem. A potem gdy na podwórku montowałem kufer to zmarzłem jeszcze bardziej. Aż mi się w głowie kręciło.
P.S.
I mam nadzieję wpadać tu teraz częśiej bo tydzień temu na zat zakupił zech nowy stary laptop i jak zara nie padnie to bedziem pisać.
Komentarzy: 1
Ścieżka 312 Do przodu
2014-04-07
Fizjologiczno – psychologicznie.
Patrzę sobie tak i patrzę i dostrzegam sinusoidę. Tutaj zapodałem temat doktorowi guglowi bo chciałem przytoczyć jakąś fachową definicję sinusoidy i ku mojemu zdziwieniu poza matematyką wyskoczyło kilkanaście blogów gdzie ludziska piszący o życiu piszą o takiej sinusoidzie również. A myślałem że będę taki oryginalny. Kompletnie mnie to zbiło z tropu i nie wiem teraz o czym pisać. Zamiar miałem poużalać się nad losem swoim wyjątkowo niepewnym i złym a tu okazuje się że nie taki on wyjątkowy. Podsumować to mogę tylko w jeden sposób: Jak jest beznadziejnie to nawet płakać nad sobą nie mogę bo wcale to wielkie jakieś wyjątkowe halo nad którym płakać można. Kurcze no. A taki chciałem być męczennik.
Myśl mnie ogarnia że jestem nikim.
Czas chyba przychodzi na podsumowania? ( złowieszczo to zabrzmiało ).
Jak tak patrzę na te moje dokonania życiowe, to widzę że ich nie ma. Tak naprawdę to jestem nikim. Nie mam pozycji, nie mam pieniędzy. Mówią że lepiej wysoko nie włazić bo potem bardziej boli jak spadasz. Mówią że pieniądze szczęścia nie dają. A jak to śpiewał swego czasu nieodżałowany Kaliber: „Tylko bogaci mogą mi mówić że pieniądz nie daje szczęścia, tylko bogaci”. Nie mam tych pieniędzy, nie mam też sławy. Można by rzec w takim razie: jesteś erze uczciwym człowiekiem. Niestety, tu jest problem największy. To mnie gryzie najbardziej. Ani ja uczciwy, ani sprawiedliwy. A najgorsze że uważam się za lepszego. Może i od kilku osób i lepszy jestem ( papierków na ulicę nie rzucam ) ale sęk w tym że uważam się za lepszego od wszyyyystkich. Taki er najlepszy najwspanialszy święty. Natura fałszywa.
I tchórz. Tchórz. W gębie bohater, w praktyce tchórz. Czy byłbym w stanie stanąć w obronie słabszego?
Jak ostatnio byłem u kolejnego lekarza od burczenia to trochę sobie popatrzyłem. Popatrzyłem na ludzi co jakieś tam zabiegi pod narkozą mieli, z jakimiś tam skomplikowanymi urządzeniami. I tak patrząc pomyślałem, o rany, a jak ja też tak będę musiał? Jak będę tak musiał i coś się stanie? Tyle się pisze o lekarskiej niekompetencji. Potem jakieś powikłania. O rany, o rany, a nawet i śmierć. I od myśli do myśli doszedłem do wniosku że szkoda byłoby umierać. A tak się wcześniej mądrowałem że śmierci się nie boję, że to ukojenie, że tak po prawdzie to nawet bym chciał. Tak się mądrowałem. Ale to była teoria. Gdy we własnych domysłach stanąłem przed realnym ( teraz myślę że niedorzecznym ) faktem moja wersja uległa przewartościowaniu. Taki to właśnie er chojrak.
Tak więc tchórz ze mnie.
Tchórz i nieudacznik.
Szukam w sobie i wokół siebie jakiejś iskry, czegoś co mógłbym zrobić / robić i czuć spełnienie. Szukam i szukam i znaleźć nie mogę. Jak wchodziły na ekrany te programy nowe na zachodniej licencji co to mają, poza zarabianiem kasy, wyszukiwać utalentowanych, podchodziłem do tego z rezerwą. Teraz jednak, nie oglądam wprawdzie tych programów, ale jak zobaczę co nie co to zmieniam zdanie. Zmieniam zdanie bo wielu ludziom ułatwiają, umożliwiają pokazanie swoich zdolności. I naprawdę zafascynowany jestem jak wiele zwykłych, niepozornych osób posiada ponadprzeciętne umiejętności. I jak tak patrzę, i jak, mówię szczerze – podziwiam, to zastanawiam się nad sobą. Nie mam talentów. Szukam w sobie i wokół siebie, rozmyślam i rozważam, analizuję i nie znajduję. Zazdroszczę tym utalentowanym. Zazdroszczę też tym mającym jakąś pasję, tym co coś robią z zaangażowaniem. Ja nie mam pasji. Ja nie mam nic. Nic mnie nie ekscytuje, nic nie pociąga. Tak naprawdę nic mnie nawet nie cieszy. Ogromnie jestem zgorzkniały. Zrezygnowany jestem. Niby żyję ale jakbym nie żył. I tak czekam sam nie wiem na co. Na cud jakiś czy co. A czas płynie, dni takie same, ja coraz starszy, słabszy, coraz bardziej niezadowolony. I jak sobie myślę, że jeszcze lat tyle przede mną życia tego beznamiętnego, z tą pracą codzienną po 9 godzin to załamany jestem. Już nie chcę tak dłużej.
Aaaaaa pooooo nooooocy przyyyyyyyychodzi dzień, a po burzy spokój …
A co poza tym.
Biegam sobie. Na razie nie dłużej niż 25 minut bo więcej nie daje rady, ale biegam.
W sobotę 29.03. sprowadziłem motóra. Cały tydzień stoi bo ranki znowu zimne i nie da się jeździć ( choć są tacy co jeżdżą ). Zamontowałem stelaż pod kufer.
A wczoraj 06.04. na moto bajzlu kupiłem kufer i tym sposobem mamy komplet.
W robocie spokój i bardzo mi to pasuje. Czas jest na wszystko. I na popracowanie i na posiedzenie w necie i na popisanie sobie.
I to tyle chyba.
Trzymaj się erze tej nadziei że lepiej będzie bo bez tego nie dasz rady.
Komentarzy: 2
Ścieżka 311 Do przodu
2014-03-20
Dawno dawno temu, tak naprawdę to z miesiąc, półtora miesiąca temu. Na tyle jednak dawno że biedny er szczegółów pamiętać nie jest w stanie. Ale pamięta sens przewodni, sens który utkwił w głowie, często do niego wraca i przedstawić tutaj pragnie. Jest świadom jednakowoż że jak to bywa w takich opowieściach, hystoryja ta nabrała kolorów. No więc dawno dawno temu, w mieście uznawanym za stolycę kraju tego pięknego, jadąc koleją żelazną podziemną zasłyszał er biedny takową hystoryję:
- Mamo, czy zostawiasz sobie w mózgu ( słowo „mózgu” było tym słowem które przyciągnęło moją uwagę ) obrazy? – rzekł chłopiec lat 3, 4 a może 5.
- Jakie obrazy?
- Obrazy tego co ci się podobało.
- A po co?
- Po to żeby wiedzieć później czego chcieć.
- Nie.
- A ja tak, zostawiam sobie na przyszłość.
A ja? W tym właśnie chyba sęk tkwi. Ja w mózgu obrazów już nie mam. Kiedyś miałem i to dużo. A teraz nie mam.
Tzn jeden jeszcze mam ale wygrana w totolotka to …. Swoją drogą to ciekaw jest kto w Lublinie zgarnął zeszłotygodniową kumulację 13 baniek. Mam nadzieję że to ktoś tam komu szczerze tego życzę. I tak jeszcze drugie swoją drogą to jak to ja być nie mogę to chciałbym przynajmniej poznać kogoś komu się udało. A jak to byłby ten ktoś komu życzę, z Lublina, to byłby super do kwadratu.
W sobotę się pogoda rypła. Padało i wiało jak cholera. Teraz się klaruje ponownie i jedyny profit z tego wiatru to to że przewiał zimne poranki.
A we wtorek rano ja szedłem do pracy a klucz gęsi leciał na wschód.
I od tygodnia biegam znowu. Znowu bo przerwałem w styczniu ze względu na łazienkę która zaabsorbowała mnie fizycznie i psychicznie. A i jeszcze spadła mi wiertarka z wiertłem 2mm na stopę. I całe szczęście że w bucie byłem dosyć grubym. W pierwszej chwili, gdy zobaczyłem że z wiertarki wystaje tylko mały fragment wiertła przygotowany byłem na wyciąganie ułamanej drugiej części ze stopy kombinerkami. Ale po zdjęciu buta okazało się że jest tylko dziura a ułamany kawałek poleciał sobie w dal.
A z bieganiem jest różnie. Raz lekko i radośnie a raz, jak wczoraj, na finiszu zdycham. Chociaż zauważyłem że choćbym nie wiem jak był zmęczony to na widok mety czuję że mam jeszcze zapas sił. I tak sobie myślę czy to nie ma przełożenia na sprawy życiowe. Wydaje się często że to już kres, więcej nie da się rady znieść, ale jak się uparcie podejmie wysiłek i jak się dotrze do celu to okazuje się że można byłoby jeszcze dalej. A po osiągnięciu celu to myśli sobie człowiek: Eeee nie było tak ciężko. Więc koko dżambo i do przodu. A jak tak biegnę, i jak tak czuję że już przyjemniej byłoby się zatrzymać to zawsze myślę sobie o tych naszych kopaczach co dużo zawsze gadają a jak przychodzi do meczu to nie dają rady. I mówię sobie: O nie, nie będę jak te niedorajdy, albo dobiegnę albo ducha wyzionę. Kurcze! ale byłby ze mnie super reprezentant. Ależ to strata dla polskiej piłki że nim nie jestem.
Gastrolog dietę mi zapisał i apteczkę sporą, a w brzuchu burczy mi dalej. To chyba jest wyraz mojej natury; burczymucha. A tak się z tym źle czuję że nie wypowiem. Strasznie mi to psuje nastrój. Nie mogę się niczym spokojnie zająć i na niczym skupić. Ciągłe napięcie, ciągła obawa że nagle wydam z siebie wycie. I kurna żadnego wpływu na to nie mam. Kicha i obciach. Natomiast jak już cisza zapanuje to taka radocha że do góry skakałbym. Lekkość taka. No żeby się z takiej błachej sprawy tak cieszyć?, a ja się cieszę niesamowicie. Jak to niedużo trzeba do szczęścia. Tak to łaziłbym dzień cały marudząc i pomstując bez przyczyny a tak, tak to zadowolony jest er że już nawet w lotto wygrywać nie musi. Ale nie no, wolę już tak jak było przed burczeniem. Niech już będę nieszczęśliwy bez powodu oby tylko cisza była w mym wnętrzu.
Komentarzy: 4
Ścieżka 310 Do przodu
2014-03-07
Dzisiaj jest drugi ( wczoraj był pierwszy ) dzień, nie wiem nawet od kiedy, kiedy to mam spokój w pracy. Spokój, czyli że pracuję w swoim tempie i mam na wszystko czas, bez zapierd….alania. Robię sobie co trzeba i jak trzeba i mam nawet chwilę na napisanie wreszcie czegoś od siebie dla siebie. A to zapierd…alanie to już mi chyba nawet w naturę wszejdło. I się nawet temu już nawet nie dziwię, i się nawet przeciw temu nie buntuję. Wyczytałem kiedyś, a czytam, czytam dużo literatury że tak powiem popularno-naukowej, że jak przybysze z kosmosu kiedyś tam wylądowali na planecie Ziemi, to stworzyli ludzi do tego by na nich zapierd…alali. Potem część z nich, tych kosmicznych przybyszów, „upadła” z ziemskimi samicami i powstała rasa tzw półbogów. I nie żebym brał to za pewnik, choć powiem tak na marginesie że teoria o kosmicznych stwórcach przemawia do mnie, ale tak sobie myślę że ja genealogicznie to od tych co mieli zapierd…alać pochodzę a nie od tych co z ziemskimi samicami „upadli”. I tak sobie myślę że na świecie to tak właśnie jest. Ci co od tych co zapierd…alać mieli pochodzą – robią i robią i ile by nie zrobili i tak coś do roboty się dla nich znajdzie, a ci co pochodzą od tych co z ziemskimi samicami „upadli” nie robią nic, robota ich się nie ima a powodzi im się nierzadko lepiej.
A jak już nawet wszystko prawie że zrobię, i zapierd….alać nie muszę ( tak jak wczoraj i dzisiaj ) to zaraz mnie nosi, swędzi, miota i roboty sam z siebie szukam. Tak jak na ten przykład. Nie dość że w robocie roboty miałem w pytę to sobie jeszcze łazienkę wymyśliłem. I tłukłem się z tą łazienką całymi sobotami, zamiast z życia korzystać. I jak ją wreszcie skończyłem w ubiegłą sobotę to zerkać zaczynam na przedpokój. Może jak się cieplej zrobi i motóra wyciągnę to mnie odciągnie
W środę byłem na meczu. Byłem i chodził będę choćby nie wiem co ale takiego czegoś jak w tą środę to nie widziałem. Dno kompletne. I na boisku i na trybunach. Do jakiegoś czasu to chociaż na trybunach było ciekawiej. Jak na starej legii dziesięć tysięcy luda ryknęło kiedyś z trybuny otwartej „kto dziś wygra” i jak kryta odpowiedziała „Polska” to było słychać. A tera? Tera na narodowym luda czterdzieści tysięcy a doping czterdzieści tysięcy razy gorszy. I nie mam do nikogo żalu za to że teraz przychodzą mamy z dziećmi czy chłopcy z dziewczętami. Proszę bardzo. Ale czy w tej masie nie znajdzie się choć trochę konkretnych gardeł. Przecież ta garstka szkotów z wczoraj potrafiła zaistnieć. A swoją drogą Szkotom kibicuję prawie tak jak naszym i fajnie było postać w pobliżu ichniejszych kibiców. Na kilku meczach się było w życiu ale jeszcze nigdy nie widziałem tylu przyjezdnych na towarzyskim. I prezentowali się, bez przesady, imponująco. W tych swoich spódniczkach ( z gołymi łydkami na ty zimnie ) i śmiesznymi czapkami z piórkiem. I te kobzy na trybunach. Naprawdę fajna zgraja. A odsetek „nawalonych” jak u nas czyli nasza krew. Lubiłem Szkotów a po wczorajszym lubię ich jeszcze bardziej. I ucieszyłem się że będą z nami w grupie a po wczorajszym cieszę się jeszcze bardziej.
A jak już dotknąłem tematu pijanych to sponiewierałem się tydzień temu w sobotę jak dawno już nie było. I to gdzie?, na urodzinach chrześnicy. Bardziej od tego sponiewierania nadziwić się nie mogę temu że to tam było i z tamtymi ludźmi. A niedzielą dogorywałem z głową w kiblu.
Za to w ubiegłą niedzielę poszedłem sobie do kina. Film fajny, żadna rewelacja, takie wspomnienia z lat młodzieńczych. No ale nie o filmie chciałem. Siadłem se ja z boczku i czekam na rozpoczęcie. A że przed rozpoczęciem reklam zatrzęsienie to dla zabicia czasu zerkam po sali. I kurna jeszcze teraz jak to piszę to, na wspomnienie tego widoku, uśmiech rozbłyska na mej twarzy. Duzi i mali, panowie i panie, starzy i młodzi –wszyscy – poliki jak chomiki pełne. I chrupią i garściami dowalają a kubełki korytka pojemne. No zabawny widok. I jakby na wyścigi. Kto pierwszy kubełku / korytku da radę.
A z życia?
Dwa tygodnie temu Księżniczka zakończyła karierę. Trochę to przykre dla mnie i taka osobista porażka ale cóż, jej wybór.
Pogoda nawet nawet. Ciepło, za dnia do ośmiu, a rankami miedzy 1 a 3. Przymrozków nie ma, śniegu nie ma. Co niecierpliwsi motóry powyciągali i już jeżdżą. Ogólnie dobrą mieliśmy zimę moim zdaniem tego roku. Raptem z miesiąc porządnego mrozu i śniegu. O ile pamiętam to to zimno było na przełomie stycznia i lutego.
Babcia Henia wylądowała w domu opieki. Chwali sobie teraz komfort życia ale za każdym razem jak ją odwiedzam i patrzę na przebywających tam ludzi nie mogę się pozbyć wrażenia że co jak co ale starość się Bogu nie udała. Tzn cały ten świat i życie to boski bubel ale starość to bubel nad buble. Przygnebiające. Ludzie bez władzy nad ciałem jeszcze jakoś wyglądają, no ale ci bez władzy umysłowej, eh, naprawdę przygnębiające.
Powiem tak, jeżeli miałbym tak kończyć to beznadziejne życie to wolałbym zakończyć wcześniej.
Czwartek 06.03.2014
A dzisiaj naprawdę dzisiaj czyli w piątek 07.03. w robocie w ogóle nie jestem. Mam urlop i idę do czterech lekarzy.
I gdy wyszedłem z domu i spojrzałem w niebo ujrzałem na niebie tym lecące tuż nad blokami trzy bociany.
A potem jak stałem na przystanku wyjrzało słonko zza chmur i zrobiło takie ciepełko na mej twarzy że oczka mi się zamkły. Czy to już idzie wiosna?
W brzuchu nadal mi burczy. A raczej nie burczy a wyje.
I w totolotka nadal nie wygrałem szóstki. I tą sensacyjną wiadomością na dziś zakończę,
Komentarzy: 3
Ścieżka 309 Do przodu
2014-01-08
Panie Erze szanowny co za lat kilkanaście starym będziesz dziadem, i o ile żyć jeszcze będziesz, gdy będziesz czytać notką tą to wiedz i przypomnij sobie że na przełomie roków 2013 i 2014 parafrazowałeś często scenę z Psów. Scenę w której Młody, obładowany hotdogami podczas akcji w hotelu wezwany na pomoc po strzelaninie stwierdza że nie ma broni. I rzuca te hotdogi w cholerę i wrzeszczy z rozpaczą i wściekłością : „Nie mam kurwa broni !”
I wiedz i pamiętaj pan panie erze dziadzie stary za tych lat kilkanaście też często w tym czasie na przełomie roków 2013 i 2014 wrzeszczałeś z rozpaczą i wściekłością; „Nie mam kurwa czasu, nie mam kurwa czasu !” Krzyk to oczywiście niesłyszalny dla świata.
Ale prawda jednak taka jest. Nie mam czasu. Jednym z tego dowodów jest brak wpisów o tu właśnie od października. Długiej tak przerwy nie pamiętam.
A co pamiętać z tej przerwy pamiętać powinieneś co warto by tu napisać poza tym że nie miałeś KURWA czasu.
Otóż jak to za twoich czasów młodzieńczych panie erze dziadzie stary rzekł jeden żulik, którego jako tako znałeś a który już nie żyje, do żulika drugiego, którego znałeś jako tako mniej ale który nie żyje już też, - „Gdzieś był w święto cmentarne?”, pan panie erze w święto cmentarne zgodnie ze swoją naturą nie udałeś się jak tradycja, obyczaj i tłum nakazuje na cmentarz, lecz w przeciwną stronę i wylądowałeś na wiślanym brzegu. Brzegu jesiennym i co nieco chłodnym. I by chłód ten nieco znieczulić rozpaliłeś ognisko i wypiłeś trochę cydr-a. A wieczorem na przekór samemu sobie i tak na powązkach wylądowałeś. Taka to z ciebie natura przekorna.
Dalej był już tylko brak czasu. Dużo roboty w robocie i brak czasu.
Zacząłeś odczulanie i bieganie. Biegałeś raptem raz w tygodniu ale zawsze to coś.
Przed świętami sam zaproponowałeś remont łazienki i tak nawymyślałeś cudów że przed Nowym Rokiem się nie wyrobiłeś choć potu, czasu , nerwów i serca przede wszystkim włożyłeś w robotę tą mnóstwo. Co ciekawe w dzień wigilijny co świt w markecie budowlanym byłeś, czegoś takiego nie pamiętasz jakeś żyw. Dzisiaj / teraz łazienka jest jakby to rzec – rozgrzebana. Ale skończysz ją, nie wiesz jeszcze dokładnie kiedy, ale skończysz. Na pewno za lat tych kilkanaście, gdy to będziesz dziadem starym i będziesz to czytał, będzie skończona. Jeszcze tylko pamiętaj że w piątek 20.12. wiertarka z wiertłem fi 2mm spadła z kibla gdzie leżała i wbiła ci się w stopę.
Pamiętaj że święta nudne były w „S”.
Pamiętaj że w sylwestrową noc strzeliłeś z petard, wypiłeś szampana na skwerze i bawiłeś się w Bank-u.
Teraz w święto Trzech Króli siedzisz w pracy i niby rozliczasz inwentaryzację. I tylko dlatego masz czas na pisanie tej notki że postanowiłeś wykorzystać firmę i naciągnąć ją na dzień wolny.
I najważniejsze erze dziadzie stary. Pogoda. Pogoda jest jednym słowem wiosenna. Ach gdybyś tylko miał motóra pod ręką. Nie jest przesadą stwierdzić że jeździłbyś motorem i w grudniu i w styczniu. Zresztą inni jeżdżą. Pogoda jednym słowem wiosenna. Były może ze dwa, trzy dni na początku grudnia gdzie sypnęło śniegiem ale to wszystko co zimowego było. Poza tym jest ciepło czyli nocami 2-3 stopnie, a dniami do dziesięciu. I jak jeszcze słonko wyjrzy na dodatek to robi się naprawdę pozytywnie. I wcale ci ten brak śniegu na święta nie przeszkadzał. W taką pogodę na Starówce ludzi więcej niż w najlepsze letnie dni. Kolejki po gofry kilometrowe, a przy choince tylko dziada z babą brak, choć dziad czyli ty już bywa.
Plan na najbliższe dni.
Rozliczyć tą pieprzoną inwentaryzację, skończyć łazienkę na błysk i znaleźć wreszcie czas na poczytanie co u ludzi i napisanie wreszcie czegoś co ci na duszy ciąży, nie takich suchych faktów jak te powyżej.
Komentarzy: 10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz