sobota, 12 września 2015

Tak było 2012

Ścieżka 289 Do przodu
2012-11-09
Kamień odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym.
A było to tak.
Dawno dawno temu ……. a tak naprawdę to wcale że nie dawno, bo właśnie że raptem niecały miesiąc temu.
Za górami, za lasami ….. a tak naprawdę to wcale że nie z za górami i za lasami bo właśnie że raptem pięć kroków stąd czyli w kiblu najdobitniej mówiąc.
Jest to historia prawdziwa i autentyczna. Jedyne co to może jako że trochę czasu minęło, zabarwiona trochę, podkolorowana. Już coś takiego w opowieściach takich jest że im starsze, im dalej w przeszłość cofnąć się trzeba by je wspomnieć, tym bardziej jedne rzeczy wyrazu nabierają a inne wręcz przeciwnie - bledną i nikną,
Wydarzyło się to roku tego, miesiąca dziesiątego. Rycerz pewien w zbroi srebrnej do boju z brytami się sposobiący ostatnią jeszcze przysługę oddać zapragnął swym lwom dwóm wiernym. Nowe oto miejsce ustronne stanąć miało gdzie lwy owe chodzić zwykły piechotą. Młody tedy rycerz pomiary wszelakie poczyniwszy upewnił się że nowe owe miejsce ustronne tam gdzie stare było stanąć może. I jakież to zadziwienie było w srebrnej zbroi rycerza gdy przed faktem miejsc dla lwów ustronnych wymiany stanąwszy okazało się że owe nowe gabaryta ma zbyt obszerne. Drapnął się tedy rycerz młody w głowę zakłopotany, koronę wprzódy ściągnąwszy, a potem w brodę i przeklął siarczyście co właściwie w srebrnej zbroi rycerzowi przystoić nie powinno. I na cóż te plana, na cóż pomiary skoro życie swoje kształta obrało. Nie miał jednak zamiaru się młody rycerz fortunie złośliwej poddać. I dalejże wpychać nowe to miejsce ustronne tam gdzie stare było. Dalejże na wszelakie sposoby. Jednakowoż czego nie spróbował, ile się namordował, ile nazłorzeczył ostatecznie rady nie dał. Młodego rycerza tron jak stał tak stał. I tron ten właśnie zawadę stanowił. Ale i ta przeszkoda dla rycerza młodego nie mogła przeszkody stanowić. „Tron swój przesunę!”- zakrzyknął naówczas. I jak rzekł tak rzekł. Z komnaty inszej odpowiednie atrybuty przyniąwszy do tronu demontażu przystąpił. I .uczyniwszy to, owoż okazało się że tronu przesunięcie a dużo i nie pomoże, bo po stronie drugiej z muru zawór wodę puszczający wystaje. Jedynie dwa centymetry tron przesunąć się zdołał. Pomyślawszy że i tyleż wystarczy przystąpił ponownie młody rycerz do nowego miejsca dla lwów ustronnego upychania. Ale i teraz, ile by nie pchał, jak się nie naprężał upchnąć nie zdołał. Zaryczał naówczas rycerz w srebrnej zbroi ze wściekłości co właściwie w srebrnej zbroi rycerzowi nie przystoi. I ponownie koronę wprzódy zdjąwszy zadrapał się po głowie. A noc już ciemna nastawała. A i dworzanie do tronu pilący przystępowali. Nic tedy rycerzowi młodemu nie zostawało jak walkę tę nierówną w czasie odłożyć i tron jak poprzednio był ponownie zasposobić. Ino jak? Zasposobić się po staremu nie dało bo tron cieknąć począł. Nijak przecieku powstrzymać nie potrafił rycerz młody. A dworzanie do tronu coraz niecierpliwsi. Zasiadł tedy do karocy na prędce i do królestwa majsterkowiczowego co to niedaleko graniczyło pognał. Zdobywszy tam wszystkie sprzęta potrzebne do zasposobiania tronu ponownego przystąpił. A czego to nie użył, czego nie popasował, wszystkie sprzęta przytknął a i tak na koniec zasposobić nie zdołał, świetności dawnej tronowi nie przywracając. Dworzan wprzódy do tronu dopuściwszy dalsze począł plany młody rycerz układać. Uradził więc że dnia następnego wszystkie zdobyte sprzęta do królestwa majsterkowiczowego odda. Potem, na dzień trzeci, smoka gorącem ziejącego dopadnie, z królestwa majsterkowiczowego nowe sprzęta zdobędzie i do zasposobienia nowego przystąpi. Ale na dzień trzeci, trzeci bo na dzień drugi na większą potyczkę, potyczkę z groźnymi angolami się zasposabiał. A że potyczka to wielka być miała to już wprzódy dzień następny na wolny sobie zamówiwszy na tronu zasposobienie przeznaczyć go postanowił. Jednakowoż jak już w świecie wiadomym jest, wszelaki bój z angolami groźnymi w oznaczonym terminie za sprawą niebios dojść do skutku nie zdołał i na kolejny przełożon został. Stanął tedy w srebrnej rycerz zbroi przed takim oto wyzwaniem że jednego dnia zasposobienie tronu i dla lwów miejsca ustronnego oraz bój z brytami groźnymi odbyć miał. Dnia tego rankiem do królestwa majsterkowiczowego się udawszy nowe sprzęta zakupił, poprzednie wprzódy oddawszy. Jednego tylko oddać nie zdołał. Jednego tylko, może i wartości dużej nie przedstawiającego, ale oddać nie mógł bo już był go użył lekko. Nierad był z tego bardzo, oj bardzo. Ale cóż począć miał. Zaopatrzywszy się więc w sprzęta nowe do swojego królestwa powrócił i nowe działania rozpoczął. Smoka więc gorącem ziejącego ująwszy nowe dla lwów wiernych miejsce kształtować począł. Tego dokonawszy i że tam gdzie być ma, wejść nowe miejsce ustronne zdoła, się upewniwszy do ponownego tronu sposobienia przystąpił. Ale tutaj ponownie przeszkody napotkał, bo ponownie i przy nowych sprzętów użyciu tron przecieki wykazywać począł. Ależ niesmak w młodym rycerzu zapanował. Cóż począć miał? A do boju z brytami groźnymi bliżej coraz się stawało. Zostawić natomiast tego tak, honor mu nie pozwalał. Cóż począć miał? Jeszcze tylko kolejny raz okiem spojrzał na sprzęta z majsterkowiczowego królestwa, na tron spojrzał i na sprzęta znowu. I tu wzrok jego padł na ten jeden co go do królestwa majsterkowiczowego oddać nie zdołał. „A czyżbyż ten nie pasował by?” – pomyślał w srebrnej rycerz zbroi. Okiem swoim na tron spojrzawszy plany snuć począł. Zdało mu się że być może. A cóż stracić mógł? Już gorzej być nie mogło. Czem prędzej więc do działania przystąpił by przed bojem z angolami groźnymi zdążyć. I jakież zdumienie rycerza młodego ogarnęło gdy tron poskładać się dało bez przeszkód nijakich, szybko, lekko i co najważniejsze skutecznie. Tron przecieków nijakich nie ukazywał, stał mocno i pewnie, a lwów dwóch wiernych miejsce ustronne obok równie mocno i pewnie. Duma zasłużona rycerza w zbroi srebrnej rozparła. Oddechem pełnym pierś napełniwszy do przodu ją wyparł, a kark wyprostowawszy „No” pewnie zakrzyknał. Tak oto po dniach goryczy i złości pełnych dzieła dokonał. I na koniec tylko morał taki wysnuł że jakoby jaka siła cudowna czuwać nad nim miała iż tego sprzętu jednego przy pierwszej wizycie w majsterkowiczowym królestwie nabytego przy drugiej wizycie nie oddał. Nic by bez niego uczynił. Nic nie zakończył. Do boju z angolami groźnymi zniesmaczon przystąpił. Tak być mogło.
I dla jasności. Młody rycerz i w srebrnej rycerz zbroi to jedna i ta sama osoba. Ta sama która tutaj potem z angolami groźnymi bój toczyła.
Komentarzy: 17
Ścieżka 288 Do przodu
2012-11-05
Słuchajcie ludzie słuchajcie.
Słuchajcie bo nie będę powtarzał a przynajmniej chciałbym tego uniknąć.
Słuchajcie ludzie słuchajcie.
Słuchajcie bo jest to dla mnie bardzo ważne.
Wiadomym chciałbym uczynić wszystkim że to co wszyscy piszą u siebie jest ich prywatną sprawą i i i i naprawdę ich. A co za tym idzie, a z czego pewnie to pisanie wynika, ich wszystkich życie i to co w nim robią to też ich wszystkich sprawa. Naprawdę, po tysiąckroć naprawdę, nie mam zamiaru nikogo krytykować, nawracać czy pouczać. Żyjcie sobie jak chcecie, gdzie chcecie i z kim chcecie.
Zresztą już jakiś czas temu doszedłem do wniosku że nie chciałbym się tu mądralować. Zapewne co bystrzejsi zauważyli że w swoim pisaniu bardziej skupiłem się na tworzeniu swego rodzaju pamiętnika. Ot piszę sobie tak dla potomności kiedy i co się wydarzyło. Takie przynajmniej są moje intencje. Pisać sobie o życiu a nie o tym jak ten świat wyglądać powinien. Może, jako że dobrymi intencjami piekło jest wybrukowane, nie za bardzo mi to wychodzi ale naprawdę tak miało czy raczej ma być. Bez mądralowania się. Mądral i tak jest już wystarczająco.
Powtarzam więc, bądźcie sobie jacy chcecie. Naprawdę, po tysiąc kroć naprawdę, bądzcie sobie jacy chcecie. Mógłbym powiedzieć że gucio mnie to obchodzi ale nie powiem bo było by to nieładnie.
Zdaję sobie sprawę z tego że ile istnień ludzkich tyle życiorysów. Każdy z innymi doświadczeniami, przeżyciami. Może i ma tam gdzieś każdy swojego sobowtóra, może i ma bliźniaka genetycznego, może. Pewien jednak jestem że nie ma tym świecie dwóch ludzi którzy mieliby takie samo życie wewnętrzna. W stanie jestem więc zrozumieć każdego człowieka. No może nie zrozumieć a raczej przyjąć do wiadomości jego zachowanie, styl życia. Mogę mnie śmieszyć czy dziwić pewne zachowania ale tak tylko początkowo. Po chwili przychodzi jednak ta refleksja że w sumie niech robi każdy to co mu w tej chwili trzeba. Nawet jeśli to złodziej, morderca, pedał czy pedofil. Każdego jestem w stanie zrozumieć a może raczej nie zrozumieć a przyjąć do wiadomości jego zachowanie. Po prostu widocznie tak się w życiu mu ułożyło że jest kim jest i robi to co robi. Nie mnie to potępiać czy pochwalać. Sam nie raz byłem w różnych sytuacjach życiowych i zdaję sobie sprawę jak blisko dna byłem. I żebym miał powiedzieć że nie mogło się to skończyć inaczej niż skończyło nie powiem. Ot kilka zabiegów okoliczności i jest jak jest. Wystarczyłoby jednak aby coś potoczyło się inaczej i już mogłoby ...
Jedynie co to mogą mnie złościć sytuacje które wkraczają na mój prywatny teren. Wtedy mogę, jakby to rzec, jebnąć. Reszta mnie nie obchodzi.
Mam ja swój świat, swoje ideały i marzenia które wyznaję. Nie przeczę, chciałbym aby cały świat wg nich funkcjonował. Wiem jednak że jest to niemożliwe. Już jakiś czas temu zrozumiałem że śwat ten nie jest idealny i nic tego nie zmieni. Niech sobie więc będzie jaki jest. Ani ani mi się chce go zmienić. Naprawdę mi się nie chce i nie widzę sensu. Zresztą skąd mam pewność że to co ja myślę dla tego świata jest najlepsze. Nie mam takiej pewności. A skoro jej nie mam więc nich sobie żyją wszyscy jak chcą, ich sprawa.
Jedynie co to może będę, nie wiem czy pierwszym, ale pewnie wyjątkowym samobójcą. Samobójcą który kończy z tym życiem nie z racji zawodu jakiegoś miłosnego, rodzinnej tragedii, czy kłopotów finansowych czy jeszcze innej przyczyny a po prostu z powodu braku sensu. Tak po prostu, nie chce mi się żyć. Życie, i tak,takie jakie chciałbym żeby było nie będzie. Ludzi zmieniać czy przekonywać do swoich racji zamiaru nie mam. Przecież każdy z osobna to indywidualny, niepowtarzalny świat. Więc co? Nic. Niech sobie płynie dalej jak mu pisane, lecz, już beze mnie. Powodzenia. Ja wysiadam.
Powtarzam więc, i powtarzam i powtarzam. Ludzie żyjcie jak chcecie i róbcie co chcecie. Nie mnie to oceniać. Nie chce mi się oceniać czy osądzać. Najzwyczajniej po prostu nie chce mi się. Nie moja sprawa. Może mnie nieraz coś rozśmieszyć, coś zasmucić ale to wszystko, nic poza tym. Pokiwam główką, podłubie w nosie, westchnę i pójdę sobie dalej.
No może gdybym, podkreślam może bo pewności nie mam, gdybym wygrał w totolotka to może mógłbym coś zmienić, może odzyskał chęci, wiarę i sens. Choć podejrzewam że i wówczas mogłoby to nie wystarczyć.
Może gdybym spotkał kiedyś parę ludzi, obowiązkowo kobieta i mężczyzna, którzy są ze sobą i tylko ze sobą. Którzy tworzą udany, wieloletni związek z gromadką dzieciaków, z domem, z samochodem, akwarium, psem i kotem to może. Może gdybym wiedział że on nigdy z inną a ona nigdy z innym to może. Może gdybym wiedział że dożyli starości bez zdrad i podejrzeń to może.
Ale jak do tej pory nikogo takiego nie spotkałem.
Żyjcie sobie więc wszyscy jak chcecie i róbcie co chcecie. Wasza, nie moja to sprawa.
Jakby kto tylko może wiedział że gdzieś, kiedyś jest czy była taka para jak ta którą opisałem powyżej to proszę o najmniejszy nawet sygnał znak. Cokolwiek.
Komentarzy: 4
Ścieżka 287 Do przodu
2012-11-01
Komentarzy nie komentuję z zasady.
Samo zresztą stwierdzenie „komentarz komentarza” brzmi jak dla mnie śmiesznie.
Nadeszła jednak ta chwila w której do jednego odnieść się muszę. Napisał mianowicie Ktoś że gdzieś jakoś tam wyróżnia moje tu te wynaturzenia. Niby mi w łepetynie się kojarzy. Chyba obiło mi się swego czasu o uszy, oczy. Nie wnikałem jednakowoż wówczas. Jakieś tam pierdoły. Teraz jednak się zainteresowałem. No o co chodzi. To trzeba gdzieś coś zapłacić? A może można zarobić? Nooo, jakby można zarobić to wchodzę w to. No więc zaczynam drążyć. Włażę na stronę Ktosia i szukam. Jakieś pirdoły tylko, nic o mnie. Gdzie więc to moje wyróżnienie? A może muszę szukać gdzie indziej? No ale gdzie? Postanawiam zajrzeć u Ktosia głębiej. No i się dogrzebuję. Jest. Jest. No ale co to do jasnej cholery jest ?! Zająłem ostatnie miejsce! Jestem na szarym końcu! Ja ER zamykam tabelę! O nie! Protestuję. A do tego co też napisane. Ja ER niby coś gadam na baby piszę niedobrego. Ja?! No gadam. Nie przeczę. O czym jednak to świadczy? Czy ich nie lubię, nie szanuję? A wręcz przeciwnie. Podziwiam. A piętnuję i wyśmiewam, i cierpię zarazem, gdy widzę te wszystkie panie co to zacierają różnice pomiędzy płciami. Te zakompleksione co tylko wyścigiem z facetami mogą poprawić sobie humor. Te walczące z naturą i swoją kobiecością. Jestem wyznawcą i czcicielem kobiety w sukniach czy też spódnicach. Jestem wyznawcą i czcicielem kobiet co o ognisko domowe dbają. Aaaaale! Stop. Zaraz. Się zapędziłem trochę. Przecież nie o tym być miało. Wracając do tematu. To o co chodzi z tym wyróżnieniem? To się wiąże z jakimiś kosztami? Mam z tego tytułu jakieś obowiązki? Niech Ktoś lub ktoś mnie oświeci bo lekko przerażony jestem. Znowu kurna jakieś wydatki? O nie. Wystarczy mi na razie że czekam na polecony od miejskich dziadów strażników. Bo coś mi się zdaje że pstryknęli mi fotkę tydzień temu na objeździe tunelu kiedy jechałem wieczorem na piłeczkę. Swoją drogę to lekkie kurestwo ( sory za słowo ) jest, stawianie radarów w tym miejscu. Nie dość że nieudolne Miasto zawaliło nie mało tunel, nie dość że pół roku zmusza ludzi do tracenia czasu w korkach, to na dodatek stawia ograniczenie do trzydziestu, stawia radary a potem kosi ile wlezie. Dla mnie kurestwo. Skoro dali du z tym tunelem to miast teraz łapać i karać powinni dawać jakieś nagrody pocieszenia za utrudnienia i niedogodności. Wczoraj już jadąc, tak jak wtedy na piłeczkę, miałem się na baczności. A tak wracając do notatki w wyróżnieniu to nie prawda z tą kondycją. Kondycję mam kiepską i wolałbym posiedzieć przed telewizorem. Na szczęście, profilaktycznie nie daję się skusić promocjom kanału z plusem w nazwie, bo siedziałbym przed telewizorem non stop patrząc łapczywie na ligę angielską i ruszającą właśnie enbiej.
Taka mi refleksja przyszła teraz na myśl apropo tego wyróżnienia. Ile tak naprawdę ludzie wiedzą o sobie czytając te blogi. Czy ten Ktoś co mnie nominował wie kogo nominował. Przecież mogę być kompletnie kimś innym. Mogę robić straszne rzeczy i być złym człowiekiem. Mogę. I co? Tylko dlatego że piszę coś co nie musi być prawdą mogę zdobywać wyróżnienia? Co wiemy o sobie? Przypomina mi się ostatni sierpień kiedy to drżałem o swoją przyszłość w związku z kłopotem w pracy. Cały czas pamiętam jeszcze ten strach, niepewność i wściekłość. Pisałem o tym tu. I czy ktoś z czytających potrafił tak naprawdę to poczuć, zrozumieć. Czy ktoś tak naprawdę potrafił zrozumieć że była to chwila która mogła zaważyć na moim dalszym istnieniu. Czy? Myślę że nie. Tak po prostu: „Nie martw się ER”, „Wszystko będzie dobrze”, „Świat się na tym nie kończy” czy coś w tym stylu. Tyle. Nie jesteśmy w stanie poznać swoich prawdziwych intencji i uczuć. Inna sprawa że, nie wiem jak inni, ale ja rzadko mam czas wczytać się w czyjąś myśl tak do końca, nie tylko wzrokiem i umysłem ale też sercem.
No ale skoro ktoś już postanowił mi podarować wyróżnienie to wypada podziękować. Dziękuję więc bardzo. Dziękuję i proszę tylko jeszcze o naukę co mi czynić wypada dalej czyli gdzie mam uiścić stosowną zapłatę.
A tak ze spraw innych w sobotę 27.10 spadł śnieg, zrobiło się mroźno czyli przyszła zima. Nie pamiętam żeby kiedyś przyszła tak wcześnie. W noc tejże soboty na niedzielę miałem też niecodzienną okazję rzeczywiście przestawić zegar z trzeciej na drugą. Księżniczka wracała z Wrocławia a że nawalił im autokar i powrót się opóźnił więc zjechali dopiero o trzeciej w nocy właśnie. Tak apropo do pani D z L to zadzwoniłbym o tej trzeciej, przypomniał o zmianie czasu jak obiecywałem a tak, nie było jak. Zadzwoniłbym o tej trzeciej, zadzwonił. W niedzielę od rana świeciło piękne słoneczko czapy śniegu na drzewach pełnych jeszcze pożółkłych liści topiąc. To był doskonały dzień by doszło wreszcie do skutku odkładane tyle czasu spotkanie ze spotkaną swego czasu na zamkowym Gosią. Spacer po Krakowskim i Nowym Świecie zmroził nam twarze dokumentnie. Po zmianie czasu dochodzę do wniosku że moje poranne kłopoty ze wstawaniem to wynik nie tyle długości snu a raczej godziny pobudki. Jakoś mi teraz łatwiej się zerwać o tej szóstej. Wg poprzednich wskazań byłaby to przecież siódma. I jak tak analizując to chyba coś w tym jest. Było przecież nieraz tak że mimo że spałem krótko fakt pobudki później niż ósma dawał więcej świadomości niż długi sen ale z pobudką przed szóstą.
Dzisiaj Wszystkich Świętych czy jak kto woli Święto Zmarłych choć ta druga nazwa śmieszyła mnie i śmieszy jak nie wiem co. Pogoda o d rana do południa słoneczna. Więc wykorzystałem tą pogodę na ..... robotę. Tak. Nie święciłem dnia świętego. Po całym tygodniu bez gazu i związanej z tym lekkiej demolce związanej z polimeryzacją instalacji trza było wszystko spowrotem do kupy poskładać. A że er ja k to er jak już co robi to robi więc zacząłem to wszystko przy okazji myć, odkurzać i podreperowywać. Trochę też stuknąłem gdzieniegdzie młotkiem. Ale jak Boga kocham, nie było to nic nadzwyczajnego. Niestety sąsiadowi z dołu, a raczej jego żonie widocznie to przeszkadzało. To łajza. Ćwok jeden szczerbaty. Młody chłopak a wygląda jak dziad. I do tego ten jego głos, prawie jak posłanka Senyszyn. Ignorowałem go do tej pory ale teraz to mam go na celowniku. Oczywiście skończyłem co miałem skończyć po czym poszedłem na dół i z odpowiednim sarkazmem w głosie oznajmiłem łajzie że skończyłem. Wymieniliśmy zwyczajowe w takich sytuacjach uwagi i się rozeszliśmy bez rękoczynów. Podobno głowa żonę bolała i próbowała zasnąć. W południe. Łajzy i tyle.
Po południu pogoda się popsuła i zaczął padać deszcz czego nie omieszkałem wykorzystać na spacer na cmentarz. Tym bardziej że w TV leciał „Znachor”. No co jak co, ale jak miałbym znowu ryczeć to lepiej iść w ten deszcz i wiatr i zapalić co trzeba, gdzie trzeba. Przypomniało mi się na cmentarzu jak to za dzieciaka zapalałem wszystkie świeczki co pogasły. To było jeszcze w czasach gdy na grobach, bo wówczas były jeszcze groby a nie granitowe bunkry, paliły się prawdziwe świeczki a nie jakieś wszelkiej maści lampki made in czajna. No i ja właśnie stawiałem sobie za honor wszystkie te co pogasły ponownie zapalać. A i jeszcze w ramach sprawiedliwości dziejowej z grobów tych co świeczek miały mnóstwo przestawiałem świeczki na groby te co nie miały ich wcale. Ale to tylko do czasu. Do czasu aż mnie ktoś tam nie „naprostował systemowo’.
No dobra. To na koniec jeszcze zapytam ponownie. To gdzie ja mam tą opłatę za to wyróżnienie uiścić. Bo że muszę to pewne. W tym kraju gdzie ciągła dziura budżetowa, gdzie ciągły brak funduszy na, na ten przykład Centrum Zdrowia Dziecka i gdzie za wszystko, powtarzam WSZYSTKO trzeba płacić.
Komentarzy: 4
Ścieżka 286 Do przodu
2012-10-22
O nie zamkniętym dachu wypowiedział się już chyba każdy w tym kraju.
Ja er wypowiem się przy okazji również. A więc mi to się ten dach nie zamknięty podobał bardzo. A podobał się dlatego że okazało się że to najlepiej zainwestowane przez mnie dziewięć dych w ostatnich latach. Na jednym bilecie mogłem wejść na dwie imprezy. Czy jest jeszcze gdzieś taka promocja? Nie ma. Tylko PZPN może coś takiego zaoferować. Ja się więc cieszę i bardzo dziękuje za taką promocję. Choć gdy wieczorem ogłoszono we wtorek że mecz następnego dnia o siedemnastej taka obawa we mnie się odezwała czy dadzą nasi radę, czy wytrzymają to napięcie. Jeszcze na pierwszy termin mogli się sprężyć, jeszcze zmobilizować. Bo co jak co ale z angolami mielibyśmy tylko wówczas szansę gdyby nasze grajki zagrały z wielką ambicją i z wielkim zaangażowaniem. Czy zatem dadzą radę, czy wytrzymają dwudniową presję? Wszak to angole. Mecz o zawsze podwyższonej ważności. I tak się zacząłem trochę martwić. Czy te najlepiej zainwestowane przez mnie dziewięć dych w ostatnich latach to nie będzie przypadkiem inwestycja w komedię i …….dramat?
Bo komedia z pierwszego dnia była przednia. Wiem że mi to łatwo mówić jak miałem stadion pod nosem, tym bardziej że na środę miałem już wcześniej zaplanowany urlop. W zupełnie innej sytuacji byli wszyscy przyjezdni. Zwłaszcza ci z odległych rejonów naszego pięknego kraju. I tu też zaczęły piętrzyć mi się obawy. No bo jak? Jak będzie z dopingiem? Atmosfera przed meczem była napompowana przez media nieźle a teraz to wszystko pęknie jak bańka mydlana. Wkurwienie i żal spowodują że kibice będą bez werwy. Inna sprawa jak będzie z frekwencją? Czy wszyscy wrócą na stadion w środę? A tak kurcze liczyłem na komplet widzów. Tak liczyłem na konkretny doping. Wątpliwości i niepokój nie dawały mi spokoju. Będzie dramat?
Środa, to jakby ktoś na górze chciał się zabawić, przywitała mnie słoneczkim i ciepełkiem. Dzień zupełnie niepodobny do poprzedniego deszczowego. Aż nie do uwierzenia. Zrobiłem w domu co zrobić miałem i tak po piętnastej ruszyłem na umówione spotkanie z kolegą M. Pod stadionem tłum większy niż dzień wcześniej. Dało mi to nadzieję na to że nie będzie źle. Z wejściem na stadion jak poprzednio żadnych problemów. Powiem szczerze że miło mnie to zaskoczyło. I już na pierwszym meczu z RPA 12.10. i wchodząc na pierwszy termin z angolami i tak samo na ten powtórzony wszystko odbywało się sprawnie i kulturalnie. Będąc już w środku zawiesiłem jak dnia poprzedniego flagę ER za bramką ( była dobrze widzialna w TV ) i zacząłem oczekiwać na rozpoczęcie dramatu jak sądziłem. Początkowo z frekwencją nie było za dobrze. Jednak im bliżej siedemnastej tym wolne miejsca zapełniały się coraz bardziej. Z wywieszonych flag z nazwami miast wynikało że większość z tych co byli we wtorek stawiła się i w środę. A gdy na miejscach za mną pojawiła się poznana dzień wcześniej ekipa z Bydgoszczy pomyślałem że może nie będzie źle. I nie było. Powiem więcej było świetnie. Kibice stanęli na wysokości zadania. Bo choć było trochę wolnych krzesełek można powiedzieć że stadion był pełny. Jeszcze w pierwszej połowie gdy siedzieliśmy na dole nie dało się może ostro powrzeszczeć. Ale już w drugiej, gdy poszliśmy na górę do jeszcze jednego znajomego obok którego były wolne miejsca i który miał miejscówki niedaleko bębna który nadawał ton dopingowi, to mogliśmy pójść na całość. Koniec końców straciłem głos. A już po bramce na jeden jeden to był istny szał. Więc suma sumarum powiem z pewną odpowiedzialnością że dla mnie to te dziewięć dych to najlepiej zainwestowane dziewięć dych w ostatnich latach. Doping na sto procent. Grajki wznieśli się na wyżyny i grali jak dawno nie pamiętam. Było więc wszystko co potrzebne.
I za tylko dziewięć dych brutto miałem i komedię i thriller z happy endem.
I cały ten piłkarski plan udał mi się wyśmienicie. Bo zaplanowałem sobie takie dwa piłkarskie tygodnie. Zaczęło się od 06.10. To wtedy właśnie odstawiałem motóra na zimę. A że zimowanie miał zaplanowane niedaleko mojej rodzinnej mieściny co rycerza na koniu ma w herbie postanowiłem zobaczyć jak radzi sobie drużyna z mych dziecinnych lat. Pierwsza drużyna na mecze której chodziłem i w barwach której stawiałem pierwsze kroki na amatorskich boiskach. Drużyna z której została już tylko nazwa. Bo barwy już inne a w miejscu gdzie kiedyś był stadion z drewnianymi ławkami jest …, nie, nie ściernisko a budowa galerii handlowej. No więc wypadało wreszcie i mi zobaczyć nowy image, z nowym stadionem, z „pięknymi” plastikowymi krzesełkami. A że pogoda była podówczas śliczna zobaczyłem. Motór czekał na parkingu a ja bez emocji, jak jakiś tzw „piknik” spoglądałem na boisko. I podobało mi się to jesienne leniwe i słoneczne popołudnie na meczu z moich rodzinnych stron. Następnym krokiem miał być mecz z RPA. Niby to już inna ranga i stadion inny niż druga liga, a tak naprawdę, jak to mówię że nie ma u nas w Polsce czegoś takiego jak ekstraklasa, liga trzecia, to tamten mecz z RPA również śledziłem bez zbytnich emocji. Zwłaszcza że
i ja i większość widzów potraktowała to spotkanie wybitnie towarzysko. Mnóstwo panów z paniami, mnóstwo rodziców z dzieciami. Było bardziej wesoło i ze zgrywami niż z nerwami. Było miło i sympatycznie jak u cioci na imieninach. A że nasi wygrali więc humory dopisywały.
I wreszcie nadszedł pamiętny 16.10. I powtórzę, jak dla mnie to ten nie zamknięty dach to była niezła frajda. Dzięki temu było to najlepiej zainwestowane przez mnie dziewięć dych w ostatnich latach. Wszystko można zapomnieć. Grę, wynik, atmosferę ale nie zamkniętego dachu nikt nie zapomni. I zawsze będę mógł powiedzieć że ja też tam byłem i widziałem. A widok ochroniarza wywijającego orła w kałuży na murawie - bezcenny.
Komentarzy: 5
Ścieżka 285 Do przodu
2012-10-17
Gdybym to pisał wczoraj byłoby inaczej.
Gdybym.
Ale piszę dzisiaj.
Dzisiaj 17 października 2012 o godzinie 20:47 napiszę że dobrze że tu się pisze a nie mówi. Bo nie mam głosu. Staciłem głos. Jeszcze drżę.
Jestem szczęśliwy. Ja pierdzielę. Tak czekałem na ten mecz. Tak się nastawiałem. Tak liczyłem na wspaniałe widowisko. Angolom nie odpuszczę nigdy. I gdy wczoraj stało się to co się stało straciłem wszelkie nadzieje.Bo czego się po tym wszystkim dzisiaj mogłem spodziewć?
I kurna. Normalnie przeszło moje oczekiwania. Szok. Ale była jazda. Po bramce na jeden jeden klęczałem. Po bramce na jeden jeden już nie miałem siły. Nigdy bym nie pomyślał że można tak się drzeć, wrzeszczeć na całe gardło by stracić siły. Aleś MY jechali z dopingiem. TO JEST TO!!!! Dzięki POLACY. Dzięki wam kibice. To było wspaniałe. To było piękne. Mam łzy w oczach.
Dziękuję wam również piłkarze bo zagraliście jak należy.
I na pochybel niedowiarkom.
Pooooolllskaaaaaa Biało Czerwoni! Poooooollllskaaaaa Biao Czerwoni! Poooooolllska Biało Czerwoni Poooolska Biało Czerwooni
Więcej jutro bo tera jeszcze drżę
I idę oglądać powtórkę w telewizorze
Aleś MY jechali z dopingiem!!!!!
Komentarzy: 4
Ścieżka 284 Do przodu
2012-10-11
Nie wiem czy uda mi się coś ciekawego napisać. Chciałbym ale nie wiem. Chciałbym napisać coś ciekawego i wesołego ale nie wiem czy mi się uda. Nie wiem bo jakoś nie czuję. Ale napiszę coś w ogóle, a nóż się rozkręcę w trakcie pisania i mi się uda. Nie to żebym był jakiś smutny czy zrezygnowany. Może znudzony jestem? Tak w ogóle to jest dobrze. Ze wszystkim. Jest dobrze choć ostatnia sobota była ostatnią sobotą ( nie niedzielą ).
W ostatnią sobotę czyli szóstego października nastąpiło pożegnanie z motórem. Zgodnie z planem miałem wyruszyć w ostatnią trasę tak do południa. Zebrałem się po dziesiątej. Może i dłużej bym się zbierał jednak deszczowe chmury wiszące nad miastem i grożące opadem skutecznie przyśpieszały moje ruchy. No głupio byłoby zamknąć sezon na mokro. Głupio tym bardziej że w tym roku ani razu deszcz mnie nie złapał na motórze. I chciałem by tak pozostało. Więc ruszyłem - a chmury groźne. I jak tylko ruszyłem - zaczęło kropić. Ech. Przez pierwsze kilka minut, gdy prędkość była nieznaczna, nie było nawet źle. Jednak z każdym kolejnym kilometrem robiło się coraz gorzej. A chmury groźne i nadziei na niebie nie widać. Rad nie rad zatrzymałem motóra i sięgnąłem do schowka po zakupiony jeszcze przed sezonem przeciwdeszczowy płaszcz. Tyle czasu tam leżał, tyle czasu. I teraz, na koniec, miał się przydać. Wdziałem więc to i ruszyłem dalej. Ale nie zmokłem bardzo. Prawdę mówiąc to nawet wcale. Wcale bo po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów deszcz, czy raczej ta mżawka, ustała. Tak około dwudziestego kilometra od startu zdjąłem przeciwdeszczowe wdzianko i schowałem spowrotem do schowka. I taki już, uwolniony, pognałem dalej. Tak, pognałem. Daliśmy z motórem trochę czadu. Nie należę ci ja do motórowych szaleńców czyli tzw dawców a wręcz przeciwnie. Jeżdżę ostrożnie i rozważnie. Zresztą chyba nikt sobie nie wyobraża mnie, z moim charakterem, jako motórowego szaleńca. U mnie wszystko, nawet jazda na motórze, musi mieć tzw ręce i nogi. Więc jeżdżę ostrożnie. Nieraz zapewne wydawać się to może komuś śmieszne: spodziewa się nie wiadomo jakich prędkości i wyczynów a tu spokój i rozwaga. Ja najlepiej czuję się przy prędkości sto, sto dwadzieścia na godzinę. Zresztą jak mam jeździć szybciej kiedy większość przelotów mam po mieście. W korkach między samochodami, szybciej się nie da. Ale w ostatnią sobotę pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa. Manetka gazu poodkręcała się sprawniej. A że trasa w miarę pusta była, w większości pośród lasów, osłonięta od wiatru i z temperaturą odpowiednią to można było się rozpędzić. Więc żeśmy się z motórem rozpędzali. I te wyjścia z zakrętów. Lubię tak wejść, z przyhamowaniem, potem lekkie wychylenie, luknięcie i pełny gaz przy wyjściu. Tak pokonuję zakręty. Nie jest to może szczyt techniki ale ja tak lubię. Nie schodzę w winklach, jak to niektórzy „zawodowcy”, na kolano i nie zamykam na szybkości. Zakręty pokonuję po swojemu. No ale w sobotę zapomniałem o całej tej rozwadze i trochę popędziłem. Dobrze się jechało. Gdzieś tak na osiemdziesiątym kilometrze zrobiłem sobie przystanek. W takim uroczym lasku sosnowym. Lasku takim coś na podobieństwo nadmorskiego lasku. Zjadłem batonik, zjadłem jabłuszko i popiłem wodą z magnezem. Przysiadłem na motórku a słonko które wyjrzało zza chmur migało w koronach sosen. Przez tą całą pogoń za prędkością nie zauważyłem nawet jak straszne chmury poszły sobie gdzieś, ukazując piękne, niebieskie niebo ze słonkiem. Zrobiło się miło. Tak miło że przymknąłem oczy. I trwałem tak w tej ciszy przez chwilę, dłuższą chwilę. A gdy ponownie uniosłem powieki tuż przede mną przebiegły sarenki. Tak po prostu, jakby mnie tam wcale nie było. Pojechałem więc dalej, już wolniej, delektując się niebieskim niebem i słonkiem. I koniec końców mótór trafił na miejsce zimowania. Z sumą 34 800 km przejechanych kilometrów na liczniku stanął w garażu. Taka tylko myśl mi na koniec przemkła przez łepetynę że jak na to moje niezbyt intensywne śmiganie to te pięć tysia nastukane w sezonie to nawet nieźle.
Znaczy się sezon zakończony. Ale teraz pusto. Pomału przyzwyczajam się do widoku braku motóra przed blokiem ale pierwsze dni były ciężkie. I ten brak możliwości, tej możliwości że zamiast jazdy komunikacją miejską czy samochodem można wsiąść na motóra. A i wczoraj, i dziś, i podobno jutro można było jeszcze jeździć. Wprawdzie wieczory i ranki zimne jednak w ciągu dnia, w słońcu jest nieźle. No nic. Koniec to koniec. Sezon motórowy zakończony.
Aha, jeszcze tylko na sam koniec pożegnalnej jazdy pojechałem zobaczyć mecz drużyny mojego dzieciństwa na nowym stadionie. I podobało mi się. Ale to to już może w następnej notce. Notce która jak myślę będzie i wyłącznie PIŁKARSKO.
Aaa i tak już na sam koniec równy gość Mietek Fogg. Piosenka nie o ostatniej niedzieli wprawdzie, ale też kurna jest prawdziwa. Piosenka prawdziwa, nie mówi o tym że widziałem ptaka cień albo że ..... kurna .... wszystko się może zdarzyć. Jasne kurna że wszystko się może zdarzyć.
Komentarzy: 4
Ścieżka 283 Do przodu
2012-10-04
Niski stan Wisły tej zauważyłem już dawno, dawno przed tym jak się zrobiło o tym wielkie halo w środkach masowego przekazu. Tylko jakoś takoś czasu brakowało wciąż by przejść i, jakby to rzec, fizycznie dotknąć i doświadczyć. Ech. Kiedyś to praktycznie nie było tygodnia bym na brzegu nie posiedział. Potem jakoś takoś się mi odmieniło i przeniosłem się bardziej na starówkę. Ale nad Wisłę też wpadałem. Tylko że rzadziej. I tak się jakoś ułożyło że przez ostatnie jakieś dwa miesiące nie było dane mi wpaść. Tylko tak z daleka, przejeżdżając mostami obserwowałem. Obserwowałem jak poziom wody spada i odsłania coraz więcej piaszczystych łach i kamieni. No ale w końcu, tydzień temu w niedzielę rzekłem sobie że czas najwyższy nad Wisełkę zawitać. Pogoda była niezła, wziąłem więc motóra i pojechałem. I kurna rewelacja. Tak na wysokości Spójni się ulokowałem, a tam. A tam jak nad jakimś górskim strumieniem. Nurt rwący, wody szum, pełno kamieni. Aż przysiadłem z wrażenia zauroczony. I siedziałem tak wpatrzony w ten nurt i zasłuchany w wody szum. I długo siedziałem. Ciepło było wystarczająco, wiatr nie dokuczliwy, chmurki białe na niebie błękitnym sobie leniwie płynęły a mnie naszła refleksja że tu przecież w ogóle nie ma ludzi. Niby ile? - pięćset metrów od praktycznie centrum miasta, na pobliskiej trasie ruch taki że aut nie zliczysz, a tu żywej duszy. Nie to żebym był z tego powodu nieszczęśliwy. Wręcz przeciwnie. Dla mnie to nawet lepiej. Refleksja jednak, że nawet nie wiedzą mieszkańcy stolicy jakie piękne i urokliwe miejsce mają tuż za rogiem, pałętała mi się po głowie. Tak. Piękne i urokliwe. Górski potok w centrum Warszawy. I siedziałbym zapewne tak do nocy ale miałem również w niedzielnych planach zobaczenie rekonstrukcji Powstania na placu Krasińskich. Pojechałem więc. I stojąc tak tam w tłumie i oczekując na rozpoczęcie, cofnąłem się do dnia poprzedniego. „Kurde, co mnie kurde trzymało cały poprzedni wieczór w tym miejscu, by młodą parę zobaczyć?” Aż się w duchu z siebie zaśmiałem. No dureń. I rozmyślałem tak nad dziwnym tym moim zachowaniem do chwili gdy pierwszy wystrzał karabinowy padł i rozpoczął inscenizację. I niestety muszę się przyznać że się zawiodłem. Nie wiem czego się spodziewałem ale zawiodłem się. Jeszcze tylko miałem nadzieję zobaczyć Tygrysa ( czołg niemiecki z czasów II wojny światowej ) bo miał być. I zobaczyłem wprawdzie, lecz z odległości takiej, iż wiele szczegółów zobaczyć nie mogłem. Strasznie mnie to rozżaliło. Tak strasznie że nawet nie zostałem do końca tej inscenizacji i poszedłem sobie. Poszedłem zawiedziony że nie widziałem, że nie dotknąłem wręcz tego Tygrysa. Szkoda mi było takiej okazji. Ale no cóż. Nie można mieć w życiu wszystkiego. I górskiego potoku w centrum dwumilionowego miasta i czołgu z czasów II wojny światowej w sierpniu 2012 roku. Tak więc poszedłem. Poszedłem na moją ulubioną osiemnastą do św. Jana. Lubię te coniedzielne wizyty w katedrze. Takie odrywające od tego całego nowoczesnego pędu. A ta wizyta z tamtej niedzieli, była w szczególności przyjemna. Więc wizytą tą podbudowany wsiadłem po dziewiętnastej na motóra i ruszyłem z powrotem do chaty. O tej porze to już i ciemno i raczej chłodno więc nie powiem – trochę mi się śpieszyło. Jadę więc dobrze znaną trasą, po tym cholernym bruku, gdy nagle dojeżdżając do Placu Krasińskich, tam gdzie inscenizacja Powstania wcześniej miała miejsce, natrafiam na blokadę i objazd. Zakląłem pod nosem i pojechałem objazdem tym. Jadę, jadę aż dojechałem spowrotem do Miodowej. A tam czerwone światło na skrzyżowaniu. Przepchałem się więc, jak to tylko motór potrafi, na początek korka i stoję. Stoję sobie i czekam na zielone gdy wtem z lewej wyjeżdża …. Wyjeżdża. No co wyjeżdża? Co? Oczywiście! Ten Tygrys. I wali dokładnie tam gdzie i ja zamiar jechać miałem. I jedzie sobie jak gdyby nigdy nic. Ludziska się patrzą, kierowcy w samochodach przerażeni się zatrzymują a ja uśmiech od ucha do ucha jak nie wiem co. I gdy zapala się zielone pędzę do Tygrysa i tak sobie jedziemy dalej razem. Dwóch „szkopów” na pancerzu Tygrysa, ja na motórze a za nami sznur aut. I powiem. Tygrys – potęga. Bydle wielkie i głośne. I jechaliśmy sobie tak pięć na godzinę aż Tygrys dojechał do kresu swej podróży czyli do lawety. Oczywiście też się tam zatrzymałem podziwiając sprawność czołgisty-mechanika przy wjeżdżaniu na tą lawetę. Taki to był finał niedzieli 23.09. No? Człowieku małej wiary. Miałem więc i swego Tygrysa i górski potok w centrum dwumilionowego miasta.
A w ostatnią sobotę września czyli 29.09., po całym tygodniu wytężonej pracy ( w piątek siedziałem nawet do dwudziestej ) zerwałem się z samego rana ( no z tym z samego rana to w moim wypadku tak koło ósmej ) i ruszyłem na zamkowy. Zjadłem bułkę z kefirem na swojej ławeczce, posiedziałem trochę w porannym słoneczku ale gdy odpalili muzykę ze sceny przygotowywanej dla późniejszej demonstracji wziąłem tyłek w troki i postanowiłem ruszyć nad górski potok w centrum dwumilionowego miasta. A tam. Ach cudownie.
Nad górski potok w centrum dwumilionowego miasta ruszyłem też, mimo padającego deszczu, wieczorem, czyli tak około dwudziestej pierwszej, późno. Późno bo całą sobotę robiłem sprzęt dla Księżniczki. Już nawet myślałem że w ogóle nie wyjdę w sobotę z domu wieczorem. Ale wyszedłem. Na przekór wszystkiemu i na przekór pogodzie. Nad górskim potokiem w centrum dwumilionowego miasta padający deszcz ten wypłoszył siedzącą tam zakochaną parę. Nie wiele myśląc zająłem ich miejsce i zaanektowałem rozpalone przez nich ognisko. Szum wody, krople kapiące o liście, ciemność, ognisko, gdzieś w oddali oświetlone mosty, piwko – czy może być coś piękniejszego.
A wczoraj po sześćdziesięciu trzech dniach powiewania na balkonie zdjąłem biało-czerwoną flagę.
Komentarzy: 3
Ścieżka 282 Do przodu
2012-09-23
Wracając dzisiaj z popołudniowego spaceru po Starym Mieście trafiłem, całkiem przypadkiem, na wydarzenie ze świata, jakby to nazwać – celebrytów.
A dobra, nie będę ściemniał. Z tym przypadkiem to nie do końca prawda. Tak naprawdę to o wydarzeniu tym, ze świata, jakby to nazwać – celebrytów usłyszałem przypadkiem - przypadkiem przechodząc przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Tam to właśnie była jakaś uroczystość katyńska, grała orkiestra policyjna i kręciło się parę osób. A włąśnie jedna z tych osób, takie pan starszy, rzucił mimochodem do innej z tych osób że właśnie teraz ( było koło osiemnastej ) w Katedrze Polowej odbywa się to wydarzenie ze świata, jakby to nazwać - celebrytów. Pomyślałem, że przecież i tak mój popołudniowy spacer po Starym Mieście tam mogę zakończyć, więc może i uda mi się coś zobaczyć. No i nie powiem, zaszejdłem tam. Była dokładnie 18:45, sprawdzałem na zegarku. No to pomyślałem że skoro ten starszy pan mówił koło osiemnastej, że się właśnie odbywa, to teraz znaczy się lada chwila skończy. No bo przecież znacie to – te imprezy. Ileż trwa przeciętny ślub. OT góra czterdzieści minut. No to stanąłem, myślę zara wylezą, może i kogo sławnego zobaczę, a może i samego byłego prezydenta, a może i jego dystyngowaną małżonkę. Tłum przed katedrą się kłębi, nic myślę, tylko zara wylezą. To stoję. Stoję z dala. Minęło minut dziesięć – nie wyleźli. Minęło piętnaście. Po siedemnastu minutach zacząłem odczuwać podmuchy wiatru. Po dwudziestu skulam się w sobie - oni nadal nie wyłażą. Po pół godzinie zaczyna mi być zimno, a po kolejnych pięciu minutach zadaję sobie jedno ale jak zasadnicze pytanie : „Co ja tu kurwa robię”. Stoję dalej jednak. Po minutach czterdziestu odczuwam zimno już całym sobą. Po czterdziestu pięciu wydaje mi się nawet że i chyba coś mi na łeb kapnęło, ale wydaje mi się to nierealne bo przecież popołudnie było nawet ładne, słoneczne. Teraz wprawdzie już jest ciemno jednak chmur chyba nie ma. Minęła godzina. Ja skulony, przestępuję z nogi na nogę. Po godzinie i pięciu minutach zaczyna siąpić deszczyk więc kryję się pod pobliską brzóską i ziębnięty co niemiara dochodzę do wniosku że jestem kompletnym idiota i postanawiam udać się do domu. I już wykręcam się na pięcie, już zerkam w kierunku pobliskiego przystanku autobusowego gdy wtem drzwi katedry otwierają się i robi się szum. Więc jest, ta chwila wyczekiwana, oto ta księżniczka, oto ta para wspaniała ma zamiar wreszcie wyleźć. To zmieniam swoje plany natychmiastowego powrotu do chaty i postanawiam jeszcze chwilę poczekać. Zajmuję tylko dogodniejszą pozycję obserwacyjną, nadal z dale, i czekam. I właśnie wtedy, wtedy właśnie gdy flesze aparatów, gdy lampy kamer rozbłyskają najintensywniejszym światłem jak nie lunie, jak nie zacznie padać, ale jak?- normalnie jakby ktoś z góry chciał kubeł wody na te durne łby wylać. Normalnie ulewa. A na koniec powiem że – gówno widziałem.
Tera pewnie se ci weselnicy gdzieś tam w ekskluzywnej restauracji jedzą, pija, lulki palą. A ja co? Cienki bolek. Wróciłem przemoczony autobusem śmierdzącym do chaty. Zjadłem kanapkę ze szczecińskim paprykarzem. Skubnąłem popcornu i piszę se teraz. Z tego żalu to do herbaty wiśniówki dolałem. I do drugiej herbaty też dolałem, tylko trochę więcej, tak że nawet zrobiło się tak pół na pół. Teraz trzecią herbatę piję tylko że to już więcej wiśniówki niż herbaty. Tak swoją drogą te se tera myślę. Po cholerę takie ludzie biorą kościelne śluby. Tata panny młodej - stary komuch więc z pewnością niewierzący. Większość gości zapewne też. Ona, ta panna młoda, zakładam że zapachu kościoła nie wąchała, też. No więc po co? I kto ich tam do jasnej cholery wpóścił? Wszak nie musieli zdawać egzaminu ze znajomości pacierza i przykazań? Ech, szkoda gadać - aż se herbate czwarto zrobie.
To tak dla zdrowotności, dla rozgrzania, bo przemokłem i przemarzłem a że ostatnio zdrowie moje szwankowało to trochę profilaktyki wskazane. O j tak. Rozchorował się er w środę tydzień temu nazad oj. Jeszcze we wtorek jak sięgam pamięcią, wróciłem do chaty po pracy zgrzany motórem, takie było ciepełko. Ale już w środę ciepełko uciekło, zrobiło się chłodniej i deszczyk padać zaczął a mnie dopadło przeziębienie. Ale takie z katarem, kaszlem i kości łamaniem. No nie pamiętam kiedy ostatni raz tak fatalnie się czułem. Nie pamiętam kiedy, tak dawno, że zacząłem dochodzić do wniosku że już nigdy chory nie będę i że wręcz jakiś taki niezniszczalny jestem. A jednak, zmogło mnie. Tak zmogło że choć do roboty i chodziłem, to w piątkowe popołudnie nie dałem rady pojechać na otwierający rundę jesienną mecz w nowej podwórkowej lidze. A zły byłem z tego powodu jak diabli. I sobotę spędziłem na ni to życiu ni to gniciu. Tak niby się kurować miałem ale nie za bardzo mi to wychodziło. Ale za to już w niedzielę poleciałem na moto bajzel i ku wielkiej uciesze mojej i motóra zakupiłem całkiem nową używaną przednią oponę. Motór już ją ma na sobie ale jak to w takich przypadkach okazało się przy okazji opony wymiany że ma motór krzywą przednią ośkę. Więc skarbonka się rozpoczyna. Ale i to zrobimy. Zrobimy.
A póki co to zdrowie wraca pomału. Wczoraj to i w piłeczkę po dwutygodniowej przerwie pograłem. Będzie dobrze. Tylko tej herbaty jeszcze się napić muszę. Do dna.
Komentarzy: 7
Ścieżka 281 Do przodu
2012-09-12
Dokładnie rok od dzisiaj temu nazad miałem, opisaną w jednej ze ścieżek, wyprawę motórem nad Bug i Zegrze. I z wyprawy tej zostało mi, w pamięci najbardziej, wspomnienie widoku księżyca nad zalewem po lewo i zachodzącego słońca po prawo. A zapadło w pamięć tak bardzo że odliczałem ostatnio każdy kolejny dzień by znowu widok ten zobaczyć. I oto w zeszłą niedzielę 08.09., więc w sumie nie dokładnie rok po tamtym, wybrałem się motórem w to samo miejsce. Wybrałem się chociaż zapowiadało się że to całe odliczanie i oczekiwanie okaże się niewypałem – ale o tem potem. No więc zajechałem w to samo miejsce, siadłem na brzegu i czekam. Ale jak zajeżdżałem to właśnie dwóch takich młodych ludzi wodowało niedużą, sfatygowaną motorówkę. No więc ja sobie siadłem a oni wodują. No i zwodowali. I zrobił się zamęt. Bo ja se tu siedzę zatopiony w rozmyślania a oni zaczynają kręcić ósemki, robiąc przy okazji sporo smrodu i hałasu. No nic, siedzę, jakoś tak nawet nabrałem cierpliwości i nie zwracam na nich uwagi – chociaż ewidentnie przeszkadzają mi w kontemplacji. No więc siedzę sobie tak, oni sobie te ósemki kręcą aż w pewnym momencie, nie to żebym im źle życzył, zgasł im silnik. I ciągają ten sznurek i ciągają, i nie to żebym im źle życzył, ale odpalić nie mogą. No więc doholowali się do brzegu, tu gdzie ja sobie siedzę, wyleźli z pojazdu i zaczynają majdrować. Pomyślałem sobie: „Ty tam nic nie majdruj” ale się nie odzywam. Pomajdrowali, o dziwo odpalili i przygazowują robiąc jeszcze więcej smrodu i hałasu. Ja siedzę. Silnik to odpala to , nie żebym im źle życzył, gaśnie, to gaśnie to odpala. Ja siedzę. Ale hałasu i smrodu więcej i więcej. I tak majdrują i majdrują, ja siedzę. I już przekonani że się udało nareperować mają zamiar ruszyć dalej ósemki kręcić gdy nagle, nie to żebym im żle życzył, jak nie pierdzielcie, jak nie pieprznie, aż się osłona silnika urwała i poszybowała daleko, daleko. I nie to żebym im źle życzył ale silnik buchnął pięknym płomieniem. No to zaczęli gasić a że wody do gaszenie mieli pod ręką pod dostatkiem zagasili raz dwa. No ale z dalszego ósemek kręcenia nic już wyjść nie mogło. Nie to żebym im źle życzył ale trochę się ucieszyłem. No więc przyciągnęli przyczepkę, motorówkę na przyczepkę załadowali i jeden z nich poszedł po auto żeby to to wszystko z wody wyciągnąć. Wraca po chwili - na piechotę, coś drugiemu szepce po czym idą razem. Ja sobie siedzę i obserwuję. I co widzę? No nie to żebym im źle życzył ale auto to nie chce odpalić. No więc jeden pcha, drugi wrzuca dwójkę. No odpaliło. Uff. Ale to nie koniec. Gdy już przyczepka z motorówką zaczepiona na haku, nieszczęśnicy, nie to żebym im źle życzył, odkrywają flaka w jednym z kół. Koniec końców – pojechali. Pojechali choć po drodze na jednym z dołków, motorówka jeszcze podskoczyłą i zsunęła się z jednego z zaczepów. Nie to żebym im źle życzył ale tego czy do domu dojechali – NIE WIEM.
Potem jeszcze do tego niby portu zawinął jeden skuterowiec wodny. Ale ten miał wszystko sprawne, każdą czynność dopracowaną i zebrał się szybko i bezgłośnie. Nawet przyznam że z podziwem obserwowałem te jago zabiegi przy skutera z wody wyciąganiu. No więc i on pojechał i nastał spokój. Och jak dobrze się zrobiło. Po chwili tego spokoju nawet zacząłem szum niedużych fal słyszeć. Jeszcze po chwili dało się słyszeć nawet kaczki, a jeszcze po chwili śpiew jakiegoś ptaka w pobliskich drzewach. Zrobiło się naprawdę przyjemnie. Taka mnie refleksja naszła ile to harmidru ludzie na tym świecie tworzą. Wszędzie silniki, wszędzie ryki i szum. Nawet sobie sprawy nie zdajemy jak wiele tego wokół nas. I jak negatywnie zapewne to na nas wpływa. Sam się nieraz z myślami biję że motór tyle hałasu tworzy. No nie powiem, mam z tym problem, bo niby głośny a jeździć lubię. Ale jakby tak ktoś kiedyś zrobił motóra cichego to od razu zamieniam. Siedzę, wracając do tematu, więc sobie w tym spokoju, obserwuję łódki i czekam na ten mój widok cudowny. Czekam i obserwuję, buźkę na słoneczku wygrzewam ale widzę że się chyba nie doczekam. Nie doczekam się bo niebo zaczyna zaciągać się, niegroźnymi wprawdzie cienkimi, ale chmurami. No i się nie doczekałem. Trochę żal mi było, trochę nie żal. Ot tak wyszło. Wsiadłem na motóra i wróciłem do łorso. A wieczorne niebo podczas tego powrotu tak czerwienią zaszło że czerwieńszego nie pamiętam. Pięknie wyglądała Warszawa i Wisła na zachodzie gdy do miasta mostem Grota wjeżdżałem. Na starówkę wjechałem już w kompletnych ciemnościach. Tam chwilę połaziłem, odfajkowałem wieczorną u Jezuitów, zakupiłem latające światełko i cudotwórcze plastry i tak ok. 21:30 postanowiłem już definitywnie wracać do chaty. I idę już do motóra, już myślę o drodze po tym cholernym bruku gdy do moich uszu dobiega jakowyś skowyt. Stoi pod kolumną jakiś typ, ubrany w coś czarnego nawet nie wiem w co, na łepetynie ma tez coś – też nie wiem co, na oczach wielkie czarne okulary, w ręku jakaś mini imitację gitary i się wydziera. „Kolejny idiota co wysilając się na wątpliwą oryginalność próbuje zwrócić na siebie uwagę” – stwierdzam i kręcę z politowaniem głową. Jeszcze tylko oglądam się gdy zaczyna wyć bardziej i dostrzegam że tuż przed nim zatrzymuje się dziewczyna na rowerze. I słucha go z zaciekawieniem. Zatrzymuję się i ja i zastanawiam się co tez z tego wyniknie. Idiota przestaje wyć, unosi czarne okulary by sprawdzić co się dzieje wokół, bo w tych ciemnościach nic zapewne przez nie widzi na co dziewczyna zaczepia stojącą obok parę
-Podobało się państwu/
- Tak – pada odpowiedź.
- A tobie – pyta przechodzącego obok chłopaka.
- Nie!
- Mi też nie – stwierdziła dziewczyna i z triumfem w głosie walnęła w kierunku idioty – ODPADASZ!
I tu nastąpił moment który spowodował że spojrzałem na idiotę w zupełnie innym świetle. Idiota z taką determinacją, z taką przekorą, z tak silnym postanowieniem walki o swoje prawo robienia z siebie idioty odparł jej, wrzasnął wręcz „I TAK STĄD NIE ZEJDĘ!” że parsknąłem śmiechem. I jakby coś się we mnie odblokowało, jakby przestawiło. Tak mnie ten jego jazgot pod tą kolumną zaczął śmieszyć że powrót do chaty odwlekłem w czasie i zostałem dłużej by popatrzeć co jeszcze idiota ten wymyśli.
I tak to minęła mi słoneczna niedziela 9 września. A mogło wszystkiego tego nie być. Mogło bo w piątek 07.09. na własne życzenie, ale też i trochę z nominacji, zostałem wysłany z Księżniczką na zawody do wrocka. I nie było wiadomo kiedy uda mi się wrócić.. Na szczęście szczęśliwie dojechałem i szczęśliwie wróciłem choć gierkówka z tymi remontami, zwłaszcza w nocy, istne piekło. I tylko Księżniczki szkoda bo poszło jej nie tak jak się spodziewała.
Spisane w robocie hehe we wtorek
11 września 2012 w rok po pamiętnej
wyprawie nad Bug i Zegrze i roków
jedenaście po pamiętnym ataku na WTC
Komentarzy: 5
Ścieżka 280 Do przodu
2012-09-04
Niewiasta.
Nie wiem dlaczego ale słowo niewiasta nieodparcie kojarzy mi się z czymś delikatnym, z czymś nieskalanym. Z czymś spokojnym, spokojem obdarzającym i spokój wprowadzającym. Po prostu z czymś dobrym. Ale dlaczego? – nie wiem.
Siedzę se ja na ławeczce na zamkowym. Siedzę kiedy to? To było w niedzielę, tak, w niedzielę ale nie tą ostatnią a przedostatnią. Bo w tą ostatnią niedzielę to wybrałem się ( tzn już w sobotę wybrałem się a do niedzieli zabawiłem ) pociągiem, potem autobusem, a na koniec 6km z buta ( na szczęście zatrzymał się jakiś dobry człowiek i 2 km mnie podwiózł ) do babci Heni po motór gdzie stał od powrotu z lubelskiej wycieczki. I wymyłem go, wypucowałem, używając wręcz szczoteczki do zębów na glanc taki że się teraz błyszczy jak …. jak psu, jak to mawiał mój tata, jajca. No ale wracając do tematu to siedzę ci ja se tak na tej ławeczce mojej na zamkowym. Jest miło, niezagwarnie bo żebym miał rzec że cicho to nie powiem bo trochę się wokoło dzieje tam. No to siedzę ci ja se. Jak wspomniałem jest miło. Popołudniowe sierpniowe słoneczko jeszcze miło przygrzewa. Jest więc i miło i ciepło. Siedzę ci ja se więc. Myśli głupie i te rzadsze mądre gdzieś uleciały. No i se siedzę ci ja se tak nie zwracając zbytniej uwagi na to wszystko co wokół, nawet pewnie jakiś grymas uśmiechu na twarzy się i pojawił, aż tu nagle ten błogi stan przerywa mi takie ostre charknięcie. Taki lekko zaskoczony nie reaguję. No nie pasuje mi tu coś takiego. No nie pasuje. Więc siedzę ci ja se dalej. No ale słyszę drugie takie charknięcie. To drugie to nawet ostrzejsze niż te pierwsze. Takie przeciągłe, takie głęboko zaciągane przez usta i nos, takie, jak to się kiedyś gadało spod płuc, spod serca. Ale dalej mi ten dźwięk nie pasuje do nastroju, do chwili i do tego miejsca gdzie się znajduję więc siedzę ci ja se jak siedziałem. Ale gdy po chwili do moich rozanielonych uszu dochodzi dźwięk mocnego splunięcia, takiego twardego, takiego wiecie, splunięcia jak cholera, takiego sssspppplluuuufffftttttt to nie wytrzymuję. Przerywam błogi stan i postanawiam zlokalizować skąd te odgłosy. Patrzę w lewo, patrzę w prawo, patrzę do przodu, znowu w lewo – nic. Żadnych podejrzanych typów. No ale przecież mi się nie przewidziało przecież. Patrzę więc ponownie w prawo. I tu szok bo akurat w tej samej chwili jedna z niewiast siedzących na ławeczce obok spluwa powtórnie. No widocznie za pierwszym razem nie było porządnie. Nie jest to już taki spektakularny spluw ale też imponujący. Zatkało mnie. Zatkało i zniesmaczyło. Siedzą obok takie dwie siksy, w wieku ja wiem – gimnazjalno - licealnym, z twarzy podobne zupełnie do nikogo, ani żadne tam piękności, ani brzydule, ot normalne. Niewiasty, czy raczej niewieści narybek.
A dlaczego o tym wspominam. Ano dlatego że jadę ci ja se dzisiaj rano metrem do roboty. Jadę i czytam nie zwracając uwagi na to co wokoło. Tak na marginesie, to lubię wakacje ( choć od czasu kiedy zakończyłem edukację – kiedy to było? – to już mniej ). Ale dobrze że się już zakończyły bo całkiem inaczej wygląda obecnie wyświetlacz zapowiadający przyjazd następnego pociągu gdy widzę na nim na ten przykład takie 1:40 czy w najgorszym wypadku 2:10 niż takie jak do tej pory 4min. Te dwa miesiące wakacji, gdy ograniczyli kursowanie metra, to była udręka. Ani, ani szansy na miejscówkę. Już mnie nogi zaczęły boleć od tego stania ciągłego. I czytać nie wygodnie. Do tego zabrali mi na te dwa miesiące mój ulubiony autobus linii 319 więc męczyłem się strasznie. No ale teraz wróciło na szczęście wszystko do normy i jak wspomniałem mogę se ja jechać metrem do pracy i czytać na SIEDZĄCO. No to se jadę, siedzę i czytam gdy wtem na wolną obok mnie miejscówkę wskakuje dziewczyna. Do niej na kolana przysiada druga i zaczynają gadkę ( nie to żebym podsłuchowywał ale słyszałem siłą rzeczy ), ( uwaga będzie „mięso’):
- …... ale na naszych osiemnastkach to nie będzie żadnego napierdalania.
- No żadnego. A kiedy robimy?
- Zróbmy w marcu. Tak jedna po drugiej.
- Dobra. Ale będzie chlańsko.
- No! Ale będzie. ( tutaj padło jakieś imię czy ksywka ale nie pamiętam jakie ) też ma wtedy urodziny.
- O kurwa. To będzie chlańsko.
- A mówiłaś o tym chłopakom?
- Mówiłam.
- I co?
- Powiedzieli że teraz to się chla ale to to będzie mega jazda.
- Tylko żadnego napierdalania.
- Żadnego.
I doszedłszy do tego wniosku wstały i wysiadły. Dobrze że wysiadły bo nie wiem czy bym wytrzymał dłużej bez jakiegoś kąśliwego komentarza. Jeszcze tylko je przykulałem spod oka. Ot takie dwie siksy, w wieku ja wiem – gimnazjalno - licealnym, z twarzy podobne zupełnie do nikogo, ani żadne tam piękności, ani brzydule, ot normalne. Niewiasty, czy raczej niewieści narybek.
Komentarzy: 3
Ścieżka 279 Do przodu
2012-09-01
No i co. Tydzień od zakończenia urlopu minął, codzienność wróciła a z codziennością wróciła rutyna. Pobudka szósta zero sześć. Śniadanie, poranna kupa, czyszczenie ząbków. Ścisk w metrze i autobusie. Do szesnastej trzydzieści telefon, email, faktura, zamówienie, telefon, telefon, email, faktura ……. Do domu powrót około osiemnastej. Na razie jeszcze widno ale już za kilka dni o tej porze będzie ciemno. Jedynie piłeczka wprowadza jako taki koloryt w tą rutynę. Gramy co drugi dzień. A tak to po powrocie do domu to obiad, zmywanko, jakieś TV, kąpiel około. dwudziestej drugiej i paluli. Wróciło to wszystko. Kurcze. A jeszcze tydzień temu o te pore zbierałem bursztyny na plaży. Ech. Jakże fajnie było. Nie wiem jak mają inni ale ja to często wracam wspomnieniami do pięknych chwil. Do chwil złych też ale do tych pięknych staram się częściej wracać.
Siedzę więc sobie w robocie, zerkam na zegar, na kalendarz spozieram i wspominam co też to o te pore robiłem jeszcze tydzień temu. A jest co wspominać. I tęsknię za tymi wspomnieniami, i jeszcze chcę bo mimo całego tego problemu który z roboty na ten urlop zabrałem to było świetnie. I mimo że na pogodę wcześniej narzekałem to teraz, z perspektywy czasu, widzę że była idealna. Ale po kolei.
Pierwsze dwa dni urlopu spędziłem w łorso. I nie było mi do śmiechu bo motórem miałem w Polskę jechać a niepewna pogoda mnie wstrzymywała. Ruszyłem w czwartek 16.08. choć też do końca nie byłem pewien czy dobrze robię bo pogoda nadal nie przedstawiała się dobrze. No ale „Pieprzyć pogodę „ rzekłem sobie i ruszyłem. Jedyne co, to po przejechaniu dwóch pierwszych kilometrów stwierdziłem że chyba raczej temperatury nie wytrzymam ( tzn wytrzymałbym ale po co ryzykować reumatyzmem na starość ) wróciłem do chaty po termo aktywną bieliznę ( czytaj kalesony ), a już w trakcie podróży dokupiłem dodatkowy śpiwór. Sama podróż do Lublina spoko. Nawet niezła trasa jedynie przed samym miastem kocioł. W Lublinie chciałem zerknąć w pewne księgi w państwowym archiwum ale okazało się że w sierpni zamknięte i się nie da. Trochę mi to humor popsuło i pokrzyżowało plany. No ale dzięki temu zostało mi sporo czasu do zwiedzenia tamtejszej starówki i zorganizowania noclegu. Starówka ciekawa, inna niż ta nasza warszawska. Specyficzna. Podobała mi się. Połaziłem, popatrzyłem, zajrzałem do kościołów a na koniec posiedziałem na zamkowych schodach w promieniach zachodzącego słońca. A nocleg w równie ciekawym miejscu. Nad urokliwym zalewem. Fajne miejsce, widać że z potencjałem ale chyba trochę zapomniane przez tubylców. Popatrzyłem na opuszczony brzeg. Popatrzyłem na niezliczoną liczbe latających na wysokości dwóch nietoperzy. Ziewnąłem i doszedłem do wniosku że czas spać. Co ciekawe byłem jedynym biwakowiczem na tamtejszym kampingu.. Z jednej strony - fajnie, z drugiej zaś - trochę strach. Bo to zawsze coś się może, czy raczej ktoś przyplątać po nocy. Ot. Już się wsunąłem w śpiwory, już prawie, mimo dudnienia z pobliskiej ulicy i ciągłego trąbienia z pobliskiej magistrali kolejowej zasnąłem gdy nagle słyszę jak coś koło namiotu łazi. „No tak „ – pomyślałem – „Już się jakaś cholera przyplątała”. No ale biorę to na przeczekanie. Jednak nic to nie daje. Cholera zaczyna się dobierać do namiotu. No nic, wygramalam się ze śpiworów, biorę latarkę i idę na spotkanie z tym kimś. I stoi, tak z pięć kroków ode mnie, i nie wiem co to było bo i wzrok trochę zaspany i światło latarki niezbyt silne, jakiś zwierz. To nie był wilk. Nie był to też chyba lis. Borsuk jakiś czy co. Tyle wiem że nie było to małe zwierzątko. Popatrzyliśmy na się zdziwionymi oczkami i stwierdziwszy że nie stanowimy dla siebie odpowiedniego towarzystwa zwierz poszedł węszyć dalej a ja w kimę. Dnia następnego zebrałem się do dalszej drogi dopiero ok. trzynastej. Ciekawe ile to człowiek może stracić czasu praktycznie na nic. Postanowiłem jechać, niespiesznie bo dziury, bocznymi drogami. I jadąc przez te małe wioski i wioseczki trafiłem, całkiem przypadkiem, do wioski gdzie, podobno, co upamiętniała stosowna tablica i pomnik, swego czasu mieszkaniec tejże miejscowości miał kontakt z ZIELONYMI LUDZIKAMI.
Do celu podróży czyli rodzinnej miejscowości mojego taty zjechałem pod wieczór. Tam też, u jego starszej siostry a mojej ulubionej cioci spędziłem noc i następny dzionek. I zostałbym dłużej bo bardzo lubię ten specyficzny, nieskażony nowoczesnością, bezpośredni, czysty, niezakłamany klimat tego miejsca ale musiałem, musiałem wracać. To niestety przez ten deszczowy początek tygodnia i opóźniony wyjazd nie mogłem zabawić tam więcej niż jeden dzień. A pogoda się wyklarowała. Zrobiło się słonecznie, ciepło ( nie upalnie ) czyli idealnie na motór. Powrót bardzo udany. Jedynie wizjer musiałem czyścić bo jak jaskółka, zebrałem niezliczoną ilość latającego robactwa. Nie wróciłem jednakże bezpośrednio do łorso a wylądowałem u babci Heni gdzie zostawiłem motóra i gdzie, po przejechaniu 487km, stoi do dzisiaj.
Do łorso wróciłem autem w poniedziałek 20.08. po południu. Cały dzień wcześniejszy, czyli niedzielę przesiedziałem nie wychodząc praktycznie z chałupy. To z powodu duchoty na zewnątrz raz, a dwa z powodu tego że jeszcze dzień wcześniej czyli w sobotę, czyli wtedy kiedy zjechałem z trasy, przesiedziałem praktycznie pół nocy lampiąc się w rozgwirzdżone niebo, i byłem niewyspany.
A już we wtorek 21.08. wieczorem, a praktycznie nocą bo było już ciemno moczyłem nogi w pięknym polskim morzu. Taki spontaniczny wyjazd. Bez planowani, bez załatwiania. Nocleg trafił się komfortowy i do tego tani. Naprawdę godna polecenia miejscówka w Jantarze. Do plaży tylko daleko, tzn jakieś pół godziny moim tempem tzn żółwim. A plaża szeroka i pusta. I to jest to. Zawsze mi się marzyła tak pusta, posezonowa plaża. Z już takim lekko jesiennym słońcem. Jedynie silny wiatr trochę przeszkadzał choć z drugiej strony dodawał temu wszystkiemu uroku. I trochę śmiechu też dodawał. Zwłaszcza gdy porywał plażowiczom ich dmuchane ‘zabawki”. Jedynie ten cholerny problem który zabrałem z pracy psuł mi nastrój. Ta obawa, strach wręcz co z tego wszystkiego wyniknie. Zatruwał mi myśli do tego stopnia że ostatecznie nie wytrzymałem i w czwartek, pod pozorem innej sprawy, zadzwoniłem do firmy by wybadać grunt. Oh jaka była moja radość, jaka ulga gdy okazało się że jest ok. Nie pamiętam kiedy ostatni raz poczułem taką ulgę. Tak jak wielkie było moje napięcie spowodowane tą niepewnością tak ogromne było uczucie spokoju. Ależ się cieszyłem.
W piątek pogoda się popsuła, chociaż wg wcześniejszych zapowiedzi synoptyków to właśnie w piątek miała być najładniejsza. Wykorzystałem to na podróż wąskotorową kolejką. I koniec końców w sobotę obudziłem się ze świadomością że oto nadszedł ostatni dzień mojego urlopu. Definitywnie należało wrócić do łorso. Jeszcze tylko pogrzebałem patykiem w piachu, popatrzyłem na mewy i łodzie rybackie, zjadłem gofra i wsiadłem w auto. Z duszą na ramieniu, bo policja zapowiedziała jakąś akcję i wzmożone kontrole na drogach a ja ze zdumieniem stwierdziłem że zamiast zabrać papiery od auta zabrałem papiery od motóra, zebrałem się do powrotu. Udało się przemknąć. Jestem więc tera w łorso. Codzienność mnie dopada. Więc by nie ogłupieć zerkam sobie na drobinki zebranego bursztynu i wspominam miłe chwile.
Komentarzy: 4
Ścieżka 278 Do przodu
2012-08-15
Ech jak ja kocham to życie...
Ech i jaki głupi jestem. Przecież wiedziałem, przecież wiedziałem. Przecież wiedziałem czym się to skończyć może. Przecież już o tym pisałem. Pisałem o tym że jak tylko coś tu napiszę, co w prostej linii oznacza że przyjąłem to coś za pewnik w swojej codzienności, to to się zaraz odmienia. A mimo to, mimo to, napisałem w notce poprzedniej że JEST MI DOBRZE. I co? Ech jak ja kocham to życie pieprzone.
Już NIE jest mi dobrze.
Obecnie, od początku tego tygodnia czyli od przedwczoraj, przebywam na urlopie. I mogłoby być to przyjemne i radosne - jednak nie jest. Nie jest z racji tego że od około dwóch tygodni męczy mnie jeden problem z pracy. Zatruwa. Cały czas o nim myślę. Nie ważne że intencje moje były dobre. Popełniłem błąd. Błąd tak duży że może zaważyć, bardzo zaważyć, na mojej przyszłości. Martwię się i – boję. Naprawdę się boję. Nie daje mi to spokoju. Ciągle rozmyślam co będzie. I nie mogę sobie darować że podjąłem taką a nie inną decyzję. I zamiast się cieszyć urlopem, cieszyć wolnym czasem to ja zamartwiam się i niepokoję. I nie wiem co będzie. A co gorsza to taki stan niepokoju potrwa jeszcze z tydzień, czyli praktycznie do końca tego mojego urlopu. Ale nie wiem czy chcę poznać, czy chcę wiedzieć co jest na końcu tego czasu niepokoju. Więc nic nie odpoczywam. Męczę się nawet bardziej niżbym był teraz w pracy.
A mogło być tak pięknie.
Bo wg planu to przynajmniej, podkreślam: przynajmniej, od czterdziestu ośmiu godzin powinienem być już w trasie. A ja siedzę trzeci dzień na tyłku w łorso. Pamiętajcie! Zapamiętajcie sobie ludziska na przyszłość. Nie bierzcie urlopów w czasie gdy wolne ma er ( będę to ogłaszał i wcześniej podawał do publicznej wiadomości ). Ja nie wiem? Może to przez to że zawistny jestem, że innym życzę tego co mi samemu nie miłe, ale od kiedy pamiętam to w moje urlopy dokonywało się załamanie pogody. Obecnie jest nie inaczej. I pal licho ten brak słońca, pal licho wynikającą z tego temperaturę oscylującą między piętnaście a osiemnaście, ale ciągle padającego deszczu nie przeskoczę. No nie dam rady. Choć sam deszcz jako taki to nawet bardzo lubię. Siedzę więc w łorso, motór stoi pod blokiem, namiot leży w pawlaczu a czas przecieka mi między palcami na ciągłym zamartwianiu się tym co będzie.
Rok temu o tej porze to akurat byłem już po motórowej wojaży. Tydzień temu w niedzielę, czyli 05.08, nawet spędziłem nocleg na tym samym polu namiotowym w Kazimierzu Dolnym ( tylko tym razem byłem autem, równiósieńko 90 mil ). Jeszcze o szesnastej w sobotę 04.08. nic na to nie wskazywało. Już nawet szedłem na popołudniowo – wieczorny spacer gdy ostatecznie i niespodziewanie zmieniłem plany i już o dwudziestej rozkładałem namiot nad brzegiem Wisły. I fajnie było. Oderwałem się od tych zatruwających mnie myśli.
Tak sobie myślę. Czy to jednak nie jest tak że ja bez tego ciągłego zamartwiania się żyć nie mogę? Może to mój taki styl życia? Może ja tego potrzebuję? Nie zdaję sobie z tego sprawy ale moja podświadomość ciągle do tego dąży? No bo tak. Czy ja potrafię się cieszyć? Cieszyć się najdrobniejszą nawet rzeczą. Chyba nie potrafię. Potrafię za to wyśmienicie biadolić i wyszukiwać problemy. Jedno co z tego dobre to to że przynajmniej pisać mi się chce od razu bardziej.
Jedyne oderwanie daje mi rżnięcie w gałę. Gramy w poniedziałki i środy regularnie i w piątki w zależności od okazji. W środy mamy zarezerwowane boisko na Tarnowieckiej natomiast w pn i pt przychodzimy na doczepkę do zaprzyjaźnionych drużyn które mają rezerwacje na naszym pierwotnym boisku na Szaserów. Lubię to boisko na Szaserów. O wiele lepiej mi się tam gra niż na Tarnowieckiej. I chyba nie za bardzo zmartwiłem się gdy Jacek ( organizator boiska na Tarnowieckiej ) oświadczył przedwczoraj gdy się spotkaliśmy na Szaserów że: „Boisko na Tarnowieckiej to mamy już chyba pozamiatane”. Otóż w niedzielę rozpętała się tam jakaś bijatyka. Nawet na TVN24 była relacja a szczegóły nadal krążą na necie. Ja nie wiem. Są ludzie którzy mogą się spotykać, którzy mogą, mimo adrenaliny wynikającej ze współzawodnictwa, dogadać się i grać a są też ludzie którzy tak nie mogą. Bo co jak co ale z tymi dupkami co tą awanturę spowodowali też do czynienia miałem czy też mieliśmy. Mimo zasłoniętych twarzy kojarzę o kogo chodzi. Naprawdę wredne typy. I tak sobie myślę: „Po jaką cholerę tacy żyją?” Swego czasu na murze na Służewcu pojawiło się takie legii grafiti „NIENAWIDZIMY WSZYSTKICH”. No i dopóki było to tylko grafity, ot jakieś tam hasło, że głupie to głupie, ale tylko hasło to przechodziłem nad tym do porządku dziennego. Ale przed wczoraj w metrze, co ciekawe w drodze na piłkę na której Jacek zdał relację z awantury na Tarnowieckiej, zobaczyłem gościa, naprawdę wyglądał na PRAWDZIWEGO kibica Legii, ze smyczką na szyi w kolorze czarno białym na której wielkimi literami wypisane było hasło z muru na Służewcu. No i tak sobie myślę: „Po co taki żyje?” Niech sobie od razu założy taką w stylu, no nie wiem, „Jutro pourywam wam łby” albo „Powypruwam wam flaki”. Więc pytam Boga. Bo w sumie kogo mam pytać? Słońce?, Księżyc?, gwiazdy?, czy teorię ewolucji czy też nie wiem kogo. Po cholerę taki czy tacy żyją? I aż mam chęć ich pozabijać wszystkich,sam. I jedynie tylko świadomość że skoro nie dałem tego życia to nie mam prawa go odbierać, powstrzymuje mnie przed dokonaniem tej masakry.
I tak na koniec. Myślę że mimo tych złych myśli jutro pojadę. Pojadę do Lublina. Pojadę nawet mimo tego że chyba niestety ale przyjdzie mi się rozczarować i zawieść na tej osławionej polskiej gościnności. Już nie mówię o tym że byłem wędrowcem a nie przygarnęliście mnie ale taką miską ciepłej strawy lub choćby kubkiem gorącej herbaty to poratować mogli byście. Nie poratowaliście, wy, przedstawiciele pięknego miasta Lublin.
Środa. 15.08.2012
Matki Boskiej Zielnej
Komentarzy: 7
Ścieżka 277 Do przodu
2012-08-04
Podobno:
Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego”.
I wszystko jasne. Jestem bogaty. A precyzyjniej: JEST MI DOBRZE. Jest mi dobrze więc nie chce mi się pisać. Nie mam się na co żalić. Nie mam na co narzekać. Bo powiem sobie szczerze, całe to pisanie to była swego rodzaju taka jakby forma wypłakania się. Taka jakby forma użalania się nad swoim nieszczęsnym losem. Forma poszukania pocieszenia. A teraz? Teraz JEST MI DOBRZE. Jest mi dobrze i cała ta duchowa sfera przemyśleń nad sensem istnienia gdzieś prysła, ulotniła się, przepadła i w ogóle - nie ma jej. I nie mam o czym pisać.
Inna sprawa że i czasu brak. A jak już jest ten czas, jak jest ta chwila to i tak chęć leniwego poleżenia i nic nie robienia bierze górę nad pisaniem. Bo co jak co ale haratamy w gałę dwa, trzy razy w tygodniu. Jadę na piłkę prawie że nie zaraz po robocie a wracam po dwudziestej drugiej. Natomiast dni w które w gałę nie haratamy wypełniają mi piętrzące się sprawy codzienności. A to jakieś zakupy, a to jakieś porządki, a to jakieś naprawy i tak dalej. Nawet na starówkę nie ma czasu wyskoczyć. Na dodatek w ostatnim czasie w robocie najpierw robiłem w przez tydzień za troje, a potem za dwóch. I gdy wreszcie, tak jak dzisiaj, przyjdzie chwila gdy nie mam żadnych zajęć to po prostu mi się nie chce – pisać.
W weekendy też bogato. Jednak lato to lato. Jest tyle możliwości na spędzenie czasu że normalnie aż nie raz go brak. Bo:
szóstego lipca w piątek, pamiętam to dobrze bo spotkałem wówczas na zamkowym Gosię ( ale o tym później ) i zapisałem w telefonie jej numer telefonu więc mogę sprawdzić na telefonie dokładnie kiedy to było. No więc szóstego lipca w piątek po pracy ruszyłem na praski brzeg Wisły. Przez most Gdański. Ze wszystkich warszawskich mostów, ten most lubię najbardziej. Po drodze, tak gdzieś po środku Wisły pyrgnąłem w nurt rzeki dwa naboje od kałacha. Te naboje stały u mnie w chacie, ja wiem?, z jakieś dwadzieścia lat. Kura mi je swego czasu z woja przywiózł. Po co, na co, dlaczego nie wiem. Wiem że już ich nie mam. Leżą gdzieś na dnie Wisły na wysokości środkowego filaru. A poziom rzeki tak niski że nie pamiętam takiego. Sam spacer ciekawy. Jak na tak duże miasto to pewnie niewielki promil ludności ale sporo warszawiaków wyległo na brzeg. Były ogniska, były piwka, były zakochane pary. I wyglądało to bardzo sympatycznie, sympatycznie – gdyby nie ten syf. A potem, na zamkowym, spotkałem wspomnianą Gosię. Gosia to niby moja siostra cioteczna ale tak naprawdę to jestem jej wujkiem. Siostra mojego taty starsza jest od niego o osiemnaście lat. A że wcześnie wyszła za mąż, i jej córka też wcześnie wyszła za mąż to koniec końców wyszło tak że mój tata miał dzieci właściwie w tym samym czasie co jego siostra wnuki. No więc z Gosią jesteśmy zbliżeni wiekiem, choć ona jest ode mnie młodsza. I choć jestem jej wujkiem to przez ten podobny wiek nigdy się tak nie czuliśmy. I zawsze było nam po drodze. Gosia to bardzo sympatyczna, wesoła i rozsądna dziewczyna. Zawsze ją lubiłem. Jednak ostatnimi laty nie było okazji się spotkać. I od czasu kiedy w zeszłym roku zabawiłem u jej babci, siostry mojego taty czyli mojej cioci Kazi, kilka dni podczas pamiętnego motorówego wyjazdu wakacyjnego, cały czas nosiłem się z zamiarem zadzwonienia do niej. I tak myślałem o tym, i nie dzwoniłem, i tak już miałem zadzwonić i znowu coś przeszkadzało. Ale cały czas siedziała w mojej głowie. I jakie to życie przewrotne. W piątek szóstego lipca, praktycznie prawie w rok od chwili gdy zaświtała mi myśl spotkania z nią, nasze ścieżki skrzyżowały się na zamkowym. A wystarczyło przesunięcie w czasie o pół sekundy, wystarczyło zrobić pół kroku w innym kierunku i minęli byśmy się.
Sobotę siódmego lipca spędziłem u babci Heni. Dzień był tak gorący że nic więcej nie można o nim napisać. Postanowiłem, z racji tego gorąca i trochę dla fantazji spać w namiocie. Ale wieczorem zaczęło zbierać się na burzę. A burze mamy ostatnio w kraju niezłe. No więc zerkałem tak na to niebo i nie wiedziałem tak czy nie. Ostatecznie kiedy doszedłem do wniosku że tak, że burza przejdzie bokiem i zacząłem rozkładać namiot, zaczęło kropić. Potem zaczęło wiać, potem grzmieć a jeszcze potem błyskać. Nie speńkałem jednak i spędziłem noc w namiocie.
Znowu tydzień później czyli czternastego lipca w sobotę miałem jechać do Faktory reklamować buty. Moje buty piłkarskie się rozleciały. A że rozleciały się dosyć szybko, bo zakupione zostały w październiku, to postanowiłem nie darować i zareklamować. I już miałem jechać, już wychodzić gdy dała o sobie znać natura. Więc dla spokojności siadłem na kiblu. I tak siedząc zacząłem się z nudów rozglądać po łazience. No i wzrok mój padł na białą plamę wśród ciemności płytek. Ta plama to pozostałość po piecyku. No i pomyślałem sobie że to się nie godzi żeby tyle czasu od pamiętnego piecyka zniknięcia plama ta tak straszyła. No i wziąłem ( oczywiście po uprzednim zakończeniu tego co na kiblu ) pędzel, farbę w kolorze płytek i zacząłem wymalowywać artystyczny płytkowy wzór na tejże białej plamie. Tzn zanim zacząłem malować to zacząłem szlifować. Potem nałożyłem na zeszlifowany gips kolejną warstwę gipsu i znowu zacząłem szlifować i pomyślałem sobie że jestem fenomenalnym idiotą. Ale zeszlifowałem. Oczywiście tego jak po szlifowaniu wyglądała łazienka opisywać nie muszę. Koniec końców skończyłem po dziewiątej wieczór. I do Faktory nie pojechałem. Ale ściana już białą plamą nie straszy. A do Faktory pojechałem w niedzielę piętnastego lipca i w sumie na dobre mi to wyszło bo przy okazji reklamacji butów wszedłem do Big Star-a a tam jednodniowa obniżka 50% na wszystko. To nakupiłem: spodnie, bluzę, dwie koszulki, 3 pary skarpet i pasek za niecałe 160 zeta tak, że ledwie zapakowałem to wszystko w motórowy plecak. Gdybym więc pojechał tak jak miałem jechać w sobotę okazji takiej bym nie uświadczył. Po powrocie do domu skoczyłem na basen, potem na starówkę i wieczorem doszedłem do wniosku że JEST MI MEGA DOBRZE. Ale że życie przewrotne jest to już całkiem wieczorem rozpętała się taka awantura w domu że musiałem wyjść z chaty. Nie powiem jakie myśli przelatywały mi przez łepetynę gdy tak siedziałem na ławce w parku. Powiem tylko tyle że nie było to nic dobrego.
Następny weekend czyli dwudziesty pierwszy i drugi lipca spędziłem na wizycie u mamy. Wynudziłem się setnie. Jedyne co to obejrzałem wreszcie mecz z Czechami z płytki. Bo chciałem wszystko to co widziałem na żywo zobaczyć jak wyglądało w telewizji. No i choć znałem wynik, choć wiedziałem jak to wyglądało to i tak były momenty że podskakiwałem z nerwów.
A jeszcze następny weekend a zwłaszcza sobotę dwudziestego ósmego spędziłem na korzystaniu z życia. Najpierw było kino, potem kaczka w restauracji a na koniec wino nad Wisłą.
Dzieje się więc dużo. I co by nie powiedzieć to powiem że JEST MI DOBRZE. Mam w sobie oczywiście obawy i jakby jakieś takie przeświadczenie że szczęście nie trwa wiecznie. Za dużo już przeżyłem i za dużo widziałem by tak uwierzyć że już będzie zawsze. Póki co teraz JEST MI DOBRZE i tylko to się liczy. A że Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu ( tzn w tym przypadku mi gdy JEST MI DOBRZ ) wejść do Królestwa Niebieskiego ( tzn w tym przypadku napisać notkę )”.
Komentarzy: 6
Ścieżka 276 Do przodu
2012-07-07
Ale jest kurwa gorąco. Jest tak gorąco że pozwoliłem sobie nawet użyć słowa kurwa. Chociaż jeżeli nawet kogoś to urazi to w sumie sam jest sobie winien bo przecież zanim tu wlazł to przeczytał stosowne ostrzeżenie i odhaczył stosowny „bdzybdzyk”. Fakt. Mógłbym napisać że: „Jest gorąco” albo że: „Jest bardzo gorąco” albo jeszcze okrasić przymiotnikiem strasznie, niemiłosiernie, masakrycznie, potwornie czy jakoś jeszcze inaczej. Jednak doszedłszy do wnioski że żaden z nich nie odda skali tego gorąca pozostaje mi tylko jedno. Więc stwierdzam: „Ale jest kurwa gorąco”. A do tego jest jeszcze wyjątkowo wilgotno, tak, że koniec końców aż pot spływa po jajach. I to nie ważne w sumie gdzie się człowiek znajduje ( no może za wyjątkiem metra i kościoła ). Poza tymi dwoma to wszędzie, bez względu czy to podczas spaceru chodnikiem, czy to podczas podróży autobusem, czy jazdy motórem ( z tego też względu nie używam motóra przed wieczorem ), czy też podczas zmywania, czy też oglądania TV, czy też w końcu nawet spania, pot po jajach spływa. Jest poprosi nie do wytrzymania.
Ale …
Ale jest jedna korzyść. Mianowicie taka że jak gram w piłeczkę, a gram ostatnio regularnie w pon i śr, to tak się wypocić mogę że koszulkę wyżymać można. Aaaa nieźle jest. Całe cholerstwo, każda myśl złośliwa, każda głupota, każdy pomysł durny z potem tym spływa. A że gramy na dodatek dużo to spływa też dużo. Tutaj warto się na chwilę przy okazji zatrzymać przy tej grze i trochę zobrazować co i jak. To nie jest jaka taka byle jaka gra. To nawet nie to samo co kopanie przez tych zawodowców. To nasze granie to jest granie o wiele intensywniejsze. Nie wiem jakie dokładnie wymiary ma Orlik ale jest to gdzieś tak w przybliżeniu mniej niż jedna czwarta normalnego boiska czyli mniej niż połowa połowy normalnego boiska. I o ile na dużym boisku można sobie postać, odsapnąć w czasie gdy gra toczy się w przeciwległym rejonie, to tutaj takiej szansy nie ma. Z racji tego że boisko jest małe gra toczy się praktycznie non stop pod bramką co z kolei oznacza że non stop albo atakujesz albo się bronisz. Jedyna szansa na złapanie oddechu to chwila kiedy bramkę tą zdobędziesz albo stracisz. Na szczęście bramek pada co niemiara. Bo o ile w tym „wielkim” futbolu cztery gole w meczu to max to u nas wyniki są dwucyfrowe i to po obu stronach. Trzeba się więc nalatać by tych bramek nastrzelać a zważywszy że wpada co trzeci/czwarty strzał to ilość akcji jest porażająca.
Komentarzy: 9
Ścieżka 275 Do przodu
2012-07-03
Było minęło ciąg dalszy.
28.06. Piątek.
Wiem że ten piątek już był ale wieczorem wziąłem się jeszcze za naklejanie anty foga na wizjer. I kurna spieprzyłem. Spieprzyłem, spierdzieliłem, popsułem, nie udało mi się i w ogóle. No tak banalną sprawę. Załamałem się. Pierdoła, matoł. Takiej prostej rzeczy nie umieć dobrze zrobić. Strasznie się sobą zawiodłem.
29.06. Sobota.
Przed południem miałem trzy sprawy do załatwienia. Załatwione na motórze ale lepiej byłoby bez. Po południu zabawa z floretami. A już całkiem wieczorkiem czyli tak ok. 19 wyprawa na motórze na działeczkę gdzie sadzenie czterech maluśkich świerków. A już całkiem w nocy czyli ok. 23 wypad na basen na tzw nocne pływanie. Ale to całe nocne pływanie to jedna wielka lipa: drogo i bez szału, zabawiłem ze czterdzieści minut.
30.06. Niedziela.
Gorąco, gorąco, gorąco tak
Gorąco, gorąco, gorąco tak
Gorąco, gorąco, gorąco tak
Piekło jest coraz bliżej nas
01.07. Poniedziałek.
Ja pierdzielę to już lipiec.
Kurna pierwszy dzień wakacji.
Wracając do niedzieli bo wczoraj nie pisałem bo było tak parno że się nie dało pisać to euro się skończyło. Hiszpanie pokonali Włochów cztery do zera. Ja to lubię najbardziej gdy wygrywają ci co się im należy, a Hiszpanom się należało.
Aaaa. Jak jeszcze jechałem wieczorkiem na starówkę to rzuciło mi się na oczy na jakiejś koszulce u jakiegoś małolata: ŚWIAT JEST PIĘKNY TYLKO LUDZIE TO KU*WY. To tyle odnośnie niedziellly.
A poniedziałkowym wieczorem piłeczka.
02.07. Wtorek.
Jazda komunikacją przestała mi się podobać od momentu gdy otworzyli most północny i cały ten tłum ludzi z Tarchomina i okolic zamiast wsiadać do metra na Marymoncie, czyli za mną, zaczął wsiadać na Młocinach, czyli przede mną. Żeszzzzz! Ale teraz to już całkiem mam dosyć. Dzisiaj dotknął mnie jeszcze dodatkowo nowy, wakacyjny kurna, rozkład. Masakra.
Oby do czwartku. A w czwartek, późno bo późno, ale kolejny odcinek Pitbula.
P.S. Ja cie. DZIEWIĘĆ wpisów pod poprzednią notką!
P.S 2 Gdzie się podziała mucha. Minister mucha. Tak lubiłem słuchać tego jej bzykania.
Ścieżka 274 Do przodu
2012-06-29
Było minęło.
23.06. Sobota.
Pochmurny poranek mojego nastroju, po piątkowych nieporozumieniach, nie dawał żadnych szans perspektywy udanego dnia. A jednak. Zaczęło się od wyśmienitego małego co nieco. Potem udany wypad ( 2x dżins + 2x bluza w idealnych cenach ) motórem do Faktory. A na koniec, o północy, całkiem przypadkowe zajęcie miejscówki na nadwiślanym bulwarze, dokładnie w miejscu gdzie odpalają megatyczne sztuczne ognie ( to na Wianki ). No wiele już i przy różnych okazjach ich widziałem ale tak spektakularnych i tak długich jeszcze nigdy.
24.06. Niedziela.
Po dopołudniowym gniciu w chacie, nie licząc szybkiego wypadu na Wolumen po telefon z naprawy, po południu wycieczka motórem na praski brzeg Wisły gdzie, w ramach obiadu, pożarcie wcześniej zakupionego kebaba. A wieczorem basen do którego wejścia kolejka jak za minionych lat po papier.
25.06. Poniedziałek.
Gierka wieczorem w piłę taka jakiej nie pamiętam. Tak się zgrałem, tak zbiegałem że nawet motórem sił nie miałem wracać.
26.06. Wtorek.
Noc pełna mar. Tyle w snach nie działo się już dawno. To chyba wynik tego zmęczenia po piłce. Poza tym pochmurno i wietrznie. Po południu regularne zakupy. Ale to co wyprawiał kierowca ikarusa w powrocie z roboty to istne miszczostfo. A że siedziałem na początku pojazdu i miałem doskonałe baczenie na wszystko to, co się działo to moje przerażenie ale i ekscytacja rosły z każdym przejechanym kilometrem. O tym że z jeden przystanek minął w tym pędzie bez zatrzymanki, ku zdziwieniu zgromadzonych tam oczekujących, nie ma co wspominać. Warto za to wspomnieć że zapier… tak że w końcu pewna starsza pani wystąpiła z apelem do tego rajdowca że NAM się aż tak nie spieszy, co oczywiście rajdowiec tenże, skwitował spojrzeniem pełnym pustki. Koniec końców dojechaliśmy jednakowoż szczęśliwie a dwóch takich małolatów uhahanych jak po zejściu z rolerkostera , w czasie wysiadania nie omieszkało podziękować rajdowcowi zgodnym „Dziękujemy”. Ja osobiście ograniczyłem się tylko do pozdrowienia rajdowca dużo mówiącym uśmieszkiem i wyciągniętym do góry kciukiem.
27.06. Środa.
To że ze środowej piłeczki wróciłem, a przynajmniej wróciłem w jednym kawałku, to zawdzięczam chyba tylko swojemu Aniołowi Stróżowi. Najpierw jakiś babsztyl chciał mnie staranować przy zmianie pasa ruchu ze środkowego na prawy. No w ostatniej chwili odbiła spowrotem. Pewnie nie była w stanie zobaczyć mojego wzroku ale przekaz przez skierowanie wizjera kasku w jej stronę był jednoznaczny. Chyba nawet się trochę przejęła choć prowadzonej rozmowy telefonicznej nie przerwała. Ale to to jeszcze małe miki. Parę kilometrów dalej jakiś inny babsztyl ( choć tutaj to nie mam pretensji bo okazało się że to starsza, zestresowana faktem że prowadzi samochód, pani ) wstrzymał ruch na pasie środkowym, po czym zmienił na lewy ( po cholerę to nie wiem bo jechała max 50km/ha ) i zmusiła mnie do przyhamowania. I tutaj wtrącę że podobno światło jest szybsze niż dźwięk. No nie zawsze. Bo akurat po moim przyhamowaniu po chwili dotarł do mnie przeraźliwy dźwięk - pisk, pisk jak cholera. Dopiero po spojrzeniu w lusterko ujrzałem wręcz na moich plecach, zatopioną w potężnych kłębach dymu, terenową Toyotę. Zmysł powonienia odebrał bodźce jako ostatni w postaci zapachu spalonej gumy.
28.06.Czwartek.
Nic szczególnego chyba tylko to że po południu nikt z nikim się u mnie w domu nie mógł dogadać i porozumieć. A wieczorem półfinał na który mogłem iść live ale poskąpiłem kasiory i obejrzałem w TV. Za to taki pan Janek ode mnie z roboty poszedł. Pan Janek to taki popeerelowski flegmatyczny acz na swój sposób cfany facio. Ma już ja wiem ze sześć dych i ogólnie futbolem się nie interesuje ani ani. A poszedł żeby zobaczyć – ot tak.
29.06. Piątek
Pytam pana Janka:
- Panie Janku? Żadnych otarć naskórka, żadnych ran ciętych, kłutych ani szarpanych? To jak było?
- Kolorowo.
A na mecz ubrał podobno marynarkę.
Komentarzy: 9
Ścieżka 273 Do przodu
2012-06-22
Słuchając i czytając wszystkiego tego co się mówi i pisze po odpadnięciu naszych z piep….onego euro dochodzę do wniosku że wolałbym mieć watę zamiast mózgu. Już, już byłem gotów uwierzyć naszym i oddać im serce jak za dawnych lat, aż tu nagle ze wszystkich stron zaczęła wypływać pikanteria. No i jak zwykle – chodzi o kasiorę. I tak sobie pomyślałem że jednak dupki z nich, znaczy się tych naszych piłkarzy. Nie po to kurna wrzuciłem dwie ścieżki temu nazad epizod z „Do przerwy 0:1” gdzie w 2:37 minucie tego epizodu „Królewicz” wypowiada święte, jak dla mnie, słowa: „… musi być fer” czy jak kto woli „fair”. Tymczasem kapitan naszej drużyny kiepski mecz z Czechami tłumaczy brakiem pewności czy ich rodziny, tzn tych naszych piłkarzy, wejdą na mecz. A biletów dostali podobno po dziesięć? Tacy podobno Niemcy, dostają cztery, a klasy obu drużyn nie da się porównać. Znowu z kąś innąść dochodzą głosy że się, ci nasi piłkarze, jeszcze przed tym całym piep….onym euro strasznie wykłócali o premie i jakoś takoś bardziej im zależało na zapłacie za mecze grupowe niż na wysokiej nagrodzi za wyjście z tejże grupy. A jak już słyszę Lewego, jak apeluje, żeby kibice zostali z nimi, tzn z tymi naszymi piłkarzami, i dalej tak pięknie dopingowali bo przecież już za niedługo eliminacje do mistrzostw świata, a oni, tzn ci nasi piłkarze, dadzą z siebie wszystko, a potem czytam że ze wszystkich drużyn na całym tym piep…onym euro przebiegli, wg. statystyk, najmniej to myślę że wolałbym mieć watę zamiast mózgu.
Ech karmili nas tymi książkami, filmami za młodu. Tymi ideałami. Tą uczciwością, tą wiarą i tą cnotą. Kładli do głowy zasady uczciwości i poszanowania. A w jakim świecie przyszło nam żyć? Ech. Nawet gadać mi się nie chce.
A tak z kronikarskiego obowiązku odnotować muszę że wczoraj przyszło lato. I ta najkrótsza noc w roku była naprawdę krótka bo nie dość że i tak sama w sobie jest krótka, to tak koło pierwszej tak zaczęło walić na niebiosach że spać się nie dało. Ale waliło! Ale błyskało! No nie pamiętam takich grzmotów i takich piorunów jak żyję. Ale waliło! Ale błyskało! Stałem więc w oknie z rozdziawionym dziobem i podziwiałem półprzytomnym wzrokiem to cudo przyrody czy jak to twierdzi Prima – tę walkę bogów. No i efekt był taki że ta najkrótsza noc w roku i tak sama w sobie krótka stała się jeszcze krótsza. Więc mamy lato. Lato pełną gębą czyli chmury, deszcz i chłód.
A wracając tak na koniec do pierwszego wątku to co bym nie usłyszał i czego nie przeczytał to i tak kibicował będę. Z tym że nie piłkarzom. Bo im chyba nigdy nie kibicowałem, no może kiedyś kiedyś, ale kibicował będę ze względu na tą więź, to braterstwo, tą wiarę i nadzieję która łączy ludzi w tym jednym momencie. Nie ważne czy jesteś stary czy młody, piękny czy brzydki, bogaty czy biedny, nie ważne. Ważne że jesteś. Jesteś z tymi tysiącami na stadionie i milionami przed telewizorem i czekasz na tą jedną chwilę, jeden moment i gdy już nadejdzie, złączony w radosnym okrzyku niezliczonych gardeł, poczujesz szczęście.
A tak już naprawdę na końcu, na samym końcu, koniusieńku jak sobie myślę i pomyślę to dochodzę do wniosku że ważne, najważniejsze że : „musi być fer”, przynajmniej tu u mnie, w sercu, w głowie i w wątrobie
Komentarzy: 1
Ścieżka 272 Do przodu
2012-06-19
Najgorzej to obudzić się z pięknego snu.
A ja się właśnie obudziłem.
Ech tak było fajnie. Do roboty nie trzeba było się rano zrywać, a nie cierpię wstawać rano na budzik najbardziej na świecie taksamoż jak nie cierpię korków ( ulicznych ). Wstawałem sobie cały zeszły tydzień o której chciałem, z reguły to to było tak koło dziesiątej. Ech tak było fajnie. Potem jadłem sobie na spokojnie śniadanko. Potem patrzyłem sobie w telewizor troszkę. Potem spokojnie, spokojniutko jechałem sobie rowerkiem na godzinkę – półtorej na basenik. Ech tak było fajnie. A po baseniku spokojnie, spokojniutko wracałem sobie rowerkiem do domku. A w domku robiłem obiadek, jakieś sprzątanko ( malutkie, maluteńkie ) i gotowy byłem do oglądania meczyków. Ech tak było fajnie. Oglądałem sobie meczyki dwa ( w przerwie miedzy jednym a drugim zażywając kąpieli z wieczorną higieną ) i tak około dwudziestej trzeciej przytulałem główkę do mięciutkiej podusi. I tak cały zeszły tydzień. Ech tak było fajnie. Było tak fajnie że nawet głupie, przysłowiowe wyjście po bułki nie było szybkim wpadnięciem do sklepu miedzy jedną a drugą WAŻNĄ sprawą, a spokojnym, spokojniutkim spacerkiem przy okazji którego można było zachwycić się szumem drzew, śpiewem ptaków czy o blachę bębniącym deszczem. Ech tak było fajnie. Teraz wstaję na budzik i nie jest fajnie.
Ech tak było fajnie. Nasi z grupy wyjść mieli i wywołać narodową radość. Fakt że przed tym całym piep…onym euro nie zakładałem takiego scenariusza ale tak ostatnio zaczęli wszyscy się zachwycać i zapewniać że i ja się dałem porwać tej fali entuzjazmu. I zamiast jechać jak miałem na mecz o honor, gdzie nasi mogą bramkę strzelić a może i wygrać, jechałem na mecz o wszystko. Ech tak było fajnie. Teraz siedzę i pomstuję że zwycięstwa naszych nie widziałem ani nawet jednej bramki.
A jak jeszcze w niedzielne popołudnie jadąc wagonikiem metra ujrzałem na ekraniku reklamowym reklamę że w Lotto kumulacja osiem baniek ( znaczy nie zgarnąłem w sobotę sześciu ) – obudziłem się z tego pięknego snu całkiem.
Tak więc wracam do swojego standardowego marudzenia. Jestem już obudzony, całkiem świadomy że życie to nie bajka, nie piękny sen. Ale jakby co, to nie czuję zawodu czy rozczarowania. Raczej politowanie. I żebym płakał czy był smutny. Nie. Na mojej twarzy gości raczej szyderczy uśmieszek.
Komentarzy: 5
Ścieżka 271 Do przodu
2012-06-13
No i co ja biedny mam powiedzieć?
Co powiedzieć mam?
Mogę powiedzieć tylko jedno. Mogę powiedzieć że choć za mną dobrze przespana noc, że choć minęło już parę godzin i mamy całkiem nowy dzień, z całkiem nowymi sprawami, to jestem nadal tak rozentuzjazmowany że powiem: kurna brawo. Ja wiem że mogę usłyszeć że jak jest dobrze to zaraz znajduje się wielu „przyjaciół”. Że sukces ma wielu ojców. Tak. Nie będę ukrywał że ostatnimi laty nie wierzyłem w naszych. Trzymałem za nich kciuki oczywiście ale to nie było to co jeszcze kilka lat temu kiedy to gotów byłem za reprezentację w ogień skoczyć. Więcej było we mnie sarkazmu i marudzenia niż pochwał i nadziei. Żeby daleko nie szukać to przecież nie dalej jak cztery dni temu wylewałem na naszych kubły pomyj. Ot jeszcze wczoraj w południe słysząc wypowiedzi naszych „że są w stanie, że są przygotowani, że wiedzą jak mają grać, że się postarają” kręciłem z niedowierzaniem głową, kląłem pod nosem zawołując: „Pieprzenie!~To pokażcie!”. Przyznaje się: straciłem wiarę. A co gorsza straciłem radość i nawet chęć oglądania meczy z udziałem naszych. Przecież nawet to całe Euro stało się dla mnie piep....onym euro. Tak. Piep....onym euro. Na początku była radość i nadzieje. Była duma i spełnione marzenia o nowych pięknych stadionach. Potem jednak, gdy do rozpoczęcia mistrzostw zostawało coraz mniej czasu zaczęła wkradać się wątpliwość. „A czy to nam potrzebne?, a ile to wszystko kosztuje?, a kto za to zapłaci?, a czy nie lepiej zainwestować te pieniądze w ważniejsze sprawy?”. Jeszcze potem, gdy te stadiony zaczęto oddawać do użytku, słysząc ciszę jaka na nich zapanowała, naszła mnie refleksja: „A dla kogo to będzie?”. Dla kogo - siedząc kiedyś na starówce i słysząc rozmowę dwóch młodych niewiast że mają, czy będą miały załatwione bilety na euro. No tak, nalezie się oficjeli i proszonych gości,. Celebryci i takie właśnie, nie interesujące się futbolem niewiasty przyjdą zoooooobaczyć, pooooosiedzieć, poooookazać się i poooopowiadać już po wszystkim że byli. Przyjdą podnieść swoje notowania. I nawet nie byłem, w kontekście takiej perspektywy, zbytnio rozczarowany tym że biletów nie wylosowałem. Trochę, troszeczkę miałem żal do losu ale ostatecznie zaczęło mi to wisieć kalafiorem. „A tam” – tłumaczyłem sobie - „Niech sobie idą wszystkie te ludzie na te mistrzostwa „podziwiać” kunszt tych naszych psudo grajków-gwiazd”. I machnąłem ręką. A już całkiem jeszcze potem gdy zaczęły wypływać informacje dotyczące warunków przyznania organizacji mistrzostw przez uefę to całkiem stwierdziłem że to euro to piep....one euro. Jak się dowiedziałem że ten piep....rzony Platini będzie miał względy największe z największych, będzie jeździł jak król jakiś i że na koniec zarobi na tym tyle że aż zer nie zliczę. Jak dotarło do mnie że to tylko UEFA trzyma na wszystkim łapę. Że wręcz dostaje w posiadanie cześć naszego kraju. Kurna no. Zdenerwowało mnie to. To kto to wszystko przygotowuje? Kto za to płaci? Przecież wydaliśmy kolosalne pieniądze, ponieśliśmy ogromny nakłąd pracy! I co? Kasiorę z zysków zgarnie ktoś inny? Takie nasze zastaw się a postaw się. Tego było już za wiele.
A dzisiaj? Teraz?
Nie obchodzi mnie to wszystko co powyżej. Przytulam się, podczepiam, podwieszam, pucuję do wczorajszego meczu. Jestem tak rozentuzjazmowany że wręcz obejmuję w miłosnym uścisku ten wczorajszy mecz. Płaczę i uśmiecham się. Jak mały chłopczyk który dostał wymarzoną, wyczekiwaną i już nawet zapomnianą zabawkę. Wróciła mi radość, wróciły wspomnienia. I chociaż to przecież tylko remis, chociaż niczego nie przesądzający to cieszę się bardzo. Cieszę się bo zobaczyłem DRUŻYNĘ. To się naprawdę dało oglądać. Tam każdy chciał grać, zostawić pot i krew na boisku. To lubię, to podziwiam. Można przegrać, można, ale po walce jestem w stanie przyjąć to z podniesionym czołem. A wczorajszy remis został przez naszych wygrany, wywalczony, wybiegany. Ile to opinii ekspertów, ja sam się do nich przyłączałem, twierdziło przed meczem że Rosjanie to wręcz faworyt nie tylko naszej grupy ale wręcz całych mistrzostw. I po tym co my pokazaliśmy z Grekami i rusy z Czechami skazywano naszych na „pożarcie”. I choć od początku graliśmy dobrze to po straconej bramce można było w to uwierzyć - już po naszych. I nie wiem. Nie wiem ale myślę sobie że jak by tu u mnie w tej 57 minucie meczu był lew, tygrys, jakiś lampart, niedźwiedź gryzli i niedźwiedź polarny, wilk i jeszcze jeden lew i może jeszcze inne budzące grozę zwierzę to wszystkie zmykały by gdzie pieprz rośnie po ryku jaki wydałem po strzelaniu przez naszych bramki. Ależ to był gol. Stadiony świata! Mogę ją oglądać, i oglądam na wszystkich kanałach, w nieskończoność. Jak żyję to nie pamiętam takiej bramy w wykonaniu naszych. Piękna. I kurna szczęśliwy jestem. Naprawdę. I bramka i gra naszych wyśmienita. Widziałem to co widzieć chcę. SERCE.
Więc obecnie przyłączam się do tych co są z naszymi, tych co gratulują, tych co kibicują, tych co chwalą. Wrócił er – syn marnotrawny. I raduję się na widok chorągiewek na samochodach. Nawet niektórzy ci co na co dzień nie interesują się piłką pozakładali, brawo. Pokażmy nasze polskie serca. I obiecuję, przysięgam, w sobotę zedrę gardło, wyrwę z siebie jęzor, pęknę, wybuchnę i nie wiem co jeszcze zrobię tak będę kibicował naszym. Dam z siebie wszystko, całą energię i będę najgłośniejszy na całym stadionie.
NAAAAAJGŁOŚNIEJSZY!!!!! AAAAAAAAAAAA
.... na stadionie? A tak na stadionie, bo co jak co i jak co jak ale pomimo całego tego wcześniejszego wstrętu do Euro pozostała we mnie odrobina kibica i załatwiłem sobie bilet. Oczywiście nie w cenie jak wówczas gdy jadąc na mistrzostwa do Niemiec płaciłem za bilet tysiaka ( tysiaka ile lat temu ) o kosztach podróży nie mówiąc. O nie! Tamto mnie skutecznie zniechęciło do takich wypadów. Za taką kasę, za takie trudy podróży marne zero trzy z Ekwadorem!? Powiedziałem że nigdy więcej. Teraz mam - w uczciwej cenie. A kupiłem dlatego że choć to euro to piep...one euro to jednak takiemu kibicowi piłki, bez względu na wszystko, nie wypadało nie zauczesniczyć. A że dodatkowo we wrocku jeszcze nigdy nie byłem postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym. Nie wiem kiedy trafi się ponownie okazja zobaczenia tego miasta. I zobaczenia tego nowego stadionu. A że jeszcze na dodatek, jak to zawsze bywało, trzeci mecz naszych na wielkiej imprezie to zawsze mecz o honor ( pierwszy – otwarcia, drugi – o wszystko i trzeci o honor ) to pomyślałem sobie że pojadę, zobaczę, może chociaż gola strzelą. Więc jadę. Jadę ale z zupełnie innym nastawieniem. Ja – er – będę najgłośniejszy na stadionie. Ja – er – na miejscu:
STAND BLUE
GATE 7
BLOCK 309
ROW 48
SEAT 27
MUNICIPAL STADIUM WROCLAW
16 June 2012, 20:45 CET
Komentarzy: 7
Ścieżka 270 Do przodu
2012-06-11
Ja to mam chyba jakiegoś pecha. Jak jeszcze dwa tygodnie temu zerkalem na prognozę pogody to dzisiaj miało być pięknie. Jak jeszcze tydzień temu zerkałem to też nie miało być źle. I cieszyłem się bo właśnie dzisiaj zaczyna się mój tygodniowy urlop. Cieszyłem się, bo już się nie cieszę. Nie cieszę się ponieważ ani te prognozy sprzed dwóch tygodni, ani te zeszłotygodniowe się nie sprawdziły. Nie sprawdziły się ponieważ wczoraj dokładnie o osiemnastej zaczęło kropić, a po dwóch godzinach kropienia to lało już solidnie. I tak teraz sobie siedzę. Za oknem chmury, mokro, ślisko i chyba niezbyt ciepło chociaż termometr wskazuje prawie dwadzieścia. I z tego co zapowiadają to ma być tylko gorzej. Dlatego też stwierdzam że ja to mam chyba pecha. Mógłbym sobie na motórze polatać, może gdzieś pojechać a tak to jestem uziemiony. Siedzę w chacie. A co gorsza to jak tak siedzę to zaczynam się zastanawiać co by tu zrobić. Zrobić coś w chacie bo tak patrząc po ścianach to do zrobienia trochę jest. I zaczyna mi być szkoda straconego czasu na takie siedzenie gdy tyle do zrobienia jest. I zaczynam być rozdrażniony myślą tą. I zamiast myśleć o odpoczynku ( wszak należnym ) myślę o robocie. Na szczęście jest jeden, acz ważny argument przeciw roboty rozpoczęciu. Jest to brak gotówki. No niestety ale nawet najmniejszy remoncik, nawet wykonany własnymi rękami wymaga pewnego finansowego wkładu którego jakoś takoś obecnie mi brak. Samo wymienienie drzwi w przedpokoju to tak liczę że minimum ze dwa tysia. Ja to mam jednak chyba jakiegoś pecha. Mam tydzień wolnego a nic nie mogę zrobić. Ani zająć się odpoczywaniem ani zająć robotą. W totka też jakoś wygrać nie mogę. Przez ostatni miesiąc to trafiłem raptem jedną marną trójczynę. Ech żeby tak w końcu trafić tą główną wygraną to może to wszystko nabrało by sensu. Ech Boże daj wreszcie wygrać! I nie mów tylko żebym puścił, obstawił los bo obstawiam regularnie.
Właśnie wyjrzało słonko! Ładnie to teraz wygląda i lubię to takie słonko podeszczowe. Otworzę balkon i wpuszczę trochę tego świeżego powietrza.
Ale wracając do tematu. Ja to mam chyba jakiegoś pecha. A może nie mam?
Tydzień temu w sobotę wybrałem się w odwiedziny do mamy, w moje rodzinne strony ( bo warszawiakiem z urodzenia nie jestem, chociaż jakieś predyspozycje zapewne mam bo jak tylko sięgam pamięcią to pamiętam że zawsze pierwszym wrażeniem jakie wywoływałem u nowo poznanych było „cfffaniak z Warszawy ). No więc wybrałem się w te odwiedziny i jak się wpier... w korek po drodze, tam gdzie jest lotnisko wojskowe, to myślałem że z nerw wybuchnę. Jakieś pokazy były i zrobił się z tej okazji potworny zator. A że korków nie cierpię dokładnie tak samo jak wstawania rano na budzik nikomu przypominać nie muszę. No więc wpierdzieliłem się w ten korek i klnę na czym świat stoi. Och jaki ja zły byłem i jak pomstowałem na swojego pecha. I się tak ciągnąłem w tym korku. Trochę to trwało ale w końcu dotarłem do końca tych męczarni. I gdy już opuszczałem tą przeklętą strefę na niebie pojawiły się dwa myśliwce. Nie wiem jakie to były, podejrzewam że MIG-i bo F16 tam nie stacjonują, ale były zajebiste. Parę razy minęły mnie po lewo robiąc kupę huku. Wprawdzie nie mogłem ich z racji tego że kierowałem zbytnio obserwować jednak na tyle na ile mogłem podziwiałem ich potęgę. I tak na sam koniec, gdy już całkowicie opuszczałem przeklętą strefę jeden z nich pojawił się po mojej lewej stronie i dokładnie obok mnie wypuścił dwie świetliste flary. A mi cała złość, cała przeszła. No piękne pożegnanie. I sobie pomyślałem wtedy, i myślę teraz, czy ten korek to był pech czy nie.
A jak dojechałem połaziłem po starych kątach. Trochę mnie nie było a tam zmiany, zmiany, zmiany. Tam gdzie rozpoczynała się moja przygoda z futbolem, tam gdzie oglądałem tyle wspaniałych czwartoligowych spotkań, tam gdzie sam rozegrałem tyle meczy jako trampkarz i junior młodszy, tam właśnie zionie obecnie wielki dół. Wielki dół z którego za niedługo wyrośnie piękna, wspaniała galeria handlowa. W ogóle wszystko jakieś takie inne, takie nowoczesne, takie że odnaleźć się nie mogłem. Jedynie stary park pozostał ten sam. Stary dobry park. I to chyba nastroiło mnie do skontaktowania się z Suchym. Tak żeby może u starego kumpla odnaleźć cień tego co tak szybko i bezpowrotnie odchodzi. Okazja była doskonała bo po krótkim tygodniu pracy zapowiadał się długi weekend związany z Bożym Ciałem, a w piątek miał być pierwszy mecz tego piep....nego euro. Wybrałem się więc w czwartek do babci Heni ( Suchy obecnie mieszka niedaleko niej ). Co ciekawe zaraz po wyjeździe z łorso namierzyła mnie drogówka. Osiemdziesiąt cztery na pięćdziesiątce. Ee w ciągu półtora tygodnia dwie kontrole. To jakieś prawo serii czy co ( osobiście wierzę w to prawo ). No więc przekroczyłem tą prędkość ale też, kurna, otwierają trasę, nową, piękną a zaraz za nią zwężenie i ograniczenie. No nie da się do cholery nie wpierd.....ić. Pan policjant też chyba zdawał sobie z tego sprawę bo ostatecznie skończyło się na pouczeniu. No i czy mam pecha czy nie. W przeciągu tego półtora tygodnia, przy tych dwóch kontrolach mogłem „zarobić” lekką ręką tak z dziesięć punktów i z osiemset zeta. Dalsza podróż przebiegała bez przeszkód. U Suchego zameldowałem się w piątek. Fajnie sobie mieszka. Z dala od miasta, przy lesie i rzece. Ma kajak, ma kłada, ma z osiemdziesiąt sztuk lotu, ma psa i w ogóle. No niestety nie dane mi było powspominać dawnych czasów. Suchy wymyślił że na ten pierwszy mecz tego piep....nego euro pójdziemy do jego jednego kolegi. No to poszliśmy. A tam było jeszcze dwóch innych kolegów, jakieś dziewczyny znaczy się żony ich i w ogóle mało kameralnie. Obejrzeliśmy mecz a że emocji było sporo alkohol lał się strumieniami. A że alkohol lał się strumieniami więc się trochę upiłem. Z wspomnień suma sumarum wyszło nic, a na dodatek wracając do domu nie dane mi było podziwiać ogromnego księżyca ( przynajmniej tego nie pamiętam ), księżyca wielkiego podobno bardzo, o czym zresztą wspominała u siebie primamila. W sobotę w ramach pokuty i że na kaca podobno najlepsza praca wykopałem dół.
Po całych planach odnalezienia tego co tak szybko i bezpowrotnie odchodzi pozostał niedosyt. Teraz siedzę i piszę. Piszę bo wcześniej czytałem. Czytałem i co wyczytałem. Jedna bezapelacyjnie prowadzi córkę w feminizm. Inna z kolei ( choć chyba nie feministka ) niszczy stosunki damsko-męskie. To taki niby anioł. Inna z kolei gdzieś ma zamiar jechać. Jeszcze inną boli kolano i dlatego chyba nic nie pisze. Inna znowu, ulubiona, postara się przeżyć. To, hmmm? W jaskini nie wiem co. A na koniec w ogrodzie nie wiem co wyrośnie.
Ech trzymajcie się wszyscy. Życzę wam szczęścia bo jeżeli chodzi o mnie to nie wiem ale ja to mam chyba jakiegoś pecha.
Ścieżka 269 Do przodu
2012-06-01
Nie piszę ostatnio, czy raczej piszę mało, ponieważ dlatego że doszedłem do wniosku by nie pisać. Nie pisać dlatego że ponieważ nie widzę sensu by pisać. Sensu nie wiedzę dlatego ponieważ że po co. Po co pisać o ciągłym smutku i żalu? Tak jakoś szkoda mi tych co mieliby to czytać. Jakoś tak szkoda mi się ich zrobiło ( że też wcześniej o tym nie pomyślałem ). No bo czyż ludziska nie mają swoich problemów wystarczająco dużo, by jeszcze z moimi mieli się mierzyć? Wystarczy im, wystarczy im ich własnych. I dlatego nie piszę, czy raczej piszę mało. Niech te moje problemy z samym sobą zostaną ze mną. Niech sobie siedzą tu u mnie w sercu czy głowie i nie psują humoru innym.
Ot po prostu rzekłem se że: „Idź ty lepiej ermatołu szukać swego pacanowa jak masz tu marudzić”.
Choć nie powiem. Dużo mi to tu pisanie dało i pomogło. Jak sobie początki przypomnę, a wspominam tamte czasy często, i jak porównam czasy tamte z tym co jest teraz, to zadziwiony żem bardzo. Ależ to było straszne. Zadziwiony żem że w ogóle przetrwałem. I dużo mam w sobie teraz pokory. I cieszę że już tamtego nie ma. Kurcze jakie to było straszne. Naprawdę. Naprawdę. Nawet teraz, gdy to piszę, kręcę głową z niedowierzaniem. I zdaję sobie sprawę z tego jak dużo zawdzięczam temu tu pisaniu. I wychodzi chyba na to że teraz, gdy odetchnąłem i ciężar myśli złych już z siebie zrzuciłem, potrzeba pisania po prostu odeszła.
Więc teraz miast marudzić i narzekać, płakać i pomścić bardziej będę opisywał zdarzenia dnia codziennego tak by uchronić je przed zapomnieniem.
Ale tak sobie myślę jak długo to potrwa. Czy za czas jakiś nie wróci er maruda - jak to mówią. Jednak póki co to er opisze, no właśnie, co by tu opisać? Co? Najlepiej coś zabawnego, czy może ciekawego, z pewnością nie może być to smutne. No więc co? Myślę ……
No spiłem się na imieninach. Jak za dawnych dobrych lat. Aaaale to nie jest chyba za wesołe tym bardziej że film mi się urwał.
To może o Euro? Ale jak już wspominałem wcześniej to im bliżej to Euro tym bardziej zaczyna mnie wpieniać. A że został raptem tydzień to wpieniony jestem coraz bardziej.
No to jak nie ma o czym to może o pogodzie? Nieeeeee, od rana pada chociaż lubię taki ciepły deszczyk.
O. Już wiem.
Wracam ja se w środę z piłeczki motorkiem wieczorkiem. Wieczorkiem czyli po dwudziestej pierwszej czyli o te pore jeszcze widno. Widno choć niebo pochmurne. Jadę se więc niespiesznie i podziwiam Warszawę. Jedni mijają mnie, innych mijam ja. I tak se jadę a tam tam, tam dalej, z Cypla Czerniakowskiego wynurza się radiowóz. Niby odległość bezpieczna ale równie dobrze można by to potraktować jako wpier….anie się na chama. No ale że to radiowóz a i pasów w jedną stronę trzy, nie bulwersuję się za bardzo. Zmieniam więc pas na środkowy, mijam ich i jadę niespiesznie dalej środkowym. Ale że jadę niespiesznie to oni ( tzn ten radiowóz ) mijają mnie po chwili po prawo. Ale znowu że zaraz zaraz tam tam dalej są światła to musieli się ( tzn ten radiowóz ) zatrzymać i ich dogoniłem. I nie wiem? Nie wiem co za licho skusiło mnie by się miedzy nich ( tzn ten radiowóz ) a inne auta pchać. Mogłem przecież pojechać innym pasem. I nawet przez chwilę miałem taki zamiar ale ostatecznie pomyślałem: „A co, bez peniawki, sami przecież też się wpychają”. No i minąłem ich i mijam samochód przed nimi aż nagle ten pacan staje. Niestety ten skrajny, lewy pas był również do skrętu w lewo. A że tych do skrętu paru wcześniej już było to się zrobił taki mikro korek. No ale że jechałem wolno na szczęście, to się wyrobiłem. I stoję tak, i gramolę się bo wyminąć i pojechać prosto nie ma jak a na tylnym kole czuję ten radiowóz. No się ostatecznie wygramoliłem, wyminąłem skręcające w lewo zawalidrogi i pojechałem se dalej prosto. I tu przechodzę do klu opowieści ( ja pierniczę to był niezły wstęp ). Jadę se więc niespiesznie Aż tu nagle słyszę za sobą charakterystyczne jjjuuuu uuuujjjj jjjjuuuu. „Ocho”, myślę se. „Pewnie do mnie’. No i faktycznie po chwili widzę ich ( tzn ten radiowóz ) obok siebie ( po lewo ) a jeden mach czerwoną latarka i „zachęca” mnie do zjachania na bok. Dorwali mnie jeszcze przed tunelem a że chodnik tam dosyć obszerny, więc spełniam ich ( tzn tego radiowozu ) prośbę. I zanim jeszcze zdążę się rozdziać już mam przy sobie jednego miłego pana w białej czapeczce. Standardowe „Proszę dokumenty i zapraszam do siebie’. Daję te papiery i idę. Dmucham w rurkę. Wynik, nie mógł być oczywiście inny, zero promili. No i na to jeden z nich ( oryginalna wersja oczywiście mogła być inna ale że trochę czasu już od zdarzenia minęło poszczególne wyrazy mogły ulec zmianie w mojej pamięci ).
- No zero. Dobrze. A dlaczego tak nie ostrożnie?
- Jakie nie ostrożnie? – to ja
- Ledwo pan tam wyhamował.
- No bo ten przede mną też zahamował gwałtownie.
- No ale wie pan że w razie zdarzenia to byłaby pańska wina.
- No wiem, zdaję sobie sprawę.
- No i co? ( a cały czas notuje coś w kajecie )
- No nic – bo w sumie co miałem powiedzieć
I tu do rozmowy podłącza się drugi z tego radiowozu co do tej pory siedział cicho w głębi i tylko pisał i którego stojąc przy radiowozie tym nie widziałem za dobrze
- A jak się jeździ na tym tanderkacie?
Pochylam się by spojrzeć na twarz
- Dobrze się jeździ. A tak w ogóle to ten tanderkat to kupiony jest od gościa też z drogówki.
- A psuje się, są jakieś kłopoty?
- Nie. Zresztą nie katuję go za bardzo więc co ma się psuć
- A ile pan dał?
Nie za bardzo chciało mi się udzielać odpowiedzi na to pytanie więc próbuję wywinąć się odpowiedzią
- Ale ja go kupiłem trzy lata temu.
I tu nagle od notowania w swoim kajeciku odrywa się ten pierwszy, podnosi łepetynkę, zerka przez okienko
- Trzy lata temu? Trzy? A to ja wiem od kogo. Znam tego gościa. Znam ten motor Jeździłem nim.
- O to ciekawe – na to ja – To mu nie mówcie że żeście mnie zatrzymali.
- Dlaczego?
- No że tak jeżdżę.
I tu nastała chwila ciszy bo oni ( tzn ten radiowóz ) skupili się na pisaniu czegś skrupulatnie w swoich kajecikach.
- Dobra – rzekł po chwili ten pierwszy oddając mi prawko – To wszystko. Dalej ostrożnie.
- Jasne.
I poszedłem do motóra odziewać się od nowa a oni ( tzn ten radiowóz ) pojechali sobie dalej. I tak się odziewam i zakładam kask ale tak widzę kątem oka jak chodnikiem za mną jedzie rowerzysta. I już mnie minął ale widzę ( cały czas kątem oka ) że się zatrzymał, zrobił kółko, i jeszcze jedno kółko i się coś przypatruje ( a ja cały czas zakładam kask ). No i jak już włożyłem ten kask oglądam się co to za pacan i czego chce.
- Kurna ( orginalnie było bardziej wulgarnie ) takiego samego właśnie sprzedałem.
- Tak?
- No identycznego. Aleeeee to nie ten.
- Hehehe.
- Hehehe – i pojechał.
A ja? Ja wzułem rękawiczki i pojechałem sobie niespiesznie dalej.
Ścieżka 268 Do przodu
2012-05-26
Lubię takie dni jak ten dzisiejszy. Chociaż spałem krótko i snem niespokojnym nie cierpię z niewyspania. Chociaż za oknem od rana praca wre a maszyneria buczy i huczy nie rzucam gromów i przekleństw że żyć nie dają. Ot tak. Wstaję i czuję .... No właśnie. Co? Czy radość? Czy szczęście? Nie. To nie to. Mógłbym powiedzieć że czuję spokój ale to też nie do końca to. Chyba po prostu nic nie czuję. I to właśnie jest super. Ani radości ani smutku, ani obojętności ani zaangażowania, ani miłości ani nienawiści. Nic. I jakież to jest super. Po prostu sobie jestem. To sem ja. Wstaję sobie rano. Słonko za oknem przez liście drzew przebłyskuje. Pogoda idealna. Gorąco ale i chłodno. Ot jem sobie śniadanko. Powoli. Ot piorę sobie koszule i koszulki. Wprawdzie nowa pralka ma do tego specjalny program ale ja to ja. Sam se poradze. Ot zmywam szklanki, talerze i garnki. Ot czyszczę i pucuję sobie buty. Ot prasuję dżinsy. A teraz ot sobie piszę. Koszule i koszulki na balkonie już prawie suche. I jest super. Niech nikt mi nie mówi że nie ma wyższości czasu letniego nad czasem zimowym. Balkon otwarty na oścież. Kociarstwo wędruje ( zwłaszcza Mały ) tam i spowrotem ze słońca korzystając ile wlezie. Drzewo szumi. Ptactowo co chwilę coś zanuci. A ja sobie siedzę. To dobry dzień jest. Zresztą to cały tydzień dobry był. A zapowiadało się że dobry nie będzie. Zwłaszcza po niedzielnej, pomeczowej kłótni z pseudo gwiazdką i krzykaczem największym z mojej drużyny. Już sobie wyobrażałem co to za nerwy i wyrzuty męczyć mnie będą. A to „po co się odzywałem?”, a to „musiałem powiedzieć w końcu cieciowi” a to jeszcze wiele innych w stylu co powinienem był powiedzieć, jak go „zgasić” i co będzie za tydzień. Pogodę też zapowiadali nie za dobrą, z opadami, z burzami i chłodem. A ostatecznie okazało się że było wszystko inaczej. O zajściu z niedzieli zapomniałem. Pogoda dopisała że i motorkiem polatało się trochę. I w ogóle było nieźle. Bez fajerwerków ale i bez dołów. I tak sobie myślę. Jak to jest? Co powoduje że jest tak a nie inaczej? Wszyscy Ci co twierdzą ze sami kierujemy swoim życiem i że każdy jest kowalem swego losu. Tak sobie myślę. Dlaczego raz wstaję tak jak dziś, mimo krótkiej nocy, w dobrym nastroju a innym razem nie. Dlaczego raz się zamartwiam nieporozumieniami i kłótniami a raz zapominam i nie przejmuję. Jak to jest? Co ze mnie za kowal własnego losu? Jakiś partacz? Ale cóż zależy od nas? Chyba nic? Bo tak prawdę mówiąc to już same narodziny to jedna wielka niewiadoma. Jaki mamy wpływ na to że rodzimy się tu czy tam, w tej czy w tamtej rodzinie, w takiej czy innej kulturze? A jaki mamy wpływ na to czy rodzimy się chłopcem czy dziewczynką, zdrowi czy chorzy. Niech Ci wszyscy co tak swoim losem kierują choćby o sekundę przedłużą sobie życie. Niech powiedzą gdzie i kiedy to życie ich upłynie. I niech powiedzą co będzie dalej. Czy Ci wszyscy których dotyka nieszczęście, którzy tracą nagle zdrowie, tracą majątek, czy też sens życia mogą powiedzieć że kierowali swoim losem? Co mogą mi powiedzieć nowonarodzone dzieci z nieuleczalnymi chorobami, co mogą powiedzieć obłożnie chorzy? Co może powiedzieć afrykański chłopiec co od najmłodszych lat lata z karabinem, z karabinem na prawdziwe kulki? Może kierować swoim losem? Media aż kapią od wszelkiego rodzaju wiadomości co to się nie stało. Ciągle jakieś tragedie, ciągle niespodziewane wydarzenia. I czy wszyscy ci ludzie kierowali swoim losem? A ile na świecie szczęścia? Ile cudownych ocaleń, uzdrowień. I to wszystko też za sprawą własnego swoim losem kierowania? Nie wiem skąd się to bierze ale ja osobiście jakoś w to kierowanie losem swoim powątpiewam. Pewnie że ci co im się powiodło powiedzą że er racji nie ma. Mają prawo. Ja jednak powiem że po prostu mieli szczęście. To wszystko. Myślę sobie tak że wszystko o czym możemy decydować to jedynie wybór, wybór między dobrem a złem. Choć tak z drugiej strony czy ktoś kto od najmłodszych lat styka się tylko z przemocą może mieć wybór. Może mieć wybór ktoś kto nie zna czegoś innego? Ale znowu z drugiej strony czy to tylko wpływ otoczenia i wychowania? To dlaczego ludzie, rodzeństwa, które dorastają w tych samych warunkach mają zazwyczaj różne upodobania, gusta? Dlaczego z tych samych środowisk wychodzą ludzie dobrzy i źli.
Teraz jest ze mną dobrze. Jest dobrze ale wiem że to tylko chwila. Chwila na którą nie wiem czy wpływ mam. Bo już za moment, za chwileczką może stanie się coś, coś takiego jakby coś we mnie wlazło. Lub coś, co jakby zaczęło wokół mnie krążyć i spowoduje że wszystko będzie inaczej. Coś czego nie jestem w stanie przewidzieć i czemu nie jestem w stanie zapobiec. Coś.
Każdy ma dni dobre i złe. Dobre i złe chwile. Ale przecież czy złe mieć chce? Jeżeli więc tak tymi kowalami losu swojego jesteśmy to sprawmy żeby złych nie było. Nich wystąpi mi tu ktoś kto jest lub choćby zna człowieka tylko ze szczęśliwymi chwilami w swoim życiu.
Ale na dzisiaj to jest dobry dzień. Co będzie dalej nie wiem. Wieczorem zapowiada się picie. Imieniny. Czy się spiję czy nie, nie wiem.
I na koniec jeszcze jedna refleksja. To ciężko aż w to uwierzyć ale ostatnio polubiłem twórczość pana którego do tej pory można by rzec – obśmiewałem i którego pamiętałem z kultowej dobranocki z czasów dzieciństwa. A teraz? Teraz pod koniec takiej piosenki mam oczka pełne łez. Dacie wiarę? Sam sobie nie daję. Możecie sobie to wyobrazić? Ja się w lustro patrzę i uwierzyć nie mogę.
Ścieżka 267 Do przodu
2012-05-22
Tak dawno to już mnie nie było dawno. Tak dawno że aż głupio mi pisać. Nie wiem tylko głupio przed kim czy czym? Piszę w sumie dla siebie więc to głupio to powinno być mi przed samym sobą. Więc głupio mi może przed sobą. Ale nie wiem dlaczego mi głupio.
Czyżbym traktował to pisanie jako jakiś obowiązek który zaniedbałem?
A może głupio mi dlatego że czuję że sam siebie zawiodłem. Bo czemóż nie pisałem? Bo mi się nie chciało? Bo nie było o czym? Myślę że i jedno i drugie ale tak najbardziej to nie pisałem ponieważ straciłem sens pisania. Bez sensu to wszystko. Ciągłe w sercu wichry i burze. Nie podoba mi się to. Są, nie powiem, chwile że mogę powiedzieć że wszystko jest w życiu moim tak jak myślę - być powinno. I jestem wówczas taki szczęśliwy, taki zadowolony, taki spełniony. Jednak zawsze, wcześniej czy później, chwile te przesłaniają nerwy, gniew i niezrozumienie. I wszystko to co piękne znika jak bańka mydlana i zostaje jedynie rozgoryczenie i wyrzuty sumienia. A nie mogłoby być ciągle pięknie? Nudno by było czy co? Ja myślę że nie byłoby. I tak mnie te wichry i burze męczą, tak deprymują że wszystko sens traci i pisać mi się nie chce. Być może za słaby jestem, może za mało odporny? Może nieprzystosowany? Może nie potrafię radzić sobie z przeciwnościami? A może jestem zwykłym leniem? Nie wiem. Wiem natomiast jedno – nie chce mi się ciągle walczyć, ciągle spierać, ciągle przekonywać, racji wysłuchiwać. Nie chce mi się również patrzeć na łzy, na biedę, na cierpienie. Nie chce mi się wysłuchiwać kłamstw i obelg. Normalnie po prostu mi się nie chce. I nie chce mi się o tym wszystkim pisać. No a najgorsze w tym wszystkim jest to że sam nie jestem święty.
No ale wezmę coś dzisiaj napiszę. Może i kto to przeczyta a może i nie, prawdę mówiąc nie ważne. Napiszę dla siebie by może za kilka lat, kiedy tu zaglądnę bo jeszcze żył będę, wiedzieć, przypomnieć sobie co się działo.
A co się działo.
Wyścigi konne to mi się zawsze kojarzyły z jakąś taką wyniosłością, odświętną atmosferą. Z wyższymi sferami, z damami w pięknych toaletach i kapeluszach, z dżentelmenami z wypchanymi portfelami. Kojarzyły. Bo już nie kojarzą odkąd w zeszłą niedzielę 20.05 czyli przedwczoraj wybrałem się, pierwszy raz w swoim życiu , na Tor Służewiec. Teraz to kojarzą mi się z bandą podchmielonych emerytów i rencistów. Swoją drogą to bardzo ciekawe miejsce. Miejsce jakby wyrwane z rzeczywistości, takie nierealne i takie z minionej epoki. W całej stolicy browara nie łykniesz by cię zaraz strażnik miejski nie przydybał, wszędzie zakazy palenia a tam? A tam kielonki poustawiane na stolikach, pod co drugą ławką browar albo flacha, wszyscy jarają ile wlezie i nikt się do tego nie przypierdziela. O taki prawdziwy polski klimat. Bez unijnych dyrektyw i obostrzeń co przyjemność ze wszystkiego obdzierają.
A co do koni to piękne były. I nie wiem czy to tylko przypadek czy jakaś zdolność rozpoznawcza ukryta ale na dwa z dwóch koni które wytypowałem oba wygrały swoje biegi. Nie obstawiłem ich jednak i możliwość wygrania jakiejś monety przepadła.
Dzisiaj natomiast czyli 22.05. przyjechała nowa pralka. Trochę to trwało ale cały czas miałem nadzieję na reanimowanie starej. Nie dało się jednak ponieważ jak to mawiał prezes Ochócki: „Najbardziej nie lubię umawiać się z baranami”.
W środę Chelsea zdobyła puchar Ligi Mistrzów a mnie znów żal było pokonanych. Nie lubię gdy wygrywa drużyna która na wygraną nie zasłużyła. Zresztą w ogóle nie lubię gdy wygrywa czy dostaje coś ktoś kto nie zasłużył. Sport nie jest sprawiedliwy. Niektórzy twierdzą że to właśnie sportu tego piękno, ja jednak poglądu tego nie podzielam. Nie podzielam zarówno w sporcie jak i w życiu. A tak w ogóle, to co lub kto decyduje o tym, że jedni wygrywają i dostają a inni nie chociaż zazwyczaj starają się może i bardziej i więcej. O niesprawiedliwości to też bym kiedyś napisał notkę oddzielną bo zaprząta mi głowę strasznie. Wziąłbym sobie usiadł czy poszedł normalnie to nie. Czy siedzę czy idę to ciągle myślę, ciągle analizuję. I zamartwiam się tą całą niesprawiedliwością, i pocieszenia szukam, i czekam tej sprawiedliwości i doczekać się nie mogę. I jestem taki sobie nieszczęśliwy. Bo do póki choćby jedna łza w oku, do póki choćby jeden, choćby najmniejszy ból, najmniejsze cierpienie na świecie obecne będzie to er spokoju nie zazna. I radości nie zazna. Bo jakże się tu cieszyć, jak radować gdy gdzieś tam, choćby daleko, ktoś inny odczuwa smutek. Nie potrafię o tym zapomnieć, nie potrafię o tym nie myśleć. A jak się na dokładkę sam do tego smutku przyczynię to już taki załamany jestem, taki zły że nic tylko w łeb sobie palnąć. Póki co nie palnąłem ale żebym miał chęć dalej żyć z tym wszystkim i się na to wszystko patrzeć to nie powiem. Dochodzę pomału do wniosku że co miałem zobaczyć zobaczyłem, co miałem przeżyć przeżyłem, zdanie sobie wyrobiłem i chyba go już nie zmienię.
Póki jeszcze co, to Euro się zbliża coraz bardziej, a im bardziej się zbliża tym bardziej mnie wkurza ( mówiąc delikatnie ). Ale to już temat na zupełnie inną opowieść o ile będzie mi się chciało.
Najchętniej to bym się na tej trawie zielonej położył, w tym ciepełku słonecznym, w cieniu drzewa jakiegoś wielkiego, dostojnego i zasnął.
Ścieżka 266 Do przodu
2012-05-08
kokoko
Podsumowanie tygodnia długiego wolnego.
kokoko 28.04.Sobota.
Jako że Teść Cześć zadzwonił dzień wcześniej czy nie jadę z nim na wieś, a ja się zgodziłem, to spędziłem dzień ten na ciężkiej fizycznej pracy. Pracy która polegała na rozebraniu czterech i pół przęseł płotu. A że ja jak coś już robię to robię więc przęsła te rozebrałem do przysłowiowego „rosołu” wydłubując nawet każdy zardzewiały gwóźdź ze starej sztachety. Na szczęście nie poniosło mnie by gwoździe te prostować choć jak się znam byłbym w stanie to uczynić.
Czy WY na ten przykład kubki w szafkach też macie poustawiane uchwytami w jedną stronę?
Albo czy jak wyjmujecie pranie z pralki to rozwieszając skarpetki wieszacie je zawsze parami?
Tak pytam bo wydaję się sobie trochę dziwny.
A wracając do sobotniej fizycznej pracy, to narobiłem się trochę a że słońce parzyło niemiłosiernie przy okazji to się przy okazji zjarałem na czerwono niemiłosiernie.
A wnioski z tej roboty wysnułem następujące:
- wniosek 1- nic tak kurna nie smakuje jak zimny browar po takiej robocie fizycznej w upale ( chociaż zaznaczyć muszę że w jej trakcie wypiłem trzy litry pepsi i ze dwie herbaty )
- wniosek 2 - ktoś kiedyś powiedział że taki człowiek co taką ciężką, fizyczną pracę wykonuje to, o ile namęczy się i namorduje, potu i łez wyleje, to na koniec, kiedy już skończy, to czuje się taki dumny i usatysfakcjonowany że całego tego zmęczenia praktycznie nie czuje, a jeżeli nawet czuje to jest to zmęczenie bardzo przyjemne, to prawda kokoko 29.04. Niedziela
Skwar jeszcze większy niż w sobotę zapowiadał się od rana. Jako że noga bolała mnie trochę nadal i wolałem nie ryzykować to na nasz meczyk co miał być o dziewiątej rano oczywiście - pojechałem. Grało mi się ponownie kiepsko.
Po południu pralkowy rekonesans.
Wnioski:
- wniosek 1 i jedyny – nie mam formy
kokoko 30.04. Poniedziałek
Słońce paliło jak diabli nadal. Jako że był to pierwszy dzień tego długiego tygodnia to w ramach odpoczynku postanowiłem zamontować Księżniczce dawno obiecaną rurę. Rurę do wieszania sterty szat co się walają po całym pokoju. A że rura ma metrów trzy i jeszcze kilka centymetrów to się cała ta sterta szat zmieściła. A w ramach powrotu do formy zakupiłem w sklepie dla siłaczy „kapsułki doładowujące”.
Wnioski:
- wniosek 1 - podróż tramwajem z trzy metrową rurą to niezłe wyzwanie, zwłaszcza gdy rurę trzymać trzeba w poziomie i co raz jakiś zdyszany pasażer zaczyna traktować ją jak element wyposażenia wagonu
kokoko 01.05. Wtorek
Skwar zelżał ale nadal gorąco. Wyjazd na wieś, do babci Heni.
Wnioski:
- wiosek 1- jak nie znasz drogi to nawigacja w aucie może pokazać ci całkiem ciekawe, nieznane rejony tego pięknego kraju
- wniosek 2 - chciałbym pochód pierwszomajowy obecnie zobaczyć, jak i co prezentowałyby dzisiejsze szkoły, zakłady pracy i wszelkiej maści organizacje bo nuda w łorso jak cholera
kokoko 02.05. Środa
Trzeci a drugi nie świąteczny dzień tego długiego wolnego tygodnia. Praktycznie cały dzień spędziłem ślęcząc nad zamontowaniem przeciwmgielnego ( bo nie było ). A już najwięcej spędziłem ślęcząc nad jedną ze śrub zderzaka. Myślałem że kręgosłup mi pęknie ale ją cholerę odkręciłem ( dobre by to było jakbym odkręcił, nie dała się więc uciachałem brzeszczotem ).
Wnioski:
- wniosek 1 - jak się coś nie chce zrobić, to trzeba posłać temu czemuś niezłą wiązkę, a jak i to nie przyniesie rezultatu to wyrwać chwasta
kokoko 03.05. Czwartek
To czwarty, a drugi świąteczny, dzień tego długiego wolnego tygodnia. Powrót do łorso i nuda.
Wnioski:
- wniosek 1 – brak wniosków
kokoko 04.05. Piątek
Już się pogubiłem który to dzień i który świąteczny a który nie świąteczny tego długiego wolnego tygodnia. Dzień owocny. Przed południem zakupy w hipermarkecie, po południu wizyta na działce i przesadzanie choinek i trochę pomoczył mnie i te choinki deszcz.
Wnioski:
- wniosek 1 – już wcześniej jak miałem wolne dni w tygodniu pracującym zastanawiałem się skąd się w metrze, czy w sklepie, czy też na ulicach tyle ludzi bierze? czy oni wszyscy mają urlop jak ja? Czy w ten piątek w tym hipermarkecie też wszyscy mieli długi wolny tydzień jak ja? oj róbta tak dalej a nie wiem czy Donald mój kochany da radę reformą nadrobić dziurę w kraju nawet jak wiek emerytalny nam wydłuży do lat stu, róbta tak dalej
- wniosek 2 – las rośnie szybko
kokoko 05.05. Sobota
To już szósty dzień tego długiego wolnego tygodnia ( chociaż i tak wolny by był i tak i tak ). Co bym nie miał sobie z dnia tego przypomnieć to najbardziej pamiętam dziwne uczucie znad rana. Spałem jeszcze wprawdzie ale już się przebudzałem. Już widno było. I jak się przewracałem z boku na brzuch i z brzucha na bok i z boku na plecy i z pleców na … itd. Itd. to poczułem w pewnym momencie jak mój mózg jakby nie nadążał za ruchem czaszki. A raczej nie nie nadążał a raczej przekręcał się niezależnie. Tak jakby dopiero po chwili usadawiał się w miejscu w którym powinien być. Tak jakby znajdował się w jakiejś płynnej substancji wypełniającej czaszkę i poruszał się w niej niezależnie. Trochę się tego początkowo wystraszyłem ( śpiąc nadal ) ale potem doszedłem do wniosku że jak się ma coś stać to się i tak stanie i spałem dalej.
Wnioski:
- wniosek 1 - więc chyba coś tam pod czachą jest, chociaż pewności że to mózg nie mam, może to jakaś zeschła kupa
- wniosek 2 - mam wodę w głowie
- wniosek 3 - jak się ma coś stać to się i tak stanie
kokoko 06.05. Niedziela
Więc to już koniec tego długiego wolnego tygodnia. Ale zleciało. Rozegrałem najgorsze spotkanie futbolowe ostatnich lat. Gorzej to gra już chyba tylko CWKS który, chociaż wszyscy mu na siłę miejsca ustępowali, mistrzostwa nie zdobył. Więc miejsce pierwsze i mistrzostwo zdobył WKS.
Wnioski:
- wniosek 1 i jedyny - już nic, totalnie nic nie potrafię zrobić jak należy, nawet w piłkę kopać, chociaż w piłkę umiałem kopać, już nie umiem, i czy to były umiejętności czy tylko szczęśliwe zrządzenia losu że piłka latała tam gdzie chciałem, mógłbym podsumować że nic mi w życiu tak nie wyszło jak włosy ale niestety, nawet włosy mi nie wyszły
eh
mam nadzieję że tą notką niekrótką nadrobiłem zaległości przynajmniej
kokoko
Ścieżka 265 Do przodu
2012-04-27
Ci co organizują cały ten motobajzel to chyba jakieś czarowniki czy szamany są. Jak cały poprzedni tydzień padało, wiało i ogólnie zimno było, tak w sobotę i w niedzielę, kiedy to motobajzel miał być, pogoda jak drut. W sobotę tylko po południu burza przeszła, pierwsza w tym roku taka z grzmotami i piorunami, i była okazja zobaczyć tęczę. Za to w niedzielę to już obyło się bez żadnych takich atrakcji i mogłem bezpiecznie wybrać się na ten cały motobajzel. I była to niestety wyprawa nieudana. Ogólnie to ceny takie że no niestety nie na moją kieszeń. A nawet gdyby było mnie na to wszystko stać to i tak nie zapłaciłbym tyle ile to wszystko kosztowało. Podsumowując – zdzierstwo! Więc nic nie kupiłem.
Jak się w sobotę popatrzyłem na ten hit kolejki tej naszej ekstra(hahaha)klasy to wezbrało we mnie wzburzenie. Hit kolejki. No normalnie nie mogę. Jakby mnie tyle płacili to bym przynajmniej biegał dwa razy szybciej – jak to mówił Balcerek. No normalnie nie mogę. I jak sobie przypomnę hit kolejki co go oglądałem w Wielką Sobotę to nie mogę jeszcze bardziej. Kurna za co oni tyle kasy biorą? Taki byłem zniesmaczony że bliski byłem postanowienia że już więcej meczy oglądał nie będę. Na szczęście w tygodniu grała Liga Mistrzów i Europejska i humor mi się poprawił. Bo o ile nie dane mi było zobaczyć Barcelony, podobno dobry mecz był, to już Real z Bayernem widziałem i było wszystko. Były akcje, były bramki, była walka, była dramaturgia czyli wszystko co być powinno. W czwartek zaś oglądałem Atletic ze Stortingiem i również był to świetny mecz. Nie wiem czy nawet nie lepszy. Na szczęście Atletic strzelił bramkę w ostatnich minutach bo jak bym miał jeszcze w czwartek siedzieć do północy, tak jak w środę, i patrzeć na dogrywkę i karne, to po takim dwudniowym maratonie w piątek w pracy bym chyba zasnął. Ogólnie to doszedłem do wniosku, już jakiś tam czas temu, że ta Liga Europejska to ciekawsza jest niż ta cała Liga Mistrzów. Tam Graja drużyny i piłkarze którzy chcą. Nie tak jak w LM gdzie grają nazwiska. W Lidze Europejskiej zawodnicy nie mają takiego ciśnienia, nie mają takiej presji, grają z radością i swobodnie. Nie ma taktyki nastawionej na presję wyniku. Jest więcej radości. I o ile w LM każde zagranie piłkarza z wielkim nazwiskiem wywołuje ohy i ahy to w LE takich zagrań jest wcale nie mniej a nikt się na tym nie rozpływa w zachwycie bo to jest element gry i już. Wolę Ligę Europejską zdecydowanie od tej rozdętej i bogatej Ligi Mistrzów.
A sam osobiście nadal nie gram. To niepodobna ale nawet w ostatnią niedzielę na mecz naszej ligi podwórkowej nie pojechałem. Bardzo mnie to martwi i dziwi zarazem ale miesień boli mnie nadal. W środę, przedwczoraj, nie byłem też. Wychodzi więc na to że to już trzecia gra w piłkę na którą przez ten dziwny ból w udzie nie pojechałem. Bardzo mnie to dziwi. Dziwi ponieważ nic a nic nie mogę sobie przypomnieć momentu z ostatniego meczu mojego, kiedy, gdzie kontuzji tej doznać mogłem. I po meczu też nie przypominam sobie żebym odczuwał jakiś ból.
W temacie snów to na szczęście bez zmian znaczy się nadal są. Nawet się mi we wtorek, pierwszy raz w życiu, śniło że latam / fruwam. Niewysoko wprawdzie i nie spektakularnie ale zawsze to coś. Ilekroć słyszałem od kogoś że miał sen w którym fruwał/latał to wzbierała we mnie taka zazdrość że aż wstyd. I zawsze żal mi siebie było, że nie jestem się, w snach, w stanie unieść ( swoją drogą podobnie jak w życiu ). Aż wreszcie, nareszcie w zeszły wtorek się uniosłem. Uniosłem w pełnym słowa tego znaczeniu bo w śnie tym nie latałem/fruwałem jak ptak jakiś a raczej unosiłem się nad ziemią, z początku tuż tuż nad nią, by po chwili dojść do wysokości takiej, że chcą wejść do Metra musiałem się pociągać w dół trzymając za górną część otworu wejściowego. I powiem szczerze że całe latanie/fruwanie to, czy raczej unoszenie się, było całkiem całkiem przyjemne. I dumny z siebie w śnie tym byłem jak diabli, po śnie zresztą też. A tak apropo to nawiązując do komentarza z poprzdniej notki to zawsze mnie to zadziwia i fascynuje jak ci naukowcy potrafią stwierdzić różne sprawy z życia zwierząt. Sprawy takie jak na ten przykład że psy czy koty widzą tak czy tak, a mrówki czują znowu tak, a słonie, krokodyle słyszą znowu tak i wiele wiele jeszcze innych. Właśnie takich spraw jak ta że szczury mają sny. Bawi mnie to. No w stanie nie jestem sobie tego wyobrazić jak oni do tego dochodza. Do mózgu im włażą czy jak? No nie wyobrażam sobie jak taki naukowiec jeden z drugim może stwierdzić że szczur miał sen.
A wczoraj po południu moto obute zostało w nową gumę używkę i śmiga. Już dwie traski do roboty i spowrotem zaliczyłem. Pogoda wreszcie pozwala. Dzisiaj nawet na tyle że dzisiaj przeciskając się w korkach nawet się trochę spociłem. Zwłaszcza że rankiem jeszcze nie tak ciepło jak po południu i muszę założyć grubą skórę która to po południu jest już za gruba. Aale nie narzekam. Cieszy mnie ta pogoda jak diabli. Dzisiaj w słońcu to ze trzy dychy były.
Komentarzy: 5
Ścieżka 265 Do przodu
2012-04-19
Napisałem z jakieś trzy tydzie temu na zat że mi się nic nie śni i jak się wzięło zaczęło śnić to nie nadanżam. I o ile do dzisiaj były to totalne bzdury i głupoty na które nie zwracałem zupełnie uwagi to dzisiaj miałem sen który głęboko zapadł mi w świadomość. Jeszcze teraz mam go przed oczami. A, tak na marginesie, czy te bzdury i głupoty to bzdury i głupoty na które nie warto zwracać uwagi? A może to właśnie są sprawy wagi najwyższej, wskazówki które wyjaśniają wiele zawiłości mojej pokręconej psychiki? Zastanawiam się skąd się biorą? I nie wiem. I zastanawiam się też co właściwie jest rzeczywistością. Bo w sumie te bzdury i głupoty senne to są bzdury i głupoty ale czy tak naprawdę, tak naprawdę, to to życie po przebudzeniu nie jest bzdura i głupota? Może właśnie toto wszystko tamto jest moim życiem prawdziwym a toto tutaj to taki sen wariata. Przecież dla mnie w tym śnie to to wszystko co się tam dzieje jest zupełnie normalne. Zupełnie nie jest bzdurą i głupotą. Dopiero po przebudzeniu zmienia mi się punkt widzenia. Tak na ten przykład jak dzisiaj kiedy to, wracając do tematu, przyśniło mi się że Kura żyje. A tak bardzo się tym faktem we śnie ucieszyłem i tak bardzo w to wierzyłem że byłem pewien że to prawda. A było to tak ( oczywiście w totalnym skrócie ):
Właśnie miałem oglądać w telewizorze ( starym, czarno białym ) pierwszy mecz na Euro. A było to nie potrafię dokładnie określić gdzie bo miejsce było mieszaniną trzech miejscowości ( wiosek ) z mojego życia. I wówczas zastukał ktoś w okno. Wyjrzałem i zobaczyłem Kurę. Stał uśmiechnięty i zadowolony z siebie. Co zwróciło moją uwagę to to że miał przekute uszy a w nich jakieś takie, dziwnie duże emblematy z symboliką, chyba wojskową. Razem z nim był inny taki kolega z czasów dzieciństwa o ksywie Biały. I na widok Kury wyraziłem swoje zdumienie pytając: ‘To Ty żyjesz?”, co z kolei wywołało jego oburzenie. Oburzenie tak wielkie że się obraził i poszedł z Białym dalej. Tam z nimi coś jeszcze było, tylko nie za bardzo pamiętam co. Albo to był pies, albo dziecko, albo Biały miał wózek z dzieckiem. Trochę żal mi było że nie obejrzę meczu ale postanowiłem biec za nimi, szukać Kury bo strasznie głupio mi było że mogłem być zdziwiony faktem że żyje. Sam byłem na siebie zły że nie dopuszczałem tego, oczywistego przecież, faktu do siebie. I podczas poszukiwań tych trafiłem do czegoś, jakiegoś takiego pomieszczenia czy hali, co była jakimś sklepem, restauracją czy magazynem mięsa. A potem, we śnie było to zupełnie normalne, teraz natomiast na jawie myślę że dziwne, znalazłem się w zupełnie innym, przeciwległym miejscu tej miejscowości. I tam był jakiś samochód, i paru kolegów z czasów młodości, i oni z tego samochodu brali jakieś worki z jakimiś nasionami czy czymś takim. I ja im w tym pomagałem, i wiedziałem że to dobre jest brać te worki, ale nie wziąłem dla siebie ponieważ miałem przeświadczenie że chyba mi się nie należy. I Kura też tam był. I nie odzywaliśmy się do siebie czując że jesteśmy na siebie obrażeni. On na mnie za to że nie wierzyłem że on może żyć, a ja na niego że mnie tak oszukał. I jeszcze w międzyczasie, jak go szukałem, to ktoś mi mówił żebym go szukał w wesołym miasteczku, czy też że był w wesołym miasteczku, ale nie było to takie typowe wesołe miasteczko w stylu karuzele itp. ale miejsce gdzie jest się szczęśliwym. I jeszcze potem coś knułem z Białym żeby, skoro Kura żyje, ale dla struktur państwowych nie żyje, to żeby wziął kredyt w banku, bo przecież potem i tak nikt nie będzie go szukał. A na koniec tego snu to oni potem uczestniczyli w jakiejś niby mszy gdzieś u kogoś na podwórku, co mnie również dziwiło, bo Kura od kościoła i tych spraw trzymał się zawsze daleko, a ja poszedłem gdzieś ale sam już nie wiem gdzie. Taki to właśnie sen miałem dzisiaj. Nie wiem jak to wszystko rozumieć ale wiem że żal mi tego tylko że nie jest jednak prawdą że Kura żyje.
A dzisiaj znowu mży. Żebym kurna wiedział że taki ten tydzień będzie to bym motóra zostawił jeszcze i nie ruszał w ubiegłą sobotę. Stał by sobie w garażu a tak marźnie, moknie i marnuje się. Jak nie deszcz, to temperatura rano w zakresie 3-6 stopni, a to jeszcze wieje. Suma sumarum pogoda wybitnie nie motórowa. I tylko ptactwo z gaju naprzeciwko zdaje się tym faktem nie przejmować i świergoli aż miło. W sobotę na wsi to nawet skowronka słyszałem i poczułem się jak w wakacje. A po drodze pełno bocianów. Tylko że wszystkie na gniazdach a jak mądrość ludowa niesie pierwszy bocian ujrzany na gnieździe przepowiada że latem raczej będę siedział w domu.
Mięsień prosty uda napaża mnie tak że wczoraj na piłkę nie pojechałem.
Wczoraj padła pralka.
I na koniec wracając do tematu z notki poprzedniej i przed poprzedniej to chciałem jeszcze powiedzieć panu, panie donaldzie jedyny kochany że jest mi bardzo wstyd że na pana nie głosowałem. W ogóle zresztą na nikogo nie głosowałem panie donaldzie jedyny kochany. No taki ze mnie zły obywatel panie prezesie, prezesie, prezesie rady ministrów.
Komentarzy: 9
Ścieżka 264 Do przodu
2012-04-16
Otóż rozchodzi się o to że zawsze w takich chwilach dochodzę do wniosku że chyba czas już korki ( dla niezorjętowanych to określenie na buty piłkarskie ) na kołki odwiesić. Albo ja już za wolny jestem albo te nowoczesne piłki za szybkie. Jedno jest pewne – NIE NADANŻAM. A im bardziej chcę nadążyć tym większy ból wysiłek ten mi sprawia. Nie mam już siły nadanżać. A im więcej muszę nadanżać tym bardziej się męczę. A im bardziej się męczę tym trudniej o precyzję. A im trudniej o precyzję tym łatwiej o kontuzję. Przewracam się i potykam. Ech nie mam już siły.
Po ostatnim meczu też. Graliśmy w niedzielę o dziesiątej. I choć nie grałem dużo to się tak zmachałem że potem tylko bym leżał, leżał i leżał. Do tego boli mnie mięsień. Nie wiem kiedy i jak dostałem ten cios bo w trakcie grania nic nie czułem. Dopiero po meczu wylazło, objawiło się. I teraz nadal boli mnie tak że powłóczę nogami jak jakiś pokurcz, a już schodzenie po schodach to jakaś masakra. I właśnie rozchodzi się o to że zawsze w takich chwilach dochodzę do wniosku że chyba .... echhh. A sam mecz do przodu sześć do zera. Byłoby siedem gdybym zamiast precyzyjnym strzałem przycelować w słupek przycelował w bramkę. W ogóle jakoś tak. Trzeci mecz i trzeci przeciętny w moim wykonaniu.
A wracając do jednego z wątków z poprzedniej notki mojej to chciałem panu panie donaldzie kochany jeszcze raz potwierdzić że będę pracował do usranej śmierci i o żadnej emeryturze słyszeć nie chcę. Wypraszam sobie by jakiś tam zus czy inne cuś wypłacało mi jakieś pieniendze. Do tego panie donaldzie najdroższy chciałem panu powiedzieć że wypraszam sobie jakiekolwiek mnie leczenie w jakiejś tam służbie zdrowia w razie jakby cuś. Przez ostatnie dwadzieścia lat ( więc tyle na ile sięgam pamięcią ) tylko raz, raz tylko skorzystałem z pomocy służby zdrowia i żałuję tego szczerze. Zobowiązuje się, jak płaciłem, płacić składki sumiennie nadal i już nie dopuścić do marnotrawienia państwowych pieniędzy na moje skromne zdrowie. Skromnych środków policji państwowej też nie nadszarpywałem i zapewniam że jakby co to nadal będę walczył w obronie własnej sam. Z pomocy, dziękować Bogu, straży ogniowej też nie korzystałem i, o dobry Boże, niech tak zostanie. Ale to to już w rękach Boga, nie moich, a już na pewno nie pańskich panie donaldzie szanowny kochany. A jeśli chodzi o miejskie strażniki to też nic ich nie kosztuję. Wręcz przeciwnie, nawet zasiliłem konto stosownym mandatem za strasznie strasznie straszne zaparkowanie w miejscu niedozwolonym. Przepraszam że tylko raz ale chwilowo nie dysponuję wolną gotówką bo popłaciłem podatki ale zapewniam że jak tylko się odkuję to nie omieszkam zasilić miejskiej kasy stosowną opłatą ponownie. Co by tu jeszcze? Na gapę nie jeżdżę. Akcyzę w alkoholu popieram sumiennie, a po zakończeniu Wielkiego Postu, nadrobię nadrobię zaległości. Cenę benzyny popieram w całej rozciągłości i niech się tylko pogoda poprawi a pod dystrybutor motórem podjadę nie raz. Co by tu panie panie donaldzie kochany? No więcej na razie nie pamiętam. Ale zamykaj pan szkoły, likwiduj szkolne stołówki, ograniczaj, obcinaj i wszystko co tylko tylko przyniesie do państwowej kasy złotówki rób.
A wracając do drugiego wątku z poprzedniej notki mojej to chciałem powiedzieć że motór stoi już pod blokiem i tu mi się ryj uśmiecha. Rysiek z Klanu załatwił. Rysiek z Klanu to jest gość. Jeszcze rano w sobotę, rano tj ok. ósmej, padało. Padało i myślałem że wrócę jak przyjechałem czyli z Grzegorzem ( tutaj tajemniczy Grzegorz pojawia się poraz pierwszy ). Ale tak jakoś około dziesiątej wiater przepędził chmury deszczu pełne złe, wyjrzało słonko i zrobiło się całkiem przyjemnie. Więc nie myśląc dokończyłem co miałem do zrobienia i tak około południa skoczyłem do pobliskiego miasteczka na literę W podbić pieczątkę w dowodzie rejestracyjnym. Aaaa było trochę cmokania i smokania nad oponami ale ostatecznie pieczątka jest. Juhu. Ale opony wymienić trza jak trza.
No i tak koło piętnastej zebrałem tyłek w troki, opatuliłem się jak trza i ruszyłem w drogę do domu znaczy się. I teraz jest. Stoi bod blokiem i tu mi się ryj uśmiecha. Przykryty pokrowcem wprawdzie obecnie bo cały dzień pada, pada, pada ... A przyznać muszę że trochę mnie zaskoczył bo strasznie opornie odpalał za pierwszą razą skubany. A pierwsza jazda po zimowej przerwie bez stresa. Czysta przyjemność choć się zmęczyłem ostatecznie.
I już tak na koniec to to że zawsze w takich chwilach jak dochodzę do wniosku że chyba czas już korki ( dla niezorjętowanych to określenie na buty piłkarskie ) na kołki odwiesić to jednak dochodzę do wniosku – NIEDOCZEKANIE. Albo ja albo ona, znaczy się ta piłka. Na cuś trza przecie umrzeć no nie. A jak już ma umierać to nie na raka czy inne cholerstwo – choróbsko a na wyczerpanie z nadanżania za pilką. Ach coż to by była za śmierć. I pan panie donaldzie kochany jedyny pewnie by to docenił.
Komentarzy: 6
Ścieżka 263 Do przodu
2012-04-13
Tak sobie myślę, myślę sobie tak dlaczego kobity co krok na brak uczciwych mężczyzn i, odpowiedzialnych, marudzą. Ja osobiście kobitą nie jestem ale od kiedy dowiedziałem się że Rysiek z Klanu ma być usunięty z serialu to nie mogłem uwierzyć. Taki gość! Taki gość! I chociaż nie oglądałem tasiemca tego nigdy, no może kiedyś, kiedyś tam na początku parę odcinków, to poczułem wielką stratę. Taki gość! I kurna zacząłem oglądać. No zacząłem. Ostatnio wprawdzie, gdy Ryśka z Klanu już nie ma, coraz rzadziej ale wczoraj spojrzałem na końcówkę odcinka i mój podziw dla Ryśka z Klanu wzrósł jeszcze bardziej. Rysiek z Klanu - jest gość nawet po śmierci. Cudownie odnaleziony los na loterię który kupił Bożence, tylko nie za bardzo wiem na jaką okoliczność, okazać się ma zwycięski. To gość! Naprawdę gość.
A ja co? Nawet w totolotka jak nie wygrałem tak nie wygrałem. W Wielką Sobotę kumulację co była na jakieś osiem baniek zgarnął ktoś kto zawarł jeden, słownie JEDEN, kupon na chybił trafił. No normalnie szlag mnie trafia jak o czymś takim słyszę.
Pogoda dziadoska jak diabli. Jutro mija mi termin przeglądu rejestracyjnego motóra i jak jutro go nie ruszę to jak go w końcu ruszę to będę jechał bez ważnego badania technicznego. A Rysiek z Klanu by załatwił. I wcale nie myślę tu o badaniu technicznym a o pogodzie. Załatwiłby pogodę oczywiście i nie byłoby problemu z tym motórem i z tymi jego badaniem technicznym nieszczęsnym.
Po świętach ogólnie raz lepiej raz gorzej. Ogólnie to lepiej niż gorzej bo w robocie jakoś ciekawiej i nie odczuwam tego dziwnego ogólnie niepokoju. Niepokoju sam nie wiem z jakiego powodu. Tak jakoś ogólnie niepokoju. A w święta to cały czas zadziwiony byłem tą moją dobrą kondycją, czy raczej samopoczuciem. W niedzielę wstałem rześki i pogodny, choć za oknem zimno i pochmurno było, bez żadnego odczucia osłabienia czy głodu. Normalnie nadziwić się nie mogłem że aż tak dobrze wytrzymuję dwudniowy totalny brak pożywienia. Oglądałem kiedyś na Planet dokument o ludziach którzy nie jedzą przez bardzo długie okresy czasu, czy wręcz wcale. Dziwne to i nieprawdopodobne ale w świetle tych zeszło niedzielnych moich odczuć być może realne. Wszystko zależy od nastawienia, podejścia.
Ale co ja tu o pierdołach. Ważne sprawy się dzieją na świecie i u nas w kraju też. Nie wiem czy w kraju nawet nie ważniejsze. W Sejmie prawią o sprawach dla narodu ważnych. Bronią honoru, szacunku, sprawiedliwości i Bóg wie jeszcze czego. Rząd prawi o emeryturach i przekonywać zacznie reklamą naród tępy i leniwy że pracować trzeba. Do śmierci. Ja tam polityką się nie interesuję a jeżeli już bym miał się zacząć interesować to tylko w świetle tego jak tych wszystkich polityków powystrzelać. A co do tej reformy to jak sobie pomyślę że jeszcze nawet połowy nie przepracowałem i nic mi się prawie nie należy to taką mam chęć do pracy że nie wypowiem. Będę robił do usranej śmierci a emerytury nie chcę wziąć ani grosza. Panie Donaldzie! Halo! Panie Donaldzie mi proszę emerytury nie wypłacać! Słyszy pan? Ja ER obiecuję uczciwie paść na ryj na stanowisku pracy, nie wiem jeszcze jakiej ale mogę nawet rowy kopać, i nie wziąć ani grosza emerytury.
I panie Donaldzie nie ma pan szans z Jarkiem. Jarka mogę słuchać godzinami w przeciwieństwie do pana.
Jeszcze mnie dzisiaj rozbawiło jak usłyszałem w radio że jakby ktoś nagle sobie przypomniał o jakichś dodatkowych dochodach których nie rozliczył to może rozliczyć ale ma napisać coś co nazwę usprawiedliwieniem czy wręcz przeprosinami. Wiecie co? Nie wiem co ale co?
Rachu ciachu i do piachu
Komentarzy: 6
Ścieżka 262 Do przodu
2012-04-07
Ogólnie to jestem zmęczony. Zmęczony brakiem pracy, a raczej zajęcia w tejże pracy. Na dłuższą metę nie do wytrzymania. Od jakichś dwuch – trzech tygodni intensywność pracy spadła tak że muszę się wysilać by wysiedzieć. A trudne to jak cholera. No niestety nie lubię bezczynności. Tzn lubię ale lubię taką na trawie gdzieś, albo na piasku na plaży gdzieś, albo na ławeczce na Starym Mieście. A w robocie, jak już się zwlokłem rano i przylazłem, to chciałbym porobić coś konkretnego. A tu ni ma. Posucha. I co gorsza zaraz zacznie się pewnie wynajdowanie zajęć zastępczych w formie jakichś nikomu nie potrzebnych tabelek, raportów, działań doskonalących itp. A tego to nie lubię bardziej niż samej tej wspomnianej wcześniej bezczynności.
W niedzielę się wreszcie przełamałem w autobusie. Ruchem raczej delikatnym acz stanowczym przy użyciu nogi własnej przesunąłem nogę sąsiada na miejsce w którym powinna była się znajdować. Już od dawna drażni mnie to rozsiadanie się przez co niektórych szeroka tak że dla kogoś obok zostaje tylko niewielki skrawek miejsca. A przecież wyraźnie widać zarys, obręb jaki każdy z foteli wyznacza. Ja osobiście to zawsze jak ktoś się przysiada to jeszcze bardziej się odsuwam ( nie, wcale nie z niechęci ) robiąc miejsce, sprawdzając czy jest wystarczająca przestrzeń by ten siadający mógł sobie spocząć. I tego samego ( ach jakim głupi ) oczekuję zawsze od innych. Niestety czasami czekanie moje idzie na marne. Już, już mam zwrócić uwagę, już jestem zdecydowany, a jeszcze jednak zawsze ostatecznie się powstrzymuję z nadzieją że osoba obok się zreflektuje, bo przecież kultura tak nakazuje. I tak jadę sobie siedząc półdupkiem lub z łokciem pod żebrami. No ale w niedzielę nie wytrzymałem. Tak jak wspomniałem ruchem raczej delikatnym acz stanowczym przy użyciu nogi własnej przesunąłem nogę sąsiada na miejsce w którym powinna była się znajdować. Zdziwił się potwornie, zmierzył mnie groźnym spojrzeniem i stwierdził że można było powiedzieć. To powiedziałem, po czym dodałem że jak się po chamsku siedzi to można się takiej reakcji spodziewać. Na co stwierdził: „Po chamsku jak hu….” Puściłem to mimo uszu i siedząc już wygodnie zagłębiłem się w rozmyślania jakby to było dobrze żyć w świecie idealnym, moim idealnym. A potem jeszcze po opuszczeniu autobusu, gdy oddalałem się w swoją stronę, rozmyślałem czy mój „towarzysz” podróży odprowadza mnie wzrokiem recytując wiązankę epitetów pod nosem.
Już mam dosyć tego wstrzymania ruchu metra między Centrum a Ratuszem. Rano, przed szczytem nie jest jeszcze tak źle. Tym bardziej że w tramwaj linii zastępczej wsiadam na początku trasy i mam jeszcze miejscówki. Tak więc siadam i mogę zagłębić się w lekturę czy zamyślonym wzrokiem pooglądać budzącą się stolicę. Gorzej jest popołudniu. Tak się zastanawiam: „Skąd tyle tych ludzi?” i „Jak to kurna było jak Metra nie było?”. No normalnie ścisk i tłok taki że szpilki nie wetkniesz. Codziennie muszę parę składów odpuszczać zanim wsiądę. A niech jeszcze jakiś palant w aucie przetrzyma tramwaj wjeżdżając na tory na skrzyżowaniu to robi się taki sznurek że tylko płakać. A tramwai puścili na trasy tyle że niezły sznurek są w stanie utworzyć. Oj niezły. A wkurza mnie to tym bardziej że przed całą tą hecą z niekursującym metrem zakładałem że motóra wyciągnę i przynajmniej kilka razy zamienię MZK na motóra tegóż. Cóż z tego że miałem plan, cóż? Plan planem a życie życiem. Zimno! Jak rano wstaję to temperatura nie przekracza pięciu stopni. A to zimno to takie przejmujące, przenikające do szpiku kości jest. Słońca jak na lekarstwo, a po tej zmianie czasu, to jak rano do roboty swojej wstaję to bez słońca, to szaro, buro i ponuro. Na dodatek w poniedziałek jak rano wstałem i spojrzałem przez okno to zobaczyłem śnieg. To chyba był jakiś taki spóźniony prymaaprylisowy żart bo to, że ostatnio deszczowo i mokro to już nikogo nie dziwi.
Nie nastraja to pozytywnie na święta. Jeszcze tak na początku tygodnia to jakoś tak radośnie się czułem. Jednak w tygodnia tego połowie coś się nagle odmieniło, jakoś tak oklapłem. Nie, nie mówię że jest totalna roz… ale coś na rzeczy jest. Raczej gorzej niż lepiej. Takie kurna nie wiadomo co.
Miałem pisać w Wielki Piątek bo z roboty puścili nas o czternastej i był czas ale poszedłem do fryzjera i jakoś się rozeszło po kościach. Dzisiaj Wielka Sobota i też miałem pisać ale jak się rano zająłem sprzątaniem to skończyłem dopiero o dziewiętnastej. Wypolerowałem podłogę drzewnianą na błysk między innymi. I dałem radę i nie padłem mimo tego że ostatni posiłek spożyłem w czwartek ok. dziewiętnastej. Dziwne to ale mimo tej głodówki czuję się teraz świetnie i rozpiera mnie energia. Siedzę sobie po godzinnej kąpieli, piszę sobie i czekam na jutrzejsze święto. Jutro sobie odbiję. Będę jadł, pił i śpiewał.
WESOŁYCH ŚWIĄT
Komentarzy: 8
Ścieżka 261 Do przodu
2012-03-31
Siedem życzeń” – polubiłem ten serial. I nie wiem co o tym wszystkim myśleć? Stary chłop a ogląda seriale dla dzieci czy też młodzieży. Pamiętam że kiedyś, gdy oglądałem go po raz pierwszy w ogóle ale to w ogóle niczego ciekawego w nim nie znajdowałem. Więcej. Uważałem go za beznadziejny, a główny bohater wydawał mi się pierdołą z kotem. A teraz śmieszy mnie i bawi. Gość który to wymyślił miał ( pewnie ma nadal ) ciekawe spojrzenie na świat - pełne luzu i fantazji. Bardzo mi się serial ten podoba i tylko nie wiem co o tym wszystkim myśleć? Albo wreszcie dorosłem do tego albo wręcz przeciwnie – zdziecinniałem na stare lata. Zważywszy jednak że kiedyś mi się nie podobał, znaczy raczej że to pierwsze, bo nie mogłem być przecież najpierw dorosły a dopiero potem dziecinny. A może to sprawka Karla i Małego? Bo to chyba i jakoś tak w tym samym czasie nastąpiło tzn to że polubiłem serial ten i wprowadziłem pod swój dach koty. Tylko że moje nie mają mocy spełniania życzeń. Ale mają wiele innych cudownych cech. Zwłaszcza Mały który aktualnie zwany jest Malinkiem. Mówi się na ten przykład do Małego jak się go zobaczy: „ O Malinka”, albo jak się go woła: „Chodź Malinko” a jak się go głaszcze „Grzeczny Malinek”. A Malinek uwielbia głaskanie. Malinek nie pojmuje że mogą istnieć w świecie ludzkim inne czynności niż głaskanie. Malinek uważa że wiązanie butów jest głaskaniem, że zamiatanie jest głaskaniem, że jak coś upadnie na podłogę to podnoszenie tego czegoś też jest głaskaniem. I w ogóle wiele wiel jeszcze innych czynności jest związanych z zapewnieniem Malinkowi przyjemności. I chociaż Malinek nieraz odwraca kota ogonem odwracając znaczenie przysłowia „Zagłaskać kota na śmierć” na „Naprzymilowywać człowieka na śmierć” to daje jednak tyle pozytywnego że nie wypowiem. O na ten przykład siedzę se ja w poniedziałek, a może to było we wtorek, nie, dobrze mówię – w poniedziałek. No więc siedzę se ja w poniedziałek rano, zaspany i zły na świat cały że obudzić się musiałem. Ze wzrokiem tępym zajadam kanapkę aż tu nagle Malinek który siedział na jednym końcu pokoju, zrywa się nagle i leci co sił w nogach na drugi koniec, pod balkonowe drzwi. A że Malinek bardzo często zrywa się w ten sposób pędząc gdzieś na łeb na szyję, bez konkretnego celu, to zbytnio mnie to nie wzruszyło. Malinek w takich sytuacjach, po stwierdzeniu że biegł nie wiadomo po co i że chyba zrobił z siebie durnia ( gdy na chwilę załączy myślenie ) coś tam pogmera łapką, mruknie coś pod nosem, rozejrzy się dokoła czy nikt nie widział i zniesmaczony udaje się gdzieś indziej. Tą razą jednak gmerał dłużej i mrukał więcej. Aż postanowiłem przerwać jedzenie i zwrócić zamglony wzrok w tamtą stronę. I jak tu mi nie wyskoczy nagle na zasłonkę taaaaaka tarantula. No normalnie ze trzy centymetry miała. I lezie w górę. Malinek próbował jej to i wprawdzie uniemożliwić jednak udało się jej umknąć poza zasięg jego łap. A po zasłonce nie był w stanie się biedak wspinać ( chociaż wiem że po karniuszu kiedyś spacerował – ale jak tam wlazł to nie wiem ). To się zerwałem na równe nogi i zanim tarantula zdążyła dotrzeć pod sufit już ją miałem. Tak więc „wystawił’ mi, wypłoszył, Malinek tarantulę na pewny strzał jak trza. Kochany Malinek.
Pogoda w ostatnim tygodniu bardziej jesienna niż wiosenna. Wiatr wieje jak diabli i jak gdzieś jeszcze dorwie ubiegłoroczne liście to nic ino jesień. Na dodatek padać zaczęło w czwartek, nawet śnieg przez chwilę więc ogólnie kicha. A dzisiaj to już całkiem. Padało od rana. Nie widziałem wprawdzie na własne oczy ale słyszałem bo ciemno było jak się rytualnie o szóstej przebudziłem przez to moje zboczenie zawodowe. Słyszałem jak krople o parapet bębniły. Ale potem już zobaczyłem. Zwlokłem się około dziewiątej obolały i zmęczony szukając wyjaśnienia dlaczego właśnie taki. Obejrzałem ostatni czyli siódmy odcinek tego serialu co o nim pisałem na początku, zjadłem i ruszyłem na granie. Graliśmy o czternastej. Tym razem z ostatnią drużyną w tabeli i wygraliśmy bez problemu 8:5. Nic nie strzeliłem i grałem słabiej niż tydzień temu. A graliśmy w nawet niezłych warunkach pogodowych bo po naszym meczu to się zaczęło. Wiatr, deszcz, grad, deszcz, słońce, wiatr, deszcz, deszcz, wielki śnieg, wielki śnieg i tak w kółko aż zrobiło się ciemno.
Teraz jest ciemno czyli o 20:30 gdy to piszę i nie mam najmniejszego zamiaru wyłączać światła. Niech sobie tam prezydent i premier i inne ważne budynki wyłączają. Ja oszczędzam na co dzień.
Z ostatniej chwili : Radwańska wygrała. Gratulacje ale fanem tenisa nie jestem, zwłaszcza że jak zaczynają wrzeszczeć jak w sypialni ( w sypialni na tych filmach od osiemnastu ) to jakoś mi nie pasuje do tego elitarnego sportu. Wynik sportowy jednak duży. Brawo pani Radwańska.
Mam nadzieję że Księżniczka której dzisiejsza ostateczna diagnoza kolana dała wynik pozytywny już niedługo osiągnie równie spektakularne sukcesy w innym, równie elitarnym sporcie.
A jeszcze na koniec zapomniałbym dodać że „Wanda i Banda” z tego serialu co o nim na początku pisałem też mi się bardzo podoba.
Komentarzy: 7
Ścieżka 260 Do przodu
2012-03-28
I weź się tu człowieku wyśpij.
Miałem się wyspać w sobotę. Miałem ale mi się jakoś włączyło tiwi i się trafiło na „Dawno temu w Ameryce”. I siedziałem tak i się gapiłem w szklany ekran do drugiej w nocy. Dla mnie to swoisty wyczyn bo nie pamiętam kiedy ostatni raz poszedłem spać po północy. Żeby jeszcze leciało to na tvn, polsacie czy innym komercyjnym. Ale nie, leciało na jedynce. A na jedynce nie przerwą przecież projekcji, w najmniej oczekiwanym momencie, zabójczą serią reklam po której nie wiesz co, jak i gdzie. Więc nie miałem się jak oderwać. I siedziałem tak do tej drugiej w nocy. Ale jest nadzieja że nasza publiczna już niedługa padnie na pysk i nie będę miał problemu. Ludzie! Ludzie nie płaćcie abonamentu. Dajcie pospać.
No więc poszedłem spać w sobotę i wstałem w sobotę. Wstałem rano, tzn ok. dziewiątej. Wychodzi że spałem siedem godzin, a jeżeli wziąć jeszcze pod uwagę rytualne, chwilowe, tak z przyzwyczajenia ( to zboczenie zawodowe ) przebudzenie o szóstej czyli o tej co zwykle budzę się do pracy, to dla mnie zdecydowanie mało. Wstałem jednak rześko, sam się sobie dziwiąc że tak rześko. Rześko mając w perspektywie jazdę za miasto. Za miasto czyli na wieś gdzie motór zimował. Pogoda dopisywała ostatnio, sobota też zapowiadała się wyśmienicie więc sezon czas był zacząć. Ale kurna nie zacząłem. Już sama droga w tamtą stronę miała jakby dać mi do myślenia że nie potrzebne moje starania. Jakby mi ktoś zaczarowaną barierę za stolicą ustawił. A to jazda w potwornym „sznurku” za jakimś maruderem. A to, po zmianie trasy na niby lepszą, roboty drogowe i ruch wahadłowy co chwila. No normalnie dla mnie mordęga. No ale koniec końców dojechałem. Wyciągnąłem motóra na słoneczko, pięknie grzało, zamontowałem akumulator i spróbowałem odpalić. Odpalił? Nie za pierwszą razą, nie za drugą też, ale za trzecią jak najbardziej. Czyli jest dobrze. Pomyślałem że trochę go przetrę. I jak się nie wezmę za czyszczenie, pucowanie, mycie, chuchanie i inne czynności upiększające wygląd zewnętrzny. No błyszczał się po tych zabiegach jak jak to mówił jeden taki: „Jak psu jajca”. Ale że że przez długą jazdę i przez te całe zabiegi trochę czasu upłynęło już zaczęło szarzeć, postanowiłem pierwszą jazdę przełożyć na niedzielę. Żeby było bardziej pompatycznie i odświętnie.
I weź się tu człowieku wyśpij.
W niedzielę spało się o godzinę krócej. Po cholerę całe to zamieszanie z tymi wskazówkami to ja nie wiem. Tyle z tego wyszło że jak teraz rano ( czyli na ten przykład dzisiaj ) do pracy swojej wstaję takie zwykłe mam ciało, takie szare a za oknem widzę szarość. A że w nie swoim łóżku za cholerę się nie wyśpię, to się, gdy mi jeszcze godzinę odjęli, nie wyspałem w niedzielę jak cholera. Nie wiem. Nie wiem ale zawsze jak tam na wieś pojadę to tyle mi się śni, tyle się dzieje że jak potem rano się obudzę to taki jestem zmęczony, taki skołowany że dojść do siebie nie mogę. W swoim łóżku, w łorso to za chiny ludowe nie pamiętam nic ze snu. Się więc nie wyspałem, a biorąc pod uwagę jeszcze noc sobotnią, to kumulacyjnie nie mogło być dobrze. A jakąż to pogodą przywitała mnie niedziela. Przez szybę okna słoneczko grzało przyjemnie. Niestety. Rzeczywistość okazała się dużo mniej przyjemna. Wiał taki wiatr, taki zimny, taki silny że o jeździe motórem do Warszawy mogłem zapomnieć. Prawdziwa wichura. Kicha. No cóż. Wyjąłem akumulator, przykryłem motóra „kocykiem” i wróciłem do łorso tak jak z niego wyjechałem. Szybko musiałem wracać bo o czternastej harataliśmy pierwszego mecza w gałę w naszej lidze podwórkowej. I od razu z liderem. Nie przestraszyliśmy się bynajmniej i zagraliśmy jak równy z równym. Przegraliśmy niestety ostatecznie 4:3. Wprawdzie cały czas goniliśmy wynik ale nie daliśmy przeciwnikowi odskoczyć na więcej niż jedną bramkę. Na ostateczny remis nie starczyło nam po prostu czasu. Ja osobiście zagrałem średnio, choć przyznam nieskromnie że jedną z bramek strzeliłem.
Plan na najbliższy łikiend - wyspać się.
Komentarzy: 6
Ścieżka 259 Do przodu
2012-03-24
Mówi mi Doti ( koleżanka z pracy tak gwoli wyjaśnienia bo wiem że parę Dorot wpada ( chociaż ostatnio coraz rzadziej ) i tutaj mówić mi co i jak)). A więc mówi mi Doti : „ER przeciwieństwa się przyciągają”. Przechylam główkę na bok, przymrużam oczka i robię poważnie zadumaną minę.
Rylli?
Pisze też swego czasu Duszka u siebie o pewnym eksperymencie jak to podzieliła truskawki na połowy, a raczej jej fajniejsza ( tak – to było złośliwe ) siostra podzieliła truskawki na połowy, a ona potem próbowała te połowy dopasowywać. I jakiż to wniosek wysnułłłłłła z tego doświadczenia. Ano podobno taki że pasowały do siebie zupełnie różne połowy, dając w rezultacie całość.
For siur?
A więc przeciwieństwa się przyciągają i pasują do siebie różne połowy?
Bu siet.
A po naszemu gówno prawda.
Moim zdaniem przeciwieństwa przyciągają się tylko początkowo na zasadzie ciekawości, chęci poznania nieznanego, doświadczenia inności. I gdyby nawet udało się tak trwać im przez dłuższy czas to po pewnym czasie albo jedno ustępuje i jest nieszczęśliwe albo drugie odpuszcza i traci swoje niepowtarzalne cechy albo żyją tak obok siebie swoim życiem, każde własnym, niby razem a osobno. Jak to swego czasu zaśpiewała Anita : „Jak to być mogło że ona i on byli ze sobą lecz całkiem obok”.
Moim drugim zdaniem różne połowy ( tak jak w tych truskawkach ) pasują do siebie tylko dlatego że całość nie jest idealna. Gdyby tak rozpołowić truskawkę przepiękną, wręcz idealną w kształcie, formie i kolorze, to te połowy były by do siebie podobne jak krople wody. A czy nie takie truskawki wywołują zachwyt, czyż nie takich szukamy. Problem niestety w tym że w tych czasach takie truskawki są formą chyba nieosiągalną. Dojrzewają w warunkach trudnych. Bez ciepła słonecznego, nie są dostatecznie pielęgnowane-wychowywane. Są natomiast sztucznie nasycane w celu przyśpieszenia / skrócenia czasu ich rozwoju. Szybko zrywane, jeszcze nie dojrzałe tylko po to by jak najprędzej osiągnąć zysk. Taka truskawka nie ma czasu się rozwinąć, nabrać należnej siły, smaku i koloru. I skażone powietrze i gleba uboga. Skąd czerpać potrzebne do wzrostu składniki? I wychodzą takie mutanty bez kształtu i smaku, niedojrzałe i zielone. I jest ich pełno, tak dużo że stają się ogólnie przyjmowanym wzorcem i nikogo już taka zielona, powykręcana truskawka nie dziwi. I jakie mają być w takim razie pasujące do siebie to połowy?
Jaki to pożytek z mieszania różności np. koloru? Fakt mogą wyjść inne barwy. Co się jednak dzieje z pomieszanym kolorem? Znika, traci swoje piękno, a powstała mieszanina nie zawsze daje coś pięknego, wręcz przeciwnie, zazwyczaj wychodzi barwa idealnie szara czy bura. Ja wolę łączyć niebieski z niebieskim. Przynajmniej pięknego niebieskiego jest wówczas więcej a i jeden i drugi niebieski zostaje dalej sobą czyli pięknym niebieskim.
Jaki to pożytek z mieszania różności? Połączmy wodę z oliwą. Wiadomo oliwa na wierzch wypłynie i a choćby przyszło iluś tam atletów i a choćby zjadło ileś tam kotletów to nie zmieszają takie to ... ( nic mi się nie rymuje ). A połączmy sól z cukrem. Smakuje?
I dlatego ja potrzebuję, ja potrzebuję i jeszcze raz – ja potrzebuję połówki ( może być ¾ ) takiej samej jak ja, z tej samej gliny, tego samego koloru.
Komentarzy: 5
Ścieżka 258 Do przodu
2012-03-21
A numer zrobię i dzisiaj napiszę. Ha! Ale wszystkich zaskoczę. Ha! Normalnie numer taki że ...
No! Teraz to czuję że grałem w piłkę. Bo o ile tydzień temu w poniedziałek to, jak pisałem nie było nas za wielu i nawet zmęczyć się nie dało, to przedwczoraj już było tak jak być powinno. Czyli tak. Boli mnie prawa noga w kostce – dobrze że nie złamana czy skręcona bo jak mi Maciek wszedł wślizgiem to dobrą chwilę skręcało mnie z bólu i myśl przewalała się przez głowę: „To se kurna pograłem”. Jakoś jednak to rozbiegałem i choć nadal czuję ból to z pewnością na niedzielną inaugurację ligi będę sprawny. Boli mnie również pachwina, chyba sobie naciągnąłem. Bolą mnie plery ale to to nie wiem czy wynik walki czy przewiania, bo zimno było z deka i mogło mnie zawiać. A przecież w niedzielę i sobotę było tak ciepło. Wielu to już poginało po mieście w krótkim rękawku a co śmielsi to i w szortach. Że o motóróach nie wspomnę bo w taką pogodę tyle ich się pokazało, że nie zliczę. Tym bardziej że był motobajzel. Ja też się wybrałem na ten bajzel, tyle tylko że na czterech kołach a nie dwóch. I tyle tylko że ludzi było tyle iż znalezienie miejsca parkingowego graniczyło z cudem a już o nabyciu biletu wstępu to mogłem zapomnieć. Kolejka wielokrotnie zakręcona długa była że hoho. I nie stanąłem w kolejce. Wykręciłem się na pięcie i całe piękne popołudnie spędziłem gdzie? Na spacerze wiślanym bulwarem i uliczkami Starego Miasta. I koniec końców dobrze wyszło bo odpocząłem.
A wracając jeszcze do słonecznego weekendu to w sobotę po fryzjerze kupiłem kurczaka, bagietkę, jeden i pół litra oranżady, poszedłem nad Wisłę i to wszystko pożarłem ze smakiem. Przy okazji trochę też sobie podjadły dwie kaczki, trzy gawrony i niezliczona ilość rybitw. I było cudnie choć momentami, nie powiem, trochę zalatywało tym, co wszystkie miasta co przed Warszawą są, do Wisły tej zrzuciły.
Wczoraj rzucił się jakiś gość pod metro. Tak wracałem do domu i myśląc o tym czy już otworzyli stację Centrum?, czy Metro funkcjonuje już normalnie?, czy jednak będę musiał się przesiadać?, tak sobie zacząłem myśleć o tych wszystkich osobach które świadkami tego zdarzenia były. O tym maszyniście, czy jak tam ten co metrem kieruje się zwie, o tych co pociągiem tym jechali i o tych co na peronie stali. No bo stoisz tak sobie jak zawsze, myślisz o pierdołach a tu nagle ciach, wszystko zapominasz. Jeżeli jesteś tym maszynistą wciskasz hamulec z całych sił i modlisz się żeby to nie była prawda. Jeżeli jesteś pasażerem pociągu to lecisz bezwładnie na współpasażera i klniesz w duchu tego maszynistę. A jeżeli jesteś oczekującym na peronie ... No właśnie. Co z tymi co byli tego świadkami? Myślę o tych wszystkich osobach ktore zdarzenie to tragiczne bezpośrednio dotknęło. Co czuli?
A dzisiaj zamknęli Metro między bankowym a Centrum. I wyszło na to że do roboty mam dalej bo całe dziesięć minut dłużej jadę.
Podjąłem nierówną walkę z burczeniem w brzuchu. Zaopatrzenie w różnej maści herbatki ziołowe już jest i pijam je dla zdrowotności. A pewnie i tak skończy się tym że ostatecznie spalę te wszystkie zioła i o ile burczenie nie zniknie to przynajmniej będzie mi wisiało kalafiorem a może i wręcz zacznie wywoływać radość.
Komentarzy: 6
Ścieżka 257 Do przodu
2012-03-17
I od razu inaczej się wstaje gdy pogoda taka jak dziś za oknem. Dzisiaj pogoda jak drut. I aż żal tyłek ściska że pod blokiem motóra nie ma. Sąsiad z bloku obok swoją R1 wczoraj już wyciągnął. Ja jeszcze nie. Postanowiłem jeszcze tydzień poczekać. Choć nie powiem że nie łamię się czy nie zrobić tego już dzisiaj. Zrobiłbym to i pewnie gdyby motór zimował w łorso. Niestety odstawiony sto km od łorso. Odstawiony ( pamiętam jak dziś ) dnia 22.09.2011. Dnia tego po rozegraniu meczyku, około godziny czternastej ruszyłem w trasę ostatnią sezonu 2011. To był już czas najwyższy. Wprawdzie dało się jeszcze jeździć ale to tak bardziej za dnia. A za dnia to ja w robocie siedzę niestety. Rano, gdybym chciał śmignąć do roboty, było ( pamiętam jak dziś ) zbyt zimno. Do tego ciemno. Wieczorkiem to samo. Jak na środową piłkę wieczorną jeździłem to wracając o dwudziestej drugiej ( pamiętam jak dziś ) nie czułem się zbyt komfortowo. To już nie ta temperatura. Do tego asfalt śliski jak brzuch ryby a to nie jest idealna nawierzchnia dla moich łysych opon. Tak więc czas był już najwyższy. Marzł całymi nocami i marnował się za dnia gdy czas spędzałem w pracy. A sobota 22.09 była na ostatnią trasę dniem ( pamiętam jak dziś ) idealnym. W miarę ciepła, słoneczna, z wietrzykiem lekkim. Ruszyłem więc z myślą by tempem nieśpiesznym podelektować się jazdą. I udawało mi się to początkowo. Jednak tak gdzieś w połowie drogi motór ( pamiętam jak dziś ) coś się rozbrykał. Zaczęło go gnać gdzieś, zaczął pędzić jak oszalały. Ledwo mogłem nad nim zapanować. Jak rumak jakiś co dom poczuwszy tępa przyśpiesza by odpoczynku zasłużonego zaznać. Zresztą przyznać muszę że ma motór coś z rumaka. Nie dosiadałem ci ja wprawdzie rumaka prawdziwego nigdy, jednak przypuszczam że pewne podobieństwo jest. Być może wynika to z mojej małej wprawy, być może nie ale były chwile, o wiele chwil takich było, gdy motór jechał gdzie chciał. I zaprawdę powiadam, o zaprawdę, że mocno ściągać lejce musiałem by nad nim zapanować i na pożądaną drogę sprowadzić. A to wyrywał się nieraz, a to parskał, a to prychał. Wierzgał, zarzucał i zrzucić próbował. I powiem zaprawdę, powiem, że było chwil takich parę że już myślałem że już zapanować nad nim rady nie dam. Jednego mnie nauczył: respektu. Respektu dla natury. Ot wietrzyk. Idziesz a on ci twarz delikatnie owiewa. Ale wsiądź na motora, wyjedź na przestrzeń otwartą. Wietrzyk naturę zmienia. W jednej chwili staje się wichrem co zrzucić cię z siodła zdoła, co tor jazdy zamieni, co szumem natarczywym myśli wzburzy. Oj tak. Wietrzyk ma moc. I czai się zza lasów, zza pagórków. Uderza niespodzianie i zdradliwie. I spróbuj tak w trasie wyminąć cysternę. Nie wiem jak inni dosiadający motóry ale ja się cystern wystrzegam. Czy to przez te kształty ich pokrętne czy nie, podejrzewam że tak, ale takie tworzą wiry powietrzne, takie zawirowania że jazda za nimi to rosyjska ruletka z wiatrem. Oj tak, wietrzyk potrafi. Bo o ile w aucie masz jeszcze te parę cm blachy, tą poduszkę jedną czy parę, to w motórze stajesz jak rycerz średniowieczny li tylko w zbroi i hełmie z przyłbicą opuszczoną. I tylko ty wiesz ile tego ryzyka podjąć możesz w tej walce. A linia cienka jest. Cienka jak bzyknięcie pędzących z zawrotną szybkością stu sześćdziesięciu kilogramów. Każdy zapewne linię tę widział nie raz, gdy bzyknięcie to słysząc oczy zwróciwszy w kierunku z którego dochodzi nie zobaczył nic poza oddalającym się małym punktem. I niech cię fantazja poniesie, niech zbytnia wiara w możliwości zgubi a ani się obejrzysz a leżysz. I jesteś sam na sam z przeznaczeniem. Bez tych kilku cm blachy, bez tych poduszek, bez pasów. Nagi ty kontra naga natura.
I gdybym miał kiedyś dać się ponieść tej fantazji, tej wierze w możliwości zgubnej, i przekroczył tę linię cienką to nie chcę już wstać. Chcę zamknąć oczy i nie otworzyć. Tak. Bo wracając do początków motóra, do samej pierwotnej myśli jego posiadania to, strach wspominać, ale( pamiętam jak dziś ) była nią chęć poszukania śmierci. Śmierci nie na sznurze, nie w toni rzeki głębokiej, nie otwartej żyły a właśnie pędzącej na dwóch kołach. To było w ciężkich dla mnie czasach. Tak ciężkich że gdy teraz je wspominam to aż mi się wierzyć nie chce że były, a że je przetrzymałem to już całkiem nadziwić się nie mogę. Szczęśliwie teraz jest lepiej. Nie szukam śmierci na motórze. Wręcz przeciwnie. Ale za każdym razem gdy go dosiadam wspomnienie wraca. Wspomnienie że tak było. Motór jest tym ostatnim wspomnieniem, tym wspomnieniem co uczy pokory.
A obecnie frajdy daje co nie miara. Bo nie ma nic przyjemniejszego jak dojechanie do celu. Nie w ciepłej kanapie samochodu a w siodle nieokiełznanej siły i ciągłego zmagania się z siłami natury. I ta rączka pozdrawiająca lewa uniesiona w trasie na widok takiego jak ty desperata pędzącego z naprzeciwka. I te motóry na zamkowym wieczorną letnią porą. Ciepłe i pachnące wszystkim co widziały w trasie. A to łąką, a to lasem, a to rzeką, a to jeziorem. Wsią sielską i betonem miasta. Każdy milimetr, każdy skrawek. I ten gość podchmielony co przechodząc obok z uśmiechem od ucha do ucha chwyta w powietrzu kierownicą i gestem jakby podrywał przednie koło do góry zaczepia: „Ejj, jamacha!”. I ten ryk. Wiem, wiem, to nie jest zbyt grzeczne i zbyt kulturalne ale jak kilka takich potworów zaryczy przeszywając wieczorną ciszę to aż włos się jeży na karku.
Tak więc już za tydzień, jak się mam nadzieję pogoda utrzyma, wróci to wszystko. Na razie pozostaje mi jutrzejszy motobajzel na Służewcu. Opony łyse wymienić trza.
W poniedziałek graliśmy. Sześciu nas było łał. Ale to i dobrze bo było lajtowo i się na pierwszym po zimie graniu nie przemęczyłem. Kiepski termin to ten poniedziałek. Ale załatwił już Jacek nowy. Będzie jak dotychczas środa o dwudziestej od kwietnia, tyle tylko że na innej lokalizcji.
A w telewizorni w tygodniu meczy tyle ( LM, LE ) że na nic innego czasu nie mam - tylko się gapię i gapię.
A za tydzień rusza liga moja.
Komentarzy: 6
Ścieżka 256 Do przodu
2012-03-11
Aaaach nie ma to jak stara dobra Magenia. I wychodząc naprzeciw ewentualnym zastrzeżeniem co do „stara” czem prędzej wyjaśniam że stara nie oznacza tutaj że stara a że :
Niezawodna,
Solidna,
Sprawdzona,
Zaufana
oraz wszystkie inne jeszcze z tego zbioru których jednak zasób mojego słownictwa, z racji mojego ograniczenie, nie obejmuje.
To tak jak „stary” w powiedzeniu : stary przyjaciel. Ona jedna jedyna upomniała się o mnie przed ostatnią notką. Nie było jakoś weny. Jest tak nieraz że jakoś tak wszystko się pieprzy. I nie jest to jakieś wielkie, tragiczne pieprznięcie a jedynie takie małe, pojedyncze piprzniątka. Jednak ilość tych pieprzniatek jest taka duża że powodują frustrację większą niż to jedno wielkie, tragiczne pieprznięcie. I z czymś takim właśnie borykać się musiałem przez ostatnie dwa tygodnie, ze wskazaniem na tydzień pierwszy. A już gdy w ubiegły czwartek wykonałem w robocie pewną czynność, którą w formie tej wykonać miałem wprawdzie na polecenie instancji wyższej, i gdy okazało się że koszt tej czynności osiągnął nieoczekiwaną wartość, to całkiem mi się wszystkiego odechciało. Pisania znaczy się. Bo to i nerwy zaraz i nie pewność co będzie. Zaraz też głupi łep snuje domysły : „Co to będzie, co to będzie”. Bo wiadomo, niby polecenie było ale w takich przypadkach jest zawsze opcja „A jakby ci z mostu skoczyć kazali to też byś skoczył”? Inna sprawa że ja sam wiem że można było inaczej. I mam do siebie pretensje. Własny rozsądek, ciągłe dążenie do bycia doskonałym i nieomylnym, podszeptuje że można było zrobić inaczej i ….. błysnąć. I niepewność ta w połączeniu z wewnętrznymi wyrzutami to mieszanka piorunująca. Zżera każdą myśl, nie daje wytchnienia. Nawet niedzielny poranny spacer w słońcu po Starym Mieście nie przyniósł ukojenia. I dopiero, dziwne to pocieszenie, wstyd się przyznać, myśl o tym nieszczęsnym dróżniku czy też kontrolerze ruch przyniosła ukojenie. Bo cóż to za takie moje tragedie? Ten to dopiero ma teraz do myślenia. No tak mi tego człowieka żal się zrobiło że zapomniałem o żalach własnych. Gdzie ten sens, gdzie? Co takiego, no co zadecydowało że ten bogu ducha winny człowiek siedzi teraz u psycholi. I jeżeli nawet popełnił jakiś tam błąd. Czy jest ktoś nie omylny? Ciągle popełniamy błędy. Tylko że mój błąd będzie firmę czy też mnie kosztował parę złoty lub utratę reputacji, to wszystko. A błąd tego dróżniku czy też kontrolera ruchu kosztował o wiele, wiele więcej, z życiem niewinnych ludzi na czele. No tak mi szkoda tego gościa że nie wiem. Bardziej nawet niż tych wszystkich którzy zginęli. Całe jego życie wywróciło się do góry nogami. Czy wychodząc do pracy tego feralnego dnia mógł pomyśleć że nic już nie będzie takie same? A co z jego rodziną? Tak mi szkoda tego człowieka że nie wiem. Jak żyć dalej? I znowu wraca moje odwieczne pytanie: „Gdzie był Bóg”? Albo też cóż takiego zaistniało że stało się to co się stało? Pytania bez odpowiedzi. Tak mi szkoda tego dróżniku czy też kontrolera ruchu że nie wiem. I bardzo mu współczuję, bardzo.
Tak więc siedzę sobie i nad tym wszystkim rozmyślam. Analizuję i tłumaczę jednak ostatecznie i tak ląduje w punkcie wyjścia. A im dłużej rozmyślam tym bardziej z braku odpowiedzi jestem niezadowolony. I tak się zapętlam, Coraz bardziej zamknięty w sobie. I pisać ostatecznie w końcu nie mam siły. A jak na dodatek przyplącze się ogólne osłabienie organizmu to już nic tylko się zamknąć i siedzieć. A mi się przyplątało. Z katarem dać sobie rady od dłuższego czasu nie mogę. Krefę pójść oddać bym chciał a przez ten cholerny katar nie mogę.
Burczenie w brzuchu z każdym dniem przybiera coraz większe rozmiary. Momentami to nie wiem już co z tym zrobić. To staje się taki żenujące że ręce mi opadają. Tracę humor i werwę. Albo coś się weźmie i zmieni albo, no właśnie nie wiem co. Flaki sobie wypruję? Bo że w robocie dłużej nie wytrzymam to pewne.
I tak mi to wszystko osiada na jedną stronę. Ale trzeba dni spokojnych parę ...
P.S.Motóry? Widziałem, widziałem. Ale, proszę mi wierzyć, to jeszcze nie pora. Oj brrrrr nie pora.
P.S. Znowu bym zapomniał:
Dzięki feeria
Komentarzy: 8
Ścieżka 255 Do przodu
2012-03-07
Gdyby mi ktoś kiedyś w przeszłości powiedział że kiedyś tam w przyszłości nastaną takie czasy że stadionów piłkarskich pięknych i nowoczesnych będzie w bród to bym nie uwierzył. I gdyby tenże ktoś też mi ówczas powiedział że ja –ER– na stadiony te piękne i nowoczesne wpuszczony nie będę mógł być to bym chyba drania zadusił.
Ano tak.
Wprawdzie to już tydzień jak piękny i nowoczesny nasz OTO JESTEM otworzyli i mecza na nim haratnęli w gałę, ale dopiero dziś się do pisania o tym zabrałem. Ano był mecz. Tydzień temu. Z Portugalią. Ano ja nie byłem. Ano bo nie mam kibica reprezentacji czy raczej reprezentacyjnej karty. I cholera mnie wzięła jak tydzień temu z pracy wyszedłem i gdy zaciągnąłem się tą wiosenną atmosferą ( bo to taki pierwszy piękny i naprawdę wiosenny dzionek był ) i pomyślałem sobie o tych wszystkich 58 tysiącach które teraz na stadion zmierzają. A cholera mnie wzięła. I na dodatek potem, gdy do domu wróciłem, wszędzie o meczu, na meczu, z meczem i do meczu. Normalnie cholera. Ale normalnie nie wyrabiam tej kibica reprezentacji czy raczej reprezentacyjnej karty bo nie. Bojkot. Honorowo. Do póki przewału tego nie wyjaśnią nie wyrabiam i basta.
Chociaż pewnie wcześniej czy później i tak wyrobię bo jak mnie mają takie imprezy omijać to nie wytrzymam. Mnie! Który ( nie tak jak większość z tych 58 tysięcy co przyszła tylko popatrzeć, rozdziawić japę i powiedzieć ooooooo, a potem rozgłaszać wszem i wobec – byłem ) na mecze reprezentacji jeździ dokładnie od 29.05.1993. Pamiętam ten dzień jak dziś. Dzień niby jak co dzień, słonko sobie wstało i świeciło a mnie od rana nosiło: Jechać – nie jechać, jechać – nie jechać? No bo niby pragnienie jest ale jak jechać? Człowiek młody, niedoświadczony, sam, strach jest bo wówczas też się kibicowsko działo, a do tego w kiermanie pusto. Nie ma to jednak jak młodość. Raz i postanowione. Jeszcze tylko szybki strzał do Kury po jego legitymację kolejową. Kury ojciec był SOK-istą i Kura miał z tego tytułu taką legitymację magiczną z którą mógł za darmo podróżować pociągami gdzie chciał. A że Kura w legitymacji tej miał zdjęcie z drugiej klasy podstawówki to podróżowałem i ja. No więc zaopatrzony w cudo to jeden problem, czyli kasa na przejazd, miałem z czapki. Dwie godziny i jestem w stolicy. Tam przesiadka w pociąga na Katowice i około 18 byłem na miejscu. Podróż oczywiście bez miejscówki, bo i za co, na korytarzu. A z Katowic, jakimś tam tramwajem, dojechałem do Chorzowa. No i po jakichś sześciu godzinach byłem na miejscu. Ale co dalej? Ani biletu wejściowego, pod bramą narodu jakby pół Polski się zjechało, ani nawet kasiory by go gdzieś kupić. Kiedyś jednak, kiedyś, to jakoś zawsze w takich sytuacjach los mi pomagał. Postanowiłem przespacerować się wokół stadionu, czułem że muszę opuścić okolice bramy wejściowej i pójść dalej. I gdy tak sobie szedłem, trochę już zmartwiony że jechałem tyle na daremno, nagle przyuważyłem kilku gości którzy ładują się na płot i przeskakują na drugą stronę. Nawet przez chwilę się nie wahałem. Jeszcze tylko ochroniarz, którego widać przekupili, próbował stanąć mi na drodze: „A ty gdzie?!”.
- „Ja z nimi”- rzuciłem w biegu i pognałem na trybuny. Tak. To było jeszcze w czasach kiedy na stadion można było dostać się przez płot. Ach, ileż to par spodni i bluz zmarnowało się na płocie wymazanym smarem.
A sam mecz jak mecz. Jako że przed meczem kilku idiotów z „pasów” zadźgało nożem chłopaka z Pogoni na trybunach ciągle dochodziło do awantur. Do takich awantur że nawet angole którzy nie jedno już zapewne widzieli siedzieli cicho w swoim sektorze. A tego jak w końcu psiarnia wparowała na przeciwległą trybunę to nigdy nie zapomnę. To wyglądało jakby jakaś szara lawa ( kolor mundurów ) zalewała stok. Z początku niewielka, powolna ale z każdą chwilą coraz bardziej ogromna i potężna, tak że w końcu nie było widać nic innego jak tylko tą szarość.
A powrót? Nie mogłem oczywiście wracać bezpośrednio po meczu. Trzeba było przepuścić ze dwa pociągi którymi wracały do Warszawy grupy z Legii. Nawet na dworcu nie mogłem się pokazać. No oczywiście jak już mogłem ruszyć to oczywiście było późno, coś koło północy i z komunikacji miejskiej nici. A więc z Chorzowa do Katowic z buta. Z buta ale z pewnym kolesiem z Kielc którego koledzy odjechali autobusem, nie martwiąc się tym że go nie ma. I całe szczęście bo co dwóch to nie jeden, a nocne łażenie samemu po śląskich ulicach nie byłoby bezpieczne.
A w pociągu powrotnym, to dopiero. Zbieranina z połowy północno-wschodniej Polski co w stolicy ma przesiadkę a z Legią tak jak ja wracać nie mogła. Ganiali się więc po korytarzach w tą i we wtą, a ja tylko siedziałem, coraz bardziej wtulony w firankę z myślą: „Oby tu do mnie nie wparowali”.
Tak było. A teraz? Teraz. EUROPA. Tylko na trybunach jakoś tak cicho i niemrawo. Piknik.
I albo pójdę z duchem czasu i się przystosuję albo będę mecze tak jak ten z przed tygodnia oglądał w TV.
Komentarzy: 5
Ścieżka 254 Do przodu
2012-02-26
Towarzyska tygodnia kronika.
Sobota 18.02. Drzwi wejściowe na klatkę skrzypiały od dłuższego czasu. Tak z przerwami skrzypiały bo cieciu co i raz coś tam przy nich pomajdrowywał. Ale że to dupa a nie majster to dawało to marny efekt. A że zaczynały skrzypieć coraz bardziej to w końcu nie wytrzymałem, walnąłem pięścią w stół i wyszedłem na klatkę. No bo powiedzcie moi mili czy nie wkurzające jest to skrzypienie. Gdy tylko ktoś wchodzi czy wychodzi to: przeraźliwe skrzypnięcie. Mnie to osobiście to drażniło strasznie. No więc jak wspomniałem walnąłem pięścią w stół, wylazłem na klatkę i …….. I zabrałem się do oceny sytuacji. Diagnoza prosta. Ten beton co marmur udaje pękł, wybrzuszył się i wystaje tak że drzwi o niego trą. Zakasałem więc rękawy, wzionem szlifierkę kątową, założynen na nią tarczę kamień/beton i dalej jazda w ten beton. Kurzu i hałasu narobiło się co nie miara ale koniec końców po jakichś dziesięciu minutach wybrzuszenie znikło. Teraz drzwi śmigają jak szalone tak że prawie zawiasów nie przekręcą. I jak cicho. I tylko sobie zimowe rękawiczki skórzane zniszczyłem bo nie wiem czemu ale do tej roboty je założyłem. No cóż jak lans to lans.
Niedziela 19.02. O niedzieli to mógłbym spokojnie zapomnieć. Ja – nie wyspany. Pogoda – szaro, buro i mży. Na ulicach i chodnikach kałuże że ani przejechać ani przejść. Ale! Ale wieczorkiem Górnik grał z Legią i o dzięki Ci o Panie, wzion i wygrał. Juhu! Wreszcie, po pięciu latach. Tak mnie to uradowało i raduje nadal że teraz to wszystko przegrać może do końca sezonu a bardzo mnie to nie zmartwi.
Poniedziałek 20.02. Nie zbyt udany dzień. Zadzwonił kolega M że dzwoniła do niego pani z dzielnicy że ten termin na boisko który chciałem/chcieliśmy zarezerwować już zajęty jest. Osz ku. Mój błąd. Nie napisałem w styczniu na luty, bo grać się nie dało więc nie pisałem, i się ktoś wciął. I jedyny wolny termin na to „nasze środowe” boisko to poniedziałek 18:00-20:00. Nie pasuje jak cholera. Kurka no, ale dałem ciała. A więc nie będzie w piłkę kopania w tygodniu. No ale kurana nigdy by mi do głowy nie przyszło że ktoś w środku zimy może rezerwować.
Wtorek 21.02. Jak sobie z pracy wracałem, a już widno było, to se patrzyłem na płynącą ulicą wodę. Śnieg się rozpuszcza, co raz coś z nieba kapnie, no i się ta woda zbiera i sobie płynie. Tak sobie szedłem chodnikiem a ta woda płynęła sobie tak rynsztokiem ( użyję tego słowa chociaż bardzo nie chcę tego słowa używać bo jakoś takoś kiepsko się kojarzy ) i mi się przypomniało jak za małolata się na takich właśnie stróżkach puszczało zapałki podczas powrotu do domu ze szkoły. I tak sobie porównałem tamte i ten powroty do domu. Teraz zmęczony, zdegustowany tym wszystkim. Aby prędzej do domu a wtedy …. Wtedy nieśpiesznie ( bo jakąż to prędkość może osiągnąć taka zapałka na tej wodzie ?, a przecież trzeba było pilnować swojej zapałki ) z zadowoleniem i beztroską.
Środa 22.02. Z Klan-u to obejrzałem może i pierwszy odcinek, i może z kilka jakoś przypadkiem kolejnych. Ale ostatnie trzy to śledziłem z zapartym tchem. Aż wreszcie w środę stało się. Rysiek z Klan-u umarł. I nie mogę zrozumieć do dziś jak można było tak kultową postać uśmiercić? Czy ktoś się już nim znudził? Nie sądzę bo kto jak kto ale Rysiek znudzić się nie mógł? A może mógł? Może już nie przystawał do życia, do realiów współczesnego świata? Taki wzór prawości i uczciwości. Bo to przecież o życiu naszym codziennym, o naszych codziennych sprawach, smutkach i radościach serial. A gdzie teraz, w tych naszych czasach, miejsce na prawość i uczciwość?
Czwartek 23.02. Legia i Wisła popłynęły.
Piątek 24.02. Kompletny brak czegokolwiek.
Sobota 25.02. W nocy wiać zaczęło. Wiało też rano. I później i cały dzień. Ale o ile to wianie w dzień to wisiało mi kalafiorem ( a nawet zadowolony byłem bo śnieg i kałuże nikły w oczach ) to to nocne i poranne wianie dało mi się we znaki bo się nie wyspałem. A tak poza tym to nic szczególnego. Jedynie co to się obciąłem i kupiłem sobie spodnie.
Niedziela 26.02. Z rana zdziwko. Bo wiaterk wczoraj pięknie po zimie posprzątał a dzisiaj świat bialutki. Na cholerę ten śnieg? Ech idź już sobie zimo w swoją stronę. Dzisiaj dzień szczególny. Szczególny choć podchodzę do niego jak do każdego innego. Dzień jak dzień. Ale dzisiaj właśnie, właśnie dziś, ERykah Badu ma urodziny. Więc wszystkiego najlepszego ERyko. A tak w ogóle dzień jak co dzień.

I co by tu napisać na podsumowanie tego tygodnia? Mógłbym napisać że cały tydzień łaziłem i czekałem aż mi ktoś za zrobienie drzwi podziękuje. Nikt nie podziękował. Zrobiłem je wprawdzie dla siebie ale ...Trochę mnie to rozdrażniło jednak wczoraj mi przeszło. Przeszło mi jak wpadłem na kilka blogów zaprzyjaźnionych i zastałem tam smutek. I się tym przejąłem. No bo kurcze, rozumiem że ja, że mi, że mi się pieprzy i nie układa. Sobie jeszcze wytłumaczę, że taki już jestem, taka moja natura. Ale do cholery dlaczego innym się nie układa? Dlaczego inni są nieszczęśliwi? Tego zrozumieć nie potrafię. Ja jeszcze mogę, mogę być smutny i marudzić, jednak inni to już nie. Inni mają być zadowoleni. I jeszcze martwić się zacząłem o Anę. Autentycznie. Cały czas o tym myślałem. Jak ona tam sobie radę daje? Gdzie ją poniosło do cholery? I myślałem sobie że ja tu nie wyspany, ja tu na wiatr narzekam, o smutkach i problemach czytam a tam, gdzieś ona niepewna następnej chwili. Co jak co ale ja to wojnę widziałem tylko w telewizji. Ale dzisiaj już ( jesy około jedenastej rano ) podobno jest bezpieczna. Ufff.
Komentarzy: 8
Ścieżka 253 Do przodu
2012-02-20
Mrozy się skończyły. Tzn jeszcze w ubiegłym tygodniu były ale już nie takie siarczyste, raptem ze trzy, cztery poniżej zera. Ale za to tak, tylko już nie pamiętam czy koło wtorku czy środy, zaczął padać śnieg. Słonko zakryły chmurki i sypnęło. Jak się rano na pętlę autobusową stawiłem to panował taki sajgon że się połapać nie można było. Tłum kłębił się i piętrzył, autobusy zapomniały o rozkładzie, śnieg sypał i sypał a ja w tym wszystkim jeszcze nie całkiem obudzony. I nie wsiadłem do pierwszego autobusu który podjechał. Nie wsiadłem też i do drugiego. Ale że wspomniany Sajgon to przy tym co się działo to małe miki i nie było widoków na poprawę sytuacji, to do trzeciego już musiałem wsiąść. I dopchałem się do drzwi które otwarły się z tym charakterystycznym skrzypnięcio – furknięciem. Kocham te Ikarusy. Przede mną schody. Kocham te Ikarusy. Wdrapać się do takiego po tych schodach to jak wdrapać się na Kasprowy ( chociaż na Kasprowy nigdy się nie wdrapywałem ). Jest wyzwanie. Zwłaszcza gdy za tobą, z lewa, z prawa pogania cię rozwścieczony tłum, a na środku schodów tkwi ten wielki, czarny, rurowaty, cholerny pałąk. I w panice nie wiesz z której mańki pałąka tego „brać”. Ale jakoś, jakoś dostajesz się do środka. Kocham te Ikarusy. W środku wszystkie miejscówki już zajmane. Starość nie radość, już nie ta sprawność i szybkość. Innymi drzwiami dostali się już inni, sprawniejsi i szybsi. No ale niewielka to strata. Bo zasiąść na tych nazwijmy to fotelach to żaden komfort. Sam kolor nie zachęca. Mógłbym powiedzieć że to brąz, jednak jakbym miał być precyzyjny to musiałbym napisać że kolor kupy. A w środku coś w podobie gąbki. I zimą zimne to jak diabli że jak siądziesz to ci tyłek odrzuca. A latem jak siądziesz to się przykleisz tak, że już nie wstaniesz. Bo co jak co ale temperatura w Ikarusie ani zimą ani latem nie odbiega od tej na zewnątrz. Kocham te Ikarusy. Śmiała się Magenia ostatnio z informacji że to niby klima załączona. No ale chyba nie w Ikarusie? W Ikarusie klimy nie ma. No chyba że latem jak się panu kierowcy gaz zablokuje, i się rozpędzi, i wszystkie okna się otworzy, i te dachowe wywietrzniki to wtedy to jest. Klima jak cholera, że prawie cię na zewnątrz nie wywieje. No ale do tego to tak jak wspomniałem potrzebny jest nie lada kiurowiec-rajdowiec, długa, pusta prosta i otwarcie wszystkich okien. A z tym to nie taka prosta sprawa. Bo o ile okna w Ikarusie normalnie to trzęsą się i brzęczą na każdej nierówności to już celowe ich otwarcie nie jest rzeczą prostą. Nie jeden już maczo poległ przy próbie pokazania jaki to on silny i uczynny jest. Wytrawny bywalec Ikarusa to wie, że co jak co, ale do okna wyrywać się nie należy. Nie ważne że trzęsą się one jakby miały zaraz wypaść. Otwarcie to zupełnie inna sprawa. To tak jak z mostem. Musi mieć swoją dylatację, żeby nie był tak na sztywno, bo się rozpadnie. Jakby tak zrobić w Ikarusie okna na sztywno to też się rozpadnie. Jak nic się rozpadnie. Kocham te Ikarusy. A tak to się trzęsie, faluje, wywija, tupie ale pędzi przed siebie. I niech tylko kierowiec-rajdowiec ma manualną skrzynie ( bo teraz w większości już automaty ) to może wycisnąć. Już samo ruszanie. Zgrzyt jakiego opisać nie sposób - to jedynka. Często to jeszcze słychać tak jakby ten kierowiec-rajdowiec szukał miejsca gdzie tą jedynkę wciepnąć. Zgrzyta, zgrzyta, zgrzyta, już niby jest ale nie ma i znowu zgrzyta. No ale jak się już uda to trzymajcie się ludziska mocno. Nie ma twardziela żeby go nie rzuciło na tył. Wszyscy lecą siłą bezwładności. Takiego to kopa ma Ikarus jak już kierowoec-rajdowiec jedynkę wciepnie. A potem to już z górki. Kocham te Ikarusy. Ikarus wyje, świszczy i nic go nie zatrzyma. I Jak się nieraz tak dobrze rozpędzi to wszyscy pasażerowie uhahani jak na wesołym miasteczku. To jest jazda! Nie tam jakieś karuzele czy kolejki górskie. A spróbuj utrzymać równowagę jak tak pędzi a na dodatek jeszcze nie daj Bóg coś wyprzedza. Tyłem zamiata jak krokodyl ogonem gdy na brzeg wyłazi. Kocham te Ikarusy. I kocham tę ich gumę z tym kołem na środku. Jeszcze do niedawna to z tej gumy to się zawsze lała woda jak padało i trzeba było tak się ustawiać żeby na łeb nie nakapało. Teraz chyba jakiś patent na to znaleźli bo jakoś nie kapie. A to koło na środku to zauważyłem że chyba jakieś zaczarowane jest. Przyciąga do siebie wszelką młodzież i wszelkiego rodzaju większe grupki podróżujących. No normalnie uwielbiają tam właśnie się ulokowywać. Kocham te Ikarusy. A co na ten przykład gdy za oknem ciemno a ty będziesz chciał sobie jazdę lekturą uprzyjemnić? Wzrok stracisz. Lampki choinkowe więcej światła dają niż wewnętrzne oświetlenie Ikarusa. Ale za to jak nastrojowo. A co gdy taki rozpędzony Ikarus już dojedzie do przystanku i zacznie hamować? Nie jest to wprawdzie ten san hałas jaki wydawał wtedy gdy byłem mały i mądry. Nieopodal bloku w którym mieszkałem był przystanek. I na tym przystanku zatrzymywały się wszystkie autobusy które wiozły robotników do ich fabryk na pierwszą zmianę. A trzeba zaznaczyć że w tamtych czasach pierwsza zmiana zaczynała się o szóstej rano. I jak to wszystko zaczęło hamować, jak zaczęło piszczeć to koguty piać już nie musiały. Obecnie, parę lat minęło i technika poszła do przodu, już nie jest to dźwięk tak przeraźliwy ale nadal jest ostry. To trochę tak jakby temu Ikarusowi straszny ból sprawiał fakt że zatrzymać się musi. Że zatrzymać się musi podczas gdy tak ciężko mu przyszło się rozpędzić i gdy tak fajnie się jechało. Ale kocham te Ikarusy. Mają swoją duszę. Nie to co te nowoczesne MAN-y, Solarisy i inne jeszcze wynalazki. Teraz gdy temperatura rośnie i ogrzewanie w Ikarusie zaczyna nawet działać ( bo jak jest zimno to ogrzewanie daje radę ogrzać tylko samo siebie, nic wokół ) to mogę nimi jeździć w kółko. Tym bardziej że im dłużej się jedzie tym bardziej błogo. Bo o ile ogrzewanie ciepła nie zapewni to już porządną dawkę spalin i owszem. Nawciąga się człowiek tego eteru, w głowie mu się zakręci, świat zawiruje i już jest zadowolony, rozluźniony i błogi. Czego chcieć więcej. Kocham te Ikarusy.
A wracając do tego od czego zacząłem to obecnie mamy plusowe temperatury. Pełno kałuż tak że nie da się chodzić. Dzisiaj słonko trochę poświeciło, trochę śnieżek popadał, trochę mnie w robocie powkurwiali i dzionek zleciał. Ale i tak nic nie było i nie jest mi humoru spieprzyć bo Górnik wygrał z Legią wczoraj dwa do zera. Wreszcie! Po pięciu latach. Kolega M ( legionista zaciekły ) aż się z tego wszystkiego pochorował i dzisiaj do roboty nie przylazł. hłehłe
Komentarzy: 7
Ścieżka 252 Do przodu
2012-02-17
Gdyby żył, właśnie wczoraj, w tłusty czwartek, kończyłby ….. Ale nie żyje i nie kończy.
Był całe dziesięć dni starszy ode mnie, chociaż nie powiem że mądrzejszy. Ale te dziesięć dni wykorzystywał często jako argument w wielu sytuacjach, co z kolei prowadziło równie często do konfliktów.
Kura bo o nim tu mowa był moim najlepszym kolegą jakiego miałem. Przynajmniej za lat dziecięcych i młodzieńczych ( zważywszy na fakt że później już takich nie miałem ). Potem nasze drogi się rozeszły i o kontakt było już trudniej. Ale zawsze, zawsze gdy tylko mogliśmy, wykorzystywaliśmy okazję by się spotkać. Tak jak np. podczas jednego z naszych ostatnich spotkań. Tak się zawsze jakoś dziwnie składało że jak tylko zawitałem na jego wioskę on od razu wyłaniał się gdzieś zza „winkla”. Zawsze na siebie wleźliśmy. I wtedy też. Idę sobie skrajem wsi a on właśnie tam, u jakiegoś sąsiada pomaga w ogródku ( z tego żył ). I jak tylko mnie zobaczył banan od uch do ucha, bach te grabie czy szpadel w kąt i wali do mnie. A na pytanie, tego u którego robił, co robi i żeby wracał z rozbrajającą szczerością odpala że no przecież ja przyjechałem. Kura nie analizował. Kura żył chwilą.
A pochodził Kura, czy też Kurak jak to się mówi ze wsi. A poznaliśmy się na pewnych wakacjach które będąc brzdącem spędzałem na tejże wsi u rodziny. No i jak to na wsi łaziliśmy potem każdego lata do lasu a to na grzyby, a to na jagody, a to tak połazić. Łaziliśmy też na szaber na jabłka, gruszki, wiśnie, winogrona i wszystko inne co tam jeszcze u sąsiada w ogródku czy sadzie obrodziło. Razem lataliśmy nad pobliską rzeczułkę by zbudować tamę i popływać w upalne dni. Razem też, w tejże rzeczułce, łapaliśmy ryby ale nie na wędkę, a na rękę, delikatnie i ostrożnie. No i oczywiście ileż to też rozegraliśmy razem zaciętych spotkań w nogę. Ale to były mecze! Pełne potu, krwi ale nie łez. Była radość zwycięstw i gorycz porażek. Nauczył mnie też Kurak na tych tam wiejskich wakacjach gołębi. Bo Kurak i jego starszy brat trzymali rasowe gołębie. I nigdy nie zapomnę jak pierwszy raz dostałem do potrzymania jednego z nich, takiego jak puch delikatnego i jak świeży śnieg białego. To „ganialiśmy” te gołębie. I jak za czasów wojny żołnierze, my też obserwowaliśmy ciągle niebo czy czego tam na nim nie widać. A jak się coś obcego złapało lub coś swojego straciło to trzeba było do handlarza uderzyć.
Był też czas kiedy całymi dniami, naprawdę od świtu do ciemnej nocy „pykaliśmy” w kapsle. Taką grę zwiozłem swego czasu z miasta. Polegało to na tym że wytyczało się na betonie lub asfalcie niewielki obszar w kształcie prostokąta tzn boisko a na krótszych bokach stawiało bramki. Do boju stawało dwóch graczy. Każdy wystawiał jedenasto kapslową drużynę której zadaniem było wbić ( przy użyciu tychże kapsli ) taki płaski krążek który imitował piłkę ( a najczęściej był to pionek z warcabów ) do bramki przeciwnika. I tylko nie pamiętam czy w jednym podejściu jeden gracz mógł wykonać dwa ruchy czy trzy. No i rozgrywało się mistrzostwa i puchary i sparingi. Każdy miał swoją drużynę, ja pamiętam miałem zawsze Duńczyków. I jaki to był wówczas problem zorganizować taką drużynę. Kapsli było jak na lekarstwo, a to przecież jeszcze trzeba było wyselekcjonować jak najprostsze żeby dobrze „chodziły”. A już zdobycie jakiegoś dużego zagramanicznego po jakimś łyskaczu na bramkę to już szczęście było niezmierne. I wstyd się przyznać ale zdarzało się nam z Kurą pograć w te kapsle nawet gdy już byliśmy „duzi” czyli jak już dawno skończyliśmy podstawówkę. Z czasem coraz jednak rzadziej bo wiadomo, zaczęło się, „dorosłe życie”. Kura zaczął pierwszy i jako pierwszy namówił mnie na pierwszy łyk taniego wina. Z czasem doszło piwo a jeszcze później i mocniejsze trunki. Z czasem też przestaliśmy się też chować po krzakach i wypłynęliśmy a raczej „popłynęliśmy” na szerokie wody. Dyskoteki, wiejskie zabawy, ogniska, osiemnastki i co tylko mogło się stać okazją było dobre by się napić. No i się piło. I o ile ja miałem to szczęście że nie popłynąłem do końca to jemu niestety się nie udało. Z każdym dniem Kura jakby się chował w sobie. Coraz trudniej było go gdzieś wyciągnąć. Tak jakby się czegoś bał. A wszystko piperznęło jak poszedł do wojska. Jak z niego wrócił nie był już tym samym człowiekiem. Nie wiem co się tam wyprawiało ale chyba nie był gotowy na tak wielką dawkę chamstwa i przemocy. Bo Kura jaki był to był ale był niezwykle spokojny. Nikomu nie wadził, nikogo nie zaczepiał i myślał że cały świat pełen jest takich wesołych, szczęśliwych i beztroskich człowieczków jak on. Za małolata wszystko przychodziło mu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czego się nie dotknął osiągał sukces. Nie było na niego na ten przykład mocnych w ping ponga. W gminnych czy szkolnych zawodach zgarniał puchar za pucharem. Ja to choćbym nie wiem jak się zawziął to wygrać z nim nie mogłem. Bo przyznać trzeba że kontakty nasze pełne były również rywalizacji i współzawodnictwa. A że prezentowaliśmy poziom zbliżony współzawodnictwo to było bardzo zacięte. A że Kurak szczęścia miał co nie miara często przegrywałem. Nie zapomnę nigdy jak razu pewnego wygrał ode mnie znaczek. Ale znaczek nie byle jaki. Bo znaczki też zbieraliśmy razem. I miałem taki jeden z niebieską żaglówką z Mauritiusa. Kurak strasznie się na niego sadził ale ja jak na złość nie chciałem się na nic zamienić. A że w tym samym czasie było też w modzie jeżdżenie na rowerze na jednym kole, zdarzyło się że stanął między nami zakład. Jak Kurak przejedzie trasę, której nikt do tej pory pokonać nie mógł ja mu daję mojego Mauritiusa, a jak nie da rady to ja sobie wybieram z jego klaseru co tylko zechcę. I co? Nie przejechał? Zapierdzielił na jednym kółku całą trasę, a nawet pojechał jeszcze dalej. Taki to był farciarz. Nieraz to sobie myślałem że to sprawka jego przedwcześnie zmarłej mamy która kochała go nad życie. Swojego najmłodszego. Bo Kura miał jeszcze starszego brata i starszą siostrę. I dopóki ta matka żyła to to wszystko, mimo ciężkiej choroby jakoś ogarniała. Jednak po jej śmierci już tak nie było. Ojciec, też za kołnierz nie wylewający, dzieciakami zbytnio już się nie martwił, zwłaszcza że starsze rodzeństwo było już pełnoletnie. Kura został sam ze sobą. Po pewnym czasie dorastający brat wszedł w konflikt z ojcem i pewnego dnia, będąc pod wpływem, targnął się na swoje życie - niestety skutecznie. Pamiętam to jak dziś. Chodziliśmy wówczas do drugiej klasy technikum i Kura stwierdził po miesięcznej nieobecności w szkole że już do niej nie wróci. Wrócił. Wrócił ale widać było że go to już nie interesuje. To piliśmy. Ale to było szaleństwo. Że nas jaka cholera nie trafiła to sam nie wiem. Może to to też sprawka jego przedwcześnie zmarłej mamy.
Ale przyszła pora. I nawet jego przedwcześnie zmarła mama nie dała rady a może już nie chciała patrzeć jak się jej Tomanek ( jak go pieszczotliwie nazywała ) męczy. Padł Kurak śmiercią tragiczną że nawet wspominać nie warto.
I pomyśleć że był starszy ode mnie tylko o dziesięć dni.
P.S. Wiem że wczoraj powinienem był to napisać ale piłkarze na boiska wrócili. I wczoraj właśnie jak wróciłem do domu i zacząłem oglądać Legię i Wisłę o dziewiętnastej to skończyłem o dwudziestej trzeciej. Taki ze mnie kolega.
Ścieżka 251 Do przodu
2012-02-14
Miał być mecz i nie było.
Miał być protest i też nie było.
Dziadostwo. A tak liczyłem na jaką zdrową zadymę. Dziadostwo. Jestem zawiedziony. No żadnych atrakcji. Człowiek żyje w tej szarości i z nikąd rozrywki. No dziadostwo. Jestem zawiedziony bardzo. I co ciekawe, zawiedli kibice. Policja przygotowana jak należy, wszystkie procedury dopełnione, tarcze i pały przygotowane, gazu zapasy pełne, a kibole nic. No normalnie dziadostwo. A tak czekałem, tak chciałem by się coś zadziało. I nic się nie zadziało. W ogóle sobota okazała się być cała dziadoska. Do Ewy po półrocznej przerwie się wybrałem na strzyzenie, i choć byłem na miejscu godzinę wcześniej, to tak się załaziłem po sklepach że w końcu na umówioną wizytę się spóźniłem i przepadło. Tak się na siebie tym rozłościłem, bo nie cierpię spóźnialskich, że nawet kląć nie mogłem. A spóźniłem się raptem tylko dwie minuty ponad zakładany limit czyli w sumie dwanaście. Ale to chyba tak miało być bo jak sobie potem przeanalizowałem swoją drogę to doszedłem do wniosku że to jakaś siła wyższa krokami moimi pokierowała. Inaczej tego wytłumaczyć nie mogę. I tak się tym jak już wspomniałem zdenerwowałem, że jak potem wieczorem dowiedziałem się że zadymy tez nie będzie to zostało mi się tylko upić. Łatwo powiedzieć. Niestety nie dało się. Dziadostwo. Po prostu taka sobota. Nic nie mogło być takie jak być powinno. Wypiłem ćwiartkę z sokiem pomidorowym, podobno to krwawa mery, i to wszystko. Nawet mi się w głowie nie zakręciło nie mówiąc już o tym by w niedzielę mieć kaca. Dziadostwo.
A w niedzielę ponownie uderzyłem do Ewy i tą razą bez obsuwy. Udało się. Jednak niedziela to niedziela. Nie to co dziadoska sobota. Na niedzielnym spacerze to było tak przyjemnie, choć mróz trzymał koło ośmiu, że nawet spacer nie był, tak jak ostatnio, szybkim przemieszczeniem się z punktu A do punktu B, ale nieśpiesznym chodem krok za kroczkim.I zobaczyłem że choinkę sprzątnęli na zamkowym. A jeszcze tydzień temu była, i koksownik był. A teraz już nie ma ani jednego ani drugiego. Ale to dobrze, ja nie tęsknię, zaczyna pachnieć wiosną. Ale ogólnie cały ten weekend taki jakiś nijaki był. Pogoda wprawdzie superowa ale poczucie radości jakieś mikre.
Jedno co fajne z tego weekendu to to jak już na wieczór w niedzielę wybrałem się do katedry. Ludzi nie za dużo, atmosfera podniosła a tu taki sympatyczny młody człowiek co stał tuż obok zaczyna czkać. Ale, matko, jak. To po prostu była mega czkawka. I jak go dopadła na samym początku to nie odpuściła do końca. Wyszedł wprawdzie w pewnym momencie i na zewnątrz bo już wytrzymać nie mógł, ale jak powrócił nie było lepiej. I zapanowało w grupie naszej ( naszej tzn tych przypadkowych ludzi co niedaleko niego stali ) takie rozprężenie i radość taka że aż miło. Jakby jakieś fluidy cudowne zaczęły krążyć. Jeden na drugiego zerka i się uśmiecha. A to co chwila komuś już całkiem zahamowanie puszcza i zaśmiewa się głośniej. A najgorzej to już było jak zapadała podniosła cisza. Jak to mówią: „Cicho jak w kościele” a ten czka. Norrrrmalnie. I twardo stał, do końca. To tyle o co miałem radości.
A co oprócz tego.
Ano nie trafiłem kumulacji. Ja cie, trzydzieści trzy bańki z ogonkiem. To jest kasiora. I nie wiem co już o tym wszystkim myśleć. Bo skoro napisałem poprzednio że nie wygram to powinienem był wygrać. No ale z drugiej strony skoro napisałem że jak coś napiszę to się zaraz odmienia to skoro napisałem że się odmienia jak napiszę, to po napisaniu pewnie się odmieniło na to że się nie odmienia jak napiszę. Takie to życie zagmatwane że sam już nie wiem.
A oprócz tego to w zapoprzednią niedzielę usłyszałem o poranku takiego ptaszka, ptaszynę taką co go kojarzę z letnimi dniami. I tak mi się od razu ciepło zrobiło na myśl o tych ciepłych dniach że nie wypowiem. I teraz tego ptaszka, ptaszynę słyszę, nie co dzień wprawdzie, ale coraz częściej i już doczekać się nie mogę jak wiosna przyjdzie. Jak odpalę motóra, jak ruszę, jak ruszę jak najdalej od tego dziadostwa to nie wiem gdzie się zatrzymam,kurna.
Komentarzy: 2
Ścieżka 250 Do przodu
2012-02-09
Co by nie powiedzieć i jak by nie patrzeć to widać jasno że jest, zaś, widniej. Zwłaszcza o poranku. Niby to, zaś, budzik dzwoni jeszcze o ciemności ale już, zaś, gdy wychodzę do roboty to już po widności. I to jest dobre. I nie to żeby mi się od razu bardziej chciało, bo jeszcze bardziej mi się nie chce raczej. Jeszcze bardziej tym bardziej, gdy już tak koło siódmej minut trzydzieści zza horyzontu słonko się wyłoni. Takie wielkie pomarańczowe słonko poranne. I tak sobie jadę autobusem do roboty tej, i tak sobie na słonko to wielkie pomarańczowe spozirom. A słonko to, to się za budyneczek co większy schowo, to się znowu ukaze, a to w koronach gołych drzew pobłyska. Aż mi się chce z autobusu tego wysiąść i słonku temu pokłonić. Ale nie wysiądę. Nie wysiądę i nie zrobię tego. Nie zrobię tego jak wielu innych czynności które chciałbym zrobić. Nie zrobię bo takie czasy, bo czas goni, bo to już nie te czasy. A dziady nasze przecie ongiś dzień zaczynały od pokłonienia się słonku właśnie. I teraz gdy okazję mam by obrzędu dopełnić ja jadę. Okazję ostatnią tracę zapewne bo już za niedługo takie słonko to ujrzeć będę mógł tak gdzieś koło piątej rano, a o tej to za chiny nie wstanę. Wszystko na głowie stoi.
Temperatury mroźne zelżały. Od poniedziałku trzyma tak w granicach minus dziesięciu tylko. Teraz na ten przykład gdy to piszę czyli o dwudziestej pierwszej zero pięć jest właśnie minus dziesięć. I ludziska mówią że ciepło się zrobiło. Wszystko na głowie stoi. Jak to wszystko od perspektywy zależy. Jeszcze trzy tygodnie temu na takie zimno ja sam powiedziałbym „Ale zimno” i tupał nogami. A teraz? A teraz po tych ostatnich mrozach to mówię „Ciepło”. Ciepło choć jakoś gorzej to znoszę. Pisałem ostatnio że dobrze mrozy siarczyste znoszę, i sam się sobie dziwię, a teraz się odmieniło. W ogóle jakoś takoś sobie myślę że co pomyślę i napiszę to się zaro mieni. Pewnie to tylko takie moje rzeczywistości tłumaczenie naiwne i ni krzty prawdy w tym nie ma jednak ja tak sobie właśnie myślę. No bo tak. Jak napiszę że dobrze jest i że zem szczęśliwy to zaraz terminy złe na mnie przychodzą i jużem nieszczęśliwy. Jak napiszę zaś żem nieszczęśliwy i wszystko do dupy jest to się zaraz odmienio, jakaś taka nadzieja w serce wstępuje, uśmiech zębiska odsłania. Jak napiszę że boli, to ból ustępuje. Jak na piszę że piłkę kopiemy to kopać przestajemy. I jak napiszę że zimno to się ciepło robi. Jak napiszę że ciepło to się zaraz robi zimno ( a że napisałem dzisiaj że ciepło to gwarantuję że się za niedługo znowu zimno zrobi – i wcale nie słuchałem prognozy pogody ). I tak ze wszystkim, i tak w kółko. Aż się nieraz zastanawiam, boję się wręcz, cokolwiek napisać. Wszystko na głowie stoi.
Dni jak makaron się ciągną. Pisałem swego czasu żem zdziwion że to już styczeń. A ciągnął mi się ten styczeń niemiłosiernie. I luty się ciągnie. Dzień do dnia podobny. Stare Miasto „zamknięte”, motór „przygwożdżon”, a na boiskach pustka. I jedynie niedziela jakiś przecinek w tym ślamazarnym ciągnieniu daje. I chyba to wynik moich katolickich korzeni. Bo przecie i niedziela i sobota wolne. Jednakowoż niedziela insza. W sobotę to zawsze coś do roboty się nada. A to posprzątać, a to co naprawić. Tak jak w ostatnią na ten przykład. Jakoś tak ostatnio woda zaczęła kiepsko ze zlewu w kuchni odpływać. No im się za to zabrał. I zrobiłek jak trza. Teraz odpływa jak ta lala, ja jednak do dzisiaj ze zdziwienia wyjść nie mogę jak tam, w tych rurach odpływowych, tych pięć widelczyków znaleźć się mogło. I smrodowi się nadziwić nie mogę. Syf i malaria. I jak z tym syfem i malarią porządek robiłem to mi się od razu Andy Dufresne przypomniał. I jak kumpel jego Red relacjonując ucieczkę Andego z Shawshank podziwu pełen był dla wytrzymałości jego gdy ten w rurze pełnej ekskrementów pełzł. I ja w sobotę ostatnią też pełen podziwu dla Andego byłem. I na koniec soboty tej, chyba by podziw ten we mnie utwierdzić, dostałem do obejrzenia wieczorem na Polsacie jak to dokładnie z tym było. I właściwie z całej soboty to jedynie wieczór lubię. Gdy już tak porobione wszystko, posprzątane, lśni i błyszczy. Gra i bucy. Można se z pifkiem, finkiem czy innom jakom gozałecką przed telewizorkiem zasiąść, czy ksiązeczkę do rączki wziońć i pocytać czy na inszkym jakimiyś blogku popisoć.
Co innego niedziela. W niedzielę to choćby się waliło i paliło nic nie zrobię i szlus. I za to właśnie lubię niedzielę. A więc oby do niedzieli i oby do wiosny.
P.S. Nie wygram dzisiaj tych trzydziestu pięciu baniek kumulacji w lotku. Nie wygram.
Komentarzy: 8
Ścieżka 249 Do przodu
2012-02-04
Ale mróz. Cały tydzień jak wychodziłem rano do pracy to mój elektroniczny termometr wskazywał poniżej czternastu. A rekord zanotował w piątkowy poranek. Pokazał minus 19,2. Dobrze to znoszę i aż sam się sobie dziwię i podziwiam że aż tak dobrze. I chociaż znoszę te mrozy jak mówię dobrze to jednak zbiera we mnie tęsknota z dniem każdym coraz większa. Tęsknota za moim ciepłym Starym Miastem. Ach siąść na motóra, pokonać te parę kilometrów i zanurzyć się w tej staromiastowej zadumie. I właśnie na taki dzień jak dziś, na taki dzień, przygotowałem sobie kiedyś notkę. Notkę z myślą taką by ją, gdy mrozy i śniegi, umieścić tu dla pokrzepienia serca. A więc. Więc było to pewnego ciepłego sierpniowego niedzielnego popołudnia:
Z życia miasta. Starego Miasta oczywiście. Podsłuchane, podpatrzone.
Po zaparkowaniu motóra i przeobrażeniu się z motorowego transformersa w normalnego człeka kieruję swe kroki w stronę zaprzyjaźnionego aczkolwiek przyciasnego sklepiku po coś do picia i po dużego lizaka. Sklepik ten, ciasny do przesady, cieszy się dużą popularnością. Do marketu najbliższego kilometrów naście i konkurencji praktycznie żadnej. A więc tłok w środku że wcisnąć się nie da. Jakoś dosięgam colę i lizaka i staję do kasy. Przede mną gość ( może i ma 18 ) co się z dziewczyną naradzał przed sklepem co mają kupić. Dzierży cztery piwa. Coś tam zapodaje do pani ekspedientki że „och” i „ach” i „Królewskie” najlepsze. Poszedł. Moja kolej. Nagle, że aż mi prawie moniaki z ręki nie powypadały. Pierdolnęło Królewskie na posadzkę przed sklepem aż miło, okraszone jednym, konkretynym : KUUURWA. Drżącymi rękoma płacę za swój napój bezalkoholowy i lizaka i wychodzę. Przed wejściem unosi się cudowny aromat świeżego browaru. Gość i dziewczę jego biadolą nad rozlanym piwem. „Królewskie – najlepsze ! – rzucam mijając ich i udaję się w swoją stronę.
Siadam na schodkach budynku ruchomych schodów. A budynek ten wypluwa coraz to nowych i nowych przychodzących. Bez końca. Wychodzą dwie pary. Chłopak któremu wydaje się pewnie że jest niezłym bysiorem a dla mnie to tylko nadwaga, tłumaczy zawzięcie kumplowi: „Bierz Patrycję i ogarniaj mieszkanie. Babkę ubezwłasnowolniasz, a jakby się stawiała to ....” i tu już nie dosłyszałem co, bo dziarskim krokiem oddalili się na tyle że dosłyszeć nie byłem już w stanie. Ale tak se myślę że to babunia ma przes.....I to wcale nie jest śmieszne.
Idę na ławeczkę swą. Idzie trzech przystojniaków. Aach zażarcie coś dyskutują. „Cnotki są najgorsze ku....” – to jeden. „Aaaa tam cnotki są najgorsze ku....”- to drugi. „ Powiem wam że cnotki są najgorsze ku....”- na to trzecie. I tak się przekonują, i tak jeden drugiemu stara się udowodnić jakie to te cnotki to są ku.... Ach jacy znawcy, jacy specjaliści, jacy macho – myślę sobie – ach ja.
Dla przeciwagi z naprzeciwka nadchodzą dwie laleczki. Głosikiem piskliwym jakim tylko laleczki opowiadać pasjonujące opowieści potrafią relacjonuje jedna drugiej: „Wypiłyśmy pół litra hihihi i jeszcze hihi o północy poszliśmy do nocnego po hihihi jeszcze po gorzałę”. A ta druga powtarzała w kółko : no co ty, no co ty, no co ty, no co ty, no co ty, no co ty. Tu nie wiem co myśleć. Głupieję.
Na szczęście obok siada starsza pani. Ze smakiem zajada gofra z bitą śmietaną. Nie przyglądam się zbytnio tak że nawet nie zauważam kiedy kończy i zbiera się do drogi. Ale co to? Chwiejąc się niepewnie na zmęczonych wiekiem nogach, jakimś nadludzkim wysiłkiem, po wstaniu z ławki schyla się by coś podnieść. Widać że sprawia jej to dużą trudność. Musi to być więc jakaś ważna, cenna rzecz. „Pewnie jej pieniążek upadł, albo jakiś znalazła” - to moja pierwsza myśl. Patrzę, patrzę, patrzę. Niestety tej starszej pani zajmuje to dosyć dużo czasu. Już nawet mam zamiar zerwać się by jej pomóc gdy się wreszcie prostuje. No i co trzyma w palcach z takim mozołem zdobyte. Łyżeczkę! Taką łyżeczkę małą, plastikową co ją do gofrów dodają by łatwiej było jeść. Łyżeczkę. I już wyprostowana poczłapała rzucić to wszystko do śmietnika w cholerę. A ja. A ja muszę się schylić by podnieść opadniętą szczękę. Urodziłem się tak za późno?
Tak to właśnie było pewnego ciepłego sierpniowego niedzielnego popołudnia.
Komentarzy: 7
Ścieżka 248 Do przodu
2012-01-30
Co ja to ten tego chciałem? Prawdę mówiąc to ten tego nic ale jak już weszłam i jestem to pisze, coś.
To pisze że zima jest. Ale taka fest zima. W niedzielę tydzień temu na zad to było z 10 stopni na plusie i jak się ten cały śnieg topić zaczął to się utopić można było. Roztopa jak cholera. Przejść się nie dało chodnikiem bo oczywiście odśnieżyć nie było komu. Wybraliśmy się wówczas z Księżniczką na szoping, choć ja to bardziej na patrzing, i naprawdę powrót do domu mieliśmy po wodzie. Potem, po niedzieli, trochę śnieżku dopadało, a że temperaturka spadła do zeraka i pod to się totalna roztopa zatrzymała. No ale tak w czwartek to już zima przywaliła z grubej rury. Mrozem. Dzisiaj jak wyłaziłem rano z chaciory to było minus pietnastak. Daje zdrowo po jajach. Nie będę narzekał bo zara Magenia napisze że znowu marudzę więc nie pisze że mi się nie podoba tylko pisze że da się przeżyć, trza się tylko dobrze ubrać. Zresztą lepsze te minus piętnastak niż tak jak jeszcze przed tą niedzielą tydzień temu nazad kiedy to było kole zera ale wiało, było wilgotnie i ogólnie odczuwalnie - gorzej. Aż się jakiegoś bólu gardła nabawiłem wówczas. A teraz mi przeszło. I teraz to człowiek przynajmniej wie z czym ma do czynienia. A zapowiadają więcy. Podobnież nawet minus dwudziestak w dzień ma być. Damy radę.
Wyjąłem dzisiaj aku z auta bo się biedak by na tym mrozie wykończył. I myślałem że tą koniukcję ( nie wiem co to ma znaczyć ) księżyca zobaczę ale nie zobaczyłem. Lornetki mi zabrakło. Ale księżyca to co wieczór jak tylko niebo bezchmurne podziwiam z tą gwiazdką co obok niego świeci. Ma ten obrazek w sobie coś takiego że wzrok mój przyciąga.
Co by tu jeszcze?
W sobotę choinka trafiła na śmietnisko. Podobnież mają z niej i jej podobnych ogrzać ileś tam chacior w łorso.
Co by tu jeszcze?
A! Przecie wczoraj stadionu otwarły. Nie byłem bo, mimo ciepłego ubrania, to jednak jajców mi szkoda było. Tak swoją drogą to zastanawiam się czy to całe przedstawienie potrzebne było? I właśnie teraz? Można było poczekać przecie. Na spokojnie pozapinać sprawy odbiorów, podokańczać, pozdanżać a nie robić wszystkiego na szybciaka. Można było bez nerw, bez niepotrzebnych spięć na politycznych liniach. I zrobiłoby się to po ludzku, po kolei, i w tak zwanym międzyczasie zrobiłoby się cieplej i aura bardziej sprzyjająca takim imprezom. Podobno nalazło luda ze pięćdziesiąt tysięcy, ja jednakowoż nie. Tylko fajerwerki widziałem. Widziałem bo byłem akurat na zamkowym. Ale to granda jest! Granda jak cholera. Bo że z tą całą budową jeden termin zawalili to pal to sześć. Bo że drugi zawalili to też jestem w stanie przymknąć oko. Ale że z odpaleniem fajerwerków opóźnili się o całe piętnaście minut to nie zdzierżę. Granda. No do knędzy jak tak można. Jak zapowiadają na punkt dwudziesta to niech będzie punkt dwudziesta a nie dwudziesta punkt piętnaście. Takie poślizgi to oni mogą sobie robić latem, jak nikomu jaja nie odmarza, a nie tera. Normalnie granda. Lud pracujący stolicy zgromadzony licznie czeka i czeka i czeka. A tu nic. A ubranie mimo że ciepłe jajcom coraz mniej komfortowego ciepła zapewnia. No granda. Aż dziwię się że się tunel trasy W-Z nie zawalił bo jak lud pracujący podskakiwać z nogi na nogę zaczął to przez te piętnaście minut mógł zawalić. A i tak co mniej wytrzymali z ludu pracującego stolicy to se normalnie kurza morda poszli bo nie wytrzymali.
No ale odpalili w końcu. I co by tu nie powiedzieć pikne były. Takich jeszcze er nie widział. Kolorowe i wielkie, wielkie, bardzo wielkie. Pewnie tam z bliska wyglądały jeszcze bardziej imponująco jednak i z daleko wyglądały fest.
A tak na poważnie na koniec to:
ale piździ
Komentarzy: 8
Ścieżka 247 Do przodu
2012-01-26
A to wada jest czy zaleta? To że taki przewidywalny jestem? Przewidywalny czy raczej może systematyczny, regularny a może wręcz obowiązkowy. To wada czy zaleta?
Nie wiem. Nie mnie to oceniać.
Ale piszę dzisiaj, piszę, bo niektórzy już wiedzą że piszę, czy raczej pisał będę właśnie dzisiaj.
O czym pisać? Napisać coś wesołego bo komuś smutno? No weź i napisz. Ha! Co to kurna ma być, koncert życzeń? Nie powiem że nie wolałbym napisać czego wesołego by życzenie to spełnić. I pewnie popularność moja by wzrosła, i ilość wpisów, i próżność moja wówczas zaspokojona by zostać mogła. Ale czy uda mi się wesołość tą wywołać gdy sam jakoś wesołości tej nie czuję. Wesołość nieszczera będzie smutna. Nie myślę pisać więc o czymś czego w tej chwil nie czuję.
Napiszę więc jak leci a historia niech oceni czy wesołe to czy smutne, i czy udało mi się komuś ducha nie zagasić. Napiszę, bo nie mogę nie napisać by co niektórych z przekonania nie wyprowadzać że właśnie teraz pisać mam.
Napiszę chociaż nie wiem o czym. Miałem już parę razy napisać o pewnej sprawie ( dokładnie to dwa razy ) tylko że za każdym razem gdy już pisać miałem myśl moja zbaczała na zupełnie inne tematy. Teraz jednak napiszę, chociaż prawdę mówiąc to już mi się nawet nie chce, ale a niech to mam już za sobą.
A więc.
A więc Pani Ferio jak to mówiły jaskółki niedobre są spółki. Nie wygramy, a JA wygram. Chociaż? Też se tam wygraj, tylko że inną razą.
Śpiewali kiedyś chłopaki z Jelonek że żal im człowieka co na szóstkę w lotka do usranej śmierci czeka.
No cóż. Ja czekam. I czekał będę. Jedni zbierają znaczki, inni hodują rybki a ja gram. Takie mam hobby.
Inna sprawa że to moje granie ogranicza moją aktywność zawodową. Tak myślę. Tak myślę gdy się tak nad tym głębiej zamyślę. Ogranicza bo w sumie, tak myślę, po cóż jakieś tam działania podejmować mam skoro w tle cały czas myśl mam tą, że właśnie zaraz, za chwileczkę, już jutro – wygram. A jak wygram to znikną wszystkie moje, a przynajmniej większość, problemy.
Ale gram dalej.
Gram bo w sumie dlaczego miałbym nie wygrać? No dlaczego.
Zastanawiam często się nad tym co decyduje kto wygrywa. No czyż nie jest to fascynujące? Mnie to strasznie fascynuje. Czym charakteryzują się ci co już wygrali? I dlaczego wygrali? Jakie trzeba kryteria spełnić by wygrać? Mnie to ciekawi bardzo. A jak już wygram to wezmę i to opiszę.
Tak sobie pomyślałem właśnie, co bym robił, gdzie był i kim był gdybym wówczas, kiedy dwa lata temu, miast trafić piątkę, trafił tą upragnioną szóstkę? I do wniosku dochodzę że byłbym tym kim jestem, tylko sto razy lepszym. Pewien jestem że nie zgłupiałbym, nie strzeliła by mi sodówka do łba. I myślę sobie, że, kurna, jedna liczba wówczas, a teraz miałbym większość problemów z bańki. I jeszcze innym mógłbym tych problemów z bańki pomóc usunąć.
I to jest mój cel. Wygrać. Mogę wygrać i umrzeć. Naprawdę, jak wygram będę spełniony.
No bo dlaczegóż bym nie miał wygrać? Cóż to takiego wyjątkowego? Pierwszy lepszy domek, działka, nawet dawne pole dają teraz właścicielowi tyle że może być taką wygraną. Taka na ten przykład babinka co miała ruderkę obok mojego bloku. Jeszcze lat kilka temu na zad łaziła po podwórku w kapciach dziurawych i karmiła kury. A teraz, gdy na jej podwórku wyrósł nowy apartamentowiec spaceruje sobie z pieskiem co rano i chyba, jak tak ją obserwuję, wydaje się naprawdę niczym nie martwić. Jakiś taki spokój spaceruje z nią, nieśpiesznie, z tym pieskiem. I w ogóle, czy wszyscy ci, no większość, co na stołkach siedzą, czy ci co karierę robią, nie potrzebowali fury szczęścia by być tam gdzie są? Łut szczęścia potrzebny w życiu jest i basta.
Wierzę sobie więc że i mnie kiedyś takie szczęście spotka.
A na razie to mam przynajmniej jakiś zajęcie. To ciągłe czekanie i czekanie i czekanie. I czekam tak sobie, obstawiam zakłady, potem się wkurwiam że znowu nie wygrałem, potem znowu obstawia, czekam i znowu się wkurwiam.
Żałosne? No cóż. Do usranej śmierci czekał będę.
Ale to mój sposób na życie.
Komentarzy: 7
Ścieżka 246 Do przodu
2012-01-20
Kurna no.
Już trzeci raz podchodzę do tematu o którym chcę napisać i trzeci raz chyba nie napiszę. Już już miałem pisać ale jeszcze zanim zacząłem pisać, przeczytałem sobie komentarze spod poprzedniej. No i nijak nie mogę się skupić na tym o czym pisać miałem.
Bo po pierwsze primo kurka wodna przeczytałem ponownie to co poprzednio nagryzmoliłem, potem spojrzałem w lustro, potem jeszcze raz przeczytałem i jeszcze raz spojrzałem w lustro. Jakoś takoś dziwną twarz w lustrze tym zobaczyłem. Jakoś tak żałośnie wygląda notka ta z perspektywy tych kilku dni. Nawet i chyba trochę się wstydzę?
A tam.
A po drugie primo kurka wodna niby się cieszę że poznałem odpowiedź na jedno z tamtych pytań a jakoś takoś dziwnie niepewnie się czuję. Wydaje mi to się teraz takie lekko głupiutkie. Czy nie za bardzo wścibski byłem? No i to rozwiązanie zagadki - podane na tacy. Taki trochę niedosyt czuję. Nie to żebym się nie cieszył że już wiem ale tylko tak sobie myślę: „Czy wiedzieć powinienem”. No nic to. Byłem ciekaw po prostu. Nie żeby tam jakieś tam dziwactwa. Ot tak z sympatii. A tyle czasu myślałem że najzwyklej w świecie jest kierowcą tira, czy raczej by być poprawnym politycznie kierownicą.
No i po trzecie primo kurka wodna ustosunkować ( jak ja nie cierpię tego słowa ) się muszę do zarzutów gapiostwa. No cóż. Wynika z tego że bystry zbyt nie jestem. Faktów kojarzyć nie potrafię. O rany, wielkie mi co, taki sobie er gapcio po prostu.
A po czwarte primo kurka wodna to fajnie że już wiem. I fajny to taki zawód: Fotograf. Hmm – fotograf. To nie byle co. To coś jakby artysta. Hmmm. No nie powiem, piękna sprawa.
No a na koniec czyli po piąte kurka wodna to ( tutaj wzdycham ) dobrze jest bardzo że ( tutaj proszę osoby zainteresowane o nie branie tego zbyt dosłownie ) was osiem mam. Jak mnie te wasze komentarze, słowa wsparcia, słowa otuchy, pocieszenia. Jak mnie ta wasza obecność, wasza pamięć stawia na nogi. Jak mnie ożywia, jak nie daje opaść całkiem na dno. Bardzo, ale to bardzo bardzo wam dziękuję. Potrzeba nieraz takiego wsparcia. Takiego, bezinteresownego zainteresowania. Oj potrzeba. Przynajmniej mi. I od was to mam. Bezinteresownie. Jeszcze raz dziękuję. O rany, tak się rozrzewniłem, że się chyba zaraz popłaczę z tego wszystkiego. DZIĘKUJĘ.
I co Mageniu, i co – tylko marudzi? tylko marudzi? a co na to powiesz, tere fere
A tak w ogóle to życie sobie płynie. Żaba pojechała na wieś. Dzisiaj w ciągu dnia śnieg się roztopił a potem wieczorem zaczął sypać ponownie i zrobiło się tak baśniowo że do domu wracając nawet nie goniłem. Ciepło, bo co by nie gadać – z dachu kapie, a płaty takie z nieba lecą że świata nie widać. Naprawdę piękny kawałek zimy. Przypomniał mi taki sam dzień jak swego czasu wędrowaliśmy z Księżniczką po Krakowskim Przedmieściu, a śnieg walił i walił i obsypywał wszystko. I zanim wróciliśmy do domu to stoczyliśmy jeszcze taką wojnę na śnieżki, tak się w tym śniegu wytarzaliśmy że wróciliśmy tak mokrzy jak tylko mokrym można być. I z takimi wypiekami na twarzy jakie tylko można mieć.
Wczoraj nasi wygrali w ręczną z Duńczykami. Kurna ta ręczna to jest jednak sport dla prawdziwych twardzieli. Naprawdę szacun dla chłopaków że wygrali. Niesamowity mecz. I jak tak patrzyłem jak się okładają i z jakim zaangażowaniem zostawiają serce na boisku, i jak sobie przypomniałem środowe spotkanie Realu z Barceloną i jak sobie przypomniałem tego Pepe to siadłem i ukryłem twarz w dłoniach.
No nic, pójdę już.
Kurka wodna
Komentarzy: 9
Ścieżka 245 Do przodu
2012-01-16
Dwa pytania nie dają mi spokoju wciąż.
Pierwsze z nich to: „Po cholerę ja żyję?”. Męczy mnie to. Dlaczego tu i teraz trwam? Ani jakiegoś celu nie mam, ani przeznaczenia nie czuję. Beznadziejnie się z tym czuję. Czuję że marnuję swój i świata czas. Czuję że niepotrzebnie zużywam kosmiczna energię. A teraz gdy poranki ciemne i zimne, dnie krótki i ponure, a wieczory długie pytanie to przytłacza mnie po tysiąckroć. Gdy rano do pracy swojej wstaję, gdy w pracy tej pracuję, gdy z pracy tej wracam do domu na odpoczynek zastanawiam się: „Po co?”. Gdy dnie wolne od pracy przesiaduję, gdy z wolnym czasem nie wiem co zrobić zastanawiam się: „Na jaką cholerę tu jestem?”. Nie widzę w tym ani sensu ani celu.
Wpadają mi przed oczy co i raz jakieś reportaże a to o kimś kto bez zabezpieczenia wspina się po drapaczach chmur, a to o kimś co po linie przeszedł miedzy wieżami nieistniejącego już WTC, a to o kimś co kajakiem przez Morze Tasmana płynął i nie dopłynął. Takich właśnie i innych wielu jeszcze. A ja co? Fakturę wystawię, telefon odbiorę, maila wyślę i to wszystko. I tak pięć dni w tygodniu. A po tych pięciu dniach to tak jestem zobojętniały że tylko paść i leżeć. Jak flak. I to po to mam przerabiać tlen na dwutlenek? Po to? Jak po to, to tego tlenu szkoda.
Nie wiem po co żyję?
Podobno każdy ma tam jakiś talent dany mu od Boga i cały szkopuł w tym by talent ten w sobie odnalazł. Mi czas płynie a talentu jak nie odnalazłem tak nie odnalazłem. I mniej we mnie z każdym dniem nadziei na talentu tego odnalezienie. A jak talentu nie ma, jak całe to moje życie ma się kręcić tylko wokół tego wokół czego się obecnie kręci to powiadam i powtarzam szkoda czasu.
Chciałbym czegoś więcej dokonać. Ech żebym tak na ten przykład był słynnym piłkarzem. Czarował piłką miliony kibiców a zarabiane w ten sposób miliony ofiarowywał na zbożne cele. Ech.
Nie jestem piłkarzem, przynajmniej słynnym. Na drapacz chmur to wlezę tylko od środka i to też, z uwagi na paniczny wysokości lęk, z trzęsącymi się gaciami. A o łażeniu na linie to nawet nie wspomnę. No może jedynie przez morze bym kajakiem popłynął. Ale tak ogólnie to szkoda mi energii na to życie moje. I mógłbym opisywać te moje przemyślenia i w słowa ubierać. Po cóż jednak gdy wystarczy jedno krótkie: „Nie wiem po jaką cholerę żyję?”. I szkoda tej kosmicznej energii, szkoda czasu cennego na tą moją codzienność. Naprawdę szkoda.
Drugie pytanie zaś co mi spokoju nie daje to pytanie: „Czym się Anaste zajmuje?”.
I zaprawdę powiadam że oba są jednakowo dręczące i jednakowo na oba odpowiedź znaleźć pragnę.
W piątek trzynastego czyli przed przed wczoraj spadł śnieg. I pada sobie z małymi przerwami do dzisiaj. Zrobiło się przy okazji zimno i najchętniej to bym sobie zasnął i obudził się tak gdzieś w maju. I choć wiem żem dziecinny, choćem chłopiec naiwny to mnie zima nie lubi, a raczej ja jej.
A tak na koniec to nie jestem w dole na jaki by wyglądało. Ot taka tam marność.
Komentarzy: 9
Ścieżka 244 Do przodu
2012-01-12
Zamiar miałem pisać o czem innym jednakowoż wzburzenie moje rzecz drobna niezmiernie znowuż wywołała ( któreż to już moje wzburzenie rzeczą drobną w czsie ostatniem ).
Wychodzę ci ja więc dzisiaj z pracy. A że jakowoż w pracy się zasiedziałem więc nie ukrywam bardziej niż zwykle zależy mi na szybkim czasie powrotu do domu. Nie to żebym miał jakieś tam ciśnienie czasowe. Ot po prostu, wrócić do domu w miarę sprawnie. Pierwszy autobus uciekł mi sprzed nosa. Dosłownie. Ze trzydzieści sekund, ale tam!, sekund piętnaście wcześniej byłbym na przystanku i już bym jechał. No ale się nie udało. Nic tam. Czekam na następny. Czekam i czekam i czekam. Jak tak, inną razą, to jadą, rzekłbym jeden za drugim. Nie tą razą jednak. Tą razą czekam i czekam i czekam. A minuty płyną. No przyjeżdża w końcu. Dalej. Dalej to wpadam do metra. A tam? A tam w momencie gdy wchodzę na peron pociąg co robi? Tak. Pociąg odjeżdża. No nic. To raptem niecałe trzy minuty do następnego. Następny przyjeżdża po 2:40. Jadę więc dalej. Po drodze musiałem wysiąść jeszcze na jednej stacji dla załatwienia drobnej sprawy ( i wcale nie była to wizyta w kiblu). A co się dzieje gdy wracam do metra? Gdy wracam do metra mój pociąg właśnie wypuszcza wysiadających. Puszczam się więc w te pędy. Niestety przy bramce wejściowej jakiś babsztyl mocuje się z biletem ( swoją drogą śpieszy się jak ja ). Gdy wreszcie przechodzi, ja przeskakuję nad kołowrotkiem, zbiegam po schodach lawirując miedzy ludziami jak Tomba w swoich najlepszych latach miedzy tyczkami i wpadam na peron. Drzwi pociągu jeszcze, jeszcze otwarte. I gdy już, już mam wejść pociąg wydaje ten swój sygnał DYYYY-DYYY, zatrzaskuje mi drzwi przed nosem i odjeżdża. No super. I co? Tego już za wiele. Co ja pomyślałem? O to co pomyślałem: „Kurwa mać”. Oto co pomyślałem. I potem pomyślałem żeby spokojnie oddychać, żeby podejść do tego spokojnie. „A gówno z tym spokojem, a gówno z tym oddychaniem relaksującym” – tak pomyślałem następnie. No bo do tej pory to nawet zachowywałem ten spokój. Nawet sobie myślałem że nie ma się co denerwować. Niby co to za problem? Co za kłopot? Ot parę minut dłużej będę podróżował. Świat mi się od tego nie zawali. Sęk w tym że mi się dłużej wcale jechać nie chce. Zwłaszcza że i tak z pracy wyszedłem później niż zwykle. A tu jak na złość nic mi w szybszym powrocie nie pomaga. Los złośliwy. Siadłszy na ławeczce zaśmiałem się szyderczo. „No jak tam – mruknąłem – cieszysz się losie pieprzony, cieszysz się? Na pewno się cieszysz”. „A ciesz się, ciesz, hak ci w smak”. Pokląłem sobie jeszcze w duchu przez chwilę, do czasu przyjazdu następnego pociągu, po czy wróciłem do domu i teraz sobie piszę. I myślę sobie teraz też czy warto tak się denerwować? Czy warto się tak przejmować? Nic się przecież takiego strasznego nie stało. Ano warto. Niby się nie stało ale mogłem w domu być wcześniej. Mogłem na każdy z tych środków co mi uciekły normalnie sobie zdążyć. Mogłem. I można tak sobie wszystko tłumaczyć: „A nie ma co się denerwować”. Albo: „Szkoda nerwów”. Albo: „Nie ważne, jest wiele gorszych rzeczy na świecie”. A ja dzisiaj mówię gówno. Warto i trzeba się denerwować na los złośliwy. Niech świat perfidny, czy nie wiem siła jaka która tym wszystkim steruje, wie że źle robi i że mi się to nie podoba. A jeżeli nawet świat ten czy siła ta sterująca nic się tym nie przejmie to niech przynajmniej wie co na temat jego/jej myślę. Skurrrrrrrrr...............czybyk!
Plery już mnie bolą. Ból obliczony był tak na tydzień widocznie. Jakoś tak kole czwartku stwierdziłem że samo nie wiadomo skąd przyszło więc i samo pojdzie precz i przestałem się tym przejmować. No i tak od niedzieli zaczęło ustępować. A po wczorajszym graniu w piłeczkę całkiem odeszło. Och jaka to ulga.
I w duchu sportowym jako żem sportowiec i wszystko z rywalizacją przez to mi się kojarzy zwycięzcą komentarzy pod notką poprzednią zdecydowanie zostaje Magenia. Kozacki wpis.
Zaznaczyć tylko jeszcze chcę że nic i nikt na tę decyzję wpływu nie ma. Zwłaszcza fakt że rzeczona Magenia święci sukcesy na polu zawodowym i zbiera nie lada tam jakie nagrody. Podobno nawet prestiżowe ale ja się na tym nie rozeznaję więc potwierdzić nie mogę. Dumy jedynie z siebie być mogę że tak zacna i szanowana osoba tu do mnie zagląda i marudzenie moje czyta.
Chociaż jak kraj ten znam to zapewne nie obyło się przy tej nagrodzie bez jakiejś łapówy więc nie ma się czym podniecać.
Chociaż już tak na koniec to skoro ta lapówa poszła to szacun dla Mageni że się ustawiła i wie komu i ile.
Komentarzy: 4
Ścieżka 243 Do przodu
2012-01-08
Jade ci ja se dzisiaj kurna metrem, rozmowa kontrolowana, i na tych wyświetlaczach czytam se co tam ważnego się dzisiaj w kraju i na świecie dzieje. I jak tu ci kurna, rozmowa kontrolowana, nagle nie pojawi mi się nagle wiadomość że Anna Mucha postanowiła kurna, rozmowa kontrolowana, wsprzeć Orkiestrę. I kurna, rozmowa kontrolowana, wsprła w ten sposób że przekazała jakonś tam sukienkę co w niej wystąpiła na premierze filmu „Och Karol 2”! A żeby jeszcze podkreślić mega wartość tejże sukienki, to sukienka ta była od jakiegoś tam kurna, rozmowa kontrolowana, nie pamiętam jakiego, ale jakiegoś kogoś, naszego kto się chyba zajmuje tym niby kurna, rozmowa kontrolowana, projektowaniem mody. I żesz kurwa, rozmowa niekontrolowana jak mnie to zdrzaźniło. Też mi kurwa, rozmowa niekontrolowana, atrakcja. Bo że jakaś tam premiera niby tam jakiegoś filmu. Ja pierdolę, rozmowa niekontrolowana, kto się tym pasjonuje? Inna sprawa że pewnie dostała ją od tego projektanta całkiem darmo. Ma kobita tera gest. A cóż innego mogła z nią, tą sukienką zrobić? Przecież w tym ich kurwidołku, rozmowa niekontrolowana, nie mogła się przecież w niej, tej sukience, drugi raz pokazać. To co zrobić? Ano tak wspaniałomyślnie na Orkiestrę. Szlag mnie kurwa, rozmowa niekontrolowana, trafia jak takie rzeczy czytam.
Na TVN leci teraz „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”. Fajnie ale dziwnie mi się to ogląda jak co chwila przerywają reklamami. Fajnie na zakończenie trzydniowego lenistwa chociaż ciężko mi się skupić na pisaniu.
Niezbyt mi te nowe święto tych trzech królów pasi ( ...a kobieta lubi być adorowana... ). Bo to pogoda nie taka i nie ma co z tym zrobić ( ...trzeci świat to jest bracie koncepcja słuszna... ). No ale jak już jest to niech będzie. Leżę wiec i gapię się w telewizor z małymi przerwami na spacer. Lepsze to jednak niż łażenie do roboty. Zwłaszcza że jakoś mi ta robota ostatnio nie podchodzi. Lubię tę robotę nawet, i ludzi z którymi pracuję, ale ostatnio to jakoś ( ...dopiero się rozsapie jak do siebie do gabinetu wlizie... ) robić nie mam weny. Normalnie mi się nie chce. Najchętniej to bym te robotę całkiem rzucił i zaczął po prostu żyć. Ot tak sobie żyć ( ...widzisz synku w noc świętojańską kwitnie kwiat paproci który normalnie nie kwitnie gdyż ma zarodnik... ). Ale żeby żyć trzeba mieć za co więc muszę do roboty iść.
Ja pierdzielę, ale mi się jutro do roboty iść nie chce.
Komentarzy: 8
Ścieżka 242 Do przodu
2012-01-05
Z całego tego zamieszania to bardziej myślę o tym że to już styczeń niż o tym że to już rok 2012. Albo stary się już taki zrobiłem albo znudzony taki, bo jakoś mi te sylwestrowe hulanki nie w głowie. Tak więc Nowy Rok witałem w domu przy 0,5 l wiśniówki. Wybrałem się wprawdzie o północy podziwiać ognie sztuczne ale to tylko tyle. Tyle i aż tyle. Co miałem widzieć - widziałem, co miałem wypić – wypiłem i poszedłem spać. Taki to Sylwester 2011 / 2012. A to przecież taki ważny rok nastaje. Toć to Euro będzie i toć to niby koniec świata ma być. Aaaa tam.
I jak tak se jechałem metrem te ognie sztuczne zobaczyć to tak se popatrzyłem na ludzi. Naprzeciwko para. Starsi ode mnie, przynajmniej na takich wyglądają. Ale czy to kwestia wieku czy też kwestia zmęczenia życiem to nie wiem. Fakt że na zmęczonych życiem wyglądali. On w migających na łepetynie króliczych, różowych uszach i z browarem w garści. Ona bez żadnych gadżetów. On, już „wesoły” próbuje ją rozweselić. Ale widać że robi to na siłę i tylko dlatego że już „wesoły” jest. Ona – patrzy na to z politowaniem. Czy wracają z jakiejś zabawy, czy jak ja jadę na fajerwerków pokaz nie wiem? Ale tak se pomyślalek - kurcze przecież kiedyś się kochali! Kiedyś nawet może byli ze sobą szczęśliwi. I może nawet nie jednego Sylwka spędzili ze sobą naprawdę na wesoło. A teraz? Żal na to wszystko patrzeć. Jak to życie ludziom się układa. Jeszcze wczoraj szczęśliwi, teraz tacy znudzeni sobą, tacy obojętni. I myślą pewnie że lepiej pewnie by było gdyby się nigdy nie spotkali. A co jeżeli stanowią rodzinę, co jeżeli mają dzieci? Co czują dzieci kiedy patrzą na ten ich brak uczucia? Cieszcie się. Nowy Rok nam nastał.
A pierwszy dzień nowego roku przywitał mnie słoneczkiem i temperaturą prawie dziesięć stopni. Bardzo przyjemny popołudniowy, wiosenny spacer.
I co by tu życzyć w tym Nowym Roku? Nie będę pisał tym wyświechtanych życzeń bo to i tak wszyscy gdzieś, od kogoś już słyszeli. Tak sobie życzymy ale cóż to za życzenia. Jak tak sobie w ten Nowy Rok na zamkowym stałem wieczorem i jak tak o tym Nowym Roku rozmyślałem napatoczył mi się przed oczy taki jeden typek. Wprawdzie było ich trzech ale ten jeden napatoczył się najbardziej. Tacy zwykli młodzi gniewni. Coś w typie dresiarzy ale bez dresów. Każdy z browcem w ręku. I nie słyszałem wprawdzie o czym ten jeden tak intensywnie opowiadał ale z sugestywnych ruchów rąk, nóg i całego ciało łatwo domyśliłem się że opowiada o jakiejś ostatniej bójce. Było to tak. Najpierw z rozpędu i z wyskoku przywalił komuś z kolana w klatkę lub w twarz. Potem poprawił pięściami. Lewy prosty, prawy prosty i lewy sierpowy. A potem to już tylko kopał leżącego. I nie wiem czy to była historia jakiegoś pojedynku, czy jakieś porachunki? Nie wiem. Ale takie mi życzenia przyszły na myśl po tej „opowieści”. I może to nie ładnie, może niegrzecznie ale życzenia składam sam sobie. Innym też. Ale jak to się życzy innym - życzę sobie. Życzę sobie by w tym Nowym 2012 Roku wszystkich takich łobuzów, zabijaków, chuliganów, złodziei, gwałcicieli. Tych co nie szanują nikogo i niczego. Tych co czerpią satysfakcję z ludzkiego cierpienia, co ból zadają. Tych co dbają tylko o siebie. Niech ich wszystkich szlag trafi. Niech w tym Nowym 2012 Roku spadnie na nich zaraza, niech ich wyniszczy, niech ich piekło pochłonie, niech ogień spali. Niech znikną, niech przepadną. Niech spieprzają z mojego świata.
A tak po Sylwestrze to pozostał mi pod lewą łopatką potworny ból. Jakby mi ktoś tam wielgachnego gwoździa wbił. Ruszyć się nie mogę bym go nie „wzbudził”. Czuję jak tam siedzi i jak mnie świdruje. I żeby to się przynajmniej dało jakąś bezpieczną pozycję ustalić. Nie da się. Czy to na stojąco, czy na siedząco, czy na leżąco gwóźdź nadal tam siedzi. W nocy przewracam się z boku na bok, na plecy, na brzuch i nic. Boli. Spać nie mogę. Najmniejszy ruch policzkiem, ruch najmniejszym palcem ręki, wszystko gwoździa wzbudza. Głębszy wdech, głębszy wydech to zawsze ból. A najgorzej to jak już jakąś już tam w miarę bezpieczną pozycję ustalę i jak już jako tako zaczynam zasypiać i nagle na nosie zaczyna mnie swędzić. Czy to włos jakiś, czy co innego, czy zwykłe swędzenie nie ważne. Ważne że nie mogę ani drgnąć. A swędzenie nie ustaje. Próbujesz dmuchać i nic. Próbujesz jakoś poduszką ruszyć o nos też nic. A przecież nie możesz ręką ruszyć, głową ruszyć bo stracisz w takim cierpieniu ustaloną pozycję. Normalnie masakra. Już nie myślę o niczym innym tylko o tym gwoździu. I początkowo myślałem że to wynik jakiegoś naciągnięcia. Myślałem że może spałem nierówno. Aż przypomniałem sobie że ostatnio, dokładnie w po 16.10. miałem to samo. A co było ? Ano też piłem. Czy to zwykły zbieg okoliczności? Ni wiem. Ale wtedy i teraz mam ten sam ból. Tak samo i w tym samym miejscu mnie boli. Wówczas podejrzewałem że to wynik przygody autobusowej ze ścieżki 230. Teraz jednak skłonny jestem myśleć że to jakaś swego rodzaju kara za grzech pijaństwa lub jakaś nowa forma kaca.
..... a poniżej chodzi mi o fragment od 3:30 do 4:00 ale jak kto chce może zobaczyć wszystko, polecam
Komentarzy: 5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz