Ścieżka
289 Do przodu
2012-11-09
Kamień
odrzucony przez budujących stał się kamieniem węgielnym.
A było
to tak.
Dawno
dawno temu ……. a tak naprawdę to wcale że nie dawno, bo właśnie
że raptem niecały miesiąc temu.
Za
górami, za lasami ….. a tak naprawdę to wcale że nie z za górami
i za lasami bo właśnie że raptem pięć kroków stąd czyli w
kiblu najdobitniej mówiąc.
Jest to
historia prawdziwa i autentyczna. Jedyne co to może jako że trochę
czasu minęło, zabarwiona trochę, podkolorowana. Już coś takiego
w opowieściach takich jest że im starsze, im dalej w przeszłość
cofnąć się trzeba by je wspomnieć, tym bardziej jedne rzeczy
wyrazu nabierają a inne wręcz przeciwnie - bledną i nikną,
Wydarzyło
się to roku tego, miesiąca dziesiątego. Rycerz pewien w zbroi
srebrnej do boju z brytami się sposobiący ostatnią jeszcze
przysługę oddać zapragnął swym lwom dwóm wiernym. Nowe oto
miejsce ustronne stanąć miało gdzie lwy owe chodzić zwykły
piechotą. Młody tedy rycerz pomiary wszelakie poczyniwszy upewnił
się że nowe owe miejsce ustronne tam gdzie stare było stanąć
może. I jakież to zadziwienie było w srebrnej zbroi rycerza gdy
przed faktem miejsc dla lwów ustronnych wymiany stanąwszy okazało
się że owe nowe gabaryta ma zbyt obszerne. Drapnął się tedy
rycerz młody w głowę zakłopotany, koronę wprzódy ściągnąwszy,
a potem w brodę i przeklął siarczyście co właściwie w srebrnej
zbroi rycerzowi przystoić nie powinno. I na cóż te plana, na cóż
pomiary skoro życie swoje kształta obrało. Nie miał jednak
zamiaru się młody rycerz fortunie złośliwej poddać. I dalejże
wpychać nowe to miejsce ustronne tam gdzie stare było. Dalejże na
wszelakie sposoby. Jednakowoż czego nie spróbował, ile się
namordował, ile nazłorzeczył ostatecznie rady nie dał. Młodego
rycerza tron jak stał tak stał. I tron ten właśnie zawadę
stanowił. Ale i ta przeszkoda dla rycerza młodego nie mogła
przeszkody stanowić. „Tron swój przesunę!”- zakrzyknął
naówczas. I jak rzekł tak rzekł. Z komnaty inszej odpowiednie
atrybuty przyniąwszy do tronu demontażu przystąpił. I .uczyniwszy
to, owoż okazało się że tronu przesunięcie a dużo i nie pomoże,
bo po stronie drugiej z muru zawór wodę puszczający wystaje.
Jedynie dwa centymetry tron przesunąć się zdołał. Pomyślawszy
że i tyleż wystarczy przystąpił ponownie młody rycerz do nowego
miejsca dla lwów ustronnego upychania. Ale i teraz, ile by nie
pchał, jak się nie naprężał upchnąć nie zdołał. Zaryczał
naówczas rycerz w srebrnej zbroi ze wściekłości co właściwie w
srebrnej zbroi rycerzowi nie przystoi. I ponownie koronę wprzódy
zdjąwszy zadrapał się po głowie. A noc już ciemna nastawała. A
i dworzanie do tronu pilący przystępowali. Nic tedy rycerzowi
młodemu nie zostawało jak walkę tę nierówną w czasie odłożyć
i tron jak poprzednio był ponownie zasposobić. Ino jak? Zasposobić
się po staremu nie dało bo tron cieknąć począł. Nijak przecieku
powstrzymać nie potrafił rycerz młody. A dworzanie do tronu coraz
niecierpliwsi. Zasiadł tedy do karocy na prędce i do królestwa
majsterkowiczowego co to niedaleko graniczyło pognał. Zdobywszy tam
wszystkie sprzęta potrzebne do zasposobiania tronu ponownego
przystąpił. A czego to nie użył, czego nie popasował, wszystkie
sprzęta przytknął a i tak na koniec zasposobić nie zdołał,
świetności dawnej tronowi nie przywracając. Dworzan wprzódy do
tronu dopuściwszy dalsze począł plany młody rycerz układać.
Uradził więc że dnia następnego wszystkie zdobyte sprzęta do
królestwa majsterkowiczowego odda. Potem, na dzień trzeci, smoka
gorącem ziejącego dopadnie, z królestwa majsterkowiczowego nowe
sprzęta zdobędzie i do zasposobienia nowego przystąpi. Ale na
dzień trzeci, trzeci bo na dzień drugi na większą potyczkę,
potyczkę z groźnymi angolami się zasposabiał. A że potyczka to
wielka być miała to już wprzódy dzień następny na wolny sobie
zamówiwszy na tronu zasposobienie przeznaczyć go postanowił.
Jednakowoż jak już w świecie wiadomym jest, wszelaki bój z
angolami groźnymi w oznaczonym terminie za sprawą niebios dojść
do skutku nie zdołał i na kolejny przełożon został. Stanął
tedy w srebrnej rycerz zbroi przed takim oto wyzwaniem że jednego
dnia zasposobienie tronu i dla lwów miejsca ustronnego oraz bój z
brytami groźnymi odbyć miał. Dnia tego rankiem do królestwa
majsterkowiczowego się udawszy nowe sprzęta zakupił, poprzednie
wprzódy oddawszy. Jednego tylko oddać nie zdołał. Jednego tylko,
może i wartości dużej nie przedstawiającego, ale oddać nie mógł
bo już był go użył lekko. Nierad był z tego bardzo, oj bardzo.
Ale cóż począć miał. Zaopatrzywszy się więc w sprzęta nowe do
swojego królestwa powrócił i nowe działania rozpoczął. Smoka
więc gorącem ziejącego ująwszy nowe dla lwów wiernych miejsce
kształtować począł. Tego dokonawszy i że tam gdzie być ma,
wejść nowe miejsce ustronne zdoła, się upewniwszy do ponownego
tronu sposobienia przystąpił. Ale tutaj ponownie przeszkody
napotkał, bo ponownie i przy nowych sprzętów użyciu tron
przecieki wykazywać począł. Ależ niesmak w młodym rycerzu
zapanował. Cóż począć miał? A do boju z brytami groźnymi
bliżej coraz się stawało. Zostawić natomiast tego tak, honor mu
nie pozwalał. Cóż począć miał? Jeszcze tylko kolejny raz okiem
spojrzał na sprzęta z majsterkowiczowego królestwa, na tron
spojrzał i na sprzęta znowu. I tu wzrok jego padł na ten jeden co
go do królestwa majsterkowiczowego oddać nie zdołał. „A czyżbyż
ten nie pasował by?” – pomyślał w srebrnej rycerz zbroi. Okiem
swoim na tron spojrzawszy plany snuć począł. Zdało mu się że
być może. A cóż stracić mógł? Już gorzej być nie mogło.
Czem prędzej więc do działania przystąpił by przed bojem z
angolami groźnymi zdążyć. I jakież zdumienie rycerza młodego
ogarnęło gdy tron poskładać się dało bez przeszkód nijakich,
szybko, lekko i co najważniejsze skutecznie. Tron przecieków
nijakich nie ukazywał, stał mocno i pewnie, a lwów dwóch wiernych
miejsce ustronne obok równie mocno i pewnie. Duma zasłużona
rycerza w zbroi srebrnej rozparła. Oddechem pełnym pierś
napełniwszy do przodu ją wyparł, a kark wyprostowawszy „No”
pewnie zakrzyknał. Tak oto po dniach goryczy i złości pełnych
dzieła dokonał. I na koniec tylko morał taki wysnuł że jakoby
jaka siła cudowna czuwać nad nim miała iż tego sprzętu jednego
przy pierwszej wizycie w majsterkowiczowym królestwie nabytego przy
drugiej wizycie nie oddał. Nic by bez niego uczynił. Nic nie
zakończył. Do boju z angolami groźnymi zniesmaczon przystąpił.
Tak być mogło.
I dla
jasności. Młody rycerz i w srebrnej rycerz zbroi to jedna i ta sama
osoba. Ta sama która tutaj potem z angolami groźnymi bój toczyła.
Komentarzy:
17
Ścieżka
288 Do przodu
2012-11-05
Słuchajcie
ludzie słuchajcie.
Słuchajcie
bo nie będę powtarzał a przynajmniej chciałbym tego uniknąć.
Słuchajcie
ludzie słuchajcie.
Słuchajcie
bo jest to dla mnie bardzo ważne.
Wiadomym
chciałbym uczynić wszystkim że to co wszyscy piszą u siebie jest
ich prywatną sprawą i i i i naprawdę ich. A co za tym idzie, a z
czego pewnie to pisanie wynika, ich wszystkich życie i to co w nim
robią to też ich wszystkich sprawa. Naprawdę, po tysiąckroć
naprawdę, nie mam zamiaru nikogo krytykować, nawracać czy pouczać.
Żyjcie sobie jak chcecie, gdzie chcecie i z kim chcecie.
Zresztą
już jakiś czas temu doszedłem do wniosku że nie chciałbym się
tu mądralować. Zapewne co bystrzejsi zauważyli że w swoim pisaniu
bardziej skupiłem się na tworzeniu swego rodzaju pamiętnika. Ot
piszę sobie tak dla potomności kiedy i co się wydarzyło. Takie
przynajmniej są moje intencje. Pisać sobie o życiu a nie o tym jak
ten świat wyglądać powinien. Może, jako że dobrymi intencjami
piekło jest wybrukowane, nie za bardzo mi to wychodzi ale naprawdę
tak miało czy raczej ma być. Bez mądralowania się. Mądral i tak
jest już wystarczająco.
Powtarzam
więc, bądźcie sobie jacy chcecie. Naprawdę, po tysiąc kroć
naprawdę, bądzcie sobie jacy chcecie. Mógłbym powiedzieć że
gucio mnie to obchodzi ale nie powiem bo było by to nieładnie.
Zdaję
sobie sprawę z tego że ile istnień ludzkich tyle życiorysów.
Każdy z innymi doświadczeniami, przeżyciami. Może i ma tam gdzieś
każdy swojego sobowtóra, może i ma bliźniaka genetycznego, może.
Pewien jednak jestem że nie ma tym świecie dwóch ludzi którzy
mieliby takie samo życie wewnętrzna. W stanie jestem więc
zrozumieć każdego człowieka. No może nie zrozumieć a raczej
przyjąć do wiadomości jego zachowanie, styl życia. Mogę mnie
śmieszyć czy dziwić pewne zachowania ale tak tylko początkowo. Po
chwili przychodzi jednak ta refleksja że w sumie niech robi każdy
to co mu w tej chwili trzeba. Nawet jeśli to złodziej, morderca,
pedał czy pedofil. Każdego jestem w stanie zrozumieć a może
raczej nie zrozumieć a przyjąć do wiadomości jego zachowanie. Po
prostu widocznie tak się w życiu mu ułożyło że jest kim jest i
robi to co robi. Nie mnie to potępiać czy pochwalać. Sam nie raz
byłem w różnych sytuacjach życiowych i zdaję sobie sprawę jak
blisko dna byłem. I żebym miał powiedzieć że nie mogło się to
skończyć inaczej niż skończyło nie powiem. Ot kilka zabiegów
okoliczności i jest jak jest. Wystarczyłoby jednak aby coś
potoczyło się inaczej i już mogłoby ...
Jedynie
co to mogą mnie złościć sytuacje które wkraczają na mój
prywatny teren. Wtedy mogę, jakby to rzec, jebnąć. Reszta mnie nie
obchodzi.
Mam ja
swój świat, swoje ideały i marzenia które wyznaję. Nie przeczę,
chciałbym aby cały świat wg nich funkcjonował. Wiem jednak że
jest to niemożliwe. Już jakiś czas temu zrozumiałem że śwat ten
nie jest idealny i nic tego nie zmieni. Niech sobie więc będzie
jaki jest. Ani ani mi się chce go zmienić. Naprawdę mi się nie
chce i nie widzę sensu. Zresztą skąd mam pewność że to co ja
myślę dla tego świata jest najlepsze. Nie mam takiej pewności. A
skoro jej nie mam więc nich sobie żyją wszyscy jak chcą, ich
sprawa.
Jedynie
co to może będę, nie wiem czy pierwszym, ale pewnie wyjątkowym
samobójcą. Samobójcą który kończy z tym życiem nie z racji
zawodu jakiegoś miłosnego, rodzinnej tragedii, czy kłopotów
finansowych czy jeszcze innej przyczyny a po prostu z powodu braku
sensu. Tak po prostu, nie chce mi się żyć. Życie, i tak,takie
jakie chciałbym żeby było nie będzie. Ludzi zmieniać czy
przekonywać do swoich racji zamiaru nie mam. Przecież każdy z
osobna to indywidualny, niepowtarzalny świat. Więc co? Nic. Niech
sobie płynie dalej jak mu pisane, lecz, już beze mnie. Powodzenia.
Ja wysiadam.
Powtarzam
więc, i powtarzam i powtarzam. Ludzie żyjcie jak chcecie i róbcie
co chcecie. Nie mnie to oceniać. Nie chce mi się oceniać czy
osądzać. Najzwyczajniej po prostu nie chce mi się. Nie moja
sprawa. Może mnie nieraz coś rozśmieszyć, coś zasmucić ale to
wszystko, nic poza tym. Pokiwam główką, podłubie w nosie,
westchnę i pójdę sobie dalej.
No może
gdybym, podkreślam może bo pewności nie mam, gdybym wygrał w
totolotka to może mógłbym coś zmienić, może odzyskał chęci,
wiarę i sens. Choć podejrzewam że i wówczas mogłoby to nie
wystarczyć.
Może
gdybym spotkał kiedyś parę ludzi, obowiązkowo kobieta i
mężczyzna, którzy są ze sobą i tylko ze sobą. Którzy tworzą
udany, wieloletni związek z gromadką dzieciaków, z domem, z
samochodem, akwarium, psem i kotem to może. Może gdybym wiedział
że on nigdy z inną a ona nigdy z innym to może. Może gdybym
wiedział że dożyli starości bez zdrad i podejrzeń to może.
Ale jak
do tej pory nikogo takiego nie spotkałem.
Żyjcie
sobie więc wszyscy jak chcecie i róbcie co chcecie. Wasza, nie moja
to sprawa.
Jakby
kto tylko może wiedział że gdzieś, kiedyś jest czy była taka
para jak ta którą opisałem powyżej to proszę o najmniejszy nawet
sygnał znak. Cokolwiek.
Komentarzy:
4
Ścieżka
287 Do przodu
2012-11-01
Komentarzy
nie komentuję z zasady.
Samo
zresztą stwierdzenie „komentarz komentarza” brzmi jak dla mnie
śmiesznie.
Nadeszła
jednak ta chwila w której do jednego odnieść się muszę. Napisał
mianowicie Ktoś że gdzieś jakoś tam wyróżnia moje tu te
wynaturzenia. Niby mi w łepetynie się kojarzy. Chyba obiło mi się
swego czasu o uszy, oczy. Nie wnikałem jednakowoż wówczas. Jakieś
tam pierdoły. Teraz jednak się zainteresowałem. No o co chodzi. To
trzeba gdzieś coś zapłacić? A może można zarobić? Nooo, jakby
można zarobić to wchodzę w to. No więc zaczynam drążyć. Włażę
na stronę Ktosia i szukam. Jakieś pirdoły tylko, nic o mnie. Gdzie
więc to moje wyróżnienie? A może muszę szukać gdzie indziej? No
ale gdzie? Postanawiam zajrzeć u Ktosia głębiej. No i się
dogrzebuję. Jest. Jest. No ale co to do jasnej cholery jest ?!
Zająłem ostatnie miejsce! Jestem na szarym końcu! Ja ER zamykam
tabelę! O nie! Protestuję. A do tego co też napisane. Ja ER niby
coś gadam na baby piszę niedobrego. Ja?! No gadam. Nie przeczę. O
czym jednak to świadczy? Czy ich nie lubię, nie szanuję? A wręcz
przeciwnie. Podziwiam. A piętnuję i wyśmiewam, i cierpię zarazem,
gdy widzę te wszystkie panie co to zacierają różnice pomiędzy
płciami. Te zakompleksione co tylko wyścigiem z facetami mogą
poprawić sobie humor. Te walczące z naturą i swoją kobiecością.
Jestem wyznawcą i czcicielem kobiety w sukniach czy też spódnicach.
Jestem wyznawcą i czcicielem kobiet co o ognisko domowe dbają.
Aaaaale! Stop. Zaraz. Się zapędziłem trochę. Przecież nie o tym
być miało. Wracając do tematu. To o co chodzi z tym wyróżnieniem?
To się wiąże z jakimiś kosztami? Mam z tego tytułu jakieś
obowiązki? Niech Ktoś lub ktoś mnie oświeci bo lekko przerażony
jestem. Znowu kurna jakieś wydatki? O nie. Wystarczy mi na razie że
czekam na polecony od miejskich dziadów strażników. Bo coś mi się
zdaje że pstryknęli mi fotkę tydzień temu na objeździe tunelu
kiedy jechałem wieczorem na piłeczkę. Swoją drogę to lekkie
kurestwo ( sory za słowo ) jest, stawianie radarów w tym miejscu.
Nie dość że nieudolne Miasto zawaliło nie mało tunel, nie dość
że pół roku zmusza ludzi do tracenia czasu w korkach, to na
dodatek stawia ograniczenie do trzydziestu, stawia radary a potem
kosi ile wlezie. Dla mnie kurestwo. Skoro dali du z tym tunelem to
miast teraz łapać i karać powinni dawać jakieś nagrody
pocieszenia za utrudnienia i niedogodności. Wczoraj już jadąc, tak
jak wtedy na piłeczkę, miałem się na baczności. A tak wracając
do notatki w wyróżnieniu to nie prawda z tą kondycją. Kondycję
mam kiepską i wolałbym posiedzieć przed telewizorem. Na szczęście,
profilaktycznie nie daję się skusić promocjom kanału z plusem w
nazwie, bo siedziałbym przed telewizorem non stop patrząc łapczywie
na ligę angielską i ruszającą właśnie enbiej.
Taka mi
refleksja przyszła teraz na myśl apropo tego wyróżnienia. Ile tak
naprawdę ludzie wiedzą o sobie czytając te blogi. Czy ten Ktoś co
mnie nominował wie kogo nominował. Przecież mogę być kompletnie
kimś innym. Mogę robić straszne rzeczy i być złym człowiekiem.
Mogę. I co? Tylko dlatego że piszę coś co nie musi być prawdą
mogę zdobywać wyróżnienia? Co wiemy o sobie? Przypomina mi się
ostatni sierpień kiedy to drżałem o swoją przyszłość w związku
z kłopotem w pracy. Cały czas pamiętam jeszcze ten strach,
niepewność i wściekłość. Pisałem o tym tu. I czy ktoś z
czytających potrafił tak naprawdę to poczuć, zrozumieć. Czy ktoś
tak naprawdę potrafił zrozumieć że była to chwila która mogła
zaważyć na moim dalszym istnieniu. Czy? Myślę że nie. Tak po
prostu: „Nie martw się ER”, „Wszystko będzie dobrze”,
„Świat się na tym nie kończy” czy coś w tym stylu. Tyle. Nie
jesteśmy w stanie poznać swoich prawdziwych intencji i uczuć. Inna
sprawa że, nie wiem jak inni, ale ja rzadko mam czas wczytać się w
czyjąś myśl tak do końca, nie tylko wzrokiem i umysłem ale też
sercem.
No ale
skoro ktoś już postanowił mi podarować wyróżnienie to wypada
podziękować. Dziękuję więc bardzo. Dziękuję i proszę tylko
jeszcze o naukę co mi czynić wypada dalej czyli gdzie mam uiścić
stosowną zapłatę.
A tak ze
spraw innych w sobotę 27.10 spadł śnieg, zrobiło się mroźno
czyli przyszła zima. Nie pamiętam żeby kiedyś przyszła tak
wcześnie. W noc tejże soboty na niedzielę miałem też
niecodzienną okazję rzeczywiście przestawić zegar z trzeciej na
drugą. Księżniczka wracała z Wrocławia a że nawalił im autokar
i powrót się opóźnił więc zjechali dopiero o trzeciej w nocy
właśnie. Tak apropo do pani D z L to zadzwoniłbym o tej trzeciej,
przypomniał o zmianie czasu jak obiecywałem a tak, nie było jak.
Zadzwoniłbym o tej trzeciej, zadzwonił. W niedzielę od rana
świeciło piękne słoneczko czapy śniegu na drzewach pełnych
jeszcze pożółkłych liści topiąc. To był doskonały dzień by
doszło wreszcie do skutku odkładane tyle czasu spotkanie ze
spotkaną swego czasu na zamkowym Gosią. Spacer po Krakowskim i
Nowym Świecie zmroził nam twarze dokumentnie. Po zmianie czasu
dochodzę do wniosku że moje poranne kłopoty ze wstawaniem to wynik
nie tyle długości snu a raczej godziny pobudki. Jakoś mi teraz
łatwiej się zerwać o tej szóstej. Wg poprzednich wskazań byłaby
to przecież siódma. I jak tak analizując to chyba coś w tym jest.
Było przecież nieraz tak że mimo że spałem krótko fakt pobudki
później niż ósma dawał więcej świadomości niż długi sen ale
z pobudką przed szóstą.
Dzisiaj
Wszystkich Świętych czy jak kto woli Święto Zmarłych choć ta
druga nazwa śmieszyła mnie i śmieszy jak nie wiem co. Pogoda o d
rana do południa słoneczna. Więc wykorzystałem tą pogodę na
..... robotę. Tak. Nie święciłem dnia świętego. Po całym
tygodniu bez gazu i związanej z tym lekkiej demolce związanej z
polimeryzacją instalacji trza było wszystko spowrotem do kupy
poskładać. A że er ja k to er jak już co robi to robi więc
zacząłem to wszystko przy okazji myć, odkurzać i podreperowywać.
Trochę też stuknąłem gdzieniegdzie młotkiem. Ale jak Boga
kocham, nie było to nic nadzwyczajnego. Niestety sąsiadowi z dołu,
a raczej jego żonie widocznie to przeszkadzało. To łajza. Ćwok
jeden szczerbaty. Młody chłopak a wygląda jak dziad. I do tego ten
jego głos, prawie jak posłanka Senyszyn. Ignorowałem go do tej
pory ale teraz to mam go na celowniku. Oczywiście skończyłem co
miałem skończyć po czym poszedłem na dół i z odpowiednim
sarkazmem w głosie oznajmiłem łajzie że skończyłem.
Wymieniliśmy zwyczajowe w takich sytuacjach uwagi i się rozeszliśmy
bez rękoczynów. Podobno głowa żonę bolała i próbowała zasnąć.
W południe. Łajzy i tyle.
Po
południu pogoda się popsuła i zaczął padać deszcz czego nie
omieszkałem wykorzystać na spacer na cmentarz. Tym bardziej że w
TV leciał „Znachor”. No co jak co, ale jak miałbym znowu ryczeć
to lepiej iść w ten deszcz i wiatr i zapalić co trzeba, gdzie
trzeba. Przypomniało mi się na cmentarzu jak to za dzieciaka
zapalałem wszystkie świeczki co pogasły. To było jeszcze w
czasach gdy na grobach, bo wówczas były jeszcze groby a nie
granitowe bunkry, paliły się prawdziwe świeczki a nie jakieś
wszelkiej maści lampki made in czajna. No i ja właśnie stawiałem
sobie za honor wszystkie te co pogasły ponownie zapalać. A i
jeszcze w ramach sprawiedliwości dziejowej z grobów tych co
świeczek miały mnóstwo przestawiałem świeczki na groby te co nie
miały ich wcale. Ale to tylko do czasu. Do czasu aż mnie ktoś tam
nie „naprostował systemowo’.
No
dobra. To na koniec jeszcze zapytam ponownie. To gdzie ja mam tą
opłatę za to wyróżnienie uiścić. Bo że muszę to pewne. W tym
kraju gdzie ciągła dziura budżetowa, gdzie ciągły brak funduszy
na, na ten przykład Centrum Zdrowia Dziecka i gdzie za wszystko,
powtarzam WSZYSTKO trzeba płacić.
Komentarzy:
4
Ścieżka
286 Do przodu
2012-10-22
O nie
zamkniętym dachu wypowiedział się już chyba każdy w tym kraju.
Ja er
wypowiem się przy okazji również. A więc mi to się ten dach nie
zamknięty podobał bardzo. A podobał się dlatego że okazało się
że to najlepiej zainwestowane przez mnie dziewięć dych w ostatnich
latach. Na jednym bilecie mogłem wejść na dwie imprezy. Czy jest
jeszcze gdzieś taka promocja? Nie ma. Tylko PZPN może coś takiego
zaoferować. Ja się więc cieszę i bardzo dziękuje za taką
promocję. Choć gdy wieczorem ogłoszono we wtorek że mecz
następnego dnia o siedemnastej taka obawa we mnie się odezwała czy
dadzą nasi radę, czy wytrzymają to napięcie. Jeszcze na pierwszy
termin mogli się sprężyć, jeszcze zmobilizować. Bo co jak co ale
z angolami mielibyśmy tylko wówczas szansę gdyby nasze grajki
zagrały z wielką ambicją i z wielkim zaangażowaniem. Czy zatem
dadzą radę, czy wytrzymają dwudniową presję? Wszak to angole.
Mecz o zawsze podwyższonej ważności. I tak się zacząłem trochę
martwić. Czy te najlepiej zainwestowane przez mnie dziewięć dych w
ostatnich latach to nie będzie przypadkiem inwestycja w komedię i
…….dramat?
Bo
komedia z pierwszego dnia była przednia. Wiem że mi to łatwo mówić
jak miałem stadion pod nosem, tym bardziej że na środę miałem
już wcześniej zaplanowany urlop. W zupełnie innej sytuacji byli
wszyscy przyjezdni. Zwłaszcza ci z odległych rejonów naszego
pięknego kraju. I tu też zaczęły piętrzyć mi się obawy. No bo
jak? Jak będzie z dopingiem? Atmosfera przed meczem była
napompowana przez media nieźle a teraz to wszystko pęknie jak bańka
mydlana. Wkurwienie i żal spowodują że kibice będą bez werwy.
Inna sprawa jak będzie z frekwencją? Czy wszyscy wrócą na stadion
w środę? A tak kurcze liczyłem na komplet widzów. Tak liczyłem
na konkretny doping. Wątpliwości i niepokój nie dawały mi
spokoju. Będzie dramat?
Środa,
to jakby ktoś na górze chciał się zabawić, przywitała mnie
słoneczkim i ciepełkiem. Dzień zupełnie niepodobny do
poprzedniego deszczowego. Aż nie do uwierzenia. Zrobiłem w domu co
zrobić miałem i tak po piętnastej ruszyłem na umówione spotkanie
z kolegą M. Pod stadionem tłum większy niż dzień wcześniej.
Dało mi to nadzieję na to że nie będzie źle. Z wejściem na
stadion jak poprzednio żadnych problemów. Powiem szczerze że miło
mnie to zaskoczyło. I już na pierwszym meczu z RPA 12.10. i
wchodząc na pierwszy termin z angolami i tak samo na ten powtórzony
wszystko odbywało się sprawnie i kulturalnie. Będąc już w środku
zawiesiłem jak dnia poprzedniego flagę ER za bramką ( była dobrze
widzialna w TV ) i zacząłem oczekiwać na rozpoczęcie dramatu jak
sądziłem. Początkowo z frekwencją nie było za dobrze. Jednak im
bliżej siedemnastej tym wolne miejsca zapełniały się coraz
bardziej. Z wywieszonych flag z nazwami miast wynikało że większość
z tych co byli we wtorek stawiła się i w środę. A gdy na
miejscach za mną pojawiła się poznana dzień wcześniej ekipa z
Bydgoszczy pomyślałem że może nie będzie źle. I nie było.
Powiem więcej było świetnie. Kibice stanęli na wysokości
zadania. Bo choć było trochę wolnych krzesełek można powiedzieć
że stadion był pełny. Jeszcze w pierwszej połowie gdy
siedzieliśmy na dole nie dało się może ostro powrzeszczeć. Ale
już w drugiej, gdy poszliśmy na górę do jeszcze jednego znajomego
obok którego były wolne miejsca i który miał miejscówki
niedaleko bębna który nadawał ton dopingowi, to mogliśmy pójść
na całość. Koniec końców straciłem głos. A już po bramce na
jeden jeden to był istny szał. Więc suma sumarum powiem z pewną
odpowiedzialnością że dla mnie to te dziewięć dych to najlepiej
zainwestowane dziewięć dych w ostatnich latach. Doping na sto
procent. Grajki wznieśli się na wyżyny i grali jak dawno nie
pamiętam. Było więc wszystko co potrzebne.
I za
tylko dziewięć dych brutto miałem i komedię i thriller z happy
endem.
I cały
ten piłkarski plan udał mi się wyśmienicie. Bo zaplanowałem
sobie takie dwa piłkarskie tygodnie. Zaczęło się od 06.10. To
wtedy właśnie odstawiałem motóra na zimę. A że zimowanie miał
zaplanowane niedaleko mojej rodzinnej mieściny co rycerza na koniu
ma w herbie postanowiłem zobaczyć jak radzi sobie drużyna z mych
dziecinnych lat. Pierwsza drużyna na mecze której chodziłem i w
barwach której stawiałem pierwsze kroki na amatorskich boiskach.
Drużyna z której została już tylko nazwa. Bo barwy już inne a w
miejscu gdzie kiedyś był stadion z drewnianymi ławkami jest …,
nie, nie ściernisko a budowa galerii handlowej. No więc wypadało
wreszcie i mi zobaczyć nowy image, z nowym stadionem, z „pięknymi”
plastikowymi krzesełkami. A że pogoda była podówczas śliczna
zobaczyłem. Motór czekał na parkingu a ja bez emocji, jak jakiś
tzw „piknik” spoglądałem na boisko. I podobało mi się to
jesienne leniwe i słoneczne popołudnie na meczu z moich rodzinnych
stron. Następnym krokiem miał być mecz z RPA. Niby to już inna
ranga i stadion inny niż druga liga, a tak naprawdę, jak to mówię
że nie ma u nas w Polsce czegoś takiego jak ekstraklasa, liga
trzecia, to tamten mecz z RPA również śledziłem bez zbytnich
emocji. Zwłaszcza że
i ja i
większość widzów potraktowała to spotkanie wybitnie towarzysko.
Mnóstwo panów z paniami, mnóstwo rodziców z dzieciami. Było
bardziej wesoło i ze zgrywami niż z nerwami. Było miło i
sympatycznie jak u cioci na imieninach. A że nasi wygrali więc
humory dopisywały.
I
wreszcie nadszedł pamiętny 16.10. I powtórzę, jak dla mnie to ten
nie zamknięty dach to była niezła frajda. Dzięki temu było to
najlepiej zainwestowane przez mnie dziewięć dych w ostatnich
latach. Wszystko można zapomnieć. Grę, wynik, atmosferę ale nie
zamkniętego dachu nikt nie zapomni. I zawsze będę mógł
powiedzieć że ja też tam byłem i widziałem. A widok ochroniarza
wywijającego orła w kałuży na murawie - bezcenny.
Komentarzy:
5
Ścieżka
285 Do przodu
2012-10-17
Gdybym
to pisał wczoraj byłoby inaczej.
Gdybym.
Ale
piszę dzisiaj.
Dzisiaj
17 października 2012 o godzinie 20:47 napiszę że dobrze że tu się
pisze a nie mówi. Bo nie mam głosu. Staciłem głos. Jeszcze drżę.
Jestem
szczęśliwy. Ja pierdzielę. Tak czekałem na ten mecz. Tak się
nastawiałem. Tak liczyłem na wspaniałe widowisko. Angolom nie
odpuszczę nigdy. I gdy wczoraj stało się to co się stało
straciłem wszelkie nadzieje.Bo czego się po tym wszystkim dzisiaj
mogłem spodziewć?
I kurna.
Normalnie przeszło moje oczekiwania. Szok. Ale była jazda. Po
bramce na jeden jeden klęczałem. Po bramce na jeden jeden już nie
miałem siły. Nigdy bym nie pomyślał że można tak się drzeć,
wrzeszczeć na całe gardło by stracić siły. Aleś MY jechali z
dopingiem. TO JEST TO!!!! Dzięki POLACY. Dzięki wam kibice. To było
wspaniałe. To było piękne. Mam łzy w oczach.
Dziękuję
wam również piłkarze bo zagraliście jak należy.
I na
pochybel niedowiarkom.
Pooooolllskaaaaaa
Biało Czerwoni! Poooooollllskaaaaa Biao Czerwoni! Poooooolllska
Biało Czerwoni Poooolska Biało Czerwooni
Więcej
jutro bo tera jeszcze drżę
I idę
oglądać powtórkę w telewizorze
Aleś MY
jechali z dopingiem!!!!!
Komentarzy:
4
Ścieżka
284 Do przodu
2012-10-11
Nie wiem
czy uda mi się coś ciekawego napisać. Chciałbym ale nie wiem.
Chciałbym napisać coś ciekawego i wesołego ale nie wiem czy mi
się uda. Nie wiem bo jakoś nie czuję. Ale napiszę coś w ogóle,
a nóż się rozkręcę w trakcie pisania i mi się uda. Nie to żebym
był jakiś smutny czy zrezygnowany. Może znudzony jestem? Tak w
ogóle to jest dobrze. Ze wszystkim. Jest dobrze choć ostatnia
sobota była ostatnią sobotą ( nie niedzielą ).
W
ostatnią sobotę czyli szóstego października nastąpiło
pożegnanie z motórem. Zgodnie z planem miałem wyruszyć w ostatnią
trasę tak do południa. Zebrałem się po dziesiątej. Może i
dłużej bym się zbierał jednak deszczowe chmury wiszące nad
miastem i grożące opadem skutecznie przyśpieszały moje ruchy. No
głupio byłoby zamknąć sezon na mokro. Głupio tym bardziej że w
tym roku ani razu deszcz mnie nie złapał na motórze. I chciałem
by tak pozostało. Więc ruszyłem - a chmury groźne. I jak tylko
ruszyłem - zaczęło kropić. Ech. Przez pierwsze kilka minut, gdy
prędkość była nieznaczna, nie było nawet źle. Jednak z każdym
kolejnym kilometrem robiło się coraz gorzej. A chmury groźne i
nadziei na niebie nie widać. Rad nie rad zatrzymałem motóra i
sięgnąłem do schowka po zakupiony jeszcze przed sezonem
przeciwdeszczowy płaszcz. Tyle czasu tam leżał, tyle czasu. I
teraz, na koniec, miał się przydać. Wdziałem więc to i ruszyłem
dalej. Ale nie zmokłem bardzo. Prawdę mówiąc to nawet wcale.
Wcale bo po przejechaniu kolejnych kilku kilometrów deszcz, czy
raczej ta mżawka, ustała. Tak około dwudziestego kilometra od
startu zdjąłem przeciwdeszczowe wdzianko i schowałem spowrotem do
schowka. I taki już, uwolniony, pognałem dalej. Tak, pognałem.
Daliśmy z motórem trochę czadu. Nie należę ci ja do motórowych
szaleńców czyli tzw dawców a wręcz przeciwnie. Jeżdżę
ostrożnie i rozważnie. Zresztą chyba nikt sobie nie wyobraża
mnie, z moim charakterem, jako motórowego szaleńca. U mnie
wszystko, nawet jazda na motórze, musi mieć tzw ręce i nogi. Więc
jeżdżę ostrożnie. Nieraz zapewne wydawać się to może komuś
śmieszne: spodziewa się nie wiadomo jakich prędkości i wyczynów
a tu spokój i rozwaga. Ja najlepiej czuję się przy prędkości
sto, sto dwadzieścia na godzinę. Zresztą jak mam jeździć
szybciej kiedy większość przelotów mam po mieście. W korkach
między samochodami, szybciej się nie da. Ale w ostatnią sobotę
pozwoliłem sobie na odrobinę szaleństwa. Manetka gazu poodkręcała
się sprawniej. A że trasa w miarę pusta była, w większości
pośród lasów, osłonięta od wiatru i z temperaturą odpowiednią
to można było się rozpędzić. Więc żeśmy się z motórem
rozpędzali. I te wyjścia z zakrętów. Lubię tak wejść, z
przyhamowaniem, potem lekkie wychylenie, luknięcie i pełny gaz przy
wyjściu. Tak pokonuję zakręty. Nie jest to może szczyt techniki
ale ja tak lubię. Nie schodzę w winklach, jak to niektórzy
„zawodowcy”, na kolano i nie zamykam na szybkości. Zakręty
pokonuję po swojemu. No ale w sobotę zapomniałem o całej tej
rozwadze i trochę popędziłem. Dobrze się jechało. Gdzieś tak na
osiemdziesiątym kilometrze zrobiłem sobie przystanek. W takim
uroczym lasku sosnowym. Lasku takim coś na podobieństwo
nadmorskiego lasku. Zjadłem batonik, zjadłem jabłuszko i popiłem
wodą z magnezem. Przysiadłem na motórku a słonko które wyjrzało
zza chmur migało w koronach sosen. Przez tą całą pogoń za
prędkością nie zauważyłem nawet jak straszne chmury poszły
sobie gdzieś, ukazując piękne, niebieskie niebo ze słonkiem.
Zrobiło się miło. Tak miło że przymknąłem oczy. I trwałem tak
w tej ciszy przez chwilę, dłuższą chwilę. A gdy ponownie
uniosłem powieki tuż przede mną przebiegły sarenki. Tak po
prostu, jakby mnie tam wcale nie było. Pojechałem więc dalej, już
wolniej, delektując się niebieskim niebem i słonkiem. I koniec
końców mótór trafił na miejsce zimowania. Z sumą 34 800 km
przejechanych kilometrów na liczniku stanął w garażu. Taka tylko
myśl mi na koniec przemkła przez łepetynę że jak na to moje
niezbyt intensywne śmiganie to te pięć tysia nastukane w sezonie
to nawet nieźle.
Znaczy
się sezon zakończony. Ale teraz pusto. Pomału przyzwyczajam się
do widoku braku motóra przed blokiem ale pierwsze dni były ciężkie.
I ten brak możliwości, tej możliwości że zamiast jazdy
komunikacją miejską czy samochodem można wsiąść na motóra. A i
wczoraj, i dziś, i podobno jutro można było jeszcze jeździć.
Wprawdzie wieczory i ranki zimne jednak w ciągu dnia, w słońcu
jest nieźle. No nic. Koniec to koniec. Sezon motórowy zakończony.
Aha,
jeszcze tylko na sam koniec pożegnalnej jazdy pojechałem zobaczyć
mecz drużyny mojego dzieciństwa na nowym stadionie. I podobało mi
się. Ale to to już może w następnej notce. Notce która jak myślę
będzie i wyłącznie PIŁKARSKO.
Aaa i
tak już na sam koniec równy gość Mietek Fogg. Piosenka nie o
ostatniej niedzieli wprawdzie, ale też kurna jest prawdziwa.
Piosenka prawdziwa, nie mówi o tym że widziałem ptaka cień albo
że ..... kurna .... wszystko się może zdarzyć. Jasne kurna że
wszystko się może zdarzyć.
Komentarzy:
4
Ścieżka
283 Do przodu
2012-10-04
Niski
stan Wisły tej zauważyłem już dawno, dawno przed tym jak się
zrobiło o tym wielkie halo w środkach masowego przekazu. Tylko
jakoś takoś czasu brakowało wciąż by przejść i, jakby to rzec,
fizycznie dotknąć i doświadczyć. Ech. Kiedyś to praktycznie nie
było tygodnia bym na brzegu nie posiedział. Potem jakoś takoś się
mi odmieniło i przeniosłem się bardziej na starówkę. Ale nad
Wisłę też wpadałem. Tylko że rzadziej. I tak się jakoś ułożyło
że przez ostatnie jakieś dwa miesiące nie było dane mi wpaść.
Tylko tak z daleka, przejeżdżając mostami obserwowałem.
Obserwowałem jak poziom wody spada i odsłania coraz więcej
piaszczystych łach i kamieni. No ale w końcu, tydzień temu w
niedzielę rzekłem sobie że czas najwyższy nad Wisełkę zawitać.
Pogoda była niezła, wziąłem więc motóra i pojechałem. I kurna
rewelacja. Tak na wysokości Spójni się ulokowałem, a tam. A tam
jak nad jakimś górskim strumieniem. Nurt rwący, wody szum, pełno
kamieni. Aż przysiadłem z wrażenia zauroczony. I siedziałem tak
wpatrzony w ten nurt i zasłuchany w wody szum. I długo siedziałem.
Ciepło było wystarczająco, wiatr nie dokuczliwy, chmurki białe na
niebie błękitnym sobie leniwie płynęły a mnie naszła refleksja
że tu przecież w ogóle nie ma ludzi. Niby ile? - pięćset metrów
od praktycznie centrum miasta, na pobliskiej trasie ruch taki że aut
nie zliczysz, a tu żywej duszy. Nie to żebym był z tego powodu
nieszczęśliwy. Wręcz przeciwnie. Dla mnie to nawet lepiej.
Refleksja jednak, że nawet nie wiedzą mieszkańcy stolicy jakie
piękne i urokliwe miejsce mają tuż za rogiem, pałętała mi się
po głowie. Tak. Piękne i urokliwe. Górski potok w centrum
Warszawy. I siedziałbym zapewne tak do nocy ale miałem również w
niedzielnych planach zobaczenie rekonstrukcji Powstania na placu
Krasińskich. Pojechałem więc. I stojąc tak tam w tłumie i
oczekując na rozpoczęcie, cofnąłem się do dnia poprzedniego.
„Kurde, co mnie kurde trzymało cały poprzedni wieczór w tym
miejscu, by młodą parę zobaczyć?” Aż się w duchu z siebie
zaśmiałem. No dureń. I rozmyślałem tak nad dziwnym tym moim
zachowaniem do chwili gdy pierwszy wystrzał karabinowy padł i
rozpoczął inscenizację. I niestety muszę się przyznać że się
zawiodłem. Nie wiem czego się spodziewałem ale zawiodłem się.
Jeszcze tylko miałem nadzieję zobaczyć Tygrysa ( czołg niemiecki
z czasów II wojny światowej ) bo miał być. I zobaczyłem
wprawdzie, lecz z odległości takiej, iż wiele szczegółów
zobaczyć nie mogłem. Strasznie mnie to rozżaliło. Tak strasznie
że nawet nie zostałem do końca tej inscenizacji i poszedłem
sobie. Poszedłem zawiedziony że nie widziałem, że nie dotknąłem
wręcz tego Tygrysa. Szkoda mi było takiej okazji. Ale no cóż. Nie
można mieć w życiu wszystkiego. I górskiego potoku w centrum
dwumilionowego miasta i czołgu z czasów II wojny światowej w
sierpniu 2012 roku. Tak więc poszedłem. Poszedłem na moją
ulubioną osiemnastą do św. Jana. Lubię te coniedzielne wizyty w
katedrze. Takie odrywające od tego całego nowoczesnego pędu. A ta
wizyta z tamtej niedzieli, była w szczególności przyjemna. Więc
wizytą tą podbudowany wsiadłem po dziewiętnastej na motóra i
ruszyłem z powrotem do chaty. O tej porze to już i ciemno i raczej
chłodno więc nie powiem – trochę mi się śpieszyło. Jadę więc
dobrze znaną trasą, po tym cholernym bruku, gdy nagle dojeżdżając
do Placu Krasińskich, tam gdzie inscenizacja Powstania wcześniej
miała miejsce, natrafiam na blokadę i objazd. Zakląłem pod nosem
i pojechałem objazdem tym. Jadę, jadę aż dojechałem spowrotem do
Miodowej. A tam czerwone światło na skrzyżowaniu. Przepchałem się
więc, jak to tylko motór potrafi, na początek korka i stoję.
Stoję sobie i czekam na zielone gdy wtem z lewej wyjeżdża ….
Wyjeżdża. No co wyjeżdża? Co? Oczywiście! Ten Tygrys. I wali
dokładnie tam gdzie i ja zamiar jechać miałem. I jedzie sobie jak
gdyby nigdy nic. Ludziska się patrzą, kierowcy w samochodach
przerażeni się zatrzymują a ja uśmiech od ucha do ucha jak nie
wiem co. I gdy zapala się zielone pędzę do Tygrysa i tak sobie
jedziemy dalej razem. Dwóch „szkopów” na pancerzu Tygrysa, ja
na motórze a za nami sznur aut. I powiem. Tygrys – potęga. Bydle
wielkie i głośne. I jechaliśmy sobie tak pięć na godzinę aż
Tygrys dojechał do kresu swej podróży czyli do lawety. Oczywiście
też się tam zatrzymałem podziwiając sprawność
czołgisty-mechanika przy wjeżdżaniu na tą lawetę. Taki to był
finał niedzieli 23.09. No? Człowieku małej wiary. Miałem więc i
swego Tygrysa i górski potok w centrum dwumilionowego miasta.
A w
ostatnią sobotę września czyli 29.09., po całym tygodniu
wytężonej pracy ( w piątek siedziałem nawet do dwudziestej )
zerwałem się z samego rana ( no z tym z samego rana to w moim
wypadku tak koło ósmej ) i ruszyłem na zamkowy. Zjadłem bułkę z
kefirem na swojej ławeczce, posiedziałem trochę w porannym
słoneczku ale gdy odpalili muzykę ze sceny przygotowywanej dla
późniejszej demonstracji wziąłem tyłek w troki i postanowiłem
ruszyć nad górski potok w centrum dwumilionowego miasta. A tam. Ach
cudownie.
Nad
górski potok w centrum dwumilionowego miasta ruszyłem też, mimo
padającego deszczu, wieczorem, czyli tak około dwudziestej
pierwszej, późno. Późno bo całą sobotę robiłem sprzęt dla
Księżniczki. Już nawet myślałem że w ogóle nie wyjdę w sobotę
z domu wieczorem. Ale wyszedłem. Na przekór wszystkiemu i na
przekór pogodzie. Nad górskim potokiem w centrum dwumilionowego
miasta padający deszcz ten wypłoszył siedzącą tam zakochaną
parę. Nie wiele myśląc zająłem ich miejsce i zaanektowałem
rozpalone przez nich ognisko. Szum wody, krople kapiące o liście,
ciemność, ognisko, gdzieś w oddali oświetlone mosty, piwko –
czy może być coś piękniejszego.
A
wczoraj po sześćdziesięciu trzech dniach powiewania na balkonie
zdjąłem biało-czerwoną flagę.
Komentarzy:
3
Ścieżka
282 Do przodu
2012-09-23
Wracając
dzisiaj z popołudniowego spaceru po Starym Mieście trafiłem,
całkiem przypadkiem, na wydarzenie ze świata, jakby to nazwać –
celebrytów.
A dobra,
nie będę ściemniał. Z tym przypadkiem to nie do końca prawda.
Tak naprawdę to o wydarzeniu tym, ze świata, jakby to nazwać –
celebrytów usłyszałem przypadkiem - przypadkiem przechodząc przed
Grobem Nieznanego Żołnierza. Tam to właśnie była jakaś
uroczystość katyńska, grała orkiestra policyjna i kręciło się
parę osób. A włąśnie jedna z tych osób, takie pan starszy,
rzucił mimochodem do innej z tych osób że właśnie teraz ( było
koło osiemnastej ) w Katedrze Polowej odbywa się to wydarzenie ze
świata, jakby to nazwać - celebrytów. Pomyślałem, że przecież
i tak mój popołudniowy spacer po Starym Mieście tam mogę
zakończyć, więc może i uda mi się coś zobaczyć. No i nie
powiem, zaszejdłem tam. Była dokładnie 18:45, sprawdzałem na
zegarku. No to pomyślałem że skoro ten starszy pan mówił koło
osiemnastej, że się właśnie odbywa, to teraz znaczy się lada
chwila skończy. No bo przecież znacie to – te imprezy. Ileż trwa
przeciętny ślub. OT góra czterdzieści minut. No to stanąłem,
myślę zara wylezą, może i kogo sławnego zobaczę, a może i
samego byłego prezydenta, a może i jego dystyngowaną małżonkę.
Tłum przed katedrą się kłębi, nic myślę, tylko zara wylezą.
To stoję. Stoję z dala. Minęło minut dziesięć – nie wyleźli.
Minęło piętnaście. Po siedemnastu minutach zacząłem odczuwać
podmuchy wiatru. Po dwudziestu skulam się w sobie - oni nadal nie
wyłażą. Po pół godzinie zaczyna mi być zimno, a po kolejnych
pięciu minutach zadaję sobie jedno ale jak zasadnicze pytanie : „Co
ja tu kurwa robię”. Stoję dalej jednak. Po minutach czterdziestu
odczuwam zimno już całym sobą. Po czterdziestu pięciu wydaje mi
się nawet że i chyba coś mi na łeb kapnęło, ale wydaje mi się
to nierealne bo przecież popołudnie było nawet ładne, słoneczne.
Teraz wprawdzie już jest ciemno jednak chmur chyba nie ma. Minęła
godzina. Ja skulony, przestępuję z nogi na nogę. Po godzinie i
pięciu minutach zaczyna siąpić deszczyk więc kryję się pod
pobliską brzóską i ziębnięty co niemiara dochodzę do wniosku że
jestem kompletnym idiota i postanawiam udać się do domu. I już
wykręcam się na pięcie, już zerkam w kierunku pobliskiego
przystanku autobusowego gdy wtem drzwi katedry otwierają się i robi
się szum. Więc jest, ta chwila wyczekiwana, oto ta księżniczka,
oto ta para wspaniała ma zamiar wreszcie wyleźć. To zmieniam swoje
plany natychmiastowego powrotu do chaty i postanawiam jeszcze chwilę
poczekać. Zajmuję tylko dogodniejszą pozycję obserwacyjną, nadal
z dale, i czekam. I właśnie wtedy, wtedy właśnie gdy flesze
aparatów, gdy lampy kamer rozbłyskają najintensywniejszym światłem
jak nie lunie, jak nie zacznie padać, ale jak?- normalnie jakby ktoś
z góry chciał kubeł wody na te durne łby wylać. Normalnie ulewa.
A na koniec powiem że – gówno widziałem.
Tera
pewnie se ci weselnicy gdzieś tam w ekskluzywnej restauracji jedzą,
pija, lulki palą. A ja co? Cienki bolek. Wróciłem przemoczony
autobusem śmierdzącym do chaty. Zjadłem kanapkę ze szczecińskim
paprykarzem. Skubnąłem popcornu i piszę se teraz. Z tego żalu to
do herbaty wiśniówki dolałem. I do drugiej herbaty też dolałem,
tylko trochę więcej, tak że nawet zrobiło się tak pół na pół.
Teraz trzecią herbatę piję tylko że to już więcej wiśniówki
niż herbaty. Tak swoją drogą te se tera myślę. Po cholerę takie
ludzie biorą kościelne śluby. Tata panny młodej - stary komuch
więc z pewnością niewierzący. Większość gości zapewne też.
Ona, ta panna młoda, zakładam że zapachu kościoła nie wąchała,
też. No więc po co? I kto ich tam do jasnej cholery wpóścił?
Wszak nie musieli zdawać egzaminu ze znajomości pacierza i
przykazań? Ech, szkoda gadać - aż se herbate czwarto zrobie.
To tak
dla zdrowotności, dla rozgrzania, bo przemokłem i przemarzłem a że
ostatnio zdrowie moje szwankowało to trochę profilaktyki wskazane.
O j tak. Rozchorował się er w środę tydzień temu nazad oj.
Jeszcze we wtorek jak sięgam pamięcią, wróciłem do chaty po
pracy zgrzany motórem, takie było ciepełko. Ale już w środę
ciepełko uciekło, zrobiło się chłodniej i deszczyk padać zaczął
a mnie dopadło przeziębienie. Ale takie z katarem, kaszlem i kości
łamaniem. No nie pamiętam kiedy ostatni raz tak fatalnie się
czułem. Nie pamiętam kiedy, tak dawno, że zacząłem dochodzić do
wniosku że już nigdy chory nie będę i że wręcz jakiś taki
niezniszczalny jestem. A jednak, zmogło mnie. Tak zmogło że choć
do roboty i chodziłem, to w piątkowe popołudnie nie dałem rady
pojechać na otwierający rundę jesienną mecz w nowej podwórkowej
lidze. A zły byłem z tego powodu jak diabli. I sobotę spędziłem
na ni to życiu ni to gniciu. Tak niby się kurować miałem ale nie
za bardzo mi to wychodziło. Ale za to już w niedzielę poleciałem
na moto bajzel i ku wielkiej uciesze mojej i motóra zakupiłem
całkiem nową używaną przednią oponę. Motór już ją ma na
sobie ale jak to w takich przypadkach okazało się przy okazji opony
wymiany że ma motór krzywą przednią ośkę. Więc skarbonka się
rozpoczyna. Ale i to zrobimy. Zrobimy.
A póki
co to zdrowie wraca pomału. Wczoraj to i w piłeczkę po
dwutygodniowej przerwie pograłem. Będzie dobrze. Tylko tej herbaty
jeszcze się napić muszę. Do dna.
Komentarzy:
7
Ścieżka
281 Do przodu
2012-09-12
Dokładnie
rok od dzisiaj temu nazad miałem, opisaną w jednej ze ścieżek,
wyprawę motórem nad Bug i Zegrze. I z wyprawy tej zostało mi, w
pamięci najbardziej, wspomnienie widoku księżyca nad zalewem po
lewo i zachodzącego słońca po prawo. A zapadło w pamięć tak
bardzo że odliczałem ostatnio każdy kolejny dzień by znowu widok
ten zobaczyć. I oto w zeszłą niedzielę 08.09., więc w sumie nie
dokładnie rok po tamtym, wybrałem się motórem w to samo miejsce.
Wybrałem się chociaż zapowiadało się że to całe odliczanie i
oczekiwanie okaże się niewypałem – ale o tem potem. No więc
zajechałem w to samo miejsce, siadłem na brzegu i czekam. Ale jak
zajeżdżałem to właśnie dwóch takich młodych ludzi wodowało
niedużą, sfatygowaną motorówkę. No więc ja sobie siadłem a oni
wodują. No i zwodowali. I zrobił się zamęt. Bo ja se tu siedzę
zatopiony w rozmyślania a oni zaczynają kręcić ósemki, robiąc
przy okazji sporo smrodu i hałasu. No nic, siedzę, jakoś tak nawet
nabrałem cierpliwości i nie zwracam na nich uwagi – chociaż
ewidentnie przeszkadzają mi w kontemplacji. No więc siedzę sobie
tak, oni sobie te ósemki kręcą aż w pewnym momencie, nie to żebym
im źle życzył, zgasł im silnik. I ciągają ten sznurek i
ciągają, i nie to żebym im źle życzył, ale odpalić nie mogą.
No więc doholowali się do brzegu, tu gdzie ja sobie siedzę,
wyleźli z pojazdu i zaczynają majdrować. Pomyślałem sobie: „Ty
tam nic nie majdruj” ale się nie odzywam. Pomajdrowali, o dziwo
odpalili i przygazowują robiąc jeszcze więcej smrodu i hałasu. Ja
siedzę. Silnik to odpala to , nie żebym im źle życzył, gaśnie,
to gaśnie to odpala. Ja siedzę. Ale hałasu i smrodu więcej i
więcej. I tak majdrują i majdrują, ja siedzę. I już przekonani
że się udało nareperować mają zamiar ruszyć dalej ósemki
kręcić gdy nagle, nie to żebym im żle życzył, jak nie
pierdzielcie, jak nie pieprznie, aż się osłona silnika urwała i
poszybowała daleko, daleko. I nie to żebym im źle życzył ale
silnik buchnął pięknym płomieniem. No to zaczęli gasić a że
wody do gaszenie mieli pod ręką pod dostatkiem zagasili raz dwa. No
ale z dalszego ósemek kręcenia nic już wyjść nie mogło. Nie to
żebym im źle życzył ale trochę się ucieszyłem. No więc
przyciągnęli przyczepkę, motorówkę na przyczepkę załadowali i
jeden z nich poszedł po auto żeby to to wszystko z wody wyciągnąć.
Wraca po chwili - na piechotę, coś drugiemu szepce po czym idą
razem. Ja sobie siedzę i obserwuję. I co widzę? No nie to żebym
im źle życzył ale auto to nie chce odpalić. No więc jeden pcha,
drugi wrzuca dwójkę. No odpaliło. Uff. Ale to nie koniec. Gdy już
przyczepka z motorówką zaczepiona na haku, nieszczęśnicy, nie to
żebym im źle życzył, odkrywają flaka w jednym z kół. Koniec
końców – pojechali. Pojechali choć po drodze na jednym z dołków,
motorówka jeszcze podskoczyłą i zsunęła się z jednego z
zaczepów. Nie to żebym im źle życzył ale tego czy do domu
dojechali – NIE WIEM.
Potem
jeszcze do tego niby portu zawinął jeden skuterowiec wodny. Ale ten
miał wszystko sprawne, każdą czynność dopracowaną i zebrał się
szybko i bezgłośnie. Nawet przyznam że z podziwem obserwowałem te
jago zabiegi przy skutera z wody wyciąganiu. No więc i on pojechał
i nastał spokój. Och jak dobrze się zrobiło. Po chwili tego
spokoju nawet zacząłem szum niedużych fal słyszeć. Jeszcze po
chwili dało się słyszeć nawet kaczki, a jeszcze po chwili śpiew
jakiegoś ptaka w pobliskich drzewach. Zrobiło się naprawdę
przyjemnie. Taka mnie refleksja naszła ile to harmidru ludzie na tym
świecie tworzą. Wszędzie silniki, wszędzie ryki i szum. Nawet
sobie sprawy nie zdajemy jak wiele tego wokół nas. I jak negatywnie
zapewne to na nas wpływa. Sam się nieraz z myślami biję że motór
tyle hałasu tworzy. No nie powiem, mam z tym problem, bo niby głośny
a jeździć lubię. Ale jakby tak ktoś kiedyś zrobił motóra
cichego to od razu zamieniam. Siedzę, wracając do tematu, więc
sobie w tym spokoju, obserwuję łódki i czekam na ten mój widok
cudowny. Czekam i obserwuję, buźkę na słoneczku wygrzewam ale
widzę że się chyba nie doczekam. Nie doczekam się bo niebo
zaczyna zaciągać się, niegroźnymi wprawdzie cienkimi, ale
chmurami. No i się nie doczekałem. Trochę żal mi było, trochę
nie żal. Ot tak wyszło. Wsiadłem na motóra i wróciłem do łorso.
A wieczorne niebo podczas tego powrotu tak czerwienią zaszło że
czerwieńszego nie pamiętam. Pięknie wyglądała Warszawa i Wisła
na zachodzie gdy do miasta mostem Grota wjeżdżałem. Na starówkę
wjechałem już w kompletnych ciemnościach. Tam chwilę połaziłem,
odfajkowałem wieczorną u Jezuitów, zakupiłem latające światełko
i cudotwórcze plastry i tak ok. 21:30 postanowiłem już
definitywnie wracać do chaty. I idę już do motóra, już myślę o
drodze po tym cholernym bruku gdy do moich uszu dobiega jakowyś
skowyt. Stoi pod kolumną jakiś typ, ubrany w coś czarnego nawet
nie wiem w co, na łepetynie ma tez coś – też nie wiem co, na
oczach wielkie czarne okulary, w ręku jakaś mini imitację gitary i
się wydziera. „Kolejny idiota co wysilając się na wątpliwą
oryginalność próbuje zwrócić na siebie uwagę” – stwierdzam
i kręcę z politowaniem głową. Jeszcze tylko oglądam się gdy
zaczyna wyć bardziej i dostrzegam że tuż przed nim zatrzymuje się
dziewczyna na rowerze. I słucha go z zaciekawieniem. Zatrzymuję się
i ja i zastanawiam się co tez z tego wyniknie. Idiota przestaje wyć,
unosi czarne okulary by sprawdzić co się dzieje wokół, bo w tych
ciemnościach nic zapewne przez nie widzi na co dziewczyna zaczepia
stojącą obok parę
-Podobało
się państwu/
- Tak –
pada odpowiedź.
- A
tobie – pyta przechodzącego obok chłopaka.
- Nie!
- Mi też
nie – stwierdziła dziewczyna i z triumfem w głosie walnęła w
kierunku idioty – ODPADASZ!
I tu
nastąpił moment który spowodował że spojrzałem na idiotę w
zupełnie innym świetle. Idiota z taką determinacją, z taką
przekorą, z tak silnym postanowieniem walki o swoje prawo robienia z
siebie idioty odparł jej, wrzasnął wręcz „I TAK STĄD NIE
ZEJDĘ!” że parsknąłem śmiechem. I jakby coś się we mnie
odblokowało, jakby przestawiło. Tak mnie ten jego jazgot pod tą
kolumną zaczął śmieszyć że powrót do chaty odwlekłem w czasie
i zostałem dłużej by popatrzeć co jeszcze idiota ten wymyśli.
I tak to
minęła mi słoneczna niedziela 9 września. A mogło wszystkiego
tego nie być. Mogło bo w piątek 07.09. na własne życzenie, ale
też i trochę z nominacji, zostałem wysłany z Księżniczką na
zawody do wrocka. I nie było wiadomo kiedy uda mi się wrócić.. Na
szczęście szczęśliwie dojechałem i szczęśliwie wróciłem choć
gierkówka z tymi remontami, zwłaszcza w nocy, istne piekło. I
tylko Księżniczki szkoda bo poszło jej nie tak jak się
spodziewała.
Spisane
w robocie hehe we wtorek
11
września 2012 w rok po pamiętnej
wyprawie
nad Bug i Zegrze i roków
jedenaście
po pamiętnym ataku na WTC
Komentarzy:
5
Ścieżka
280 Do przodu
2012-09-04
Niewiasta.
Nie wiem
dlaczego ale słowo niewiasta nieodparcie kojarzy mi się z czymś
delikatnym, z czymś nieskalanym. Z czymś spokojnym, spokojem
obdarzającym i spokój wprowadzającym. Po prostu z czymś dobrym.
Ale dlaczego? – nie wiem.
Siedzę
se ja na ławeczce na zamkowym. Siedzę kiedy to? To było w
niedzielę, tak, w niedzielę ale nie tą ostatnią a przedostatnią.
Bo w tą ostatnią niedzielę to wybrałem się ( tzn już w sobotę
wybrałem się a do niedzieli zabawiłem ) pociągiem, potem
autobusem, a na koniec 6km z buta ( na szczęście zatrzymał się
jakiś dobry człowiek i 2 km mnie podwiózł ) do babci Heni po
motór gdzie stał od powrotu z lubelskiej wycieczki. I wymyłem go,
wypucowałem, używając wręcz szczoteczki do zębów na glanc taki
że się teraz błyszczy jak …. jak psu, jak to mawiał mój tata,
jajca. No ale wracając do tematu to siedzę ci ja se tak na tej
ławeczce mojej na zamkowym. Jest miło, niezagwarnie bo żebym miał
rzec że cicho to nie powiem bo trochę się wokoło dzieje tam. No
to siedzę ci ja se. Jak wspomniałem jest miło. Popołudniowe
sierpniowe słoneczko jeszcze miło przygrzewa. Jest więc i miło i
ciepło. Siedzę ci ja se więc. Myśli głupie i te rzadsze mądre
gdzieś uleciały. No i se siedzę ci ja se tak nie zwracając
zbytniej uwagi na to wszystko co wokół, nawet pewnie jakiś grymas
uśmiechu na twarzy się i pojawił, aż tu nagle ten błogi stan
przerywa mi takie ostre charknięcie. Taki lekko zaskoczony nie
reaguję. No nie pasuje mi tu coś takiego. No nie pasuje. Więc
siedzę ci ja se dalej. No ale słyszę drugie takie charknięcie. To
drugie to nawet ostrzejsze niż te pierwsze. Takie przeciągłe,
takie głęboko zaciągane przez usta i nos, takie, jak to się
kiedyś gadało spod płuc, spod serca. Ale dalej mi ten dźwięk nie
pasuje do nastroju, do chwili i do tego miejsca gdzie się znajduję
więc siedzę ci ja se jak siedziałem. Ale gdy po chwili do moich
rozanielonych uszu dochodzi dźwięk mocnego splunięcia, takiego
twardego, takiego wiecie, splunięcia jak cholera, takiego
sssspppplluuuufffftttttt to nie wytrzymuję. Przerywam błogi stan i
postanawiam zlokalizować skąd te odgłosy. Patrzę w lewo, patrzę
w prawo, patrzę do przodu, znowu w lewo – nic. Żadnych
podejrzanych typów. No ale przecież mi się nie przewidziało
przecież. Patrzę więc ponownie w prawo. I tu szok bo akurat w tej
samej chwili jedna z niewiast siedzących na ławeczce obok spluwa
powtórnie. No widocznie za pierwszym razem nie było porządnie. Nie
jest to już taki spektakularny spluw ale też imponujący. Zatkało
mnie. Zatkało i zniesmaczyło. Siedzą obok takie dwie siksy, w
wieku ja wiem – gimnazjalno - licealnym, z twarzy podobne zupełnie
do nikogo, ani żadne tam piękności, ani brzydule, ot normalne.
Niewiasty, czy raczej niewieści narybek.
A
dlaczego o tym wspominam. Ano dlatego że jadę ci ja se dzisiaj rano
metrem do roboty. Jadę i czytam nie zwracając uwagi na to co
wokoło. Tak na marginesie, to lubię wakacje ( choć od czasu kiedy
zakończyłem edukację – kiedy to było? – to już mniej ). Ale
dobrze że się już zakończyły bo całkiem inaczej wygląda
obecnie wyświetlacz zapowiadający przyjazd następnego pociągu gdy
widzę na nim na ten przykład takie 1:40 czy w najgorszym wypadku
2:10 niż takie jak do tej pory 4min. Te dwa miesiące wakacji, gdy
ograniczyli kursowanie metra, to była udręka. Ani, ani szansy na
miejscówkę. Już mnie nogi zaczęły boleć od tego stania
ciągłego. I czytać nie wygodnie. Do tego zabrali mi na te dwa
miesiące mój ulubiony autobus linii 319 więc męczyłem się
strasznie. No ale teraz wróciło na szczęście wszystko do normy i
jak wspomniałem mogę se ja jechać metrem do pracy i czytać na
SIEDZĄCO. No to se jadę, siedzę i czytam gdy wtem na wolną obok
mnie miejscówkę wskakuje dziewczyna. Do niej na kolana przysiada
druga i zaczynają gadkę ( nie to żebym podsłuchowywał ale
słyszałem siłą rzeczy ), ( uwaga będzie „mięso’):
- …...
ale na naszych osiemnastkach to nie będzie żadnego napierdalania.
- No
żadnego. A kiedy robimy?
- Zróbmy
w marcu. Tak jedna po drugiej.
- Dobra.
Ale będzie chlańsko.
- No!
Ale będzie. ( tutaj padło jakieś imię czy ksywka ale nie pamiętam
jakie ) też ma wtedy urodziny.
- O
kurwa. To będzie chlańsko.
- A
mówiłaś o tym chłopakom?
-
Mówiłam.
- I co?
-
Powiedzieli że teraz to się chla ale to to będzie mega jazda.
- Tylko
żadnego napierdalania.
-
Żadnego.
I
doszedłszy do tego wniosku wstały i wysiadły. Dobrze że wysiadły
bo nie wiem czy bym wytrzymał dłużej bez jakiegoś kąśliwego
komentarza. Jeszcze tylko je przykulałem spod oka. Ot takie dwie
siksy, w wieku ja wiem – gimnazjalno - licealnym, z twarzy podobne
zupełnie do nikogo, ani żadne tam piękności, ani brzydule, ot
normalne. Niewiasty, czy raczej niewieści narybek.
Komentarzy:
3
Ścieżka
279 Do przodu
2012-09-01
No i co.
Tydzień od zakończenia urlopu minął, codzienność wróciła a z
codziennością wróciła rutyna. Pobudka szósta zero sześć.
Śniadanie, poranna kupa, czyszczenie ząbków. Ścisk w metrze i
autobusie. Do szesnastej trzydzieści telefon, email, faktura,
zamówienie, telefon, telefon, email, faktura ……. Do domu powrót
około osiemnastej. Na razie jeszcze widno ale już za kilka dni o
tej porze będzie ciemno. Jedynie piłeczka wprowadza jako taki
koloryt w tą rutynę. Gramy co drugi dzień. A tak to po powrocie do
domu to obiad, zmywanko, jakieś TV, kąpiel około. dwudziestej
drugiej i paluli. Wróciło to wszystko. Kurcze. A jeszcze tydzień
temu o te pore zbierałem bursztyny na plaży. Ech. Jakże fajnie
było. Nie wiem jak mają inni ale ja to często wracam wspomnieniami
do pięknych chwil. Do chwil złych też ale do tych pięknych staram
się częściej wracać.
Siedzę
więc sobie w robocie, zerkam na zegar, na kalendarz spozieram i
wspominam co też to o te pore robiłem jeszcze tydzień temu. A jest
co wspominać. I tęsknię za tymi wspomnieniami, i jeszcze chcę bo
mimo całego tego problemu który z roboty na ten urlop zabrałem to
było świetnie. I mimo że na pogodę wcześniej narzekałem to
teraz, z perspektywy czasu, widzę że była idealna. Ale po kolei.
Pierwsze
dwa dni urlopu spędziłem w łorso. I nie było mi do śmiechu bo
motórem miałem w Polskę jechać a niepewna pogoda mnie
wstrzymywała. Ruszyłem w czwartek 16.08. choć też do końca nie
byłem pewien czy dobrze robię bo pogoda nadal nie przedstawiała
się dobrze. No ale „Pieprzyć pogodę „ rzekłem sobie i
ruszyłem. Jedyne co, to po przejechaniu dwóch pierwszych kilometrów
stwierdziłem że chyba raczej temperatury nie wytrzymam ( tzn
wytrzymałbym ale po co ryzykować reumatyzmem na starość )
wróciłem do chaty po termo aktywną bieliznę ( czytaj kalesony ),
a już w trakcie podróży dokupiłem dodatkowy śpiwór. Sama podróż
do Lublina spoko. Nawet niezła trasa jedynie przed samym miastem
kocioł. W Lublinie chciałem zerknąć w pewne księgi w państwowym
archiwum ale okazało się że w sierpni zamknięte i się nie da.
Trochę mi to humor popsuło i pokrzyżowało plany. No ale dzięki
temu zostało mi sporo czasu do zwiedzenia tamtejszej starówki i
zorganizowania noclegu. Starówka ciekawa, inna niż ta nasza
warszawska. Specyficzna. Podobała mi się. Połaziłem, popatrzyłem,
zajrzałem do kościołów a na koniec posiedziałem na zamkowych
schodach w promieniach zachodzącego słońca. A nocleg w równie
ciekawym miejscu. Nad urokliwym zalewem. Fajne miejsce, widać że z
potencjałem ale chyba trochę zapomniane przez tubylców.
Popatrzyłem na opuszczony brzeg. Popatrzyłem na niezliczoną liczbe
latających na wysokości dwóch nietoperzy. Ziewnąłem i doszedłem
do wniosku że czas spać. Co ciekawe byłem jedynym biwakowiczem na
tamtejszym kampingu.. Z jednej strony - fajnie, z drugiej zaś -
trochę strach. Bo to zawsze coś się może, czy raczej ktoś
przyplątać po nocy. Ot. Już się wsunąłem w śpiwory, już
prawie, mimo dudnienia z pobliskiej ulicy i ciągłego trąbienia z
pobliskiej magistrali kolejowej zasnąłem gdy nagle słyszę jak coś
koło namiotu łazi. „No tak „ – pomyślałem – „Już się
jakaś cholera przyplątała”. No ale biorę to na przeczekanie.
Jednak nic to nie daje. Cholera zaczyna się dobierać do namiotu. No
nic, wygramalam się ze śpiworów, biorę latarkę i idę na
spotkanie z tym kimś. I stoi, tak z pięć kroków ode mnie, i nie
wiem co to było bo i wzrok trochę zaspany i światło latarki
niezbyt silne, jakiś zwierz. To nie był wilk. Nie był to też
chyba lis. Borsuk jakiś czy co. Tyle wiem że nie było to małe
zwierzątko. Popatrzyliśmy na się zdziwionymi oczkami i
stwierdziwszy że nie stanowimy dla siebie odpowiedniego towarzystwa
zwierz poszedł węszyć dalej a ja w kimę. Dnia następnego
zebrałem się do dalszej drogi dopiero ok. trzynastej. Ciekawe ile
to człowiek może stracić czasu praktycznie na nic. Postanowiłem
jechać, niespiesznie bo dziury, bocznymi drogami. I jadąc przez te
małe wioski i wioseczki trafiłem, całkiem przypadkiem, do wioski
gdzie, podobno, co upamiętniała stosowna tablica i pomnik, swego
czasu mieszkaniec tejże miejscowości miał kontakt z ZIELONYMI
LUDZIKAMI.
Do celu
podróży czyli rodzinnej miejscowości mojego taty zjechałem pod
wieczór. Tam też, u jego starszej siostry a mojej ulubionej cioci
spędziłem noc i następny dzionek. I zostałbym dłużej bo bardzo
lubię ten specyficzny, nieskażony nowoczesnością, bezpośredni,
czysty, niezakłamany klimat tego miejsca ale musiałem, musiałem
wracać. To niestety przez ten deszczowy początek tygodnia i
opóźniony wyjazd nie mogłem zabawić tam więcej niż jeden dzień.
A pogoda się wyklarowała. Zrobiło się słonecznie, ciepło ( nie
upalnie ) czyli idealnie na motór. Powrót bardzo udany. Jedynie
wizjer musiałem czyścić bo jak jaskółka, zebrałem niezliczoną
ilość latającego robactwa. Nie wróciłem jednakże bezpośrednio
do łorso a wylądowałem u babci Heni gdzie zostawiłem motóra i
gdzie, po przejechaniu 487km, stoi do dzisiaj.
Do łorso
wróciłem autem w poniedziałek 20.08. po południu. Cały dzień
wcześniejszy, czyli niedzielę przesiedziałem nie wychodząc
praktycznie z chałupy. To z powodu duchoty na zewnątrz raz, a dwa z
powodu tego że jeszcze dzień wcześniej czyli w sobotę, czyli
wtedy kiedy zjechałem z trasy, przesiedziałem praktycznie pół
nocy lampiąc się w rozgwirzdżone niebo, i byłem niewyspany.
A już
we wtorek 21.08. wieczorem, a praktycznie nocą bo było już ciemno
moczyłem nogi w pięknym polskim morzu. Taki spontaniczny wyjazd.
Bez planowani, bez załatwiania. Nocleg trafił się komfortowy i do
tego tani. Naprawdę godna polecenia miejscówka w Jantarze. Do plaży
tylko daleko, tzn jakieś pół godziny moim tempem tzn żółwim. A
plaża szeroka i pusta. I to jest to. Zawsze mi się marzyła tak
pusta, posezonowa plaża. Z już takim lekko jesiennym słońcem.
Jedynie silny wiatr trochę przeszkadzał choć z drugiej strony
dodawał temu wszystkiemu uroku. I trochę śmiechu też dodawał.
Zwłaszcza gdy porywał plażowiczom ich dmuchane ‘zabawki”.
Jedynie ten cholerny problem który zabrałem z pracy psuł mi
nastrój. Ta obawa, strach wręcz co z tego wszystkiego wyniknie.
Zatruwał mi myśli do tego stopnia że ostatecznie nie wytrzymałem
i w czwartek, pod pozorem innej sprawy, zadzwoniłem do firmy by
wybadać grunt. Oh jaka była moja radość, jaka ulga gdy okazało
się że jest ok. Nie pamiętam kiedy ostatni raz poczułem taką
ulgę. Tak jak wielkie było moje napięcie spowodowane tą
niepewnością tak ogromne było uczucie spokoju. Ależ się
cieszyłem.
W piątek
pogoda się popsuła, chociaż wg wcześniejszych zapowiedzi
synoptyków to właśnie w piątek miała być najładniejsza.
Wykorzystałem to na podróż wąskotorową kolejką. I koniec końców
w sobotę obudziłem się ze świadomością że oto nadszedł
ostatni dzień mojego urlopu. Definitywnie należało wrócić do
łorso. Jeszcze tylko pogrzebałem patykiem w piachu, popatrzyłem na
mewy i łodzie rybackie, zjadłem gofra i wsiadłem w auto. Z duszą
na ramieniu, bo policja zapowiedziała jakąś akcję i wzmożone
kontrole na drogach a ja ze zdumieniem stwierdziłem że zamiast
zabrać papiery od auta zabrałem papiery od motóra, zebrałem się
do powrotu. Udało się przemknąć. Jestem więc tera w łorso.
Codzienność mnie dopada. Więc by nie ogłupieć zerkam sobie na
drobinki zebranego bursztynu i wspominam miłe chwile.
Komentarzy:
4
Ścieżka
278 Do przodu
2012-08-15
Ech jak
ja kocham to życie...
Ech i
jaki głupi jestem. Przecież wiedziałem, przecież wiedziałem.
Przecież wiedziałem czym się to skończyć może. Przecież już o
tym pisałem. Pisałem o tym że jak tylko coś tu napiszę, co w
prostej linii oznacza że przyjąłem to coś za pewnik w swojej
codzienności, to to się zaraz odmienia. A mimo to, mimo to,
napisałem w notce poprzedniej że JEST MI DOBRZE. I co? Ech jak ja
kocham to życie pieprzone.
Już NIE
jest mi dobrze.
Obecnie,
od początku tego tygodnia czyli od przedwczoraj, przebywam na
urlopie. I mogłoby być to przyjemne i radosne - jednak nie jest.
Nie jest z racji tego że od około dwóch tygodni męczy mnie jeden
problem z pracy. Zatruwa. Cały czas o nim myślę. Nie ważne że
intencje moje były dobre. Popełniłem błąd. Błąd tak duży że
może zaważyć, bardzo zaważyć, na mojej przyszłości. Martwię
się i – boję. Naprawdę się boję. Nie daje mi to spokoju.
Ciągle rozmyślam co będzie. I nie mogę sobie darować że
podjąłem taką a nie inną decyzję. I zamiast się cieszyć
urlopem, cieszyć wolnym czasem to ja zamartwiam się i niepokoję. I
nie wiem co będzie. A co gorsza to taki stan niepokoju potrwa
jeszcze z tydzień, czyli praktycznie do końca tego mojego urlopu.
Ale nie wiem czy chcę poznać, czy chcę wiedzieć co jest na końcu
tego czasu niepokoju. Więc nic nie odpoczywam. Męczę się nawet
bardziej niżbym był teraz w pracy.
A mogło
być tak pięknie.
Bo wg
planu to przynajmniej, podkreślam: przynajmniej, od czterdziestu
ośmiu godzin powinienem być już w trasie. A ja siedzę trzeci
dzień na tyłku w łorso. Pamiętajcie! Zapamiętajcie sobie
ludziska na przyszłość. Nie bierzcie urlopów w czasie gdy wolne
ma er ( będę to ogłaszał i wcześniej podawał do publicznej
wiadomości ). Ja nie wiem? Może to przez to że zawistny jestem, że
innym życzę tego co mi samemu nie miłe, ale od kiedy pamiętam to
w moje urlopy dokonywało się załamanie pogody. Obecnie jest nie
inaczej. I pal licho ten brak słońca, pal licho wynikającą z tego
temperaturę oscylującą między piętnaście a osiemnaście, ale
ciągle padającego deszczu nie przeskoczę. No nie dam rady. Choć
sam deszcz jako taki to nawet bardzo lubię. Siedzę więc w łorso,
motór stoi pod blokiem, namiot leży w pawlaczu a czas przecieka mi
między palcami na ciągłym zamartwianiu się tym co będzie.
Rok temu
o tej porze to akurat byłem już po motórowej wojaży. Tydzień
temu w niedzielę, czyli 05.08, nawet spędziłem nocleg na tym samym
polu namiotowym w Kazimierzu Dolnym ( tylko tym razem byłem autem,
równiósieńko 90 mil ). Jeszcze o szesnastej w sobotę 04.08. nic
na to nie wskazywało. Już nawet szedłem na popołudniowo –
wieczorny spacer gdy ostatecznie i niespodziewanie zmieniłem plany i
już o dwudziestej rozkładałem namiot nad brzegiem Wisły. I fajnie
było. Oderwałem się od tych zatruwających mnie myśli.
Tak
sobie myślę. Czy to jednak nie jest tak że ja bez tego ciągłego
zamartwiania się żyć nie mogę? Może to mój taki styl życia?
Może ja tego potrzebuję? Nie zdaję sobie z tego sprawy ale moja
podświadomość ciągle do tego dąży? No bo tak. Czy ja potrafię
się cieszyć? Cieszyć się najdrobniejszą nawet rzeczą. Chyba nie
potrafię. Potrafię za to wyśmienicie biadolić i wyszukiwać
problemy. Jedno co z tego dobre to to że przynajmniej pisać mi się
chce od razu bardziej.
Jedyne
oderwanie daje mi rżnięcie w gałę. Gramy w poniedziałki i środy
regularnie i w piątki w zależności od okazji. W środy mamy
zarezerwowane boisko na Tarnowieckiej natomiast w pn i pt
przychodzimy na doczepkę do zaprzyjaźnionych drużyn które mają
rezerwacje na naszym pierwotnym boisku na Szaserów. Lubię to boisko
na Szaserów. O wiele lepiej mi się tam gra niż na Tarnowieckiej. I
chyba nie za bardzo zmartwiłem się gdy Jacek ( organizator boiska
na Tarnowieckiej ) oświadczył przedwczoraj gdy się spotkaliśmy na
Szaserów że: „Boisko na Tarnowieckiej to mamy już chyba
pozamiatane”. Otóż w niedzielę rozpętała się tam jakaś
bijatyka. Nawet na TVN24 była relacja a szczegóły nadal krążą
na necie. Ja nie wiem. Są ludzie którzy mogą się spotykać,
którzy mogą, mimo adrenaliny wynikającej ze współzawodnictwa,
dogadać się i grać a są też ludzie którzy tak nie mogą. Bo co
jak co ale z tymi dupkami co tą awanturę spowodowali też do
czynienia miałem czy też mieliśmy. Mimo zasłoniętych twarzy
kojarzę o kogo chodzi. Naprawdę wredne typy. I tak sobie myślę:
„Po jaką cholerę tacy żyją?” Swego czasu na murze na Służewcu
pojawiło się takie legii grafiti „NIENAWIDZIMY WSZYSTKICH”. No
i dopóki było to tylko grafity, ot jakieś tam hasło, że głupie
to głupie, ale tylko hasło to przechodziłem nad tym do porządku
dziennego. Ale przed wczoraj w metrze, co ciekawe w drodze na piłkę
na której Jacek zdał relację z awantury na Tarnowieckiej,
zobaczyłem gościa, naprawdę wyglądał na PRAWDZIWEGO kibica
Legii, ze smyczką na szyi w kolorze czarno białym na której
wielkimi literami wypisane było hasło z muru na Służewcu. No i
tak sobie myślę: „Po co taki żyje?” Niech sobie od razu założy
taką w stylu, no nie wiem, „Jutro pourywam wam łby” albo
„Powypruwam wam flaki”. Więc pytam Boga. Bo w sumie kogo mam
pytać? Słońce?, Księżyc?, gwiazdy?, czy teorię ewolucji czy też
nie wiem kogo. Po cholerę taki czy tacy żyją? I aż mam chęć ich
pozabijać wszystkich,sam. I jedynie tylko świadomość że skoro
nie dałem tego życia to nie mam prawa go odbierać, powstrzymuje
mnie przed dokonaniem tej masakry.
I tak na
koniec. Myślę że mimo tych złych myśli jutro pojadę. Pojadę do
Lublina. Pojadę nawet mimo tego że chyba niestety ale przyjdzie mi
się rozczarować i zawieść na tej osławionej polskiej
gościnności. Już nie mówię o tym że byłem wędrowcem a nie
przygarnęliście mnie ale taką miską ciepłej strawy lub choćby
kubkiem gorącej herbaty to poratować mogli byście. Nie
poratowaliście, wy, przedstawiciele pięknego miasta Lublin.
Środa. 15.08.2012
Matki Boskiej Zielnej
Komentarzy:
7
Ścieżka
277 Do przodu
2012-08-04
Podobno:
„Łatwiej
wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do
Królestwa Niebieskiego”.
I
wszystko jasne. Jestem bogaty. A precyzyjniej: JEST MI DOBRZE. Jest
mi dobrze więc nie chce mi się pisać. Nie mam się na co żalić.
Nie mam na co narzekać. Bo powiem sobie szczerze, całe to pisanie
to była swego rodzaju taka jakby forma wypłakania się. Taka jakby
forma użalania się nad swoim nieszczęsnym losem. Forma poszukania
pocieszenia. A teraz? Teraz JEST MI DOBRZE. Jest mi dobrze i cała ta
duchowa sfera przemyśleń nad sensem istnienia gdzieś prysła,
ulotniła się, przepadła i w ogóle - nie ma jej. I nie mam o czym
pisać.
Inna
sprawa że i czasu brak. A jak już jest ten czas, jak jest ta chwila
to i tak chęć leniwego poleżenia i nic nie robienia bierze górę
nad pisaniem. Bo co jak co ale haratamy w gałę dwa, trzy razy w
tygodniu. Jadę na piłkę prawie że nie zaraz po robocie a wracam
po dwudziestej drugiej. Natomiast dni w które w gałę nie haratamy
wypełniają mi piętrzące się sprawy codzienności. A to jakieś
zakupy, a to jakieś porządki, a to jakieś naprawy i tak dalej.
Nawet na starówkę nie ma czasu wyskoczyć. Na dodatek w ostatnim
czasie w robocie najpierw robiłem w przez tydzień za troje, a potem
za dwóch. I gdy wreszcie, tak jak dzisiaj, przyjdzie chwila gdy nie
mam żadnych zajęć to po prostu mi się nie chce – pisać.
W
weekendy też bogato. Jednak lato to lato. Jest tyle możliwości na
spędzenie czasu że normalnie aż nie raz go brak. Bo:
szóstego
lipca w piątek, pamiętam to dobrze bo spotkałem wówczas na
zamkowym Gosię ( ale o tym później ) i zapisałem w telefonie jej
numer telefonu więc mogę sprawdzić na telefonie dokładnie kiedy
to było. No więc szóstego lipca w piątek po pracy ruszyłem na
praski brzeg Wisły. Przez most Gdański. Ze wszystkich warszawskich
mostów, ten most lubię najbardziej. Po drodze, tak gdzieś po
środku Wisły pyrgnąłem w nurt rzeki dwa naboje od kałacha. Te
naboje stały u mnie w chacie, ja wiem?, z jakieś dwadzieścia lat.
Kura mi je swego czasu z woja przywiózł. Po co, na co, dlaczego nie
wiem. Wiem że już ich nie mam. Leżą gdzieś na dnie Wisły na
wysokości środkowego filaru. A poziom rzeki tak niski że nie
pamiętam takiego. Sam spacer ciekawy. Jak na tak duże miasto to
pewnie niewielki promil ludności ale sporo warszawiaków wyległo na
brzeg. Były ogniska, były piwka, były zakochane pary. I wyglądało
to bardzo sympatycznie, sympatycznie – gdyby nie ten syf. A potem,
na zamkowym, spotkałem wspomnianą Gosię. Gosia to niby moja
siostra cioteczna ale tak naprawdę to jestem jej wujkiem. Siostra
mojego taty starsza jest od niego o osiemnaście lat. A że wcześnie
wyszła za mąż, i jej córka też wcześnie wyszła za mąż to
koniec końców wyszło tak że mój tata miał dzieci właściwie w
tym samym czasie co jego siostra wnuki. No więc z Gosią jesteśmy
zbliżeni wiekiem, choć ona jest ode mnie młodsza. I choć jestem
jej wujkiem to przez ten podobny wiek nigdy się tak nie czuliśmy. I
zawsze było nam po drodze. Gosia to bardzo sympatyczna, wesoła i
rozsądna dziewczyna. Zawsze ją lubiłem. Jednak ostatnimi laty nie
było okazji się spotkać. I od czasu kiedy w zeszłym roku
zabawiłem u jej babci, siostry mojego taty czyli mojej cioci Kazi,
kilka dni podczas pamiętnego motorówego wyjazdu wakacyjnego, cały
czas nosiłem się z zamiarem zadzwonienia do niej. I tak myślałem
o tym, i nie dzwoniłem, i tak już miałem zadzwonić i znowu coś
przeszkadzało. Ale cały czas siedziała w mojej głowie. I jakie to
życie przewrotne. W piątek szóstego lipca, praktycznie prawie w
rok od chwili gdy zaświtała mi myśl spotkania z nią, nasze
ścieżki skrzyżowały się na zamkowym. A wystarczyło przesunięcie
w czasie o pół sekundy, wystarczyło zrobić pół kroku w innym
kierunku i minęli byśmy się.
Sobotę
siódmego lipca spędziłem u babci Heni. Dzień był tak gorący że
nic więcej nie można o nim napisać. Postanowiłem, z racji tego
gorąca i trochę dla fantazji spać w namiocie. Ale wieczorem
zaczęło zbierać się na burzę. A burze mamy ostatnio w kraju
niezłe. No więc zerkałem tak na to niebo i nie wiedziałem tak czy
nie. Ostatecznie kiedy doszedłem do wniosku że tak, że burza
przejdzie bokiem i zacząłem rozkładać namiot, zaczęło kropić.
Potem zaczęło wiać, potem grzmieć a jeszcze potem błyskać. Nie
speńkałem jednak i spędziłem noc w namiocie.
Znowu
tydzień później czyli czternastego lipca w sobotę miałem jechać
do Faktory reklamować buty. Moje buty piłkarskie się rozleciały.
A że rozleciały się dosyć szybko, bo zakupione zostały w
październiku, to postanowiłem nie darować i zareklamować. I już
miałem jechać, już wychodzić gdy dała o sobie znać natura. Więc
dla spokojności siadłem na kiblu. I tak siedząc zacząłem się z
nudów rozglądać po łazience. No i wzrok mój padł na białą
plamę wśród ciemności płytek. Ta plama to pozostałość po
piecyku. No i pomyślałem sobie że to się nie godzi żeby tyle
czasu od pamiętnego piecyka zniknięcia plama ta tak straszyła. No
i wziąłem ( oczywiście po uprzednim zakończeniu tego co na kiblu
) pędzel, farbę w kolorze płytek i zacząłem wymalowywać
artystyczny płytkowy wzór na tejże białej plamie. Tzn zanim
zacząłem malować to zacząłem szlifować. Potem nałożyłem na
zeszlifowany gips kolejną warstwę gipsu i znowu zacząłem
szlifować i pomyślałem sobie że jestem fenomenalnym idiotą. Ale
zeszlifowałem. Oczywiście tego jak po szlifowaniu wyglądała
łazienka opisywać nie muszę. Koniec końców skończyłem po
dziewiątej wieczór. I do Faktory nie pojechałem. Ale ściana już
białą plamą nie straszy. A do Faktory pojechałem w niedzielę
piętnastego lipca i w sumie na dobre mi to wyszło bo przy okazji
reklamacji butów wszedłem do Big Star-a a tam jednodniowa obniżka
50% na wszystko. To nakupiłem: spodnie, bluzę, dwie koszulki, 3
pary skarpet i pasek za niecałe 160 zeta tak, że ledwie zapakowałem
to wszystko w motórowy plecak. Gdybym więc pojechał tak jak miałem
jechać w sobotę okazji takiej bym nie uświadczył. Po powrocie do
domu skoczyłem na basen, potem na starówkę i wieczorem doszedłem
do wniosku że JEST MI MEGA DOBRZE. Ale że życie przewrotne jest to
już całkiem wieczorem rozpętała się taka awantura w domu że
musiałem wyjść z chaty. Nie powiem jakie myśli przelatywały mi
przez łepetynę gdy tak siedziałem na ławce w parku. Powiem tylko
tyle że nie było to nic dobrego.
Następny
weekend czyli dwudziesty pierwszy i drugi lipca spędziłem na
wizycie u mamy. Wynudziłem się setnie. Jedyne co to obejrzałem
wreszcie mecz z Czechami z płytki. Bo chciałem wszystko to co
widziałem na żywo zobaczyć jak wyglądało w telewizji. No i choć
znałem wynik, choć wiedziałem jak to wyglądało to i tak były
momenty że podskakiwałem z nerwów.
A
jeszcze następny weekend a zwłaszcza sobotę dwudziestego ósmego
spędziłem na korzystaniu z życia. Najpierw było kino, potem
kaczka w restauracji a na koniec wino nad Wisłą.
Dzieje
się więc dużo. I co by nie powiedzieć to powiem że JEST MI
DOBRZE. Mam w sobie oczywiście obawy i jakby jakieś takie
przeświadczenie że szczęście nie trwa wiecznie. Za dużo już
przeżyłem i za dużo widziałem by tak uwierzyć że już będzie
zawsze. Póki co teraz JEST MI DOBRZE i tylko to się liczy. A że
Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu (
tzn w tym przypadku mi gdy JEST MI DOBRZ ) wejść do Królestwa
Niebieskiego ( tzn w tym przypadku napisać notkę )”.
Komentarzy:
6
Ścieżka
276 Do przodu
2012-07-07
Ale jest
kurwa gorąco. Jest tak gorąco że pozwoliłem sobie nawet użyć
słowa kurwa. Chociaż jeżeli nawet kogoś to urazi to w sumie sam
jest sobie winien bo przecież zanim tu wlazł to przeczytał
stosowne ostrzeżenie i odhaczył stosowny „bdzybdzyk”. Fakt.
Mógłbym napisać że: „Jest gorąco” albo że: „Jest bardzo
gorąco” albo jeszcze okrasić przymiotnikiem strasznie,
niemiłosiernie, masakrycznie, potwornie czy jakoś jeszcze inaczej.
Jednak doszedłszy do wnioski że żaden z nich nie odda skali tego
gorąca pozostaje mi tylko jedno. Więc stwierdzam: „Ale jest kurwa
gorąco”. A do tego jest jeszcze wyjątkowo wilgotno, tak, że
koniec końców aż pot spływa po jajach. I to nie ważne w sumie
gdzie się człowiek znajduje ( no może za wyjątkiem metra i
kościoła ). Poza tymi dwoma to wszędzie, bez względu czy to
podczas spaceru chodnikiem, czy to podczas podróży autobusem, czy
jazdy motórem ( z tego też względu nie używam motóra przed
wieczorem ), czy też podczas zmywania, czy też oglądania TV, czy
też w końcu nawet spania, pot po jajach spływa. Jest poprosi nie
do wytrzymania.
Ale …
Ale jest
jedna korzyść. Mianowicie taka że jak gram w piłeczkę, a gram
ostatnio regularnie w pon i śr, to tak się wypocić mogę że
koszulkę wyżymać można. Aaaa nieźle jest. Całe cholerstwo,
każda myśl złośliwa, każda głupota, każdy pomysł durny z
potem tym spływa. A że gramy na dodatek dużo to spływa też dużo.
Tutaj warto się na chwilę przy okazji zatrzymać przy tej grze i
trochę zobrazować co i jak. To nie jest jaka taka byle jaka gra. To
nawet nie to samo co kopanie przez tych zawodowców. To nasze granie
to jest granie o wiele intensywniejsze. Nie wiem jakie dokładnie
wymiary ma Orlik ale jest to gdzieś tak w przybliżeniu mniej niż
jedna czwarta normalnego boiska czyli mniej niż połowa połowy
normalnego boiska. I o ile na dużym boisku można sobie postać,
odsapnąć w czasie gdy gra toczy się w przeciwległym rejonie, to
tutaj takiej szansy nie ma. Z racji tego że boisko jest małe gra
toczy się praktycznie non stop pod bramką co z kolei oznacza że
non stop albo atakujesz albo się bronisz. Jedyna szansa na złapanie
oddechu to chwila kiedy bramkę tą zdobędziesz albo stracisz. Na
szczęście bramek pada co niemiara. Bo o ile w tym „wielkim”
futbolu cztery gole w meczu to max to u nas wyniki są dwucyfrowe i
to po obu stronach. Trzeba się więc nalatać by tych bramek
nastrzelać a zważywszy że wpada co trzeci/czwarty strzał to ilość
akcji jest porażająca.
Komentarzy:
9
Ścieżka
275 Do przodu
2012-07-03
Było
minęło ciąg dalszy.
28.06.
Piątek.
Wiem że
ten piątek już był ale wieczorem wziąłem się jeszcze za
naklejanie anty foga na wizjer. I kurna spieprzyłem. Spieprzyłem,
spierdzieliłem, popsułem, nie udało mi się i w ogóle. No tak
banalną sprawę. Załamałem się. Pierdoła, matoł. Takiej prostej
rzeczy nie umieć dobrze zrobić. Strasznie się sobą zawiodłem.
29.06.
Sobota.
Przed
południem miałem trzy sprawy do załatwienia. Załatwione na
motórze ale lepiej byłoby bez. Po południu zabawa z floretami. A
już całkiem wieczorkiem czyli tak ok. 19 wyprawa na motórze na
działeczkę gdzie sadzenie czterech maluśkich świerków. A już
całkiem w nocy czyli ok. 23 wypad na basen na tzw nocne pływanie.
Ale to całe nocne pływanie to jedna wielka lipa: drogo i bez szału,
zabawiłem ze czterdzieści minut.
30.06.
Niedziela.
Gorąco,
gorąco, gorąco tak
Gorąco,
gorąco, gorąco tak
Gorąco,
gorąco, gorąco tak
Piekło
jest coraz bliżej nas
01.07.
Poniedziałek.
Ja
pierdzielę to już lipiec.
Kurna
pierwszy dzień wakacji.
Wracając
do niedzieli bo wczoraj nie pisałem bo było tak parno że się nie
dało pisać to euro się skończyło. Hiszpanie pokonali Włochów
cztery do zera. Ja to lubię najbardziej gdy wygrywają ci co się im
należy, a Hiszpanom się należało.
Aaaa.
Jak jeszcze jechałem wieczorkiem na starówkę to rzuciło mi się
na oczy na jakiejś koszulce u jakiegoś małolata: ŚWIAT JEST
PIĘKNY TYLKO LUDZIE TO KU*WY. To tyle odnośnie niedziellly.
A
poniedziałkowym wieczorem piłeczka.
02.07.
Wtorek.
Jazda
komunikacją przestała mi się podobać od momentu gdy otworzyli
most północny i cały ten tłum ludzi z Tarchomina i okolic zamiast
wsiadać do metra na Marymoncie, czyli za mną, zaczął wsiadać na
Młocinach, czyli przede mną. Żeszzzzz! Ale teraz to już całkiem
mam dosyć. Dzisiaj dotknął mnie jeszcze dodatkowo nowy, wakacyjny
kurna, rozkład. Masakra.
Oby do
czwartku. A w czwartek, późno bo późno, ale kolejny odcinek
Pitbula.
P.S. Ja
cie. DZIEWIĘĆ wpisów pod poprzednią notką!
P.S 2
Gdzie się podziała mucha. Minister mucha. Tak lubiłem słuchać
tego jej bzykania.
Ścieżka
274 Do przodu
2012-06-29
Było
minęło.
23.06.
Sobota.
Pochmurny
poranek mojego nastroju, po piątkowych nieporozumieniach, nie dawał
żadnych szans perspektywy udanego dnia. A jednak. Zaczęło się od
wyśmienitego małego co nieco. Potem udany wypad ( 2x dżins + 2x
bluza w idealnych cenach ) motórem do Faktory. A na koniec, o
północy, całkiem przypadkowe zajęcie miejscówki na nadwiślanym
bulwarze, dokładnie w miejscu gdzie odpalają megatyczne sztuczne
ognie ( to na Wianki ). No wiele już i przy różnych okazjach ich
widziałem ale tak spektakularnych i tak długich jeszcze nigdy.
24.06.
Niedziela.
Po
dopołudniowym gniciu w chacie, nie licząc szybkiego wypadu na
Wolumen po telefon z naprawy, po południu wycieczka motórem na
praski brzeg Wisły gdzie, w ramach obiadu, pożarcie wcześniej
zakupionego kebaba. A wieczorem basen do którego wejścia kolejka
jak za minionych lat po papier.
25.06.
Poniedziałek.
Gierka
wieczorem w piłę taka jakiej nie pamiętam. Tak się zgrałem, tak
zbiegałem że nawet motórem sił nie miałem wracać.
26.06.
Wtorek.
Noc
pełna mar. Tyle w snach nie działo się już dawno. To chyba wynik
tego zmęczenia po piłce. Poza tym pochmurno i wietrznie. Po
południu regularne zakupy. Ale to co wyprawiał kierowca ikarusa w
powrocie z roboty to istne miszczostfo. A że siedziałem na początku
pojazdu i miałem doskonałe baczenie na wszystko to, co się działo
to moje przerażenie ale i ekscytacja rosły z każdym przejechanym
kilometrem. O tym że z jeden przystanek minął w tym pędzie bez
zatrzymanki, ku zdziwieniu zgromadzonych tam oczekujących, nie ma co
wspominać. Warto za to wspomnieć że zapier… tak że w końcu
pewna starsza pani wystąpiła z apelem do tego rajdowca że NAM się
aż tak nie spieszy, co oczywiście rajdowiec tenże, skwitował
spojrzeniem pełnym pustki. Koniec końców dojechaliśmy jednakowoż
szczęśliwie a dwóch takich małolatów uhahanych jak po zejściu z
rolerkostera , w czasie wysiadania nie omieszkało podziękować
rajdowcowi zgodnym „Dziękujemy”. Ja osobiście ograniczyłem się
tylko do pozdrowienia rajdowca dużo mówiącym uśmieszkiem i
wyciągniętym do góry kciukiem.
27.06.
Środa.
To że
ze środowej piłeczki wróciłem, a przynajmniej wróciłem w jednym
kawałku, to zawdzięczam chyba tylko swojemu Aniołowi Stróżowi.
Najpierw jakiś babsztyl chciał mnie staranować przy zmianie pasa
ruchu ze środkowego na prawy. No w ostatniej chwili odbiła
spowrotem. Pewnie nie była w stanie zobaczyć mojego wzroku ale
przekaz przez skierowanie wizjera kasku w jej stronę był
jednoznaczny. Chyba nawet się trochę przejęła choć prowadzonej
rozmowy telefonicznej nie przerwała. Ale to to jeszcze małe miki.
Parę kilometrów dalej jakiś inny babsztyl ( choć tutaj to nie mam
pretensji bo okazało się że to starsza, zestresowana faktem że
prowadzi samochód, pani ) wstrzymał ruch na pasie środkowym, po
czym zmienił na lewy ( po cholerę to nie wiem bo jechała max
50km/ha ) i zmusiła mnie do przyhamowania. I tutaj wtrącę że
podobno światło jest szybsze niż dźwięk. No nie zawsze. Bo
akurat po moim przyhamowaniu po chwili dotarł do mnie przeraźliwy
dźwięk - pisk, pisk jak cholera. Dopiero po spojrzeniu w lusterko
ujrzałem wręcz na moich plecach, zatopioną w potężnych kłębach
dymu, terenową Toyotę. Zmysł powonienia odebrał bodźce jako
ostatni w postaci zapachu spalonej gumy.
28.06.Czwartek.
Nic
szczególnego chyba tylko to że po południu nikt z nikim się u
mnie w domu nie mógł dogadać i porozumieć. A wieczorem półfinał
na który mogłem iść live ale poskąpiłem kasiory i obejrzałem w
TV. Za to taki pan Janek ode mnie z roboty poszedł. Pan Janek to
taki popeerelowski flegmatyczny acz na swój sposób cfany facio. Ma
już ja wiem ze sześć dych i ogólnie futbolem się nie interesuje
ani ani. A poszedł żeby zobaczyć – ot tak.
29.06.
Piątek
Pytam
pana Janka:
- Panie
Janku? Żadnych otarć naskórka, żadnych ran ciętych, kłutych ani
szarpanych? To jak było?
-
Kolorowo.
A na
mecz ubrał podobno marynarkę.
Komentarzy:
9
Ścieżka
273 Do przodu
2012-06-22
Słuchając
i czytając wszystkiego tego co się mówi i pisze po odpadnięciu
naszych z piep….onego euro dochodzę do wniosku że wolałbym mieć
watę zamiast mózgu. Już, już byłem gotów uwierzyć naszym i
oddać im serce jak za dawnych lat, aż tu nagle ze wszystkich stron
zaczęła wypływać pikanteria. No i jak zwykle – chodzi o
kasiorę. I tak sobie pomyślałem że jednak dupki z nich, znaczy
się tych naszych piłkarzy. Nie po to kurna wrzuciłem dwie ścieżki
temu nazad epizod z „Do przerwy 0:1” gdzie w 2:37 minucie tego
epizodu „Królewicz” wypowiada święte, jak dla mnie, słowa: „…
musi być fer” czy jak kto woli „fair”. Tymczasem kapitan
naszej drużyny kiepski mecz z Czechami tłumaczy brakiem pewności
czy ich rodziny, tzn tych naszych piłkarzy, wejdą na mecz. A
biletów dostali podobno po dziesięć? Tacy podobno Niemcy, dostają
cztery, a klasy obu drużyn nie da się porównać. Znowu z kąś
innąść dochodzą głosy że się, ci nasi piłkarze, jeszcze przed
tym całym piep….onym euro strasznie wykłócali o premie i jakoś
takoś bardziej im zależało na zapłacie za mecze grupowe niż na
wysokiej nagrodzi za wyjście z tejże grupy. A jak już słyszę
Lewego, jak apeluje, żeby kibice zostali z nimi, tzn z tymi naszymi
piłkarzami, i dalej tak pięknie dopingowali bo przecież już za
niedługo eliminacje do mistrzostw świata, a oni, tzn ci nasi
piłkarze, dadzą z siebie wszystko, a potem czytam że ze wszystkich
drużyn na całym tym piep…onym euro przebiegli, wg. statystyk,
najmniej to myślę że wolałbym mieć watę zamiast mózgu.
Ech
karmili nas tymi książkami, filmami za młodu. Tymi ideałami. Tą
uczciwością, tą wiarą i tą cnotą. Kładli do głowy zasady
uczciwości i poszanowania. A w jakim świecie przyszło nam żyć?
Ech. Nawet gadać mi się nie chce.
A tak z
kronikarskiego obowiązku odnotować muszę że wczoraj przyszło
lato. I ta najkrótsza noc w roku była naprawdę krótka bo nie dość
że i tak sama w sobie jest krótka, to tak koło pierwszej tak
zaczęło walić na niebiosach że spać się nie dało. Ale waliło!
Ale błyskało! No nie pamiętam takich grzmotów i takich piorunów
jak żyję. Ale waliło! Ale błyskało! Stałem więc w oknie z
rozdziawionym dziobem i podziwiałem półprzytomnym wzrokiem to cudo
przyrody czy jak to twierdzi Prima – tę walkę bogów. No i efekt
był taki że ta najkrótsza noc w roku i tak sama w sobie krótka
stała się jeszcze krótsza. Więc mamy lato. Lato pełną gębą
czyli chmury, deszcz i chłód.
A
wracając tak na koniec do pierwszego wątku to co bym nie usłyszał
i czego nie przeczytał to i tak kibicował będę. Z tym że nie
piłkarzom. Bo im chyba nigdy nie kibicowałem, no może kiedyś
kiedyś, ale kibicował będę ze względu na tą więź, to
braterstwo, tą wiarę i nadzieję która łączy ludzi w tym jednym
momencie. Nie ważne czy jesteś stary czy młody, piękny czy
brzydki, bogaty czy biedny, nie ważne. Ważne że jesteś. Jesteś z
tymi tysiącami na stadionie i milionami przed telewizorem i czekasz
na tą jedną chwilę, jeden moment i gdy już nadejdzie, złączony
w radosnym okrzyku niezliczonych gardeł, poczujesz szczęście.
A tak
już naprawdę na końcu, na samym końcu, koniusieńku jak sobie
myślę i pomyślę to dochodzę do wniosku że ważne, najważniejsze
że : „musi być fer”, przynajmniej tu u mnie, w sercu, w głowie
i w wątrobie
Komentarzy:
1
Ścieżka
272 Do przodu
2012-06-19
Najgorzej
to obudzić się z pięknego snu.
A ja się
właśnie obudziłem.
Ech tak
było fajnie. Do roboty nie trzeba było się rano zrywać, a nie
cierpię wstawać rano na budzik najbardziej na świecie taksamoż
jak nie cierpię korków ( ulicznych ). Wstawałem sobie cały zeszły
tydzień o której chciałem, z reguły to to było tak koło
dziesiątej. Ech tak było fajnie. Potem jadłem sobie na spokojnie
śniadanko. Potem patrzyłem sobie w telewizor troszkę. Potem
spokojnie, spokojniutko jechałem sobie rowerkiem na godzinkę –
półtorej na basenik. Ech tak było fajnie. A po baseniku spokojnie,
spokojniutko wracałem sobie rowerkiem do domku. A w domku robiłem
obiadek, jakieś sprzątanko ( malutkie, maluteńkie ) i gotowy byłem
do oglądania meczyków. Ech tak było fajnie. Oglądałem sobie
meczyki dwa ( w przerwie miedzy jednym a drugim zażywając kąpieli
z wieczorną higieną ) i tak około dwudziestej trzeciej przytulałem
główkę do mięciutkiej podusi. I tak cały zeszły tydzień. Ech
tak było fajnie. Było tak fajnie że nawet głupie, przysłowiowe
wyjście po bułki nie było szybkim wpadnięciem do sklepu miedzy
jedną a drugą WAŻNĄ sprawą, a spokojnym, spokojniutkim
spacerkiem przy okazji którego można było zachwycić się szumem
drzew, śpiewem ptaków czy o blachę bębniącym deszczem. Ech tak
było fajnie. Teraz wstaję na budzik i nie jest fajnie.
Ech tak
było fajnie. Nasi z grupy wyjść mieli i wywołać narodową
radość. Fakt że przed tym całym piep…onym euro nie zakładałem
takiego scenariusza ale tak ostatnio zaczęli wszyscy się zachwycać
i zapewniać że i ja się dałem porwać tej fali entuzjazmu. I
zamiast jechać jak miałem na mecz o honor, gdzie nasi mogą bramkę
strzelić a może i wygrać, jechałem na mecz o wszystko. Ech tak
było fajnie. Teraz siedzę i pomstuję że zwycięstwa naszych nie
widziałem ani nawet jednej bramki.
A jak
jeszcze w niedzielne popołudnie jadąc wagonikiem metra ujrzałem na
ekraniku reklamowym reklamę że w Lotto kumulacja osiem baniek (
znaczy nie zgarnąłem w sobotę sześciu ) – obudziłem się z
tego pięknego snu całkiem.
Tak więc
wracam do swojego standardowego marudzenia. Jestem już obudzony,
całkiem świadomy że życie to nie bajka, nie piękny sen. Ale
jakby co, to nie czuję zawodu czy rozczarowania. Raczej politowanie.
I żebym płakał czy był smutny. Nie. Na mojej twarzy gości raczej
szyderczy uśmieszek.
Komentarzy:
5
Ścieżka
271 Do przodu
2012-06-13
No i co
ja biedny mam powiedzieć?
Co
powiedzieć mam?
Mogę
powiedzieć tylko jedno. Mogę powiedzieć że choć za mną dobrze
przespana noc, że choć minęło już parę godzin i mamy całkiem
nowy dzień, z całkiem nowymi sprawami, to jestem nadal tak
rozentuzjazmowany że powiem: kurna brawo. Ja wiem że mogę usłyszeć
że jak jest dobrze to zaraz znajduje się wielu „przyjaciół”.
Że sukces ma wielu ojców. Tak. Nie będę ukrywał że ostatnimi
laty nie wierzyłem w naszych. Trzymałem za nich kciuki oczywiście
ale to nie było to co jeszcze kilka lat temu kiedy to gotów byłem
za reprezentację w ogień skoczyć. Więcej było we mnie sarkazmu i
marudzenia niż pochwał i nadziei. Żeby daleko nie szukać to
przecież nie dalej jak cztery dni temu wylewałem na naszych kubły
pomyj. Ot jeszcze wczoraj w południe słysząc wypowiedzi naszych
„że są w stanie, że są przygotowani, że wiedzą jak mają
grać, że się postarają” kręciłem z niedowierzaniem głową,
kląłem pod nosem zawołując: „Pieprzenie!~To pokażcie!”.
Przyznaje się: straciłem wiarę. A co gorsza straciłem radość i
nawet chęć oglądania meczy z udziałem naszych. Przecież nawet to
całe Euro stało się dla mnie piep....onym euro. Tak. Piep....onym
euro. Na początku była radość i nadzieje. Była duma i spełnione
marzenia o nowych pięknych stadionach. Potem jednak, gdy do
rozpoczęcia mistrzostw zostawało coraz mniej czasu zaczęła
wkradać się wątpliwość. „A czy to nam potrzebne?, a ile to
wszystko kosztuje?, a kto za to zapłaci?, a czy nie lepiej
zainwestować te pieniądze w ważniejsze sprawy?”. Jeszcze potem,
gdy te stadiony zaczęto oddawać do użytku, słysząc ciszę jaka
na nich zapanowała, naszła mnie refleksja: „A dla kogo to
będzie?”. Dla kogo - siedząc kiedyś na starówce i słysząc
rozmowę dwóch młodych niewiast że mają, czy będą miały
załatwione bilety na euro. No tak, nalezie się oficjeli i
proszonych gości,. Celebryci i takie właśnie, nie interesujące
się futbolem niewiasty przyjdą zoooooobaczyć, pooooosiedzieć,
poooookazać się i poooopowiadać już po wszystkim że byli.
Przyjdą podnieść swoje notowania. I nawet nie byłem, w kontekście
takiej perspektywy, zbytnio rozczarowany tym że biletów nie
wylosowałem. Trochę, troszeczkę miałem żal do losu ale
ostatecznie zaczęło mi to wisieć kalafiorem. „A tam” –
tłumaczyłem sobie - „Niech sobie idą wszystkie te ludzie na te
mistrzostwa „podziwiać” kunszt tych naszych psudo
grajków-gwiazd”. I machnąłem ręką. A już całkiem jeszcze
potem gdy zaczęły wypływać informacje dotyczące warunków
przyznania organizacji mistrzostw przez uefę to całkiem
stwierdziłem że to euro to piep....one euro. Jak się dowiedziałem
że ten piep....rzony Platini będzie miał względy największe z
największych, będzie jeździł jak król jakiś i że na koniec
zarobi na tym tyle że aż zer nie zliczę. Jak dotarło do mnie że
to tylko UEFA trzyma na wszystkim łapę. Że wręcz dostaje w
posiadanie cześć naszego kraju. Kurna no. Zdenerwowało mnie to. To
kto to wszystko przygotowuje? Kto za to płaci? Przecież wydaliśmy
kolosalne pieniądze, ponieśliśmy ogromny nakłąd pracy! I co?
Kasiorę z zysków zgarnie ktoś inny? Takie nasze zastaw się a
postaw się. Tego było już za wiele.
A
dzisiaj? Teraz?
Nie
obchodzi mnie to wszystko co powyżej. Przytulam się, podczepiam,
podwieszam, pucuję do wczorajszego meczu. Jestem tak
rozentuzjazmowany że wręcz obejmuję w miłosnym uścisku ten
wczorajszy mecz. Płaczę i uśmiecham się. Jak mały chłopczyk
który dostał wymarzoną, wyczekiwaną i już nawet zapomnianą
zabawkę. Wróciła mi radość, wróciły wspomnienia. I chociaż to
przecież tylko remis, chociaż niczego nie przesądzający to cieszę
się bardzo. Cieszę się bo zobaczyłem DRUŻYNĘ. To się naprawdę
dało oglądać. Tam każdy chciał grać, zostawić pot i krew na
boisku. To lubię, to podziwiam. Można przegrać, można, ale po
walce jestem w stanie przyjąć to z podniesionym czołem. A
wczorajszy remis został przez naszych wygrany, wywalczony,
wybiegany. Ile to opinii ekspertów, ja sam się do nich
przyłączałem, twierdziło przed meczem że Rosjanie to wręcz
faworyt nie tylko naszej grupy ale wręcz całych mistrzostw. I po
tym co my pokazaliśmy z Grekami i rusy z Czechami skazywano naszych
na „pożarcie”. I choć od początku graliśmy dobrze to po
straconej bramce można było w to uwierzyć - już po naszych. I nie
wiem. Nie wiem ale myślę sobie że jak by tu u mnie w tej 57
minucie meczu był lew, tygrys, jakiś lampart, niedźwiedź gryzli i
niedźwiedź polarny, wilk i jeszcze jeden lew i może jeszcze inne
budzące grozę zwierzę to wszystkie zmykały by gdzie pieprz rośnie
po ryku jaki wydałem po strzelaniu przez naszych bramki. Ależ to
był gol. Stadiony świata! Mogę ją oglądać, i oglądam na
wszystkich kanałach, w nieskończoność. Jak żyję to nie pamiętam
takiej bramy w wykonaniu naszych. Piękna. I kurna szczęśliwy
jestem. Naprawdę. I bramka i gra naszych wyśmienita. Widziałem to
co widzieć chcę. SERCE.
Więc
obecnie przyłączam się do tych co są z naszymi, tych co
gratulują, tych co kibicują, tych co chwalą. Wrócił er – syn
marnotrawny. I raduję się na widok chorągiewek na samochodach.
Nawet niektórzy ci co na co dzień nie interesują się piłką
pozakładali, brawo. Pokażmy nasze polskie serca. I obiecuję,
przysięgam, w sobotę zedrę gardło, wyrwę z siebie jęzor, pęknę,
wybuchnę i nie wiem co jeszcze zrobię tak będę kibicował naszym.
Dam z siebie wszystko, całą energię i będę najgłośniejszy na
całym stadionie.
NAAAAAJGŁOŚNIEJSZY!!!!!
AAAAAAAAAAAA
.... na
stadionie? A tak na stadionie, bo co jak co i jak co jak ale pomimo
całego tego wcześniejszego wstrętu do Euro pozostała we mnie
odrobina kibica i załatwiłem sobie bilet. Oczywiście nie w cenie
jak wówczas gdy jadąc na mistrzostwa do Niemiec płaciłem za bilet
tysiaka ( tysiaka ile lat temu ) o kosztach podróży nie mówiąc. O
nie! Tamto mnie skutecznie zniechęciło do takich wypadów. Za taką
kasę, za takie trudy podróży marne zero trzy z Ekwadorem!?
Powiedziałem że nigdy więcej. Teraz mam - w uczciwej cenie. A
kupiłem dlatego że choć to euro to piep...one euro to jednak
takiemu kibicowi piłki, bez względu na wszystko, nie wypadało nie
zauczesniczyć. A że dodatkowo we wrocku jeszcze nigdy nie byłem
postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym. Nie wiem kiedy
trafi się ponownie okazja zobaczenia tego miasta. I zobaczenia tego
nowego stadionu. A że jeszcze na dodatek, jak to zawsze bywało,
trzeci mecz naszych na wielkiej imprezie to zawsze mecz o honor (
pierwszy – otwarcia, drugi – o wszystko i trzeci o honor ) to
pomyślałem sobie że pojadę, zobaczę, może chociaż gola
strzelą. Więc jadę. Jadę ale z zupełnie innym nastawieniem. Ja –
er – będę najgłośniejszy na stadionie. Ja – er – na
miejscu:
STAND
BLUE
GATE
7
BLOCK
309
ROW
48
SEAT
27
MUNICIPAL
STADIUM WROCLAW
16 June
2012, 20:45 CET
Komentarzy:
7
Ścieżka
270 Do przodu
2012-06-11
Ja to
mam chyba jakiegoś pecha. Jak jeszcze dwa tygodnie temu zerkalem na
prognozę pogody to dzisiaj miało być pięknie. Jak jeszcze tydzień
temu zerkałem to też nie miało być źle. I cieszyłem się bo
właśnie dzisiaj zaczyna się mój tygodniowy urlop. Cieszyłem się,
bo już się nie cieszę. Nie cieszę się ponieważ ani te prognozy
sprzed dwóch tygodni, ani te zeszłotygodniowe się nie sprawdziły.
Nie sprawdziły się ponieważ wczoraj dokładnie o osiemnastej
zaczęło kropić, a po dwóch godzinach kropienia to lało już
solidnie. I tak teraz sobie siedzę. Za oknem chmury, mokro, ślisko
i chyba niezbyt ciepło chociaż termometr wskazuje prawie
dwadzieścia. I z tego co zapowiadają to ma być tylko gorzej.
Dlatego też stwierdzam że ja to mam chyba pecha. Mógłbym sobie na
motórze polatać, może gdzieś pojechać a tak to jestem uziemiony.
Siedzę w chacie. A co gorsza to jak tak siedzę to zaczynam się
zastanawiać co by tu zrobić. Zrobić coś w chacie bo tak patrząc
po ścianach to do zrobienia trochę jest. I zaczyna mi być szkoda
straconego czasu na takie siedzenie gdy tyle do zrobienia jest. I
zaczynam być rozdrażniony myślą tą. I zamiast myśleć o
odpoczynku ( wszak należnym ) myślę o robocie. Na szczęście jest
jeden, acz ważny argument przeciw roboty rozpoczęciu. Jest to brak
gotówki. No niestety ale nawet najmniejszy remoncik, nawet wykonany
własnymi rękami wymaga pewnego finansowego wkładu którego jakoś
takoś obecnie mi brak. Samo wymienienie drzwi w przedpokoju to tak
liczę że minimum ze dwa tysia. Ja to mam jednak chyba jakiegoś
pecha. Mam tydzień wolnego a nic nie mogę zrobić. Ani zająć się
odpoczywaniem ani zająć robotą. W totka też jakoś wygrać nie
mogę. Przez ostatni miesiąc to trafiłem raptem jedną marną
trójczynę. Ech żeby tak w końcu trafić tą główną wygraną to
może to wszystko nabrało by sensu. Ech Boże daj wreszcie wygrać!
I nie mów tylko żebym puścił, obstawił los bo obstawiam
regularnie.
Właśnie
wyjrzało słonko! Ładnie to teraz wygląda i lubię to takie słonko
podeszczowe. Otworzę balkon i wpuszczę trochę tego świeżego
powietrza.
Ale
wracając do tematu. Ja to mam chyba jakiegoś pecha. A może nie
mam?
Tydzień
temu w sobotę wybrałem się w odwiedziny do mamy, w moje rodzinne
strony ( bo warszawiakiem z urodzenia nie jestem, chociaż jakieś
predyspozycje zapewne mam bo jak tylko sięgam pamięcią to pamiętam
że zawsze pierwszym wrażeniem jakie wywoływałem u nowo poznanych
było „cfffaniak z Warszawy ). No więc wybrałem się w te
odwiedziny i jak się wpier... w korek po drodze, tam gdzie jest
lotnisko wojskowe, to myślałem że z nerw wybuchnę. Jakieś pokazy
były i zrobił się z tej okazji potworny zator. A że korków nie
cierpię dokładnie tak samo jak wstawania rano na budzik nikomu
przypominać nie muszę. No więc wpierdzieliłem się w ten korek i
klnę na czym świat stoi. Och jaki ja zły byłem i jak pomstowałem
na swojego pecha. I się tak ciągnąłem w tym korku. Trochę to
trwało ale w końcu dotarłem do końca tych męczarni. I gdy już
opuszczałem tą przeklętą strefę na niebie pojawiły się dwa
myśliwce. Nie wiem jakie to były, podejrzewam że MIG-i bo F16 tam
nie stacjonują, ale były zajebiste. Parę razy minęły mnie po
lewo robiąc kupę huku. Wprawdzie nie mogłem ich z racji tego że
kierowałem zbytnio obserwować jednak na tyle na ile mogłem
podziwiałem ich potęgę. I tak na sam koniec, gdy już całkowicie
opuszczałem przeklętą strefę jeden z nich pojawił się po mojej
lewej stronie i dokładnie obok mnie wypuścił dwie świetliste
flary. A mi cała złość, cała przeszła. No piękne pożegnanie.
I sobie pomyślałem wtedy, i myślę teraz, czy ten korek to był
pech czy nie.
A jak
dojechałem połaziłem po starych kątach. Trochę mnie nie było a
tam zmiany, zmiany, zmiany. Tam gdzie rozpoczynała się moja
przygoda z futbolem, tam gdzie oglądałem tyle wspaniałych
czwartoligowych spotkań, tam gdzie sam rozegrałem tyle meczy jako
trampkarz i junior młodszy, tam właśnie zionie obecnie wielki dół.
Wielki dół z którego za niedługo wyrośnie piękna, wspaniała
galeria handlowa. W ogóle wszystko jakieś takie inne, takie
nowoczesne, takie że odnaleźć się nie mogłem. Jedynie stary park
pozostał ten sam. Stary dobry park. I to chyba nastroiło mnie do
skontaktowania się z Suchym. Tak żeby może u starego kumpla
odnaleźć cień tego co tak szybko i bezpowrotnie odchodzi. Okazja
była doskonała bo po krótkim tygodniu pracy zapowiadał się długi
weekend związany z Bożym Ciałem, a w piątek miał być pierwszy
mecz tego piep....nego euro. Wybrałem się więc w czwartek do babci
Heni ( Suchy obecnie mieszka niedaleko niej ). Co ciekawe zaraz po
wyjeździe z łorso namierzyła mnie drogówka. Osiemdziesiąt cztery
na pięćdziesiątce. Ee w ciągu półtora tygodnia dwie kontrole.
To jakieś prawo serii czy co ( osobiście wierzę w to prawo ). No
więc przekroczyłem tą prędkość ale też, kurna, otwierają
trasę, nową, piękną a zaraz za nią zwężenie i ograniczenie. No
nie da się do cholery nie wpierd.....ić. Pan policjant też chyba
zdawał sobie z tego sprawę bo ostatecznie skończyło się na
pouczeniu. No i czy mam pecha czy nie. W przeciągu tego półtora
tygodnia, przy tych dwóch kontrolach mogłem „zarobić” lekką
ręką tak z dziesięć punktów i z osiemset zeta. Dalsza podróż
przebiegała bez przeszkód. U Suchego zameldowałem się w piątek.
Fajnie sobie mieszka. Z dala od miasta, przy lesie i rzece. Ma kajak,
ma kłada, ma z osiemdziesiąt sztuk lotu, ma psa i w ogóle. No
niestety nie dane mi było powspominać dawnych czasów. Suchy
wymyślił że na ten pierwszy mecz tego piep....nego euro pójdziemy
do jego jednego kolegi. No to poszliśmy. A tam było jeszcze dwóch
innych kolegów, jakieś dziewczyny znaczy się żony ich i w ogóle
mało kameralnie. Obejrzeliśmy mecz a że emocji było sporo alkohol
lał się strumieniami. A że alkohol lał się strumieniami więc
się trochę upiłem. Z wspomnień suma sumarum wyszło nic, a na
dodatek wracając do domu nie dane mi było podziwiać ogromnego
księżyca ( przynajmniej tego nie pamiętam ), księżyca wielkiego
podobno bardzo, o czym zresztą wspominała u siebie primamila. W
sobotę w ramach pokuty i że na kaca podobno najlepsza praca
wykopałem dół.
Po
całych planach odnalezienia tego co tak szybko i bezpowrotnie
odchodzi pozostał niedosyt. Teraz siedzę i piszę. Piszę bo
wcześniej czytałem. Czytałem i co wyczytałem. Jedna
bezapelacyjnie prowadzi córkę w feminizm. Inna z kolei ( choć
chyba nie feministka ) niszczy stosunki damsko-męskie. To taki niby
anioł. Inna z kolei gdzieś ma zamiar jechać. Jeszcze inną boli
kolano i dlatego chyba nic nie pisze. Inna znowu, ulubiona, postara
się przeżyć. To, hmmm? W jaskini nie wiem co. A na koniec w
ogrodzie nie wiem co wyrośnie.
Ech
trzymajcie się wszyscy. Życzę wam szczęścia bo jeżeli chodzi o
mnie to nie wiem ale ja to mam chyba jakiegoś pecha.
Ścieżka
269 Do przodu
2012-06-01
Nie
piszę ostatnio, czy raczej piszę mało, ponieważ dlatego że
doszedłem do wniosku by nie pisać. Nie pisać dlatego że ponieważ
nie widzę sensu by pisać. Sensu nie wiedzę dlatego ponieważ że
po co. Po co pisać o ciągłym smutku i żalu? Tak jakoś szkoda mi
tych co mieliby to czytać. Jakoś tak szkoda mi się ich zrobiło (
że też wcześniej o tym nie pomyślałem ). No bo czyż ludziska
nie mają swoich problemów wystarczająco dużo, by jeszcze z moimi
mieli się mierzyć? Wystarczy im, wystarczy im ich własnych. I
dlatego nie piszę, czy raczej piszę mało. Niech te moje problemy z
samym sobą zostaną ze mną. Niech sobie siedzą tu u mnie w sercu
czy głowie i nie psują humoru innym.
Ot po
prostu rzekłem se że: „Idź ty lepiej ermatołu szukać swego
pacanowa jak masz tu marudzić”.
Choć
nie powiem. Dużo mi to tu pisanie dało i pomogło. Jak sobie
początki przypomnę, a wspominam tamte czasy często, i jak porównam
czasy tamte z tym co jest teraz, to zadziwiony żem bardzo. Ależ to
było straszne. Zadziwiony żem że w ogóle przetrwałem. I dużo
mam w sobie teraz pokory. I cieszę że już tamtego nie ma. Kurcze
jakie to było straszne. Naprawdę. Naprawdę. Nawet teraz, gdy to
piszę, kręcę głową z niedowierzaniem. I zdaję sobie sprawę z
tego jak dużo zawdzięczam temu tu pisaniu. I wychodzi chyba na to
że teraz, gdy odetchnąłem i ciężar myśli złych już z siebie
zrzuciłem, potrzeba pisania po prostu odeszła.
Więc
teraz miast marudzić i narzekać, płakać i pomścić bardziej będę
opisywał zdarzenia dnia codziennego tak by uchronić je przed
zapomnieniem.
Ale tak
sobie myślę jak długo to potrwa. Czy za czas jakiś nie wróci er
maruda - jak to mówią. Jednak póki co to er opisze, no właśnie,
co by tu opisać? Co? Najlepiej coś zabawnego, czy może ciekawego,
z pewnością nie może być to smutne. No więc co? Myślę ……
No
spiłem się na imieninach. Jak za dawnych dobrych lat. Aaaale to nie
jest chyba za wesołe tym bardziej że film mi się urwał.
To może
o Euro? Ale jak już wspominałem wcześniej to im bliżej to Euro
tym bardziej zaczyna mnie wpieniać. A że został raptem tydzień to
wpieniony jestem coraz bardziej.
No to
jak nie ma o czym to może o pogodzie? Nieeeeee, od rana pada chociaż
lubię taki ciepły deszczyk.
O. Już
wiem.
Wracam
ja se w środę z piłeczki motorkiem wieczorkiem. Wieczorkiem czyli
po dwudziestej pierwszej czyli o te pore jeszcze widno. Widno choć
niebo pochmurne. Jadę se więc niespiesznie i podziwiam Warszawę.
Jedni mijają mnie, innych mijam ja. I tak se jadę a tam tam, tam
dalej, z Cypla Czerniakowskiego wynurza się radiowóz. Niby
odległość bezpieczna ale równie dobrze można by to potraktować
jako wpier….anie się na chama. No ale że to radiowóz a i pasów
w jedną stronę trzy, nie bulwersuję się za bardzo. Zmieniam więc
pas na środkowy, mijam ich i jadę niespiesznie dalej środkowym.
Ale że jadę niespiesznie to oni ( tzn ten radiowóz ) mijają mnie
po chwili po prawo. Ale znowu że zaraz zaraz tam tam dalej są
światła to musieli się ( tzn ten radiowóz ) zatrzymać i ich
dogoniłem. I nie wiem? Nie wiem co za licho skusiło mnie by się
miedzy nich ( tzn ten radiowóz ) a inne auta pchać. Mogłem
przecież pojechać innym pasem. I nawet przez chwilę miałem taki
zamiar ale ostatecznie pomyślałem: „A co, bez peniawki, sami
przecież też się wpychają”. No i minąłem ich i mijam samochód
przed nimi aż nagle ten pacan staje. Niestety ten skrajny, lewy pas
był również do skrętu w lewo. A że tych do skrętu paru
wcześniej już było to się zrobił taki mikro korek. No ale że
jechałem wolno na szczęście, to się wyrobiłem. I stoję tak, i
gramolę się bo wyminąć i pojechać prosto nie ma jak a na tylnym
kole czuję ten radiowóz. No się ostatecznie wygramoliłem,
wyminąłem skręcające w lewo zawalidrogi i pojechałem se dalej
prosto. I tu przechodzę do klu opowieści ( ja pierniczę to był
niezły wstęp ). Jadę se więc niespiesznie Aż tu nagle słyszę
za sobą charakterystyczne jjjuuuu uuuujjjj jjjjuuuu. „Ocho”,
myślę se. „Pewnie do mnie’. No i faktycznie po chwili widzę
ich ( tzn ten radiowóz ) obok siebie ( po lewo ) a jeden mach
czerwoną latarka i „zachęca” mnie do zjachania na bok. Dorwali
mnie jeszcze przed tunelem a że chodnik tam dosyć obszerny, więc
spełniam ich ( tzn tego radiowozu ) prośbę. I zanim jeszcze zdążę
się rozdziać już mam przy sobie jednego miłego pana w białej
czapeczce. Standardowe „Proszę dokumenty i zapraszam do siebie’.
Daję te papiery i idę. Dmucham w rurkę. Wynik, nie mógł być
oczywiście inny, zero promili. No i na to jeden z nich ( oryginalna
wersja oczywiście mogła być inna ale że trochę czasu już od
zdarzenia minęło poszczególne wyrazy mogły ulec zmianie w mojej
pamięci ).
- No
zero. Dobrze. A dlaczego tak nie ostrożnie?
- Jakie
nie ostrożnie? – to ja
- Ledwo
pan tam wyhamował.
- No bo
ten przede mną też zahamował gwałtownie.
- No ale
wie pan że w razie zdarzenia to byłaby pańska wina.
- No
wiem, zdaję sobie sprawę.
- No i
co? ( a cały czas notuje coś w kajecie )
- No nic
– bo w sumie co miałem powiedzieć
I tu do
rozmowy podłącza się drugi z tego radiowozu co do tej pory
siedział cicho w głębi i tylko pisał i którego stojąc przy
radiowozie tym nie widziałem za dobrze
- A jak
się jeździ na tym tanderkacie?
Pochylam
się by spojrzeć na twarz
- Dobrze
się jeździ. A tak w ogóle to ten tanderkat to kupiony jest od
gościa też z drogówki.
- A
psuje się, są jakieś kłopoty?
- Nie.
Zresztą nie katuję go za bardzo więc co ma się psuć
- A ile
pan dał?
Nie za
bardzo chciało mi się udzielać odpowiedzi na to pytanie więc
próbuję wywinąć się odpowiedzią
- Ale ja
go kupiłem trzy lata temu.
I tu
nagle od notowania w swoim kajeciku odrywa się ten pierwszy, podnosi
łepetynkę, zerka przez okienko
- Trzy
lata temu? Trzy? A to ja wiem od kogo. Znam tego gościa. Znam ten
motor Jeździłem nim.
- O to
ciekawe – na to ja – To mu nie mówcie że żeście mnie
zatrzymali.
-
Dlaczego?
- No że
tak jeżdżę.
I tu
nastała chwila ciszy bo oni ( tzn ten radiowóz ) skupili się na
pisaniu czegś skrupulatnie w swoich kajecikach.
- Dobra
– rzekł po chwili ten pierwszy oddając mi prawko – To wszystko.
Dalej ostrożnie.
- Jasne.
I
poszedłem do motóra odziewać się od nowa a oni ( tzn ten radiowóz
) pojechali sobie dalej. I tak się odziewam i zakładam kask ale tak
widzę kątem oka jak chodnikiem za mną jedzie rowerzysta. I już
mnie minął ale widzę ( cały czas kątem oka ) że się zatrzymał,
zrobił kółko, i jeszcze jedno kółko i się coś przypatruje ( a
ja cały czas zakładam kask ). No i jak już włożyłem ten kask
oglądam się co to za pacan i czego chce.
- Kurna
( orginalnie było bardziej wulgarnie ) takiego samego właśnie
sprzedałem.
- Tak?
- No
identycznego. Aleeeee to nie ten.
-
Hehehe.
- Hehehe
– i pojechał.
A ja? Ja
wzułem rękawiczki i pojechałem sobie niespiesznie dalej.
Ścieżka
268 Do przodu
2012-05-26
Lubię
takie dni jak ten dzisiejszy. Chociaż spałem krótko i snem
niespokojnym nie cierpię z niewyspania. Chociaż za oknem od rana
praca wre a maszyneria buczy i huczy nie rzucam gromów i przekleństw
że żyć nie dają. Ot tak. Wstaję i czuję .... No właśnie. Co?
Czy radość? Czy szczęście? Nie. To nie to. Mógłbym powiedzieć
że czuję spokój ale to też nie do końca to. Chyba po prostu nic
nie czuję. I to właśnie jest super. Ani radości ani smutku, ani
obojętności ani zaangażowania, ani miłości ani nienawiści. Nic.
I jakież to jest super. Po prostu sobie jestem. To sem ja. Wstaję
sobie rano. Słonko za oknem przez liście drzew przebłyskuje.
Pogoda idealna. Gorąco ale i chłodno. Ot jem sobie śniadanko.
Powoli. Ot piorę sobie koszule i koszulki. Wprawdzie nowa pralka ma
do tego specjalny program ale ja to ja. Sam se poradze. Ot zmywam
szklanki, talerze i garnki. Ot czyszczę i pucuję sobie buty. Ot
prasuję dżinsy. A teraz ot sobie piszę. Koszule i koszulki na
balkonie już prawie suche. I jest super. Niech nikt mi nie mówi że
nie ma wyższości czasu letniego nad czasem zimowym. Balkon otwarty
na oścież. Kociarstwo wędruje ( zwłaszcza Mały ) tam i spowrotem
ze słońca korzystając ile wlezie. Drzewo szumi. Ptactowo co chwilę
coś zanuci. A ja sobie siedzę. To dobry dzień jest. Zresztą to
cały tydzień dobry był. A zapowiadało się że dobry nie będzie.
Zwłaszcza po niedzielnej, pomeczowej kłótni z pseudo gwiazdką i
krzykaczem największym z mojej drużyny. Już sobie wyobrażałem co
to za nerwy i wyrzuty męczyć mnie będą. A to „po co się
odzywałem?”, a to „musiałem powiedzieć w końcu cieciowi” a
to jeszcze wiele innych w stylu co powinienem był powiedzieć, jak
go „zgasić” i co będzie za tydzień. Pogodę też zapowiadali
nie za dobrą, z opadami, z burzami i chłodem. A ostatecznie okazało
się że było wszystko inaczej. O zajściu z niedzieli zapomniałem.
Pogoda dopisała że i motorkiem polatało się trochę. I w ogóle
było nieźle. Bez fajerwerków ale i bez dołów. I tak sobie myślę.
Jak to jest? Co powoduje że jest tak a nie inaczej? Wszyscy Ci co
twierdzą ze sami kierujemy swoim życiem i że każdy jest kowalem
swego losu. Tak sobie myślę. Dlaczego raz wstaję tak jak dziś,
mimo krótkiej nocy, w dobrym nastroju a innym razem nie. Dlaczego
raz się zamartwiam nieporozumieniami i kłótniami a raz zapominam i
nie przejmuję. Jak to jest? Co ze mnie za kowal własnego losu?
Jakiś partacz? Ale cóż zależy od nas? Chyba nic? Bo tak prawdę
mówiąc to już same narodziny to jedna wielka niewiadoma. Jaki mamy
wpływ na to że rodzimy się tu czy tam, w tej czy w tamtej
rodzinie, w takiej czy innej kulturze? A jaki mamy wpływ na to czy
rodzimy się chłopcem czy dziewczynką, zdrowi czy chorzy. Niech Ci
wszyscy co tak swoim losem kierują choćby o sekundę przedłużą
sobie życie. Niech powiedzą gdzie i kiedy to życie ich upłynie. I
niech powiedzą co będzie dalej. Czy Ci wszyscy których dotyka
nieszczęście, którzy tracą nagle zdrowie, tracą majątek, czy
też sens życia mogą powiedzieć że kierowali swoim losem? Co mogą
mi powiedzieć nowonarodzone dzieci z nieuleczalnymi chorobami, co
mogą powiedzieć obłożnie chorzy? Co może powiedzieć afrykański
chłopiec co od najmłodszych lat lata z karabinem, z karabinem na
prawdziwe kulki? Może kierować swoim losem? Media aż kapią od
wszelkiego rodzaju wiadomości co to się nie stało. Ciągle jakieś
tragedie, ciągle niespodziewane wydarzenia. I czy wszyscy ci ludzie
kierowali swoim losem? A ile na świecie szczęścia? Ile cudownych
ocaleń, uzdrowień. I to wszystko też za sprawą własnego swoim
losem kierowania? Nie wiem skąd się to bierze ale ja osobiście
jakoś w to kierowanie losem swoim powątpiewam. Pewnie że ci co im
się powiodło powiedzą że er racji nie ma. Mają prawo. Ja jednak
powiem że po prostu mieli szczęście. To wszystko. Myślę sobie
tak że wszystko o czym możemy decydować to jedynie wybór, wybór
między dobrem a złem. Choć tak z drugiej strony czy ktoś kto od
najmłodszych lat styka się tylko z przemocą może mieć wybór.
Może mieć wybór ktoś kto nie zna czegoś innego? Ale znowu z
drugiej strony czy to tylko wpływ otoczenia i wychowania? To
dlaczego ludzie, rodzeństwa, które dorastają w tych samych
warunkach mają zazwyczaj różne upodobania, gusta? Dlaczego z tych
samych środowisk wychodzą ludzie dobrzy i źli.
Teraz
jest ze mną dobrze. Jest dobrze ale wiem że to tylko chwila. Chwila
na którą nie wiem czy wpływ mam. Bo już za moment, za chwileczką
może stanie się coś, coś takiego jakby coś we mnie wlazło. Lub
coś, co jakby zaczęło wokół mnie krążyć i spowoduje że
wszystko będzie inaczej. Coś czego nie jestem w stanie przewidzieć
i czemu nie jestem w stanie zapobiec. Coś.
Każdy
ma dni dobre i złe. Dobre i złe chwile. Ale przecież czy złe mieć
chce? Jeżeli więc tak tymi kowalami losu swojego jesteśmy to
sprawmy żeby złych nie było. Nich wystąpi mi tu ktoś kto jest
lub choćby zna człowieka tylko ze szczęśliwymi chwilami w swoim
życiu.
Ale na
dzisiaj to jest dobry dzień. Co będzie dalej nie wiem. Wieczorem
zapowiada się picie. Imieniny. Czy się spiję czy nie, nie wiem.
I na
koniec jeszcze jedna refleksja. To ciężko aż w to uwierzyć ale
ostatnio polubiłem twórczość pana którego do tej pory można by
rzec – obśmiewałem i którego pamiętałem z kultowej dobranocki
z czasów dzieciństwa. A teraz? Teraz pod koniec takiej piosenki mam
oczka pełne łez. Dacie wiarę? Sam sobie nie daję. Możecie sobie
to wyobrazić? Ja się w lustro patrzę i uwierzyć nie mogę.
Ścieżka
267 Do przodu
2012-05-22
Tak
dawno to już mnie nie było dawno. Tak dawno że aż głupio mi
pisać. Nie wiem tylko głupio przed kim czy czym? Piszę w sumie dla
siebie więc to głupio to powinno być mi przed samym sobą. Więc
głupio mi może przed sobą. Ale nie wiem dlaczego mi głupio.
Czyżbym
traktował to pisanie jako jakiś obowiązek który zaniedbałem?
A może
głupio mi dlatego że czuję że sam siebie zawiodłem. Bo czemóż
nie pisałem? Bo mi się nie chciało? Bo nie było o czym? Myślę
że i jedno i drugie ale tak najbardziej to nie pisałem ponieważ
straciłem sens pisania. Bez sensu to wszystko. Ciągłe w sercu
wichry i burze. Nie podoba mi się to. Są, nie powiem, chwile że
mogę powiedzieć że wszystko jest w życiu moim tak jak myślę -
być powinno. I jestem wówczas taki szczęśliwy, taki zadowolony,
taki spełniony. Jednak zawsze, wcześniej czy później, chwile te
przesłaniają nerwy, gniew i niezrozumienie. I wszystko to co piękne
znika jak bańka mydlana i zostaje jedynie rozgoryczenie i wyrzuty
sumienia. A nie mogłoby być ciągle pięknie? Nudno by było czy
co? Ja myślę że nie byłoby. I tak mnie te wichry i burze męczą,
tak deprymują że wszystko sens traci i pisać mi się nie chce. Być
może za słaby jestem, może za mało odporny? Może
nieprzystosowany? Może nie potrafię radzić sobie z
przeciwnościami? A może jestem zwykłym leniem? Nie wiem. Wiem
natomiast jedno – nie chce mi się ciągle walczyć, ciągle
spierać, ciągle przekonywać, racji wysłuchiwać. Nie chce mi się
również patrzeć na łzy, na biedę, na cierpienie. Nie chce mi się
wysłuchiwać kłamstw i obelg. Normalnie po prostu mi się nie chce.
I nie chce mi się o tym wszystkim pisać. No a najgorsze w tym
wszystkim jest to że sam nie jestem święty.
No ale
wezmę coś dzisiaj napiszę. Może i kto to przeczyta a może i nie,
prawdę mówiąc nie ważne. Napiszę dla siebie by może za kilka
lat, kiedy tu zaglądnę bo jeszcze żył będę, wiedzieć,
przypomnieć sobie co się działo.
A co się
działo.
Wyścigi
konne to mi się zawsze kojarzyły z jakąś taką wyniosłością,
odświętną atmosferą. Z wyższymi sferami, z damami w pięknych
toaletach i kapeluszach, z dżentelmenami z wypchanymi portfelami.
Kojarzyły. Bo już nie kojarzą odkąd w zeszłą niedzielę 20.05
czyli przedwczoraj wybrałem się, pierwszy raz w swoim życiu , na
Tor Służewiec. Teraz to kojarzą mi się z bandą podchmielonych
emerytów i rencistów. Swoją drogą to bardzo ciekawe miejsce.
Miejsce jakby wyrwane z rzeczywistości, takie nierealne i takie z
minionej epoki. W całej stolicy browara nie łykniesz by cię zaraz
strażnik miejski nie przydybał, wszędzie zakazy palenia a tam? A
tam kielonki poustawiane na stolikach, pod co drugą ławką browar
albo flacha, wszyscy jarają ile wlezie i nikt się do tego nie
przypierdziela. O taki prawdziwy polski klimat. Bez unijnych dyrektyw
i obostrzeń co przyjemność ze wszystkiego obdzierają.
A co do
koni to piękne były. I nie wiem czy to tylko przypadek czy jakaś
zdolność rozpoznawcza ukryta ale na dwa z dwóch koni które
wytypowałem oba wygrały swoje biegi. Nie obstawiłem ich jednak i
możliwość wygrania jakiejś monety przepadła.
Dzisiaj
natomiast czyli 22.05. przyjechała nowa pralka. Trochę to trwało
ale cały czas miałem nadzieję na reanimowanie starej. Nie dało
się jednak ponieważ jak to mawiał prezes Ochócki: „Najbardziej
nie lubię umawiać się z baranami”.
W środę
Chelsea zdobyła puchar Ligi Mistrzów a mnie znów żal było
pokonanych. Nie lubię gdy wygrywa drużyna która na wygraną nie
zasłużyła. Zresztą w ogóle nie lubię gdy wygrywa czy dostaje
coś ktoś kto nie zasłużył. Sport nie jest sprawiedliwy.
Niektórzy twierdzą że to właśnie sportu tego piękno, ja jednak
poglądu tego nie podzielam. Nie podzielam zarówno w sporcie jak i w
życiu. A tak w ogóle, to co lub kto decyduje o tym, że jedni
wygrywają i dostają a inni nie chociaż zazwyczaj starają się
może i bardziej i więcej. O niesprawiedliwości to też bym kiedyś
napisał notkę oddzielną bo zaprząta mi głowę strasznie.
Wziąłbym sobie usiadł czy poszedł normalnie to nie. Czy siedzę
czy idę to ciągle myślę, ciągle analizuję. I zamartwiam się tą
całą niesprawiedliwością, i pocieszenia szukam, i czekam tej
sprawiedliwości i doczekać się nie mogę. I jestem taki sobie
nieszczęśliwy. Bo do póki choćby jedna łza w oku, do póki
choćby jeden, choćby najmniejszy ból, najmniejsze cierpienie na
świecie obecne będzie to er spokoju nie zazna. I radości nie
zazna. Bo jakże się tu cieszyć, jak radować gdy gdzieś tam,
choćby daleko, ktoś inny odczuwa smutek. Nie potrafię o tym
zapomnieć, nie potrafię o tym nie myśleć. A jak się na dokładkę
sam do tego smutku przyczynię to już taki załamany jestem, taki
zły że nic tylko w łeb sobie palnąć. Póki co nie palnąłem ale
żebym miał chęć dalej żyć z tym wszystkim i się na to wszystko
patrzeć to nie powiem. Dochodzę pomału do wniosku że co miałem
zobaczyć zobaczyłem, co miałem przeżyć przeżyłem, zdanie sobie
wyrobiłem i chyba go już nie zmienię.
Póki
jeszcze co, to Euro się zbliża coraz bardziej, a im bardziej się
zbliża tym bardziej mnie wkurza ( mówiąc delikatnie ). Ale to już
temat na zupełnie inną opowieść o ile będzie mi się chciało.
Najchętniej
to bym się na tej trawie zielonej położył, w tym ciepełku
słonecznym, w cieniu drzewa jakiegoś wielkiego, dostojnego i
zasnął.
Ścieżka
266 Do przodu
2012-05-08
kokoko
Podsumowanie
tygodnia długiego wolnego.
kokoko
28.04.Sobota.
Jako że
Teść Cześć zadzwonił dzień wcześniej czy nie jadę z nim na
wieś, a ja się zgodziłem, to spędziłem dzień ten na ciężkiej
fizycznej pracy. Pracy która polegała na rozebraniu czterech i pół
przęseł płotu. A że ja jak coś już robię to robię więc
przęsła te rozebrałem do przysłowiowego „rosołu” wydłubując
nawet każdy zardzewiały gwóźdź ze starej sztachety. Na szczęście
nie poniosło mnie by gwoździe te prostować choć jak się znam
byłbym w stanie to uczynić.
Czy WY
na ten przykład kubki w szafkach też macie poustawiane uchwytami w
jedną stronę?
Albo czy
jak wyjmujecie pranie z pralki to rozwieszając skarpetki wieszacie
je zawsze parami?
Tak
pytam bo wydaję się sobie trochę dziwny.
A
wracając do sobotniej fizycznej pracy, to narobiłem się trochę a
że słońce parzyło niemiłosiernie przy okazji to się przy okazji
zjarałem na czerwono niemiłosiernie.
A
wnioski z tej roboty wysnułem następujące:
-
wniosek 1- nic tak kurna nie smakuje jak zimny browar po takiej
robocie fizycznej w upale ( chociaż zaznaczyć muszę że w jej
trakcie wypiłem trzy litry pepsi i ze dwie herbaty )
-
wniosek 2 - ktoś kiedyś powiedział że taki człowiek co taką
ciężką, fizyczną pracę wykonuje to, o ile namęczy się i
namorduje, potu i łez wyleje, to na koniec, kiedy już skończy, to
czuje się taki dumny i usatysfakcjonowany że całego tego zmęczenia
praktycznie nie czuje, a jeżeli nawet czuje to jest to zmęczenie
bardzo przyjemne, to prawda kokoko 29.04. Niedziela
Skwar
jeszcze większy niż w sobotę zapowiadał się od rana. Jako że
noga bolała mnie trochę nadal i wolałem nie ryzykować to na nasz
meczyk co miał być o dziewiątej rano oczywiście - pojechałem.
Grało mi się ponownie kiepsko.
Po
południu pralkowy rekonesans.
Wnioski:
-
wniosek 1 i jedyny – nie mam formy
kokoko
30.04. Poniedziałek
Słońce
paliło jak diabli nadal. Jako że był to pierwszy dzień tego
długiego tygodnia to w ramach odpoczynku postanowiłem zamontować
Księżniczce dawno obiecaną rurę. Rurę do wieszania sterty szat
co się walają po całym pokoju. A że rura ma metrów trzy i
jeszcze kilka centymetrów to się cała ta sterta szat zmieściła.
A w ramach powrotu do formy zakupiłem w sklepie dla siłaczy
„kapsułki doładowujące”.
Wnioski:
-
wniosek 1 - podróż tramwajem z trzy metrową rurą to niezłe
wyzwanie, zwłaszcza gdy rurę trzymać trzeba w poziomie i co raz
jakiś zdyszany pasażer zaczyna traktować ją jak element
wyposażenia wagonu
kokoko
01.05. Wtorek
Skwar
zelżał ale nadal gorąco. Wyjazd na wieś, do babci Heni.
Wnioski:
- wiosek
1- jak nie znasz drogi to nawigacja w aucie może pokazać ci całkiem
ciekawe, nieznane rejony tego pięknego kraju
-
wniosek 2 - chciałbym pochód pierwszomajowy obecnie zobaczyć, jak
i co prezentowałyby dzisiejsze szkoły, zakłady pracy i wszelkiej
maści organizacje bo nuda w łorso jak cholera
kokoko
02.05. Środa
Trzeci a
drugi nie świąteczny dzień tego długiego wolnego tygodnia.
Praktycznie cały dzień spędziłem ślęcząc nad zamontowaniem
przeciwmgielnego ( bo nie było ). A już najwięcej spędziłem
ślęcząc nad jedną ze śrub zderzaka. Myślałem że kręgosłup
mi pęknie ale ją cholerę odkręciłem ( dobre by to było jakbym
odkręcił, nie dała się więc uciachałem brzeszczotem ).
Wnioski:
-
wniosek 1 - jak się coś nie chce zrobić, to trzeba posłać temu
czemuś niezłą wiązkę, a jak i to nie przyniesie rezultatu to
wyrwać chwasta
kokoko
03.05. Czwartek
To
czwarty, a drugi świąteczny, dzień tego długiego wolnego
tygodnia. Powrót do łorso i nuda.
Wnioski:
-
wniosek 1 – brak wniosków
kokoko
04.05. Piątek
Już się
pogubiłem który to dzień i który świąteczny a który nie
świąteczny tego długiego wolnego tygodnia. Dzień owocny. Przed
południem zakupy w hipermarkecie, po południu wizyta na działce i
przesadzanie choinek i trochę pomoczył mnie i te choinki deszcz.
Wnioski:
-
wniosek 1 – już wcześniej jak miałem wolne dni w tygodniu
pracującym zastanawiałem się skąd się w metrze, czy w sklepie,
czy też na ulicach tyle ludzi bierze? czy oni wszyscy mają urlop
jak ja? Czy w ten piątek w tym hipermarkecie też wszyscy mieli
długi wolny tydzień jak ja? oj róbta tak dalej a nie wiem czy
Donald mój kochany da radę reformą nadrobić dziurę w kraju nawet
jak wiek emerytalny nam wydłuży do lat stu, róbta tak dalej
-
wniosek 2 – las rośnie szybko
kokoko
05.05. Sobota
To już
szósty dzień tego długiego wolnego tygodnia ( chociaż i tak wolny
by był i tak i tak ). Co bym nie miał sobie z dnia tego przypomnieć
to najbardziej pamiętam dziwne uczucie znad rana. Spałem jeszcze
wprawdzie ale już się przebudzałem. Już widno było. I jak się
przewracałem z boku na brzuch i z brzucha na bok i z boku na plecy i
z pleców na … itd. Itd. to poczułem w pewnym momencie jak mój
mózg jakby nie nadążał za ruchem czaszki. A raczej nie nie
nadążał a raczej przekręcał się niezależnie. Tak jakby dopiero
po chwili usadawiał się w miejscu w którym powinien być. Tak
jakby znajdował się w jakiejś płynnej substancji wypełniającej
czaszkę i poruszał się w niej niezależnie. Trochę się tego
początkowo wystraszyłem ( śpiąc nadal ) ale potem doszedłem do
wniosku że jak się ma coś stać to się i tak stanie i spałem
dalej.
Wnioski:
-
wniosek 1 - więc chyba coś tam pod czachą jest, chociaż pewności
że to mózg nie mam, może to jakaś zeschła kupa
-
wniosek 2 - mam wodę w głowie
-
wniosek 3 - jak się ma coś stać to się i tak stanie
kokoko
06.05. Niedziela
Więc to
już koniec tego długiego wolnego tygodnia. Ale zleciało.
Rozegrałem najgorsze spotkanie futbolowe ostatnich lat. Gorzej to
gra już chyba tylko CWKS który, chociaż wszyscy mu na siłę
miejsca ustępowali, mistrzostwa nie zdobył. Więc miejsce pierwsze
i mistrzostwo zdobył WKS.
Wnioski:
-
wniosek 1 i jedyny - już nic, totalnie nic nie potrafię zrobić jak
należy, nawet w piłkę kopać, chociaż w piłkę umiałem kopać,
już nie umiem, i czy to były umiejętności czy tylko szczęśliwe
zrządzenia losu że piłka latała tam gdzie chciałem, mógłbym
podsumować że nic mi w życiu tak nie wyszło jak włosy ale
niestety, nawet włosy mi nie wyszły
eh
mam
nadzieję że tą notką niekrótką nadrobiłem zaległości
przynajmniej
kokoko
Ścieżka
265 Do przodu
2012-04-27
Ci co
organizują cały ten motobajzel to chyba jakieś czarowniki czy
szamany są. Jak cały poprzedni tydzień padało, wiało i ogólnie
zimno było, tak w sobotę i w niedzielę, kiedy to motobajzel miał
być, pogoda jak drut. W sobotę tylko po południu burza przeszła,
pierwsza w tym roku taka z grzmotami i piorunami, i była okazja
zobaczyć tęczę. Za to w niedzielę to już obyło się bez żadnych
takich atrakcji i mogłem bezpiecznie wybrać się na ten cały
motobajzel. I była to niestety wyprawa nieudana. Ogólnie to ceny
takie że no niestety nie na moją kieszeń. A nawet gdyby było mnie
na to wszystko stać to i tak nie zapłaciłbym tyle ile to wszystko
kosztowało. Podsumowując – zdzierstwo! Więc nic nie kupiłem.
Jak się
w sobotę popatrzyłem na ten hit kolejki tej naszej
ekstra(hahaha)klasy to wezbrało we mnie wzburzenie. Hit kolejki. No
normalnie nie mogę. Jakby mnie tyle płacili to bym przynajmniej
biegał dwa razy szybciej – jak to mówił Balcerek. No normalnie
nie mogę. I jak sobie przypomnę hit kolejki co go oglądałem w
Wielką Sobotę to nie mogę jeszcze bardziej. Kurna za co oni tyle
kasy biorą? Taki byłem zniesmaczony że bliski byłem postanowienia
że już więcej meczy oglądał nie będę. Na szczęście w
tygodniu grała Liga Mistrzów i Europejska i humor mi się poprawił.
Bo o ile nie dane mi było zobaczyć Barcelony, podobno dobry mecz
był, to już Real z Bayernem widziałem i było wszystko. Były
akcje, były bramki, była walka, była dramaturgia czyli wszystko co
być powinno. W czwartek zaś oglądałem Atletic ze Stortingiem i
również był to świetny mecz. Nie wiem czy nawet nie lepszy. Na
szczęście Atletic strzelił bramkę w ostatnich minutach bo jak bym
miał jeszcze w czwartek siedzieć do północy, tak jak w środę, i
patrzeć na dogrywkę i karne, to po takim dwudniowym maratonie w
piątek w pracy bym chyba zasnął. Ogólnie to doszedłem do
wniosku, już jakiś tam czas temu, że ta Liga Europejska to
ciekawsza jest niż ta cała Liga Mistrzów. Tam Graja drużyny i
piłkarze którzy chcą. Nie tak jak w LM gdzie grają nazwiska. W
Lidze Europejskiej zawodnicy nie mają takiego ciśnienia, nie mają
takiej presji, grają z radością i swobodnie. Nie ma taktyki
nastawionej na presję wyniku. Jest więcej radości. I o ile w LM
każde zagranie piłkarza z wielkim nazwiskiem wywołuje ohy i ahy to
w LE takich zagrań jest wcale nie mniej a nikt się na tym nie
rozpływa w zachwycie bo to jest element gry i już. Wolę Ligę
Europejską zdecydowanie od tej rozdętej i bogatej Ligi Mistrzów.
A sam
osobiście nadal nie gram. To niepodobna ale nawet w ostatnią
niedzielę na mecz naszej ligi podwórkowej nie pojechałem. Bardzo
mnie to martwi i dziwi zarazem ale miesień boli mnie nadal. W środę,
przedwczoraj, nie byłem też. Wychodzi więc na to że to już
trzecia gra w piłkę na którą przez ten dziwny ból w udzie nie
pojechałem. Bardzo mnie to dziwi. Dziwi ponieważ nic a nic nie mogę
sobie przypomnieć momentu z ostatniego meczu mojego, kiedy, gdzie
kontuzji tej doznać mogłem. I po meczu też nie przypominam sobie
żebym odczuwał jakiś ból.
W
temacie snów to na szczęście bez zmian znaczy się nadal są.
Nawet się mi we wtorek, pierwszy raz w życiu, śniło że latam /
fruwam. Niewysoko wprawdzie i nie spektakularnie ale zawsze to coś.
Ilekroć słyszałem od kogoś że miał sen w którym fruwał/latał
to wzbierała we mnie taka zazdrość że aż wstyd. I zawsze żal mi
siebie było, że nie jestem się, w snach, w stanie unieść ( swoją
drogą podobnie jak w życiu ). Aż wreszcie, nareszcie w zeszły
wtorek się uniosłem. Uniosłem w pełnym słowa tego znaczeniu bo w
śnie tym nie latałem/fruwałem jak ptak jakiś a raczej unosiłem
się nad ziemią, z początku tuż tuż nad nią, by po chwili dojść
do wysokości takiej, że chcą wejść do Metra musiałem się
pociągać w dół trzymając za górną część otworu wejściowego.
I powiem szczerze że całe latanie/fruwanie to, czy raczej unoszenie
się, było całkiem całkiem przyjemne. I dumny z siebie w śnie tym
byłem jak diabli, po śnie zresztą też. A tak apropo to nawiązując
do komentarza z poprzdniej notki to zawsze mnie to zadziwia i
fascynuje jak ci naukowcy potrafią stwierdzić różne sprawy z
życia zwierząt. Sprawy takie jak na ten przykład że psy czy koty
widzą tak czy tak, a mrówki czują znowu tak, a słonie, krokodyle
słyszą znowu tak i wiele wiele jeszcze innych. Właśnie takich
spraw jak ta że szczury mają sny. Bawi mnie to. No w stanie nie
jestem sobie tego wyobrazić jak oni do tego dochodza. Do mózgu im
włażą czy jak? No nie wyobrażam sobie jak taki naukowiec jeden z
drugim może stwierdzić że szczur miał sen.
A
wczoraj po południu moto obute zostało w nową gumę używkę i
śmiga. Już dwie traski do roboty i spowrotem zaliczyłem. Pogoda
wreszcie pozwala. Dzisiaj nawet na tyle że dzisiaj przeciskając się
w korkach nawet się trochę spociłem. Zwłaszcza że rankiem
jeszcze nie tak ciepło jak po południu i muszę założyć grubą
skórę która to po południu jest już za gruba. Aale nie narzekam.
Cieszy mnie ta pogoda jak diabli. Dzisiaj w słońcu to ze trzy dychy
były.
Komentarzy:
5
Ścieżka
265 Do przodu
2012-04-19
Napisałem
z jakieś trzy tydzie temu na zat że mi się nic nie śni i jak się
wzięło zaczęło śnić to nie nadanżam. I o ile do dzisiaj były
to totalne bzdury i głupoty na które nie zwracałem zupełnie uwagi
to dzisiaj miałem sen który głęboko zapadł mi w świadomość.
Jeszcze teraz mam go przed oczami. A, tak na marginesie, czy te
bzdury i głupoty to bzdury i głupoty na które nie warto zwracać
uwagi? A może to właśnie są sprawy wagi najwyższej, wskazówki
które wyjaśniają wiele zawiłości mojej pokręconej psychiki?
Zastanawiam się skąd się biorą? I nie wiem. I zastanawiam się
też co właściwie jest rzeczywistością. Bo w sumie te bzdury i
głupoty senne to są bzdury i głupoty ale czy tak naprawdę, tak
naprawdę, to to życie po przebudzeniu nie jest bzdura i głupota?
Może właśnie toto wszystko tamto jest moim życiem prawdziwym a
toto tutaj to taki sen wariata. Przecież dla mnie w tym śnie to to
wszystko co się tam dzieje jest zupełnie normalne. Zupełnie nie
jest bzdurą i głupotą. Dopiero po przebudzeniu zmienia mi się
punkt widzenia. Tak na ten przykład jak dzisiaj kiedy to, wracając
do tematu, przyśniło mi się że Kura żyje. A tak bardzo się tym
faktem we śnie ucieszyłem i tak bardzo w to wierzyłem że byłem
pewien że to prawda. A było to tak ( oczywiście w totalnym skrócie
):
Właśnie
miałem oglądać w telewizorze ( starym, czarno białym ) pierwszy
mecz na Euro. A było to nie potrafię dokładnie określić gdzie bo
miejsce było mieszaniną trzech miejscowości ( wiosek ) z mojego
życia. I wówczas zastukał ktoś w okno. Wyjrzałem i zobaczyłem
Kurę. Stał uśmiechnięty i zadowolony z siebie. Co zwróciło moją
uwagę to to że miał przekute uszy a w nich jakieś takie, dziwnie
duże emblematy z symboliką, chyba wojskową. Razem z nim był inny
taki kolega z czasów dzieciństwa o ksywie Biały. I na widok Kury
wyraziłem swoje zdumienie pytając: ‘To Ty żyjesz?”, co z kolei
wywołało jego oburzenie. Oburzenie tak wielkie że się obraził i
poszedł z Białym dalej. Tam z nimi coś jeszcze było, tylko nie za
bardzo pamiętam co. Albo to był pies, albo dziecko, albo Biały
miał wózek z dzieckiem. Trochę żal mi było że nie obejrzę
meczu ale postanowiłem biec za nimi, szukać Kury bo strasznie
głupio mi było że mogłem być zdziwiony faktem że żyje. Sam
byłem na siebie zły że nie dopuszczałem tego, oczywistego
przecież, faktu do siebie. I podczas poszukiwań tych trafiłem do
czegoś, jakiegoś takiego pomieszczenia czy hali, co była jakimś
sklepem, restauracją czy magazynem mięsa. A potem, we śnie było
to zupełnie normalne, teraz natomiast na jawie myślę że dziwne,
znalazłem się w zupełnie innym, przeciwległym miejscu tej
miejscowości. I tam był jakiś samochód, i paru kolegów z czasów
młodości, i oni z tego samochodu brali jakieś worki z jakimiś
nasionami czy czymś takim. I ja im w tym pomagałem, i wiedziałem
że to dobre jest brać te worki, ale nie wziąłem dla siebie
ponieważ miałem przeświadczenie że chyba mi się nie należy. I
Kura też tam był. I nie odzywaliśmy się do siebie czując że
jesteśmy na siebie obrażeni. On na mnie za to że nie wierzyłem że
on może żyć, a ja na niego że mnie tak oszukał. I jeszcze w
międzyczasie, jak go szukałem, to ktoś mi mówił żebym go szukał
w wesołym miasteczku, czy też że był w wesołym miasteczku, ale
nie było to takie typowe wesołe miasteczko w stylu karuzele itp.
ale miejsce gdzie jest się szczęśliwym. I jeszcze potem coś
knułem z Białym żeby, skoro Kura żyje, ale dla struktur
państwowych nie żyje, to żeby wziął kredyt w banku, bo przecież
potem i tak nikt nie będzie go szukał. A na koniec tego snu to oni
potem uczestniczyli w jakiejś niby mszy gdzieś u kogoś na
podwórku, co mnie również dziwiło, bo Kura od kościoła i tych
spraw trzymał się zawsze daleko, a ja poszedłem gdzieś ale sam
już nie wiem gdzie. Taki to właśnie sen miałem dzisiaj. Nie wiem
jak to wszystko rozumieć ale wiem że żal mi tego tylko że nie
jest jednak prawdą że Kura żyje.
A
dzisiaj znowu mży. Żebym kurna wiedział że taki ten tydzień
będzie to bym motóra zostawił jeszcze i nie ruszał w ubiegłą
sobotę. Stał by sobie w garażu a tak marźnie, moknie i marnuje
się. Jak nie deszcz, to temperatura rano w zakresie 3-6 stopni, a to
jeszcze wieje. Suma sumarum pogoda wybitnie nie motórowa. I tylko
ptactwo z gaju naprzeciwko zdaje się tym faktem nie przejmować i
świergoli aż miło. W sobotę na wsi to nawet skowronka słyszałem
i poczułem się jak w wakacje. A po drodze pełno bocianów. Tylko
że wszystkie na gniazdach a jak mądrość ludowa niesie pierwszy
bocian ujrzany na gnieździe przepowiada że latem raczej będę
siedział w domu.
Mięsień
prosty uda napaża mnie tak że wczoraj na piłkę nie pojechałem.
Wczoraj
padła pralka.
I na
koniec wracając do tematu z notki poprzedniej i przed poprzedniej to
chciałem jeszcze powiedzieć panu, panie donaldzie jedyny kochany że
jest mi bardzo wstyd że na pana nie głosowałem. W ogóle zresztą
na nikogo nie głosowałem panie donaldzie jedyny kochany. No taki ze
mnie zły obywatel panie prezesie, prezesie, prezesie rady
ministrów.
Komentarzy:
9
Ścieżka
264 Do przodu
2012-04-16
Otóż
rozchodzi się o to że zawsze w takich chwilach dochodzę do wniosku
że chyba czas już korki ( dla niezorjętowanych to określenie na
buty piłkarskie ) na kołki odwiesić. Albo ja już za wolny jestem
albo te nowoczesne piłki za szybkie. Jedno jest pewne – NIE
NADANŻAM. A im bardziej chcę nadążyć tym większy ból wysiłek
ten mi sprawia. Nie mam już siły nadanżać. A im więcej muszę
nadanżać tym bardziej się męczę. A im bardziej się męczę tym
trudniej o precyzję. A im trudniej o precyzję tym łatwiej o
kontuzję. Przewracam się i potykam. Ech nie mam już siły.
Po
ostatnim meczu też. Graliśmy w niedzielę o dziesiątej. I choć
nie grałem dużo to się tak zmachałem że potem tylko bym leżał,
leżał i leżał. Do tego boli mnie mięsień. Nie wiem kiedy i jak
dostałem ten cios bo w trakcie grania nic nie czułem. Dopiero po
meczu wylazło, objawiło się. I teraz nadal boli mnie tak że
powłóczę nogami jak jakiś pokurcz, a już schodzenie po schodach
to jakaś masakra. I właśnie rozchodzi się o to że zawsze w
takich chwilach dochodzę do wniosku że chyba .... echhh. A sam mecz
do przodu sześć do zera. Byłoby siedem gdybym zamiast precyzyjnym
strzałem przycelować w słupek przycelował w bramkę. W ogóle
jakoś tak. Trzeci mecz i trzeci przeciętny w moim wykonaniu.
A
wracając do jednego z wątków z poprzedniej notki mojej to chciałem
panu panie donaldzie kochany jeszcze raz potwierdzić że będę
pracował do usranej śmierci i o żadnej emeryturze słyszeć nie
chcę. Wypraszam sobie by jakiś tam zus czy inne cuś wypłacało mi
jakieś pieniendze. Do tego panie donaldzie najdroższy chciałem
panu powiedzieć że wypraszam sobie jakiekolwiek mnie leczenie w
jakiejś tam służbie zdrowia w razie jakby cuś. Przez ostatnie
dwadzieścia lat ( więc tyle na ile sięgam pamięcią ) tylko raz,
raz tylko skorzystałem z pomocy służby zdrowia i żałuję tego
szczerze. Zobowiązuje się, jak płaciłem, płacić składki
sumiennie nadal i już nie dopuścić do marnotrawienia państwowych
pieniędzy na moje skromne zdrowie. Skromnych środków policji
państwowej też nie nadszarpywałem i zapewniam że jakby co to
nadal będę walczył w obronie własnej sam. Z pomocy, dziękować
Bogu, straży ogniowej też nie korzystałem i, o dobry Boże, niech
tak zostanie. Ale to to już w rękach Boga, nie moich, a już na
pewno nie pańskich panie donaldzie szanowny kochany. A jeśli chodzi
o miejskie strażniki to też nic ich nie kosztuję. Wręcz
przeciwnie, nawet zasiliłem konto stosownym mandatem za strasznie
strasznie straszne zaparkowanie w miejscu niedozwolonym. Przepraszam
że tylko raz ale chwilowo nie dysponuję wolną gotówką bo
popłaciłem podatki ale zapewniam że jak tylko się odkuję to nie
omieszkam zasilić miejskiej kasy stosowną opłatą ponownie. Co by
tu jeszcze? Na gapę nie jeżdżę. Akcyzę w alkoholu popieram
sumiennie, a po zakończeniu Wielkiego Postu, nadrobię nadrobię
zaległości. Cenę benzyny popieram w całej rozciągłości i niech
się tylko pogoda poprawi a pod dystrybutor motórem podjadę nie
raz. Co by tu panie panie donaldzie kochany? No więcej na razie nie
pamiętam. Ale zamykaj pan szkoły, likwiduj szkolne stołówki,
ograniczaj, obcinaj i wszystko co tylko tylko przyniesie do
państwowej kasy złotówki rób.
A
wracając do drugiego wątku z poprzedniej notki mojej to chciałem
powiedzieć że motór stoi już pod blokiem i tu mi się ryj
uśmiecha. Rysiek z Klanu załatwił. Rysiek z Klanu to jest gość.
Jeszcze rano w sobotę, rano tj ok. ósmej, padało. Padało i
myślałem że wrócę jak przyjechałem czyli z Grzegorzem ( tutaj
tajemniczy Grzegorz pojawia się poraz pierwszy ). Ale tak jakoś
około dziesiątej wiater przepędził chmury deszczu pełne złe,
wyjrzało słonko i zrobiło się całkiem przyjemnie. Więc nie
myśląc dokończyłem co miałem do zrobienia i tak około południa
skoczyłem do pobliskiego miasteczka na literę W podbić pieczątkę
w dowodzie rejestracyjnym. Aaaa było trochę cmokania i smokania nad
oponami ale ostatecznie pieczątka jest. Juhu. Ale opony wymienić
trza jak trza.
No i tak
koło piętnastej zebrałem tyłek w troki, opatuliłem się jak trza
i ruszyłem w drogę do domu znaczy się. I teraz jest. Stoi bod
blokiem i tu mi się ryj uśmiecha. Przykryty pokrowcem wprawdzie
obecnie bo cały dzień pada, pada, pada ... A przyznać muszę że
trochę mnie zaskoczył bo strasznie opornie odpalał za pierwszą
razą skubany. A pierwsza jazda po zimowej przerwie bez stresa.
Czysta przyjemność choć się zmęczyłem ostatecznie.
I już
tak na koniec to to że zawsze w takich chwilach jak dochodzę do
wniosku że chyba czas już korki ( dla niezorjętowanych to
określenie na buty piłkarskie ) na kołki odwiesić to jednak
dochodzę do wniosku – NIEDOCZEKANIE. Albo ja albo ona, znaczy się
ta piłka. Na cuś trza przecie umrzeć no nie. A jak już ma umierać
to nie na raka czy inne cholerstwo – choróbsko a na wyczerpanie z
nadanżania za pilką. Ach coż to by była za śmierć. I pan panie
donaldzie kochany jedyny pewnie by to docenił.
Komentarzy:
6
Ścieżka
263 Do przodu
2012-04-13
Tak
sobie myślę, myślę sobie tak dlaczego kobity co krok na brak
uczciwych mężczyzn i, odpowiedzialnych, marudzą. Ja osobiście
kobitą nie jestem ale od kiedy dowiedziałem się że Rysiek z Klanu
ma być usunięty z serialu to nie mogłem uwierzyć. Taki gość!
Taki gość! I chociaż nie oglądałem tasiemca tego nigdy, no może
kiedyś, kiedyś tam na początku parę odcinków, to poczułem
wielką stratę. Taki gość! I kurna zacząłem oglądać. No
zacząłem. Ostatnio wprawdzie, gdy Ryśka z Klanu już nie ma, coraz
rzadziej ale wczoraj spojrzałem na końcówkę odcinka i mój podziw
dla Ryśka z Klanu wzrósł jeszcze bardziej. Rysiek z Klanu - jest
gość nawet po śmierci. Cudownie odnaleziony los na loterię który
kupił Bożence, tylko nie za bardzo wiem na jaką okoliczność,
okazać się ma zwycięski. To gość! Naprawdę gość.
A ja co?
Nawet w totolotka jak nie wygrałem tak nie wygrałem. W Wielką
Sobotę kumulację co była na jakieś osiem baniek zgarnął ktoś
kto zawarł jeden, słownie JEDEN, kupon na chybił trafił. No
normalnie szlag mnie trafia jak o czymś takim słyszę.
Pogoda
dziadoska jak diabli. Jutro mija mi termin przeglądu rejestracyjnego
motóra i jak jutro go nie ruszę to jak go w końcu ruszę to będę
jechał bez ważnego badania technicznego. A Rysiek z Klanu by
załatwił. I wcale nie myślę tu o badaniu technicznym a o
pogodzie. Załatwiłby pogodę oczywiście i nie byłoby problemu z
tym motórem i z tymi jego badaniem technicznym nieszczęsnym.
Po
świętach ogólnie raz lepiej raz gorzej. Ogólnie to lepiej niż
gorzej bo w robocie jakoś ciekawiej i nie odczuwam tego dziwnego
ogólnie niepokoju. Niepokoju sam nie wiem z jakiego powodu. Tak
jakoś ogólnie niepokoju. A w święta to cały czas zadziwiony
byłem tą moją dobrą kondycją, czy raczej samopoczuciem. W
niedzielę wstałem rześki i pogodny, choć za oknem zimno i
pochmurno było, bez żadnego odczucia osłabienia czy głodu.
Normalnie nadziwić się nie mogłem że aż tak dobrze wytrzymuję
dwudniowy totalny brak pożywienia. Oglądałem kiedyś na Planet
dokument o ludziach którzy nie jedzą przez bardzo długie okresy
czasu, czy wręcz wcale. Dziwne to i nieprawdopodobne ale w świetle
tych zeszło niedzielnych moich odczuć być może realne. Wszystko
zależy od nastawienia, podejścia.
Ale co
ja tu o pierdołach. Ważne sprawy się dzieją na świecie i u nas w
kraju też. Nie wiem czy w kraju nawet nie ważniejsze. W Sejmie
prawią o sprawach dla narodu ważnych. Bronią honoru, szacunku,
sprawiedliwości i Bóg wie jeszcze czego. Rząd prawi o emeryturach
i przekonywać zacznie reklamą naród tępy i leniwy że pracować
trzeba. Do śmierci. Ja tam polityką się nie interesuję a jeżeli
już bym miał się zacząć interesować to tylko w świetle tego
jak tych wszystkich polityków powystrzelać. A co do tej reformy to
jak sobie pomyślę że jeszcze nawet połowy nie przepracowałem i
nic mi się prawie nie należy to taką mam chęć do pracy że nie
wypowiem. Będę robił do usranej śmierci a emerytury nie chcę
wziąć ani grosza. Panie Donaldzie! Halo! Panie Donaldzie mi proszę
emerytury nie wypłacać! Słyszy pan? Ja ER obiecuję uczciwie paść
na ryj na stanowisku pracy, nie wiem jeszcze jakiej ale mogę nawet
rowy kopać, i nie wziąć ani grosza emerytury.
I panie
Donaldzie nie ma pan szans z Jarkiem. Jarka mogę słuchać godzinami
w przeciwieństwie do pana.
Jeszcze
mnie dzisiaj rozbawiło jak usłyszałem w radio że jakby ktoś
nagle sobie przypomniał o jakichś dodatkowych dochodach których
nie rozliczył to może rozliczyć ale ma napisać coś co nazwę
usprawiedliwieniem czy wręcz przeprosinami. Wiecie co? Nie wiem co
ale co?
Rachu
ciachu i do piachu
Komentarzy:
6
Ścieżka
262 Do przodu
2012-04-07
Ogólnie
to jestem zmęczony. Zmęczony brakiem pracy, a raczej zajęcia w
tejże pracy. Na dłuższą metę nie do wytrzymania. Od jakichś
dwuch – trzech tygodni intensywność pracy spadła tak że muszę
się wysilać by wysiedzieć. A trudne to jak cholera. No niestety
nie lubię bezczynności. Tzn lubię ale lubię taką na trawie
gdzieś, albo na piasku na plaży gdzieś, albo na ławeczce na
Starym Mieście. A w robocie, jak już się zwlokłem rano i
przylazłem, to chciałbym porobić coś konkretnego. A tu ni ma.
Posucha. I co gorsza zaraz zacznie się pewnie wynajdowanie zajęć
zastępczych w formie jakichś nikomu nie potrzebnych tabelek,
raportów, działań doskonalących itp. A tego to nie lubię
bardziej niż samej tej wspomnianej wcześniej bezczynności.
W
niedzielę się wreszcie przełamałem w autobusie. Ruchem raczej
delikatnym acz stanowczym przy użyciu nogi własnej przesunąłem
nogę sąsiada na miejsce w którym powinna była się znajdować.
Już od dawna drażni mnie to rozsiadanie się przez co niektórych
szeroka tak że dla kogoś obok zostaje tylko niewielki skrawek
miejsca. A przecież wyraźnie widać zarys, obręb jaki każdy z
foteli wyznacza. Ja osobiście to zawsze jak ktoś się przysiada to
jeszcze bardziej się odsuwam ( nie, wcale nie z niechęci ) robiąc
miejsce, sprawdzając czy jest wystarczająca przestrzeń by ten
siadający mógł sobie spocząć. I tego samego ( ach jakim głupi )
oczekuję zawsze od innych. Niestety czasami czekanie moje idzie na
marne. Już, już mam zwrócić uwagę, już jestem zdecydowany, a
jeszcze jednak zawsze ostatecznie się powstrzymuję z nadzieją że
osoba obok się zreflektuje, bo przecież kultura tak nakazuje. I tak
jadę sobie siedząc półdupkiem lub z łokciem pod żebrami. No ale
w niedzielę nie wytrzymałem. Tak jak wspomniałem ruchem raczej
delikatnym acz stanowczym przy użyciu nogi własnej przesunąłem
nogę sąsiada na miejsce w którym powinna była się znajdować.
Zdziwił się potwornie, zmierzył mnie groźnym spojrzeniem i
stwierdził że można było powiedzieć. To powiedziałem, po czym
dodałem że jak się po chamsku siedzi to można się takiej reakcji
spodziewać. Na co stwierdził: „Po chamsku jak hu….” Puściłem
to mimo uszu i siedząc już wygodnie zagłębiłem się w
rozmyślania jakby to było dobrze żyć w świecie idealnym, moim
idealnym. A potem jeszcze po opuszczeniu autobusu, gdy oddalałem się
w swoją stronę, rozmyślałem czy mój „towarzysz” podróży
odprowadza mnie wzrokiem recytując wiązankę epitetów pod nosem.
Już mam
dosyć tego wstrzymania ruchu metra między Centrum a Ratuszem. Rano,
przed szczytem nie jest jeszcze tak źle. Tym bardziej że w tramwaj
linii zastępczej wsiadam na początku trasy i mam jeszcze
miejscówki. Tak więc siadam i mogę zagłębić się w lekturę czy
zamyślonym wzrokiem pooglądać budzącą się stolicę. Gorzej jest
popołudniu. Tak się zastanawiam: „Skąd tyle tych ludzi?” i
„Jak to kurna było jak Metra nie było?”. No normalnie ścisk i
tłok taki że szpilki nie wetkniesz. Codziennie muszę parę składów
odpuszczać zanim wsiądę. A niech jeszcze jakiś palant w aucie
przetrzyma tramwaj wjeżdżając na tory na skrzyżowaniu to robi się
taki sznurek że tylko płakać. A tramwai puścili na trasy tyle że
niezły sznurek są w stanie utworzyć. Oj niezły. A wkurza mnie to
tym bardziej że przed całą tą hecą z niekursującym metrem
zakładałem że motóra wyciągnę i przynajmniej kilka razy
zamienię MZK na motóra tegóż. Cóż z tego że miałem plan, cóż?
Plan planem a życie życiem. Zimno! Jak rano wstaję to temperatura
nie przekracza pięciu stopni. A to zimno to takie przejmujące,
przenikające do szpiku kości jest. Słońca jak na lekarstwo, a po
tej zmianie czasu, to jak rano do roboty swojej wstaję to bez
słońca, to szaro, buro i ponuro. Na dodatek w poniedziałek jak
rano wstałem i spojrzałem przez okno to zobaczyłem śnieg. To
chyba był jakiś taki spóźniony prymaaprylisowy żart bo to, że
ostatnio deszczowo i mokro to już nikogo nie dziwi.
Nie
nastraja to pozytywnie na święta. Jeszcze tak na początku tygodnia
to jakoś tak radośnie się czułem. Jednak w tygodnia tego połowie
coś się nagle odmieniło, jakoś tak oklapłem. Nie, nie mówię że
jest totalna roz… ale coś na rzeczy jest. Raczej gorzej niż
lepiej. Takie kurna nie wiadomo co.
Miałem
pisać w Wielki Piątek bo z roboty puścili nas o czternastej i był
czas ale poszedłem do fryzjera i jakoś się rozeszło po kościach.
Dzisiaj Wielka Sobota i też miałem pisać ale jak się rano zająłem
sprzątaniem to skończyłem dopiero o dziewiętnastej. Wypolerowałem
podłogę drzewnianą na błysk między innymi. I dałem radę i nie
padłem mimo tego że ostatni posiłek spożyłem w czwartek ok.
dziewiętnastej. Dziwne to ale mimo tej głodówki czuję się teraz
świetnie i rozpiera mnie energia. Siedzę sobie po godzinnej
kąpieli, piszę sobie i czekam na jutrzejsze święto. Jutro sobie
odbiję. Będę jadł, pił i śpiewał.
WESOŁYCH
ŚWIĄT
Komentarzy:
8
Ścieżka
261 Do przodu
2012-03-31
„Siedem
życzeń” – polubiłem ten serial. I nie wiem co o tym wszystkim
myśleć? Stary chłop a ogląda seriale dla dzieci czy też
młodzieży. Pamiętam że kiedyś, gdy oglądałem go po raz
pierwszy w ogóle ale to w ogóle niczego ciekawego w nim nie
znajdowałem. Więcej. Uważałem go za beznadziejny, a główny
bohater wydawał mi się pierdołą z kotem. A teraz śmieszy mnie i
bawi. Gość który to wymyślił miał ( pewnie ma nadal ) ciekawe
spojrzenie na świat - pełne luzu i fantazji. Bardzo mi się serial
ten podoba i tylko nie wiem co o tym wszystkim myśleć? Albo
wreszcie dorosłem do tego albo wręcz przeciwnie – zdziecinniałem
na stare lata. Zważywszy jednak że kiedyś mi się nie podobał,
znaczy raczej że to pierwsze, bo nie mogłem być przecież najpierw
dorosły a dopiero potem dziecinny. A może to sprawka Karla i
Małego? Bo to chyba i jakoś tak w tym samym czasie nastąpiło tzn
to że polubiłem serial ten i wprowadziłem pod swój dach koty.
Tylko że moje nie mają mocy spełniania życzeń. Ale mają wiele
innych cudownych cech. Zwłaszcza Mały który aktualnie zwany jest
Malinkiem. Mówi się na ten przykład do Małego jak się go
zobaczy: „ O Malinka”, albo jak się go woła: „Chodź Malinko”
a jak się go głaszcze „Grzeczny Malinek”. A Malinek uwielbia
głaskanie. Malinek nie pojmuje że mogą istnieć w świecie ludzkim
inne czynności niż głaskanie. Malinek uważa że wiązanie butów
jest głaskaniem, że zamiatanie jest głaskaniem, że jak coś
upadnie na podłogę to podnoszenie tego czegoś też jest
głaskaniem. I w ogóle wiele wiel jeszcze innych czynności jest
związanych z zapewnieniem Malinkowi przyjemności. I chociaż
Malinek nieraz odwraca kota ogonem odwracając znaczenie przysłowia
„Zagłaskać kota na śmierć” na „Naprzymilowywać człowieka
na śmierć” to daje jednak tyle pozytywnego że nie wypowiem. O na
ten przykład siedzę se ja w poniedziałek, a może to było we
wtorek, nie, dobrze mówię – w poniedziałek. No więc siedzę se
ja w poniedziałek rano, zaspany i zły na świat cały że obudzić
się musiałem. Ze wzrokiem tępym zajadam kanapkę aż tu nagle
Malinek który siedział na jednym końcu pokoju, zrywa się nagle i
leci co sił w nogach na drugi koniec, pod balkonowe drzwi. A że
Malinek bardzo często zrywa się w ten sposób pędząc gdzieś na
łeb na szyję, bez konkretnego celu, to zbytnio mnie to nie
wzruszyło. Malinek w takich sytuacjach, po stwierdzeniu że biegł
nie wiadomo po co i że chyba zrobił z siebie durnia ( gdy na chwilę
załączy myślenie ) coś tam pogmera łapką, mruknie coś pod
nosem, rozejrzy się dokoła czy nikt nie widział i zniesmaczony
udaje się gdzieś indziej. Tą razą jednak gmerał dłużej i
mrukał więcej. Aż postanowiłem przerwać jedzenie i zwrócić
zamglony wzrok w tamtą stronę. I jak tu mi nie wyskoczy nagle na
zasłonkę taaaaaka tarantula. No normalnie ze trzy centymetry miała.
I lezie w górę. Malinek próbował jej to i wprawdzie uniemożliwić
jednak udało się jej umknąć poza zasięg jego łap. A po zasłonce
nie był w stanie się biedak wspinać ( chociaż wiem że po
karniuszu kiedyś spacerował – ale jak tam wlazł to nie wiem ).
To się zerwałem na równe nogi i zanim tarantula zdążyła dotrzeć
pod sufit już ją miałem. Tak więc „wystawił’ mi, wypłoszył,
Malinek tarantulę na pewny strzał jak trza. Kochany Malinek.
Pogoda w
ostatnim tygodniu bardziej jesienna niż wiosenna. Wiatr wieje jak
diabli i jak gdzieś jeszcze dorwie ubiegłoroczne liście to nic ino
jesień. Na dodatek padać zaczęło w czwartek, nawet śnieg przez
chwilę więc ogólnie kicha. A dzisiaj to już całkiem. Padało od
rana. Nie widziałem wprawdzie na własne oczy ale słyszałem bo
ciemno było jak się rytualnie o szóstej przebudziłem przez to
moje zboczenie zawodowe. Słyszałem jak krople o parapet bębniły.
Ale potem już zobaczyłem. Zwlokłem się około dziewiątej obolały
i zmęczony szukając wyjaśnienia dlaczego właśnie taki.
Obejrzałem ostatni czyli siódmy odcinek tego serialu co o nim
pisałem na początku, zjadłem i ruszyłem na granie. Graliśmy o
czternastej. Tym razem z ostatnią drużyną w tabeli i wygraliśmy
bez problemu 8:5. Nic nie strzeliłem i grałem słabiej niż tydzień
temu. A graliśmy w nawet niezłych warunkach pogodowych bo po naszym
meczu to się zaczęło. Wiatr, deszcz, grad, deszcz, słońce,
wiatr, deszcz, deszcz, wielki śnieg, wielki śnieg i tak w kółko
aż zrobiło się ciemno.
Teraz
jest ciemno czyli o 20:30 gdy to piszę i nie mam najmniejszego
zamiaru wyłączać światła. Niech sobie tam prezydent i premier i
inne ważne budynki wyłączają. Ja oszczędzam na co dzień.
Z
ostatniej chwili : Radwańska wygrała. Gratulacje ale fanem tenisa
nie jestem, zwłaszcza że jak zaczynają wrzeszczeć jak w sypialni
( w sypialni na tych filmach od osiemnastu ) to jakoś mi nie pasuje
do tego elitarnego sportu. Wynik sportowy jednak duży. Brawo pani
Radwańska.
Mam
nadzieję że Księżniczka której dzisiejsza ostateczna diagnoza
kolana dała wynik pozytywny już niedługo osiągnie równie
spektakularne sukcesy w innym, równie elitarnym sporcie.
A
jeszcze na koniec zapomniałbym dodać że „Wanda i Banda” z tego
serialu co o nim na początku pisałem też mi się bardzo podoba.
Komentarzy:
7
Ścieżka
260 Do przodu
2012-03-28
I weź
się tu człowieku wyśpij.
Miałem
się wyspać w sobotę. Miałem ale mi się jakoś włączyło tiwi i
się trafiło na „Dawno temu w Ameryce”. I siedziałem tak i się
gapiłem w szklany ekran do drugiej w nocy. Dla mnie to swoisty
wyczyn bo nie pamiętam kiedy ostatni raz poszedłem spać po
północy. Żeby jeszcze leciało to na tvn, polsacie czy innym
komercyjnym. Ale nie, leciało na jedynce. A na jedynce nie przerwą
przecież projekcji, w najmniej oczekiwanym momencie, zabójczą
serią reklam po której nie wiesz co, jak i gdzie. Więc nie miałem
się jak oderwać. I siedziałem tak do tej drugiej w nocy. Ale jest
nadzieja że nasza publiczna już niedługa padnie na pysk i nie będę
miał problemu. Ludzie! Ludzie nie płaćcie abonamentu. Dajcie
pospać.
No więc
poszedłem spać w sobotę i wstałem w sobotę. Wstałem rano, tzn
ok. dziewiątej. Wychodzi że spałem siedem godzin, a jeżeli wziąć
jeszcze pod uwagę rytualne, chwilowe, tak z przyzwyczajenia ( to
zboczenie zawodowe ) przebudzenie o szóstej czyli o tej co zwykle
budzę się do pracy, to dla mnie zdecydowanie mało. Wstałem jednak
rześko, sam się sobie dziwiąc że tak rześko. Rześko mając w
perspektywie jazdę za miasto. Za miasto czyli na wieś gdzie motór
zimował. Pogoda dopisywała ostatnio, sobota też zapowiadała się
wyśmienicie więc sezon czas był zacząć. Ale kurna nie zacząłem.
Już sama droga w tamtą stronę miała jakby dać mi do myślenia że
nie potrzebne moje starania. Jakby mi ktoś zaczarowaną barierę za
stolicą ustawił. A to jazda w potwornym „sznurku” za jakimś
maruderem. A to, po zmianie trasy na niby lepszą, roboty drogowe i
ruch wahadłowy co chwila. No normalnie dla mnie mordęga. No ale
koniec końców dojechałem. Wyciągnąłem motóra na słoneczko,
pięknie grzało, zamontowałem akumulator i spróbowałem odpalić.
Odpalił? Nie za pierwszą razą, nie za drugą też, ale za trzecią
jak najbardziej. Czyli jest dobrze. Pomyślałem że trochę go
przetrę. I jak się nie wezmę za czyszczenie, pucowanie, mycie,
chuchanie i inne czynności upiększające wygląd zewnętrzny. No
błyszczał się po tych zabiegach jak jak to mówił jeden taki:
„Jak psu jajca”. Ale że że przez długą jazdę i przez te całe
zabiegi trochę czasu upłynęło już zaczęło szarzeć,
postanowiłem pierwszą jazdę przełożyć na niedzielę. Żeby było
bardziej pompatycznie i odświętnie.
I weź
się tu człowieku wyśpij.
W
niedzielę spało się o godzinę krócej. Po cholerę całe to
zamieszanie z tymi wskazówkami to ja nie wiem. Tyle z tego wyszło
że jak teraz rano ( czyli na ten przykład dzisiaj ) do pracy swojej
wstaję takie zwykłe mam ciało, takie szare a za oknem widzę
szarość. A że w nie swoim łóżku za cholerę się nie wyśpię,
to się, gdy mi jeszcze godzinę odjęli, nie wyspałem w niedzielę
jak cholera. Nie wiem. Nie wiem ale zawsze jak tam na wieś pojadę
to tyle mi się śni, tyle się dzieje że jak potem rano się obudzę
to taki jestem zmęczony, taki skołowany że dojść do siebie nie
mogę. W swoim łóżku, w łorso to za chiny ludowe nie pamiętam
nic ze snu. Się więc nie wyspałem, a biorąc pod uwagę jeszcze
noc sobotnią, to kumulacyjnie nie mogło być dobrze. A jakąż to
pogodą przywitała mnie niedziela. Przez szybę okna słoneczko
grzało przyjemnie. Niestety. Rzeczywistość okazała się dużo
mniej przyjemna. Wiał taki wiatr, taki zimny, taki silny że o
jeździe motórem do Warszawy mogłem zapomnieć. Prawdziwa wichura.
Kicha. No cóż. Wyjąłem akumulator, przykryłem motóra „kocykiem”
i wróciłem do łorso tak jak z niego wyjechałem. Szybko musiałem
wracać bo o czternastej harataliśmy pierwszego mecza w gałę w
naszej lidze podwórkowej. I od razu z liderem. Nie przestraszyliśmy
się bynajmniej i zagraliśmy jak równy z równym. Przegraliśmy
niestety ostatecznie 4:3. Wprawdzie cały czas goniliśmy wynik ale
nie daliśmy przeciwnikowi odskoczyć na więcej niż jedną bramkę.
Na ostateczny remis nie starczyło nam po prostu czasu. Ja osobiście
zagrałem średnio, choć przyznam nieskromnie że jedną z bramek
strzeliłem.
Plan na
najbliższy łikiend - wyspać się.
Komentarzy:
6
Ścieżka
259 Do przodu
2012-03-24
Mówi mi
Doti ( koleżanka z pracy tak gwoli wyjaśnienia bo wiem że parę
Dorot wpada ( chociaż ostatnio coraz rzadziej ) i tutaj mówić mi
co i jak)). A więc mówi mi Doti : „ER przeciwieństwa się
przyciągają”. Przechylam główkę na bok, przymrużam oczka i
robię poważnie zadumaną minę.
Rylli?
Pisze
też swego czasu Duszka u siebie o pewnym eksperymencie jak to
podzieliła truskawki na połowy, a raczej jej fajniejsza ( tak –
to było złośliwe ) siostra podzieliła truskawki na połowy, a ona
potem próbowała te połowy dopasowywać. I jakiż to wniosek
wysnułłłłłła z tego doświadczenia. Ano podobno taki że
pasowały do siebie zupełnie różne połowy, dając w rezultacie
całość.
For
siur?
A więc
przeciwieństwa się przyciągają i pasują do siebie różne
połowy?
Bu siet.
A po
naszemu gówno prawda.
Moim
zdaniem przeciwieństwa przyciągają się tylko początkowo na
zasadzie ciekawości, chęci poznania nieznanego, doświadczenia
inności. I gdyby nawet udało się tak trwać im przez dłuższy
czas to po pewnym czasie albo jedno ustępuje i jest nieszczęśliwe
albo drugie odpuszcza i traci swoje niepowtarzalne cechy albo żyją
tak obok siebie swoim życiem, każde własnym, niby razem a osobno.
Jak to swego czasu zaśpiewała Anita : „Jak to być mogło że ona
i on byli ze sobą lecz całkiem obok”.
Moim
drugim zdaniem różne połowy ( tak jak w tych truskawkach ) pasują
do siebie tylko dlatego że całość nie jest idealna. Gdyby tak
rozpołowić truskawkę przepiękną, wręcz idealną w kształcie,
formie i kolorze, to te połowy były by do siebie podobne jak krople
wody. A czy nie takie truskawki wywołują zachwyt, czyż nie takich
szukamy. Problem niestety w tym że w tych czasach takie truskawki są
formą chyba nieosiągalną. Dojrzewają w warunkach trudnych. Bez
ciepła słonecznego, nie są dostatecznie pielęgnowane-wychowywane.
Są natomiast sztucznie nasycane w celu przyśpieszenia / skrócenia
czasu ich rozwoju. Szybko zrywane, jeszcze nie dojrzałe tylko po to
by jak najprędzej osiągnąć zysk. Taka truskawka nie ma czasu się
rozwinąć, nabrać należnej siły, smaku i koloru. I skażone
powietrze i gleba uboga. Skąd czerpać potrzebne do wzrostu
składniki? I wychodzą takie mutanty bez kształtu i smaku,
niedojrzałe i zielone. I jest ich pełno, tak dużo że stają się
ogólnie przyjmowanym wzorcem i nikogo już taka zielona, powykręcana
truskawka nie dziwi. I jakie mają być w takim razie pasujące do
siebie to połowy?
Jaki to
pożytek z mieszania różności np. koloru? Fakt mogą wyjść inne
barwy. Co się jednak dzieje z pomieszanym kolorem? Znika, traci
swoje piękno, a powstała mieszanina nie zawsze daje coś pięknego,
wręcz przeciwnie, zazwyczaj wychodzi barwa idealnie szara czy bura.
Ja wolę łączyć niebieski z niebieskim. Przynajmniej pięknego
niebieskiego jest wówczas więcej a i jeden i drugi niebieski
zostaje dalej sobą czyli pięknym niebieskim.
Jaki to
pożytek z mieszania różności? Połączmy wodę z oliwą. Wiadomo
oliwa na wierzch wypłynie i a choćby przyszło iluś tam atletów i
a choćby zjadło ileś tam kotletów to nie zmieszają takie to ...
( nic mi się nie rymuje ). A połączmy sól z cukrem. Smakuje?
I
dlatego ja potrzebuję, ja potrzebuję i jeszcze raz – ja
potrzebuję połówki ( może być ¾ ) takiej samej jak ja, z tej
samej gliny, tego samego koloru.
Komentarzy:
5
Ścieżka
258 Do przodu
2012-03-21
A numer
zrobię i dzisiaj napiszę. Ha! Ale wszystkich zaskoczę. Ha!
Normalnie numer taki że ...
No!
Teraz to czuję że grałem w piłkę. Bo o ile tydzień temu w
poniedziałek to, jak pisałem nie było nas za wielu i nawet zmęczyć
się nie dało, to przedwczoraj już było tak jak być powinno.
Czyli tak. Boli mnie prawa noga w kostce – dobrze że nie złamana
czy skręcona bo jak mi Maciek wszedł wślizgiem to dobrą chwilę
skręcało mnie z bólu i myśl przewalała się przez głowę: „To
se kurna pograłem”. Jakoś jednak to rozbiegałem i choć nadal
czuję ból to z pewnością na niedzielną inaugurację ligi będę
sprawny. Boli mnie również pachwina, chyba sobie naciągnąłem.
Bolą mnie plery ale to to nie wiem czy wynik walki czy przewiania,
bo zimno było z deka i mogło mnie zawiać. A przecież w niedzielę
i sobotę było tak ciepło. Wielu to już poginało po mieście w
krótkim rękawku a co śmielsi to i w szortach. Że o motóróach
nie wspomnę bo w taką pogodę tyle ich się pokazało, że nie
zliczę. Tym bardziej że był motobajzel. Ja też się wybrałem na
ten bajzel, tyle tylko że na czterech kołach a nie dwóch. I tyle
tylko że ludzi było tyle iż znalezienie miejsca parkingowego
graniczyło z cudem a już o nabyciu biletu wstępu to mogłem
zapomnieć. Kolejka wielokrotnie zakręcona długa była że hoho. I
nie stanąłem w kolejce. Wykręciłem się na pięcie i całe piękne
popołudnie spędziłem gdzie? Na spacerze wiślanym bulwarem i
uliczkami Starego Miasta. I koniec końców dobrze wyszło bo
odpocząłem.
A
wracając jeszcze do słonecznego weekendu to w sobotę po fryzjerze
kupiłem kurczaka, bagietkę, jeden i pół litra oranżady,
poszedłem nad Wisłę i to wszystko pożarłem ze smakiem. Przy
okazji trochę też sobie podjadły dwie kaczki, trzy gawrony i
niezliczona ilość rybitw. I było cudnie choć momentami, nie
powiem, trochę zalatywało tym, co wszystkie miasta co przed
Warszawą są, do Wisły tej zrzuciły.
Wczoraj
rzucił się jakiś gość pod metro. Tak wracałem do domu i myśląc
o tym czy już otworzyli stację Centrum?, czy Metro funkcjonuje już
normalnie?, czy jednak będę musiał się przesiadać?, tak sobie
zacząłem myśleć o tych wszystkich osobach które świadkami tego
zdarzenia były. O tym maszyniście, czy jak tam ten co metrem
kieruje się zwie, o tych co pociągiem tym jechali i o tych co na
peronie stali. No bo stoisz tak sobie jak zawsze, myślisz o
pierdołach a tu nagle ciach, wszystko zapominasz. Jeżeli jesteś
tym maszynistą wciskasz hamulec z całych sił i modlisz się żeby
to nie była prawda. Jeżeli jesteś pasażerem pociągu to lecisz
bezwładnie na współpasażera i klniesz w duchu tego maszynistę. A
jeżeli jesteś oczekującym na peronie ... No właśnie. Co z tymi
co byli tego świadkami? Myślę o tych wszystkich osobach ktore
zdarzenie to tragiczne bezpośrednio dotknęło. Co czuli?
A
dzisiaj zamknęli Metro między bankowym a Centrum. I wyszło na to
że do roboty mam dalej bo całe dziesięć minut dłużej jadę.
Podjąłem
nierówną walkę z burczeniem w brzuchu. Zaopatrzenie w różnej
maści herbatki ziołowe już jest i pijam je dla zdrowotności. A
pewnie i tak skończy się tym że ostatecznie spalę te wszystkie
zioła i o ile burczenie nie zniknie to przynajmniej będzie mi
wisiało kalafiorem a może i wręcz zacznie wywoływać radość.
Komentarzy:
6
Ścieżka
257 Do przodu
2012-03-17
I od
razu inaczej się wstaje gdy pogoda taka jak dziś za oknem. Dzisiaj
pogoda jak drut. I aż żal tyłek ściska że pod blokiem motóra
nie ma. Sąsiad z bloku obok swoją R1 wczoraj już wyciągnął. Ja
jeszcze nie. Postanowiłem jeszcze tydzień poczekać. Choć nie
powiem że nie łamię się czy nie zrobić tego już dzisiaj.
Zrobiłbym to i pewnie gdyby motór zimował w łorso. Niestety
odstawiony sto km od łorso. Odstawiony ( pamiętam jak dziś ) dnia
22.09.2011. Dnia tego po rozegraniu meczyku, około godziny
czternastej ruszyłem w trasę ostatnią sezonu 2011. To był już
czas najwyższy. Wprawdzie dało się jeszcze jeździć ale to tak
bardziej za dnia. A za dnia to ja w robocie siedzę niestety. Rano,
gdybym chciał śmignąć do roboty, było ( pamiętam jak dziś )
zbyt zimno. Do tego ciemno. Wieczorkiem to samo. Jak na środową
piłkę wieczorną jeździłem to wracając o dwudziestej drugiej (
pamiętam jak dziś ) nie czułem się zbyt komfortowo. To już nie
ta temperatura. Do tego asfalt śliski jak brzuch ryby a to nie jest
idealna nawierzchnia dla moich łysych opon. Tak więc czas był już
najwyższy. Marzł całymi nocami i marnował się za dnia gdy czas
spędzałem w pracy. A sobota 22.09 była na ostatnią trasę dniem (
pamiętam jak dziś ) idealnym. W miarę ciepła, słoneczna, z
wietrzykiem lekkim. Ruszyłem więc z myślą by tempem nieśpiesznym
podelektować się jazdą. I udawało mi się to początkowo. Jednak
tak gdzieś w połowie drogi motór ( pamiętam jak dziś ) coś się
rozbrykał. Zaczęło go gnać gdzieś, zaczął pędzić jak
oszalały. Ledwo mogłem nad nim zapanować. Jak rumak jakiś co dom
poczuwszy tępa przyśpiesza by odpoczynku zasłużonego zaznać.
Zresztą przyznać muszę że ma motór coś z rumaka. Nie dosiadałem
ci ja wprawdzie rumaka prawdziwego nigdy, jednak przypuszczam że
pewne podobieństwo jest. Być może wynika to z mojej małej wprawy,
być może nie ale były chwile, o wiele chwil takich było, gdy
motór jechał gdzie chciał. I zaprawdę powiadam, o zaprawdę, że
mocno ściągać lejce musiałem by nad nim zapanować i na pożądaną
drogę sprowadzić. A to wyrywał się nieraz, a to parskał, a to
prychał. Wierzgał, zarzucał i zrzucić próbował. I powiem
zaprawdę, powiem, że było chwil takich parę że już myślałem
że już zapanować nad nim rady nie dam. Jednego mnie nauczył:
respektu. Respektu dla natury. Ot wietrzyk. Idziesz a on ci twarz
delikatnie owiewa. Ale wsiądź na motora, wyjedź na przestrzeń
otwartą. Wietrzyk naturę zmienia. W jednej chwili staje się
wichrem co zrzucić cię z siodła zdoła, co tor jazdy zamieni, co
szumem natarczywym myśli wzburzy. Oj tak. Wietrzyk ma moc. I czai
się zza lasów, zza pagórków. Uderza niespodzianie i zdradliwie. I
spróbuj tak w trasie wyminąć cysternę. Nie wiem jak inni
dosiadający motóry ale ja się cystern wystrzegam. Czy to przez te
kształty ich pokrętne czy nie, podejrzewam że tak, ale takie
tworzą wiry powietrzne, takie zawirowania że jazda za nimi to
rosyjska ruletka z wiatrem. Oj tak, wietrzyk potrafi. Bo o ile w
aucie masz jeszcze te parę cm blachy, tą poduszkę jedną czy parę,
to w motórze stajesz jak rycerz średniowieczny li tylko w zbroi i
hełmie z przyłbicą opuszczoną. I tylko ty wiesz ile tego ryzyka
podjąć możesz w tej walce. A linia cienka jest. Cienka jak
bzyknięcie pędzących z zawrotną szybkością stu sześćdziesięciu
kilogramów. Każdy zapewne linię tę widział nie raz, gdy
bzyknięcie to słysząc oczy zwróciwszy w kierunku z którego
dochodzi nie zobaczył nic poza oddalającym się małym punktem. I
niech cię fantazja poniesie, niech zbytnia wiara w możliwości
zgubi a ani się obejrzysz a leżysz. I jesteś sam na sam z
przeznaczeniem. Bez tych kilku cm blachy, bez tych poduszek, bez
pasów. Nagi ty kontra naga natura.
I gdybym
miał kiedyś dać się ponieść tej fantazji, tej wierze w
możliwości zgubnej, i przekroczył tę linię cienką to nie chcę
już wstać. Chcę zamknąć oczy i nie otworzyć. Tak. Bo wracając
do początków motóra, do samej pierwotnej myśli jego posiadania
to, strach wspominać, ale( pamiętam jak dziś ) była nią chęć
poszukania śmierci. Śmierci nie na sznurze, nie w toni rzeki
głębokiej, nie otwartej żyły a właśnie pędzącej na dwóch
kołach. To było w ciężkich dla mnie czasach. Tak ciężkich że
gdy teraz je wspominam to aż mi się wierzyć nie chce że były, a
że je przetrzymałem to już całkiem nadziwić się nie mogę.
Szczęśliwie teraz jest lepiej. Nie szukam śmierci na motórze.
Wręcz przeciwnie. Ale za każdym razem gdy go dosiadam wspomnienie
wraca. Wspomnienie że tak było. Motór jest tym ostatnim
wspomnieniem, tym wspomnieniem co uczy pokory.
A
obecnie frajdy daje co nie miara. Bo nie ma nic przyjemniejszego jak
dojechanie do celu. Nie w ciepłej kanapie samochodu a w siodle
nieokiełznanej siły i ciągłego zmagania się z siłami natury. I
ta rączka pozdrawiająca lewa uniesiona w trasie na widok takiego
jak ty desperata pędzącego z naprzeciwka. I te motóry na zamkowym
wieczorną letnią porą. Ciepłe i pachnące wszystkim co widziały
w trasie. A to łąką, a to lasem, a to rzeką, a to jeziorem. Wsią
sielską i betonem miasta. Każdy milimetr, każdy skrawek. I ten
gość podchmielony co przechodząc obok z uśmiechem od ucha do ucha
chwyta w powietrzu kierownicą i gestem jakby podrywał przednie koło
do góry zaczepia: „Ejj, jamacha!”. I ten ryk. Wiem, wiem, to nie
jest zbyt grzeczne i zbyt kulturalne ale jak kilka takich potworów
zaryczy przeszywając wieczorną ciszę to aż włos się jeży na
karku.
Tak więc
już za tydzień, jak się mam nadzieję pogoda utrzyma, wróci to
wszystko. Na razie pozostaje mi jutrzejszy motobajzel na Służewcu.
Opony łyse wymienić trza.
W
poniedziałek graliśmy. Sześciu nas było łał. Ale to i dobrze bo
było lajtowo i się na pierwszym po zimie graniu nie przemęczyłem.
Kiepski termin to ten poniedziałek. Ale załatwił już Jacek nowy.
Będzie jak dotychczas środa o dwudziestej od kwietnia, tyle tylko
że na innej lokalizcji.
A w
telewizorni w tygodniu meczy tyle ( LM, LE ) że na nic innego czasu
nie mam - tylko się gapię i gapię.
A za
tydzień rusza liga moja.
Komentarzy:
6
Ścieżka
256 Do przodu
2012-03-11
Aaaach
nie ma to jak stara dobra Magenia. I wychodząc naprzeciw ewentualnym
zastrzeżeniem co do „stara” czem prędzej wyjaśniam że stara
nie oznacza tutaj że stara a że :
Niezawodna,
Solidna,
Sprawdzona,
Zaufana
oraz
wszystkie inne jeszcze z tego zbioru których jednak zasób mojego
słownictwa, z racji mojego ograniczenie, nie obejmuje.
To tak
jak „stary” w powiedzeniu : stary przyjaciel. Ona jedna jedyna
upomniała się o mnie przed ostatnią notką. Nie było jakoś weny.
Jest tak nieraz że jakoś tak wszystko się pieprzy. I nie jest to
jakieś wielkie, tragiczne pieprznięcie a jedynie takie małe,
pojedyncze piprzniątka. Jednak ilość tych pieprzniatek jest taka
duża że powodują frustrację większą niż to jedno wielkie,
tragiczne pieprznięcie. I z czymś takim właśnie borykać się
musiałem przez ostatnie dwa tygodnie, ze wskazaniem na tydzień
pierwszy. A już gdy w ubiegły czwartek wykonałem w robocie pewną
czynność, którą w formie tej wykonać miałem wprawdzie na
polecenie instancji wyższej, i gdy okazało się że koszt tej
czynności osiągnął nieoczekiwaną wartość, to całkiem mi się
wszystkiego odechciało. Pisania znaczy się. Bo to i nerwy zaraz i
nie pewność co będzie. Zaraz też głupi łep snuje domysły : „Co
to będzie, co to będzie”. Bo wiadomo, niby polecenie było ale w
takich przypadkach jest zawsze opcja „A jakby ci z mostu skoczyć
kazali to też byś skoczył”? Inna sprawa że ja sam wiem że
można było inaczej. I mam do siebie pretensje. Własny rozsądek,
ciągłe dążenie do bycia doskonałym i nieomylnym, podszeptuje że
można było zrobić inaczej i ….. błysnąć. I niepewność ta w
połączeniu z wewnętrznymi wyrzutami to mieszanka piorunująca.
Zżera każdą myśl, nie daje wytchnienia. Nawet niedzielny poranny
spacer w słońcu po Starym Mieście nie przyniósł ukojenia. I
dopiero, dziwne to pocieszenie, wstyd się przyznać, myśl o tym
nieszczęsnym dróżniku czy też kontrolerze ruch przyniosła
ukojenie. Bo cóż to za takie moje tragedie? Ten to dopiero ma teraz
do myślenia. No tak mi tego człowieka żal się zrobiło że
zapomniałem o żalach własnych. Gdzie ten sens, gdzie? Co takiego,
no co zadecydowało że ten bogu ducha winny człowiek siedzi teraz u
psycholi. I jeżeli nawet popełnił jakiś tam błąd. Czy jest ktoś
nie omylny? Ciągle popełniamy błędy. Tylko że mój błąd będzie
firmę czy też mnie kosztował parę złoty lub utratę reputacji,
to wszystko. A błąd tego dróżniku czy też kontrolera ruchu
kosztował o wiele, wiele więcej, z życiem niewinnych ludzi na
czele. No tak mi szkoda tego gościa że nie wiem. Bardziej nawet niż
tych wszystkich którzy zginęli. Całe jego życie wywróciło się
do góry nogami. Czy wychodząc do pracy tego feralnego dnia mógł
pomyśleć że nic już nie będzie takie same? A co z jego rodziną?
Tak mi szkoda tego człowieka że nie wiem. Jak żyć dalej? I znowu
wraca moje odwieczne pytanie: „Gdzie był Bóg”? Albo też cóż
takiego zaistniało że stało się to co się stało? Pytania bez
odpowiedzi. Tak mi szkoda tego dróżniku czy też kontrolera ruchu
że nie wiem. I bardzo mu współczuję, bardzo.
Tak więc
siedzę sobie i nad tym wszystkim rozmyślam. Analizuję i tłumaczę
jednak ostatecznie i tak ląduje w punkcie wyjścia. A im dłużej
rozmyślam tym bardziej z braku odpowiedzi jestem niezadowolony. I
tak się zapętlam, Coraz bardziej zamknięty w sobie. I pisać
ostatecznie w końcu nie mam siły. A jak na dodatek przyplącze się
ogólne osłabienie organizmu to już nic tylko się zamknąć i
siedzieć. A mi się przyplątało. Z katarem dać sobie rady od
dłuższego czasu nie mogę. Krefę pójść oddać bym chciał a
przez ten cholerny katar nie mogę.
Burczenie
w brzuchu z każdym dniem przybiera coraz większe rozmiary.
Momentami to nie wiem już co z tym zrobić. To staje się taki
żenujące że ręce mi opadają. Tracę humor i werwę. Albo coś
się weźmie i zmieni albo, no właśnie nie wiem co. Flaki sobie
wypruję? Bo że w robocie dłużej nie wytrzymam to pewne.
I tak mi
to wszystko osiada na jedną stronę. Ale trzeba dni spokojnych parę
...
P.S.Motóry?
Widziałem, widziałem. Ale, proszę mi wierzyć, to jeszcze nie
pora. Oj brrrrr nie pora.
P.S.
Znowu bym zapomniał:
Dzięki
feeria
Komentarzy:
8
Ścieżka
255 Do przodu
2012-03-07
Gdyby mi
ktoś kiedyś w przeszłości powiedział że kiedyś tam w
przyszłości nastaną takie czasy że stadionów piłkarskich
pięknych i nowoczesnych będzie w bród to bym nie uwierzył. I
gdyby tenże ktoś też mi ówczas powiedział że ja –ER– na
stadiony te piękne i nowoczesne wpuszczony nie będę mógł być to
bym chyba drania zadusił.
Ano tak.
Wprawdzie
to już tydzień jak piękny i nowoczesny nasz OTO JESTEM otworzyli i
mecza na nim haratnęli w gałę, ale dopiero dziś się do pisania o
tym zabrałem. Ano był mecz. Tydzień temu. Z Portugalią. Ano ja
nie byłem. Ano bo nie mam kibica reprezentacji czy raczej
reprezentacyjnej karty. I cholera mnie wzięła jak tydzień temu z
pracy wyszedłem i gdy zaciągnąłem się tą wiosenną atmosferą (
bo to taki pierwszy piękny i naprawdę wiosenny dzionek był ) i
pomyślałem sobie o tych wszystkich 58 tysiącach które teraz na
stadion zmierzają. A cholera mnie wzięła. I na dodatek potem, gdy
do domu wróciłem, wszędzie o meczu, na meczu, z meczem i do meczu.
Normalnie cholera. Ale normalnie nie wyrabiam tej kibica
reprezentacji czy raczej reprezentacyjnej karty bo nie. Bojkot.
Honorowo. Do póki przewału tego nie wyjaśnią nie wyrabiam i
basta.
Chociaż
pewnie wcześniej czy później i tak wyrobię bo jak mnie mają
takie imprezy omijać to nie wytrzymam. Mnie! Który ( nie tak jak
większość z tych 58 tysięcy co przyszła tylko popatrzeć,
rozdziawić japę i powiedzieć ooooooo, a potem rozgłaszać wszem i
wobec – byłem ) na mecze reprezentacji jeździ dokładnie od
29.05.1993. Pamiętam ten dzień jak dziś. Dzień niby jak co dzień,
słonko sobie wstało i świeciło a mnie od rana nosiło: Jechać –
nie jechać, jechać – nie jechać? No bo niby pragnienie jest ale
jak jechać? Człowiek młody, niedoświadczony, sam, strach jest bo
wówczas też się kibicowsko działo, a do tego w kiermanie pusto.
Nie ma to jednak jak młodość. Raz i postanowione. Jeszcze tylko
szybki strzał do Kury po jego legitymację kolejową. Kury ojciec
był SOK-istą i Kura miał z tego tytułu taką legitymację
magiczną z którą mógł za darmo podróżować pociągami gdzie
chciał. A że Kura w legitymacji tej miał zdjęcie z drugiej klasy
podstawówki to podróżowałem i ja. No więc zaopatrzony w cudo to
jeden problem, czyli kasa na przejazd, miałem z czapki. Dwie godziny
i jestem w stolicy. Tam przesiadka w pociąga na Katowice i około 18
byłem na miejscu. Podróż oczywiście bez miejscówki, bo i za co,
na korytarzu. A z Katowic, jakimś tam tramwajem, dojechałem do
Chorzowa. No i po jakichś sześciu godzinach byłem na miejscu. Ale
co dalej? Ani biletu wejściowego, pod bramą narodu jakby pół
Polski się zjechało, ani nawet kasiory by go gdzieś kupić. Kiedyś
jednak, kiedyś, to jakoś zawsze w takich sytuacjach los mi pomagał.
Postanowiłem przespacerować się wokół stadionu, czułem że
muszę opuścić okolice bramy wejściowej i pójść dalej. I gdy
tak sobie szedłem, trochę już zmartwiony że jechałem tyle na
daremno, nagle przyuważyłem kilku gości którzy ładują się na
płot i przeskakują na drugą stronę. Nawet przez chwilę się nie
wahałem. Jeszcze tylko ochroniarz, którego widać przekupili,
próbował stanąć mi na drodze: „A ty gdzie?!”.
- „Ja
z nimi”- rzuciłem w biegu i pognałem na trybuny. Tak. To było
jeszcze w czasach kiedy na stadion można było dostać się przez
płot. Ach, ileż to par spodni i bluz zmarnowało się na płocie
wymazanym smarem.
A sam
mecz jak mecz. Jako że przed meczem kilku idiotów z „pasów”
zadźgało nożem chłopaka z Pogoni na trybunach ciągle dochodziło
do awantur. Do takich awantur że nawet angole którzy nie jedno już
zapewne widzieli siedzieli cicho w swoim sektorze. A tego jak w końcu
psiarnia wparowała na przeciwległą trybunę to nigdy nie zapomnę.
To wyglądało jakby jakaś szara lawa ( kolor mundurów ) zalewała
stok. Z początku niewielka, powolna ale z każdą chwilą coraz
bardziej ogromna i potężna, tak że w końcu nie było widać nic
innego jak tylko tą szarość.
A
powrót? Nie mogłem oczywiście wracać bezpośrednio po meczu.
Trzeba było przepuścić ze dwa pociągi którymi wracały do
Warszawy grupy z Legii. Nawet na dworcu nie mogłem się pokazać. No
oczywiście jak już mogłem ruszyć to oczywiście było późno,
coś koło północy i z komunikacji miejskiej nici. A więc z
Chorzowa do Katowic z buta. Z buta ale z pewnym kolesiem z Kielc
którego koledzy odjechali autobusem, nie martwiąc się tym że go
nie ma. I całe szczęście bo co dwóch to nie jeden, a nocne
łażenie samemu po śląskich ulicach nie byłoby bezpieczne.
A w
pociągu powrotnym, to dopiero. Zbieranina z połowy
północno-wschodniej Polski co w stolicy ma przesiadkę a z Legią
tak jak ja wracać nie mogła. Ganiali się więc po korytarzach w tą
i we wtą, a ja tylko siedziałem, coraz bardziej wtulony w firankę
z myślą: „Oby tu do mnie nie wparowali”.
Tak
było. A teraz? Teraz. EUROPA. Tylko na trybunach jakoś tak cicho i
niemrawo. Piknik.
I albo
pójdę z duchem czasu i się przystosuję albo będę mecze tak jak
ten z przed tygodnia oglądał w TV.
Komentarzy:
5
Ścieżka
254 Do przodu
2012-02-26
Towarzyska
tygodnia kronika.
Sobota
18.02. Drzwi wejściowe na klatkę skrzypiały od dłuższego czasu.
Tak z przerwami skrzypiały bo cieciu co i raz coś tam przy nich
pomajdrowywał. Ale że to dupa a nie majster to dawało to marny
efekt. A że zaczynały skrzypieć coraz bardziej to w końcu nie
wytrzymałem, walnąłem pięścią w stół i wyszedłem na klatkę.
No bo powiedzcie moi mili czy nie wkurzające jest to skrzypienie.
Gdy tylko ktoś wchodzi czy wychodzi to: przeraźliwe skrzypnięcie.
Mnie to osobiście to drażniło strasznie. No więc jak wspomniałem
walnąłem pięścią w stół, wylazłem na klatkę i …….. I
zabrałem się do oceny sytuacji. Diagnoza prosta. Ten beton co
marmur udaje pękł, wybrzuszył się i wystaje tak że drzwi o niego
trą. Zakasałem więc rękawy, wzionem szlifierkę kątową,
założynen na nią tarczę kamień/beton i dalej jazda w ten beton.
Kurzu i hałasu narobiło się co nie miara ale koniec końców po
jakichś dziesięciu minutach wybrzuszenie znikło. Teraz drzwi
śmigają jak szalone tak że prawie zawiasów nie przekręcą. I jak
cicho. I tylko sobie zimowe rękawiczki skórzane zniszczyłem bo nie
wiem czemu ale do tej roboty je założyłem. No cóż jak lans to
lans.
Niedziela
19.02. O niedzieli to mógłbym spokojnie zapomnieć. Ja – nie
wyspany. Pogoda – szaro, buro i mży. Na ulicach i chodnikach
kałuże że ani przejechać ani przejść. Ale! Ale wieczorkiem
Górnik grał z Legią i o dzięki Ci o Panie, wzion i wygrał. Juhu!
Wreszcie, po pięciu latach. Tak mnie to uradowało i raduje nadal że
teraz to wszystko przegrać może do końca sezonu a bardzo mnie to
nie zmartwi.
Poniedziałek
20.02. Nie zbyt udany dzień. Zadzwonił kolega M że dzwoniła do
niego pani z dzielnicy że ten termin na boisko który
chciałem/chcieliśmy zarezerwować już zajęty jest. Osz ku. Mój
błąd. Nie napisałem w styczniu na luty, bo grać się nie dało
więc nie pisałem, i się ktoś wciął. I jedyny wolny termin na to
„nasze środowe” boisko to poniedziałek 18:00-20:00. Nie pasuje
jak cholera. Kurka no, ale dałem ciała. A więc nie będzie w piłkę
kopania w tygodniu. No ale kurana nigdy by mi do głowy nie przyszło
że ktoś w środku zimy może rezerwować.
Wtorek
21.02. Jak sobie z pracy wracałem, a już widno było, to se
patrzyłem na płynącą ulicą wodę. Śnieg się rozpuszcza, co raz
coś z nieba kapnie, no i się ta woda zbiera i sobie płynie. Tak
sobie szedłem chodnikiem a ta woda płynęła sobie tak rynsztokiem
( użyję tego słowa chociaż bardzo nie chcę tego słowa używać
bo jakoś takoś kiepsko się kojarzy ) i mi się przypomniało jak
za małolata się na takich właśnie stróżkach puszczało zapałki
podczas powrotu do domu ze szkoły. I tak sobie porównałem tamte i
ten powroty do domu. Teraz zmęczony, zdegustowany tym wszystkim. Aby
prędzej do domu a wtedy …. Wtedy nieśpiesznie ( bo jakąż to
prędkość może osiągnąć taka zapałka na tej wodzie ?, a
przecież trzeba było pilnować swojej zapałki ) z zadowoleniem i
beztroską.
Środa
22.02. Z Klan-u to obejrzałem może i pierwszy odcinek, i może z
kilka jakoś przypadkiem kolejnych. Ale ostatnie trzy to śledziłem
z zapartym tchem. Aż wreszcie w środę stało się. Rysiek z Klan-u
umarł. I nie mogę zrozumieć do dziś jak można było tak kultową
postać uśmiercić? Czy ktoś się już nim znudził? Nie sądzę bo
kto jak kto ale Rysiek znudzić się nie mógł? A może mógł? Może
już nie przystawał do życia, do realiów współczesnego świata?
Taki wzór prawości i uczciwości. Bo to przecież o życiu naszym
codziennym, o naszych codziennych sprawach, smutkach i radościach
serial. A gdzie teraz, w tych naszych czasach, miejsce na prawość i
uczciwość?
Czwartek
23.02. Legia i Wisła popłynęły.
Piątek
24.02. Kompletny brak czegokolwiek.
Sobota
25.02. W nocy wiać zaczęło. Wiało też rano. I później i cały
dzień. Ale o ile to wianie w dzień to wisiało mi kalafiorem ( a
nawet zadowolony byłem bo śnieg i kałuże nikły w oczach ) to to
nocne i poranne wianie dało mi się we znaki bo się nie wyspałem.
A tak poza tym to nic szczególnego. Jedynie co to się obciąłem i
kupiłem sobie spodnie.
Niedziela
26.02. Z rana zdziwko. Bo wiaterk wczoraj pięknie po zimie
posprzątał a dzisiaj świat bialutki. Na cholerę ten śnieg? Ech
idź już sobie zimo w swoją stronę. Dzisiaj dzień szczególny.
Szczególny choć podchodzę do niego jak do każdego innego. Dzień
jak dzień. Ale dzisiaj właśnie, właśnie dziś, ERykah Badu ma
urodziny. Więc wszystkiego najlepszego ERyko. A tak w ogóle dzień
jak co dzień.
I co by
tu napisać na podsumowanie tego tygodnia? Mógłbym napisać że
cały tydzień łaziłem i czekałem aż mi ktoś za zrobienie drzwi
podziękuje. Nikt nie podziękował. Zrobiłem je wprawdzie dla
siebie ale ...Trochę mnie to rozdrażniło jednak wczoraj mi
przeszło. Przeszło mi jak wpadłem na kilka blogów
zaprzyjaźnionych i zastałem tam smutek. I się tym przejąłem. No
bo kurcze, rozumiem że ja, że mi, że mi się pieprzy i nie układa.
Sobie jeszcze wytłumaczę, że taki już jestem, taka moja natura.
Ale do cholery dlaczego innym się nie układa? Dlaczego inni są
nieszczęśliwi? Tego zrozumieć nie potrafię. Ja jeszcze mogę,
mogę być smutny i marudzić, jednak inni to już nie. Inni mają
być zadowoleni. I jeszcze martwić się zacząłem o Anę.
Autentycznie. Cały czas o tym myślałem. Jak ona tam sobie radę
daje? Gdzie ją poniosło do cholery? I myślałem sobie że ja tu
nie wyspany, ja tu na wiatr narzekam, o smutkach i problemach czytam
a tam, gdzieś ona niepewna następnej chwili. Co jak co ale ja to
wojnę widziałem tylko w telewizji. Ale dzisiaj już ( jesy około
jedenastej rano ) podobno jest bezpieczna. Ufff.
Komentarzy:
8
Ścieżka
253 Do przodu
2012-02-20
Mrozy
się skończyły. Tzn jeszcze w ubiegłym tygodniu były ale już nie
takie siarczyste, raptem ze trzy, cztery poniżej zera. Ale za to
tak, tylko już nie pamiętam czy koło wtorku czy środy, zaczął
padać śnieg. Słonko zakryły chmurki i sypnęło. Jak się rano na
pętlę autobusową stawiłem to panował taki sajgon że się
połapać nie można było. Tłum kłębił się i piętrzył,
autobusy zapomniały o rozkładzie, śnieg sypał i sypał a ja w tym
wszystkim jeszcze nie całkiem obudzony. I nie wsiadłem do
pierwszego autobusu który podjechał. Nie wsiadłem też i do
drugiego. Ale że wspomniany Sajgon to przy tym co się działo to
małe miki i nie było widoków na poprawę sytuacji, to do trzeciego
już musiałem wsiąść. I dopchałem się do drzwi które otwarły
się z tym charakterystycznym skrzypnięcio – furknięciem. Kocham
te Ikarusy. Przede mną schody. Kocham te Ikarusy. Wdrapać się do
takiego po tych schodach to jak wdrapać się na Kasprowy ( chociaż
na Kasprowy nigdy się nie wdrapywałem ). Jest wyzwanie. Zwłaszcza
gdy za tobą, z lewa, z prawa pogania cię rozwścieczony tłum, a na
środku schodów tkwi ten wielki, czarny, rurowaty, cholerny pałąk.
I w panice nie wiesz z której mańki pałąka tego „brać”. Ale
jakoś, jakoś dostajesz się do środka. Kocham te Ikarusy. W środku
wszystkie miejscówki już zajmane. Starość nie radość, już nie
ta sprawność i szybkość. Innymi drzwiami dostali się już inni,
sprawniejsi i szybsi. No ale niewielka to strata. Bo zasiąść na
tych nazwijmy to fotelach to żaden komfort. Sam kolor nie zachęca.
Mógłbym powiedzieć że to brąz, jednak jakbym miał być
precyzyjny to musiałbym napisać że kolor kupy. A w środku coś w
podobie gąbki. I zimą zimne to jak diabli że jak siądziesz to ci
tyłek odrzuca. A latem jak siądziesz to się przykleisz tak, że
już nie wstaniesz. Bo co jak co ale temperatura w Ikarusie ani zimą
ani latem nie odbiega od tej na zewnątrz. Kocham te Ikarusy. Śmiała
się Magenia ostatnio z informacji że to niby klima załączona. No
ale chyba nie w Ikarusie? W Ikarusie klimy nie ma. No chyba że latem
jak się panu kierowcy gaz zablokuje, i się rozpędzi, i wszystkie
okna się otworzy, i te dachowe wywietrzniki to wtedy to jest. Klima
jak cholera, że prawie cię na zewnątrz nie wywieje. No ale do tego
to tak jak wspomniałem potrzebny jest nie lada kiurowiec-rajdowiec,
długa, pusta prosta i otwarcie wszystkich okien. A z tym to nie taka
prosta sprawa. Bo o ile okna w Ikarusie normalnie to trzęsą się i
brzęczą na każdej nierówności to już celowe ich otwarcie nie
jest rzeczą prostą. Nie jeden już maczo poległ przy próbie
pokazania jaki to on silny i uczynny jest. Wytrawny bywalec Ikarusa
to wie, że co jak co, ale do okna wyrywać się nie należy. Nie
ważne że trzęsą się one jakby miały zaraz wypaść. Otwarcie to
zupełnie inna sprawa. To tak jak z mostem. Musi mieć swoją
dylatację, żeby nie był tak na sztywno, bo się rozpadnie. Jakby
tak zrobić w Ikarusie okna na sztywno to też się rozpadnie. Jak
nic się rozpadnie. Kocham te Ikarusy. A tak to się trzęsie,
faluje, wywija, tupie ale pędzi przed siebie. I niech tylko
kierowiec-rajdowiec ma manualną skrzynie ( bo teraz w większości
już automaty ) to może wycisnąć. Już samo ruszanie. Zgrzyt
jakiego opisać nie sposób - to jedynka. Często to jeszcze słychać
tak jakby ten kierowiec-rajdowiec szukał miejsca gdzie tą jedynkę
wciepnąć. Zgrzyta, zgrzyta, zgrzyta, już niby jest ale nie ma i
znowu zgrzyta. No ale jak się już uda to trzymajcie się ludziska
mocno. Nie ma twardziela żeby go nie rzuciło na tył. Wszyscy lecą
siłą bezwładności. Takiego to kopa ma Ikarus jak już
kierowoec-rajdowiec jedynkę wciepnie. A potem to już z górki.
Kocham te Ikarusy. Ikarus wyje, świszczy i nic go nie zatrzyma. I
Jak się nieraz tak dobrze rozpędzi to wszyscy pasażerowie uhahani
jak na wesołym miasteczku. To jest jazda! Nie tam jakieś karuzele
czy kolejki górskie. A spróbuj utrzymać równowagę jak tak pędzi
a na dodatek jeszcze nie daj Bóg coś wyprzedza. Tyłem zamiata jak
krokodyl ogonem gdy na brzeg wyłazi. Kocham te Ikarusy. I kocham tę
ich gumę z tym kołem na środku. Jeszcze do niedawna to z tej gumy
to się zawsze lała woda jak padało i trzeba było tak się
ustawiać żeby na łeb nie nakapało. Teraz chyba jakiś patent na
to znaleźli bo jakoś nie kapie. A to koło na środku to zauważyłem
że chyba jakieś zaczarowane jest. Przyciąga do siebie wszelką
młodzież i wszelkiego rodzaju większe grupki podróżujących. No
normalnie uwielbiają tam właśnie się ulokowywać. Kocham te
Ikarusy. A co na ten przykład gdy za oknem ciemno a ty będziesz
chciał sobie jazdę lekturą uprzyjemnić? Wzrok stracisz. Lampki
choinkowe więcej światła dają niż wewnętrzne oświetlenie
Ikarusa. Ale za to jak nastrojowo. A co gdy taki rozpędzony Ikarus
już dojedzie do przystanku i zacznie hamować? Nie jest to wprawdzie
ten san hałas jaki wydawał wtedy gdy byłem mały i mądry.
Nieopodal bloku w którym mieszkałem był przystanek. I na tym
przystanku zatrzymywały się wszystkie autobusy które wiozły
robotników do ich fabryk na pierwszą zmianę. A trzeba zaznaczyć
że w tamtych czasach pierwsza zmiana zaczynała się o szóstej
rano. I jak to wszystko zaczęło hamować, jak zaczęło piszczeć
to koguty piać już nie musiały. Obecnie, parę lat minęło i
technika poszła do przodu, już nie jest to dźwięk tak przeraźliwy
ale nadal jest ostry. To trochę tak jakby temu Ikarusowi straszny
ból sprawiał fakt że zatrzymać się musi. Że zatrzymać się
musi podczas gdy tak ciężko mu przyszło się rozpędzić i gdy tak
fajnie się jechało. Ale kocham te Ikarusy. Mają swoją duszę. Nie
to co te nowoczesne MAN-y, Solarisy i inne jeszcze wynalazki. Teraz
gdy temperatura rośnie i ogrzewanie w Ikarusie zaczyna nawet działać
( bo jak jest zimno to ogrzewanie daje radę ogrzać tylko samo
siebie, nic wokół ) to mogę nimi jeździć w kółko. Tym bardziej
że im dłużej się jedzie tym bardziej błogo. Bo o ile ogrzewanie
ciepła nie zapewni to już porządną dawkę spalin i owszem.
Nawciąga się człowiek tego eteru, w głowie mu się zakręci,
świat zawiruje i już jest zadowolony, rozluźniony i błogi. Czego
chcieć więcej. Kocham te Ikarusy.
A
wracając do tego od czego zacząłem to obecnie mamy plusowe
temperatury. Pełno kałuż tak że nie da się chodzić. Dzisiaj
słonko trochę poświeciło, trochę śnieżek popadał, trochę
mnie w robocie powkurwiali i dzionek zleciał. Ale i tak nic nie było
i nie jest mi humoru spieprzyć bo Górnik wygrał z Legią wczoraj
dwa do zera. Wreszcie! Po pięciu latach. Kolega M ( legionista
zaciekły ) aż się z tego wszystkiego pochorował i dzisiaj do
roboty nie przylazł. hłehłe
Komentarzy:
7
Ścieżka
252 Do przodu
2012-02-17
Gdyby
żył, właśnie wczoraj, w tłusty czwartek, kończyłby ….. Ale
nie żyje i nie kończy.
Był
całe dziesięć dni starszy ode mnie, chociaż nie powiem że
mądrzejszy. Ale te dziesięć dni wykorzystywał często jako
argument w wielu sytuacjach, co z kolei prowadziło równie często
do konfliktów.
Kura bo
o nim tu mowa był moim najlepszym kolegą jakiego miałem.
Przynajmniej za lat dziecięcych i młodzieńczych ( zważywszy na
fakt że później już takich nie miałem ). Potem nasze drogi się
rozeszły i o kontakt było już trudniej. Ale zawsze, zawsze gdy
tylko mogliśmy, wykorzystywaliśmy okazję by się spotkać. Tak jak
np. podczas jednego z naszych ostatnich spotkań. Tak się zawsze
jakoś dziwnie składało że jak tylko zawitałem na jego wioskę on
od razu wyłaniał się gdzieś zza „winkla”. Zawsze na siebie
wleźliśmy. I wtedy też. Idę sobie skrajem wsi a on właśnie tam,
u jakiegoś sąsiada pomaga w ogródku ( z tego żył ). I jak tylko
mnie zobaczył banan od uch do ucha, bach te grabie czy szpadel w kąt
i wali do mnie. A na pytanie, tego u którego robił, co robi i żeby
wracał z rozbrajającą szczerością odpala że no przecież ja
przyjechałem. Kura nie analizował. Kura żył chwilą.
A
pochodził Kura, czy też Kurak jak to się mówi ze wsi. A
poznaliśmy się na pewnych wakacjach które będąc brzdącem
spędzałem na tejże wsi u rodziny. No i jak to na wsi łaziliśmy
potem każdego lata do lasu a to na grzyby, a to na jagody, a to tak
połazić. Łaziliśmy też na szaber na jabłka, gruszki, wiśnie,
winogrona i wszystko inne co tam jeszcze u sąsiada w ogródku czy
sadzie obrodziło. Razem lataliśmy nad pobliską rzeczułkę by
zbudować tamę i popływać w upalne dni. Razem też, w tejże
rzeczułce, łapaliśmy ryby ale nie na wędkę, a na rękę,
delikatnie i ostrożnie. No i oczywiście ileż to też rozegraliśmy
razem zaciętych spotkań w nogę. Ale to były mecze! Pełne potu,
krwi ale nie łez. Była radość zwycięstw i gorycz porażek.
Nauczył mnie też Kurak na tych tam wiejskich wakacjach gołębi. Bo
Kurak i jego starszy brat trzymali rasowe gołębie. I nigdy nie
zapomnę jak pierwszy raz dostałem do potrzymania jednego z nich,
takiego jak puch delikatnego i jak świeży śnieg białego. To
„ganialiśmy” te gołębie. I jak za czasów wojny żołnierze,
my też obserwowaliśmy ciągle niebo czy czego tam na nim nie widać.
A jak się coś obcego złapało lub coś swojego straciło to trzeba
było do handlarza uderzyć.
Był też
czas kiedy całymi dniami, naprawdę od świtu do ciemnej nocy
„pykaliśmy” w kapsle. Taką grę zwiozłem swego czasu z miasta.
Polegało to na tym że wytyczało się na betonie lub asfalcie
niewielki obszar w kształcie prostokąta tzn boisko a na krótszych
bokach stawiało bramki. Do boju stawało dwóch graczy. Każdy
wystawiał jedenasto kapslową drużynę której zadaniem było wbić
( przy użyciu tychże kapsli ) taki płaski krążek który imitował
piłkę ( a najczęściej był to pionek z warcabów ) do bramki
przeciwnika. I tylko nie pamiętam czy w jednym podejściu jeden
gracz mógł wykonać dwa ruchy czy trzy. No i rozgrywało się
mistrzostwa i puchary i sparingi. Każdy miał swoją drużynę, ja
pamiętam miałem zawsze Duńczyków. I jaki to był wówczas problem
zorganizować taką drużynę. Kapsli było jak na lekarstwo, a to
przecież jeszcze trzeba było wyselekcjonować jak najprostsze żeby
dobrze „chodziły”. A już zdobycie jakiegoś dużego
zagramanicznego po jakimś łyskaczu na bramkę to już szczęście
było niezmierne. I wstyd się przyznać ale zdarzało się nam z
Kurą pograć w te kapsle nawet gdy już byliśmy „duzi” czyli
jak już dawno skończyliśmy podstawówkę. Z czasem coraz jednak
rzadziej bo wiadomo, zaczęło się, „dorosłe życie”. Kura
zaczął pierwszy i jako pierwszy namówił mnie na pierwszy łyk
taniego wina. Z czasem doszło piwo a jeszcze później i mocniejsze
trunki. Z czasem też przestaliśmy się też chować po krzakach i
wypłynęliśmy a raczej „popłynęliśmy” na szerokie wody.
Dyskoteki, wiejskie zabawy, ogniska, osiemnastki i co tylko mogło
się stać okazją było dobre by się napić. No i się piło. I o
ile ja miałem to szczęście że nie popłynąłem do końca to jemu
niestety się nie udało. Z każdym dniem Kura jakby się chował w
sobie. Coraz trudniej było go gdzieś wyciągnąć. Tak jakby się
czegoś bał. A wszystko piperznęło jak poszedł do wojska. Jak z
niego wrócił nie był już tym samym człowiekiem. Nie wiem co się
tam wyprawiało ale chyba nie był gotowy na tak wielką dawkę
chamstwa i przemocy. Bo Kura jaki był to był ale był niezwykle
spokojny. Nikomu nie wadził, nikogo nie zaczepiał i myślał że
cały świat pełen jest takich wesołych, szczęśliwych i
beztroskich człowieczków jak on. Za małolata wszystko przychodziło
mu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czego się nie
dotknął osiągał sukces. Nie było na niego na ten przykład
mocnych w ping ponga. W gminnych czy szkolnych zawodach zgarniał
puchar za pucharem. Ja to choćbym nie wiem jak się zawziął to
wygrać z nim nie mogłem. Bo przyznać trzeba że kontakty nasze
pełne były również rywalizacji i współzawodnictwa. A że
prezentowaliśmy poziom zbliżony współzawodnictwo to było bardzo
zacięte. A że Kurak szczęścia miał co nie miara często
przegrywałem. Nie zapomnę nigdy jak razu pewnego wygrał ode mnie
znaczek. Ale znaczek nie byle jaki. Bo znaczki też zbieraliśmy
razem. I miałem taki jeden z niebieską żaglówką z Mauritiusa.
Kurak strasznie się na niego sadził ale ja jak na złość nie
chciałem się na nic zamienić. A że w tym samym czasie było też
w modzie jeżdżenie na rowerze na jednym kole, zdarzyło się że
stanął między nami zakład. Jak Kurak przejedzie trasę, której
nikt do tej pory pokonać nie mógł ja mu daję mojego Mauritiusa, a
jak nie da rady to ja sobie wybieram z jego klaseru co tylko zechcę.
I co? Nie przejechał? Zapierdzielił na jednym kółku całą trasę,
a nawet pojechał jeszcze dalej. Taki to był farciarz. Nieraz to
sobie myślałem że to sprawka jego przedwcześnie zmarłej mamy
która kochała go nad życie. Swojego najmłodszego. Bo Kura miał
jeszcze starszego brata i starszą siostrę. I dopóki ta matka żyła
to to wszystko, mimo ciężkiej choroby jakoś ogarniała. Jednak po
jej śmierci już tak nie było. Ojciec, też za kołnierz nie
wylewający, dzieciakami zbytnio już się nie martwił, zwłaszcza
że starsze rodzeństwo było już pełnoletnie. Kura został sam ze
sobą. Po pewnym czasie dorastający brat wszedł w konflikt z ojcem
i pewnego dnia, będąc pod wpływem, targnął się na swoje życie
- niestety skutecznie. Pamiętam to jak dziś. Chodziliśmy wówczas
do drugiej klasy technikum i Kura stwierdził po miesięcznej
nieobecności w szkole że już do niej nie wróci. Wrócił. Wrócił
ale widać było że go to już nie interesuje. To piliśmy. Ale to
było szaleństwo. Że nas jaka cholera nie trafiła to sam nie wiem.
Może to to też sprawka jego przedwcześnie zmarłej mamy.
Ale
przyszła pora. I nawet jego przedwcześnie zmarła mama nie dała
rady a może już nie chciała patrzeć jak się jej Tomanek ( jak go
pieszczotliwie nazywała ) męczy. Padł Kurak śmiercią tragiczną
że nawet wspominać nie warto.
I
pomyśleć że był starszy ode mnie tylko o dziesięć dni.
P.S.
Wiem że wczoraj powinienem był to napisać ale piłkarze na boiska
wrócili. I wczoraj właśnie jak wróciłem do domu i zacząłem
oglądać Legię i Wisłę o dziewiętnastej to skończyłem o
dwudziestej trzeciej. Taki ze mnie kolega.
Ścieżka
251 Do przodu
2012-02-14
Miał
być mecz i nie było.
Miał
być protest i też nie było.
Dziadostwo.
A tak liczyłem na jaką zdrową zadymę. Dziadostwo. Jestem
zawiedziony. No żadnych atrakcji. Człowiek żyje w tej szarości i
z nikąd rozrywki. No dziadostwo. Jestem zawiedziony bardzo. I co
ciekawe, zawiedli kibice. Policja przygotowana jak należy, wszystkie
procedury dopełnione, tarcze i pały przygotowane, gazu zapasy
pełne, a kibole nic. No normalnie dziadostwo. A tak czekałem, tak
chciałem by się coś zadziało. I nic się nie zadziało. W ogóle
sobota okazała się być cała dziadoska. Do Ewy po półrocznej
przerwie się wybrałem na strzyzenie, i choć byłem na miejscu
godzinę wcześniej, to tak się załaziłem po sklepach że w końcu
na umówioną wizytę się spóźniłem i przepadło. Tak się na
siebie tym rozłościłem, bo nie cierpię spóźnialskich, że nawet
kląć nie mogłem. A spóźniłem się raptem tylko dwie minuty
ponad zakładany limit czyli w sumie dwanaście. Ale to chyba tak
miało być bo jak sobie potem przeanalizowałem swoją drogę to
doszedłem do wniosku że to jakaś siła wyższa krokami moimi
pokierowała. Inaczej tego wytłumaczyć nie mogę. I tak się tym
jak już wspomniałem zdenerwowałem, że jak potem wieczorem
dowiedziałem się że zadymy tez nie będzie to zostało mi się
tylko upić. Łatwo powiedzieć. Niestety nie dało się. Dziadostwo.
Po prostu taka sobota. Nic nie mogło być takie jak być powinno.
Wypiłem ćwiartkę z sokiem pomidorowym, podobno to krwawa mery, i
to wszystko. Nawet mi się w głowie nie zakręciło nie mówiąc już
o tym by w niedzielę mieć kaca. Dziadostwo.
A w
niedzielę ponownie uderzyłem do Ewy i tą razą bez obsuwy. Udało
się. Jednak niedziela to niedziela. Nie to co dziadoska sobota. Na
niedzielnym spacerze to było tak przyjemnie, choć mróz trzymał
koło ośmiu, że nawet spacer nie był, tak jak ostatnio, szybkim
przemieszczeniem się z punktu A do punktu B, ale nieśpiesznym
chodem krok za kroczkim.I zobaczyłem że choinkę sprzątnęli na
zamkowym. A jeszcze tydzień temu była, i koksownik był. A teraz
już nie ma ani jednego ani drugiego. Ale to dobrze, ja nie tęsknię,
zaczyna pachnieć wiosną. Ale ogólnie cały ten weekend taki jakiś
nijaki był. Pogoda wprawdzie superowa ale poczucie radości jakieś
mikre.
Jedno co
fajne z tego weekendu to to jak już na wieczór w niedzielę
wybrałem się do katedry. Ludzi nie za dużo, atmosfera podniosła a
tu taki sympatyczny młody człowiek co stał tuż obok zaczyna
czkać. Ale, matko, jak. To po prostu była mega czkawka. I jak go
dopadła na samym początku to nie odpuściła do końca. Wyszedł
wprawdzie w pewnym momencie i na zewnątrz bo już wytrzymać nie
mógł, ale jak powrócił nie było lepiej. I zapanowało w grupie
naszej ( naszej tzn tych przypadkowych ludzi co niedaleko niego stali
) takie rozprężenie i radość taka że aż miło. Jakby jakieś
fluidy cudowne zaczęły krążyć. Jeden na drugiego zerka i się
uśmiecha. A to co chwila komuś już całkiem zahamowanie puszcza i
zaśmiewa się głośniej. A najgorzej to już było jak zapadała
podniosła cisza. Jak to mówią: „Cicho jak w kościele” a ten
czka. Norrrrmalnie. I twardo stał, do końca. To tyle o co miałem
radości.
A co
oprócz tego.
Ano nie
trafiłem kumulacji. Ja cie, trzydzieści trzy bańki z ogonkiem. To
jest kasiora. I nie wiem co już o tym wszystkim myśleć. Bo skoro
napisałem poprzednio że nie wygram to powinienem był wygrać. No
ale z drugiej strony skoro napisałem że jak coś napiszę to się
zaraz odmienia to skoro napisałem że się odmienia jak napiszę, to
po napisaniu pewnie się odmieniło na to że się nie odmienia jak
napiszę. Takie to życie zagmatwane że sam już nie wiem.
A oprócz
tego to w zapoprzednią niedzielę usłyszałem o poranku takiego
ptaszka, ptaszynę taką co go kojarzę z letnimi dniami. I tak mi
się od razu ciepło zrobiło na myśl o tych ciepłych dniach że
nie wypowiem. I teraz tego ptaszka, ptaszynę słyszę, nie co dzień
wprawdzie, ale coraz częściej i już doczekać się nie mogę jak
wiosna przyjdzie. Jak odpalę motóra, jak ruszę, jak ruszę jak
najdalej od tego dziadostwa to nie wiem gdzie się zatrzymam,kurna.
Komentarzy:
2
Ścieżka
250 Do przodu
2012-02-09
Co by
nie powiedzieć i jak by nie patrzeć to widać jasno że jest, zaś,
widniej. Zwłaszcza o poranku. Niby to, zaś, budzik dzwoni jeszcze o
ciemności ale już, zaś, gdy wychodzę do roboty to już po
widności. I to jest dobre. I nie to żeby mi się od razu bardziej
chciało, bo jeszcze bardziej mi się nie chce raczej. Jeszcze
bardziej tym bardziej, gdy już tak koło siódmej minut trzydzieści
zza horyzontu słonko się wyłoni. Takie wielkie pomarańczowe
słonko poranne. I tak sobie jadę autobusem do roboty tej, i tak
sobie na słonko to wielkie pomarańczowe spozirom. A słonko to, to
się za budyneczek co większy schowo, to się znowu ukaze, a to w
koronach gołych drzew pobłyska. Aż mi się chce z autobusu tego
wysiąść i słonku temu pokłonić. Ale nie wysiądę. Nie wysiądę
i nie zrobię tego. Nie zrobię tego jak wielu innych czynności
które chciałbym zrobić. Nie zrobię bo takie czasy, bo czas goni,
bo to już nie te czasy. A dziady nasze przecie ongiś dzień
zaczynały od pokłonienia się słonku właśnie. I teraz gdy okazję
mam by obrzędu dopełnić ja jadę. Okazję ostatnią tracę zapewne
bo już za niedługo takie słonko to ujrzeć będę mógł tak
gdzieś koło piątej rano, a o tej to za chiny nie wstanę. Wszystko
na głowie stoi.
Temperatury
mroźne zelżały. Od poniedziałku trzyma tak w granicach minus
dziesięciu tylko. Teraz na ten przykład gdy to piszę czyli o
dwudziestej pierwszej zero pięć jest właśnie minus dziesięć. I
ludziska mówią że ciepło się zrobiło. Wszystko na głowie stoi.
Jak to wszystko od perspektywy zależy. Jeszcze trzy tygodnie temu na
takie zimno ja sam powiedziałbym „Ale zimno” i tupał nogami. A
teraz? A teraz po tych ostatnich mrozach to mówię „Ciepło”.
Ciepło choć jakoś gorzej to znoszę. Pisałem ostatnio że dobrze
mrozy siarczyste znoszę, i sam się sobie dziwię, a teraz się
odmieniło. W ogóle jakoś takoś sobie myślę że co pomyślę i
napiszę to się zaro mieni. Pewnie to tylko takie moje
rzeczywistości tłumaczenie naiwne i ni krzty prawdy w tym nie ma
jednak ja tak sobie właśnie myślę. No bo tak. Jak napiszę że
dobrze jest i że zem szczęśliwy to zaraz terminy złe na mnie
przychodzą i jużem nieszczęśliwy. Jak napiszę zaś żem
nieszczęśliwy i wszystko do dupy jest to się zaraz odmienio, jakaś
taka nadzieja w serce wstępuje, uśmiech zębiska odsłania. Jak
napiszę że boli, to ból ustępuje. Jak na piszę że piłkę
kopiemy to kopać przestajemy. I jak napiszę że zimno to się
ciepło robi. Jak napiszę że ciepło to się zaraz robi zimno ( a
że napisałem dzisiaj że ciepło to gwarantuję że się za
niedługo znowu zimno zrobi – i wcale nie słuchałem prognozy
pogody ). I tak ze wszystkim, i tak w kółko. Aż się nieraz
zastanawiam, boję się wręcz, cokolwiek napisać. Wszystko na
głowie stoi.
Dni jak
makaron się ciągną. Pisałem swego czasu żem zdziwion że to już
styczeń. A ciągnął mi się ten styczeń niemiłosiernie. I luty
się ciągnie. Dzień do dnia podobny. Stare Miasto „zamknięte”,
motór „przygwożdżon”, a na boiskach pustka. I jedynie
niedziela jakiś przecinek w tym ślamazarnym ciągnieniu daje. I
chyba to wynik moich katolickich korzeni. Bo przecie i niedziela i
sobota wolne. Jednakowoż niedziela insza. W sobotę to zawsze coś
do roboty się nada. A to posprzątać, a to co naprawić. Tak jak w
ostatnią na ten przykład. Jakoś tak ostatnio woda zaczęła
kiepsko ze zlewu w kuchni odpływać. No im się za to zabrał. I
zrobiłek jak trza. Teraz odpływa jak ta lala, ja jednak do dzisiaj
ze zdziwienia wyjść nie mogę jak tam, w tych rurach odpływowych,
tych pięć widelczyków znaleźć się mogło. I smrodowi się
nadziwić nie mogę. Syf i malaria. I jak z tym syfem i malarią
porządek robiłem to mi się od razu Andy Dufresne przypomniał. I
jak kumpel jego Red relacjonując ucieczkę Andego z Shawshank
podziwu pełen był dla wytrzymałości jego gdy ten w rurze pełnej
ekskrementów pełzł. I ja w sobotę ostatnią też pełen podziwu
dla Andego byłem. I na koniec soboty tej, chyba by podziw ten we
mnie utwierdzić, dostałem do obejrzenia wieczorem na Polsacie jak
to dokładnie z tym było. I właściwie z całej soboty to jedynie
wieczór lubię. Gdy już tak porobione wszystko, posprzątane, lśni
i błyszczy. Gra i bucy. Można se z pifkiem, finkiem czy innom jakom
gozałecką przed telewizorkiem zasiąść, czy ksiązeczkę do
rączki wziońć i pocytać czy na inszkym jakimiyś blogku popisoć.
Co
innego niedziela. W niedzielę to choćby się waliło i paliło nic
nie zrobię i szlus. I za to właśnie lubię niedzielę. A więc oby
do niedzieli i oby do wiosny.
P.S. Nie
wygram dzisiaj tych trzydziestu pięciu baniek kumulacji w lotku. Nie
wygram.
Komentarzy:
8
Ścieżka
249 Do przodu
2012-02-04
Ale
mróz. Cały tydzień jak wychodziłem rano do pracy to mój
elektroniczny termometr wskazywał poniżej czternastu. A rekord
zanotował w piątkowy poranek. Pokazał minus 19,2. Dobrze to znoszę
i aż sam się sobie dziwię i podziwiam że aż tak dobrze. I
chociaż znoszę te mrozy jak mówię dobrze to jednak zbiera we mnie
tęsknota z dniem każdym coraz większa. Tęsknota za moim ciepłym
Starym Miastem. Ach siąść na motóra, pokonać te parę kilometrów
i zanurzyć się w tej staromiastowej zadumie. I właśnie na taki
dzień jak dziś, na taki dzień, przygotowałem sobie kiedyś notkę.
Notkę z myślą taką by ją, gdy mrozy i śniegi, umieścić tu dla
pokrzepienia serca. A więc. Więc było to pewnego ciepłego
sierpniowego niedzielnego popołudnia:
Z życia
miasta. Starego Miasta oczywiście. Podsłuchane, podpatrzone.
Po
zaparkowaniu motóra i przeobrażeniu się z motorowego transformersa
w normalnego człeka kieruję swe kroki w stronę zaprzyjaźnionego
aczkolwiek przyciasnego sklepiku po coś do picia i po dużego
lizaka. Sklepik ten, ciasny do przesady, cieszy się dużą
popularnością. Do marketu najbliższego kilometrów naście i
konkurencji praktycznie żadnej. A więc tłok w środku że wcisnąć
się nie da. Jakoś dosięgam colę i lizaka i staję do kasy. Przede
mną gość ( może i ma 18 ) co się z dziewczyną naradzał przed
sklepem co mają kupić. Dzierży cztery piwa. Coś tam zapodaje do
pani ekspedientki że „och” i „ach” i „Królewskie”
najlepsze. Poszedł. Moja kolej. Nagle, że aż mi prawie moniaki z
ręki nie powypadały. Pierdolnęło Królewskie na posadzkę przed
sklepem aż miło, okraszone jednym, konkretynym : KUUURWA. Drżącymi
rękoma płacę za swój napój bezalkoholowy i lizaka i wychodzę.
Przed wejściem unosi się cudowny aromat świeżego browaru. Gość
i dziewczę jego biadolą nad rozlanym piwem. „Królewskie –
najlepsze ! – rzucam mijając ich i udaję się w swoją stronę.
Siadam
na schodkach budynku ruchomych schodów. A budynek ten wypluwa coraz
to nowych i nowych przychodzących. Bez końca. Wychodzą dwie pary.
Chłopak któremu wydaje się pewnie że jest niezłym bysiorem a dla
mnie to tylko nadwaga, tłumaczy zawzięcie kumplowi: „Bierz
Patrycję i ogarniaj mieszkanie. Babkę ubezwłasnowolniasz, a jakby
się stawiała to ....” i tu już nie dosłyszałem co, bo
dziarskim krokiem oddalili się na tyle że dosłyszeć nie byłem
już w stanie. Ale tak se myślę że to babunia ma przes.....I to
wcale nie jest śmieszne.
Idę na
ławeczkę swą. Idzie trzech przystojniaków. Aach zażarcie coś
dyskutują. „Cnotki są najgorsze ku....” – to jeden. „Aaaa
tam cnotki są najgorsze ku....”- to drugi. „ Powiem wam że
cnotki są najgorsze ku....”- na to trzecie. I tak się przekonują,
i tak jeden drugiemu stara się udowodnić jakie to te cnotki to są
ku.... Ach jacy znawcy, jacy specjaliści, jacy macho – myślę
sobie – ach ja.
Dla
przeciwagi z naprzeciwka nadchodzą dwie laleczki. Głosikiem
piskliwym jakim tylko laleczki opowiadać pasjonujące opowieści
potrafią relacjonuje jedna drugiej: „Wypiłyśmy pół litra
hihihi i jeszcze hihi o północy poszliśmy do nocnego po hihihi
jeszcze po gorzałę”. A ta druga powtarzała w kółko : no co ty,
no co ty, no co ty, no co ty, no co ty, no co ty. Tu nie wiem co
myśleć. Głupieję.
Na
szczęście obok siada starsza pani. Ze smakiem zajada gofra z bitą
śmietaną. Nie przyglądam się zbytnio tak że nawet nie zauważam
kiedy kończy i zbiera się do drogi. Ale co to? Chwiejąc się
niepewnie na zmęczonych wiekiem nogach, jakimś nadludzkim
wysiłkiem, po wstaniu z ławki schyla się by coś podnieść. Widać
że sprawia jej to dużą trudność. Musi to być więc jakaś
ważna, cenna rzecz. „Pewnie jej pieniążek upadł, albo jakiś
znalazła” - to moja pierwsza myśl. Patrzę, patrzę, patrzę.
Niestety tej starszej pani zajmuje to dosyć dużo czasu. Już nawet
mam zamiar zerwać się by jej pomóc gdy się wreszcie prostuje. No
i co trzyma w palcach z takim mozołem zdobyte. Łyżeczkę! Taką
łyżeczkę małą, plastikową co ją do gofrów dodają by łatwiej
było jeść. Łyżeczkę. I już wyprostowana poczłapała rzucić
to wszystko do śmietnika w cholerę. A ja. A ja muszę się schylić
by podnieść opadniętą szczękę. Urodziłem się tak za późno?
Tak to
właśnie było pewnego ciepłego sierpniowego niedzielnego
popołudnia.
Komentarzy:
7
Ścieżka
248 Do przodu
2012-01-30
Co ja to
ten tego chciałem? Prawdę mówiąc to ten tego nic ale jak już
weszłam i jestem to pisze, coś.
To pisze
że zima jest. Ale taka fest zima. W niedzielę tydzień temu na zad
to było z 10 stopni na plusie i jak się ten cały śnieg topić
zaczął to się utopić można było. Roztopa jak cholera. Przejść
się nie dało chodnikiem bo oczywiście odśnieżyć nie było komu.
Wybraliśmy się wówczas z Księżniczką na szoping, choć ja to
bardziej na patrzing, i naprawdę powrót do domu mieliśmy po
wodzie. Potem, po niedzieli, trochę śnieżku dopadało, a że
temperaturka spadła do zeraka i pod to się totalna roztopa
zatrzymała. No ale tak w czwartek to już zima przywaliła z grubej
rury. Mrozem. Dzisiaj jak wyłaziłem rano z chaciory to było minus
pietnastak. Daje zdrowo po jajach. Nie będę narzekał bo zara
Magenia napisze że znowu marudzę więc nie pisze że mi się nie
podoba tylko pisze że da się przeżyć, trza się tylko dobrze
ubrać. Zresztą lepsze te minus piętnastak niż tak jak jeszcze
przed tą niedzielą tydzień temu nazad kiedy to było kole zera ale
wiało, było wilgotnie i ogólnie odczuwalnie - gorzej. Aż się
jakiegoś bólu gardła nabawiłem wówczas. A teraz mi przeszło. I
teraz to człowiek przynajmniej wie z czym ma do czynienia. A
zapowiadają więcy. Podobnież nawet minus dwudziestak w dzień ma
być. Damy radę.
Wyjąłem
dzisiaj aku z auta bo się biedak by na tym mrozie wykończył. I
myślałem że tą koniukcję ( nie wiem co to ma znaczyć ) księżyca
zobaczę ale nie zobaczyłem. Lornetki mi zabrakło. Ale księżyca
to co wieczór jak tylko niebo bezchmurne podziwiam z tą gwiazdką
co obok niego świeci. Ma ten obrazek w sobie coś takiego że wzrok
mój przyciąga.
Co by tu
jeszcze?
W sobotę
choinka trafiła na śmietnisko. Podobnież mają z niej i jej
podobnych ogrzać ileś tam chacior w łorso.
Co by tu
jeszcze?
A!
Przecie wczoraj stadionu otwarły. Nie byłem bo, mimo ciepłego
ubrania, to jednak jajców mi szkoda było. Tak swoją drogą to
zastanawiam się czy to całe przedstawienie potrzebne było? I
właśnie teraz? Można było poczekać przecie. Na spokojnie
pozapinać sprawy odbiorów, podokańczać, pozdanżać a nie robić
wszystkiego na szybciaka. Można było bez nerw, bez niepotrzebnych
spięć na politycznych liniach. I zrobiłoby się to po ludzku, po
kolei, i w tak zwanym międzyczasie zrobiłoby się cieplej i aura
bardziej sprzyjająca takim imprezom. Podobno nalazło luda ze
pięćdziesiąt tysięcy, ja jednakowoż nie. Tylko fajerwerki
widziałem. Widziałem bo byłem akurat na zamkowym. Ale to granda
jest! Granda jak cholera. Bo że z tą całą budową jeden termin
zawalili to pal to sześć. Bo że drugi zawalili to też jestem w
stanie przymknąć oko. Ale że z odpaleniem fajerwerków opóźnili
się o całe piętnaście minut to nie zdzierżę. Granda. No do
knędzy jak tak można. Jak zapowiadają na punkt dwudziesta to niech
będzie punkt dwudziesta a nie dwudziesta punkt piętnaście. Takie
poślizgi to oni mogą sobie robić latem, jak nikomu jaja nie
odmarza, a nie tera. Normalnie granda. Lud pracujący stolicy
zgromadzony licznie czeka i czeka i czeka. A tu nic. A ubranie mimo
że ciepłe jajcom coraz mniej komfortowego ciepła zapewnia. No
granda. Aż dziwię się że się tunel trasy W-Z nie zawalił bo jak
lud pracujący podskakiwać z nogi na nogę zaczął to przez te
piętnaście minut mógł zawalić. A i tak co mniej wytrzymali z
ludu pracującego stolicy to se normalnie kurza morda poszli bo nie
wytrzymali.
No ale
odpalili w końcu. I co by tu nie powiedzieć pikne były. Takich
jeszcze er nie widział. Kolorowe i wielkie, wielkie, bardzo wielkie.
Pewnie tam z bliska wyglądały jeszcze bardziej imponująco jednak i
z daleko wyglądały fest.
A tak na
poważnie na koniec to:
ale
piździ
Komentarzy:
8
Ścieżka
247 Do przodu
2012-01-26
A to
wada jest czy zaleta? To że taki przewidywalny jestem? Przewidywalny
czy raczej może systematyczny, regularny a może wręcz obowiązkowy.
To wada czy zaleta?
Nie
wiem. Nie mnie to oceniać.
Ale
piszę dzisiaj, piszę, bo niektórzy już wiedzą że piszę, czy
raczej pisał będę właśnie dzisiaj.
O czym
pisać? Napisać coś wesołego bo komuś smutno? No weź i napisz.
Ha! Co to kurna ma być, koncert życzeń? Nie powiem że nie
wolałbym napisać czego wesołego by życzenie to spełnić. I
pewnie popularność moja by wzrosła, i ilość wpisów, i próżność
moja wówczas zaspokojona by zostać mogła. Ale czy uda mi się
wesołość tą wywołać gdy sam jakoś wesołości tej nie czuję.
Wesołość nieszczera będzie smutna. Nie myślę pisać więc o
czymś czego w tej chwil nie czuję.
Napiszę
więc jak leci a historia niech oceni czy wesołe to czy smutne, i
czy udało mi się komuś ducha nie zagasić. Napiszę, bo nie mogę
nie napisać by co niektórych z przekonania nie wyprowadzać że
właśnie teraz pisać mam.
Napiszę
chociaż nie wiem o czym. Miałem już parę razy napisać o pewnej
sprawie ( dokładnie to dwa razy ) tylko że za każdym razem gdy już
pisać miałem myśl moja zbaczała na zupełnie inne tematy. Teraz
jednak napiszę, chociaż prawdę mówiąc to już mi się nawet nie
chce, ale a niech to mam już za sobą.
A więc.
A więc
Pani Ferio jak to mówiły jaskółki niedobre są spółki. Nie
wygramy, a JA wygram. Chociaż? Też se tam wygraj, tylko że inną
razą.
Śpiewali
kiedyś chłopaki z Jelonek że żal im człowieka co na szóstkę w
lotka do usranej śmierci czeka.
No cóż.
Ja czekam. I czekał będę. Jedni zbierają znaczki, inni hodują
rybki a ja gram. Takie mam hobby.
Inna
sprawa że to moje granie ogranicza moją aktywność zawodową. Tak
myślę. Tak myślę gdy się tak nad tym głębiej zamyślę.
Ogranicza bo w sumie, tak myślę, po cóż jakieś tam działania
podejmować mam skoro w tle cały czas myśl mam tą, że właśnie
zaraz, za chwileczkę, już jutro – wygram. A jak wygram to znikną
wszystkie moje, a przynajmniej większość, problemy.
Ale gram
dalej.
Gram bo
w sumie dlaczego miałbym nie wygrać? No dlaczego.
Zastanawiam
często się nad tym co decyduje kto wygrywa. No czyż nie jest to
fascynujące? Mnie to strasznie fascynuje. Czym charakteryzują się
ci co już wygrali? I dlaczego wygrali? Jakie trzeba kryteria spełnić
by wygrać? Mnie to ciekawi bardzo. A jak już wygram to wezmę i to
opiszę.
Tak
sobie pomyślałem właśnie, co bym robił, gdzie był i kim był
gdybym wówczas, kiedy dwa lata temu, miast trafić piątkę, trafił
tą upragnioną szóstkę? I do wniosku dochodzę że byłbym tym kim
jestem, tylko sto razy lepszym. Pewien jestem że nie zgłupiałbym,
nie strzeliła by mi sodówka do łba. I myślę sobie, że, kurna,
jedna liczba wówczas, a teraz miałbym większość problemów z
bańki. I jeszcze innym mógłbym tych problemów z bańki pomóc
usunąć.
I to
jest mój cel. Wygrać. Mogę wygrać i umrzeć. Naprawdę, jak
wygram będę spełniony.
No bo
dlaczegóż bym nie miał wygrać? Cóż to takiego wyjątkowego?
Pierwszy lepszy domek, działka, nawet dawne pole dają teraz
właścicielowi tyle że może być taką wygraną. Taka na ten
przykład babinka co miała ruderkę obok mojego bloku. Jeszcze lat
kilka temu na zad łaziła po podwórku w kapciach dziurawych i
karmiła kury. A teraz, gdy na jej podwórku wyrósł nowy
apartamentowiec spaceruje sobie z pieskiem co rano i chyba, jak tak
ją obserwuję, wydaje się naprawdę niczym nie martwić. Jakiś
taki spokój spaceruje z nią, nieśpiesznie, z tym pieskiem. I w
ogóle, czy wszyscy ci, no większość, co na stołkach siedzą, czy
ci co karierę robią, nie potrzebowali fury szczęścia by być tam
gdzie są? Łut szczęścia potrzebny w życiu jest i basta.
Wierzę
sobie więc że i mnie kiedyś takie szczęście spotka.
A na
razie to mam przynajmniej jakiś zajęcie. To ciągłe czekanie i
czekanie i czekanie. I czekam tak sobie, obstawiam zakłady, potem
się wkurwiam że znowu nie wygrałem, potem znowu obstawia, czekam i
znowu się wkurwiam.
Żałosne?
No cóż. Do usranej śmierci czekał będę.
Ale to
mój sposób na życie.
Komentarzy:
7
Ścieżka
246 Do przodu
2012-01-20
Kurna
no.
Już
trzeci raz podchodzę do tematu o którym chcę napisać i trzeci raz
chyba nie napiszę. Już już miałem pisać ale jeszcze zanim
zacząłem pisać, przeczytałem sobie komentarze spod poprzedniej.
No i nijak nie mogę się skupić na tym o czym pisać miałem.
Bo po
pierwsze primo kurka wodna przeczytałem ponownie to co poprzednio
nagryzmoliłem, potem spojrzałem w lustro, potem jeszcze raz
przeczytałem i jeszcze raz spojrzałem w lustro. Jakoś takoś
dziwną twarz w lustrze tym zobaczyłem. Jakoś tak żałośnie
wygląda notka ta z perspektywy tych kilku dni. Nawet i chyba trochę
się wstydzę?
A tam.
A po
drugie primo kurka wodna niby się cieszę że poznałem odpowiedź
na jedno z tamtych pytań a jakoś takoś dziwnie niepewnie się
czuję. Wydaje mi to się teraz takie lekko głupiutkie. Czy nie za
bardzo wścibski byłem? No i to rozwiązanie zagadki - podane na
tacy. Taki trochę niedosyt czuję. Nie to żebym się nie cieszył
że już wiem ale tylko tak sobie myślę: „Czy wiedzieć
powinienem”. No nic to. Byłem ciekaw po prostu. Nie żeby tam
jakieś tam dziwactwa. Ot tak z sympatii. A tyle czasu myślałem że
najzwyklej w świecie jest kierowcą tira, czy raczej by być
poprawnym politycznie kierownicą.
No i po
trzecie primo kurka wodna ustosunkować ( jak ja nie cierpię tego
słowa ) się muszę do zarzutów gapiostwa. No cóż. Wynika z tego
że bystry zbyt nie jestem. Faktów kojarzyć nie potrafię. O rany,
wielkie mi co, taki sobie er gapcio po prostu.
A po
czwarte primo kurka wodna to fajnie że już wiem. I fajny to taki
zawód: Fotograf. Hmm – fotograf. To nie byle co. To coś jakby
artysta. Hmmm. No nie powiem, piękna sprawa.
No a na
koniec czyli po piąte kurka wodna to ( tutaj wzdycham ) dobrze jest
bardzo że ( tutaj proszę osoby zainteresowane o nie branie tego
zbyt dosłownie ) was osiem mam. Jak mnie te wasze komentarze, słowa
wsparcia, słowa otuchy, pocieszenia. Jak mnie ta wasza obecność,
wasza pamięć stawia na nogi. Jak mnie ożywia, jak nie daje opaść
całkiem na dno. Bardzo, ale to bardzo bardzo wam dziękuję.
Potrzeba nieraz takiego wsparcia. Takiego, bezinteresownego
zainteresowania. Oj potrzeba. Przynajmniej mi. I od was to mam.
Bezinteresownie. Jeszcze raz dziękuję. O rany, tak się
rozrzewniłem, że się chyba zaraz popłaczę z tego wszystkiego.
DZIĘKUJĘ.
I co
Mageniu, i co – tylko marudzi? tylko marudzi? a co na to powiesz,
tere fere
A tak w
ogóle to życie sobie płynie. Żaba pojechała na wieś. Dzisiaj w
ciągu dnia śnieg się roztopił a potem wieczorem zaczął sypać
ponownie i zrobiło się tak baśniowo że do domu wracając nawet
nie goniłem. Ciepło, bo co by nie gadać – z dachu kapie, a płaty
takie z nieba lecą że świata nie widać. Naprawdę piękny kawałek
zimy. Przypomniał mi taki sam dzień jak swego czasu wędrowaliśmy
z Księżniczką po Krakowskim Przedmieściu, a śnieg walił i walił
i obsypywał wszystko. I zanim wróciliśmy do domu to stoczyliśmy
jeszcze taką wojnę na śnieżki, tak się w tym śniegu
wytarzaliśmy że wróciliśmy tak mokrzy jak tylko mokrym można
być. I z takimi wypiekami na twarzy jakie tylko można mieć.
Wczoraj
nasi wygrali w ręczną z Duńczykami. Kurna ta ręczna to jest
jednak sport dla prawdziwych twardzieli. Naprawdę szacun dla
chłopaków że wygrali. Niesamowity mecz. I jak tak patrzyłem jak
się okładają i z jakim zaangażowaniem zostawiają serce na
boisku, i jak sobie przypomniałem środowe spotkanie Realu z
Barceloną i jak sobie przypomniałem tego Pepe to siadłem i ukryłem
twarz w dłoniach.
No nic,
pójdę już.
Kurka
wodna
Komentarzy:
9
Ścieżka
245 Do przodu
2012-01-16
Dwa
pytania nie dają mi spokoju wciąż.
Pierwsze
z nich to: „Po cholerę ja żyję?”. Męczy mnie to. Dlaczego tu
i teraz trwam? Ani jakiegoś celu nie mam, ani przeznaczenia nie
czuję. Beznadziejnie się z tym czuję. Czuję że marnuję swój i
świata czas. Czuję że niepotrzebnie zużywam kosmiczna energię. A
teraz gdy poranki ciemne i zimne, dnie krótki i ponure, a wieczory
długie pytanie to przytłacza mnie po tysiąckroć. Gdy rano do
pracy swojej wstaję, gdy w pracy tej pracuję, gdy z pracy tej
wracam do domu na odpoczynek zastanawiam się: „Po co?”. Gdy dnie
wolne od pracy przesiaduję, gdy z wolnym czasem nie wiem co zrobić
zastanawiam się: „Na jaką cholerę tu jestem?”. Nie widzę w
tym ani sensu ani celu.
Wpadają
mi przed oczy co i raz jakieś reportaże a to o kimś kto bez
zabezpieczenia wspina się po drapaczach chmur, a to o kimś co po
linie przeszedł miedzy wieżami nieistniejącego już WTC, a to o
kimś co kajakiem przez Morze Tasmana płynął i nie dopłynął.
Takich właśnie i innych wielu jeszcze. A ja co? Fakturę wystawię,
telefon odbiorę, maila wyślę i to wszystko. I tak pięć dni w
tygodniu. A po tych pięciu dniach to tak jestem zobojętniały że
tylko paść i leżeć. Jak flak. I to po to mam przerabiać tlen na
dwutlenek? Po to? Jak po to, to tego tlenu szkoda.
Nie wiem
po co żyję?
Podobno
każdy ma tam jakiś talent dany mu od Boga i cały szkopuł w tym by
talent ten w sobie odnalazł. Mi czas płynie a talentu jak nie
odnalazłem tak nie odnalazłem. I mniej we mnie z każdym dniem
nadziei na talentu tego odnalezienie. A jak talentu nie ma, jak całe
to moje życie ma się kręcić tylko wokół tego wokół czego się
obecnie kręci to powiadam i powtarzam szkoda czasu.
Chciałbym
czegoś więcej dokonać. Ech żebym tak na ten przykład był
słynnym piłkarzem. Czarował piłką miliony kibiców a zarabiane w
ten sposób miliony ofiarowywał na zbożne cele. Ech.
Nie
jestem piłkarzem, przynajmniej słynnym. Na drapacz chmur to wlezę
tylko od środka i to też, z uwagi na paniczny wysokości lęk, z
trzęsącymi się gaciami. A o łażeniu na linie to nawet nie
wspomnę. No może jedynie przez morze bym kajakiem popłynął. Ale
tak ogólnie to szkoda mi energii na to życie moje. I mógłbym
opisywać te moje przemyślenia i w słowa ubierać. Po cóż jednak
gdy wystarczy jedno krótkie: „Nie wiem po jaką cholerę żyję?”.
I szkoda tej kosmicznej energii, szkoda czasu cennego na tą moją
codzienność. Naprawdę szkoda.
Drugie
pytanie zaś co mi spokoju nie daje to pytanie: „Czym się Anaste
zajmuje?”.
I
zaprawdę powiadam że oba są jednakowo dręczące i jednakowo na
oba odpowiedź znaleźć pragnę.
W piątek
trzynastego czyli przed przed wczoraj spadł śnieg. I pada sobie z
małymi przerwami do dzisiaj. Zrobiło się przy okazji zimno i
najchętniej to bym sobie zasnął i obudził się tak gdzieś w
maju. I choć wiem żem dziecinny, choćem chłopiec naiwny to mnie
zima nie lubi, a raczej ja jej.
A tak na
koniec to nie jestem w dole na jaki by wyglądało. Ot taka tam
marność.
Komentarzy:
9
Ścieżka
244 Do przodu
2012-01-12
Zamiar
miałem pisać o czem innym jednakowoż wzburzenie moje rzecz drobna
niezmiernie znowuż wywołała ( któreż to już moje wzburzenie
rzeczą drobną w czsie ostatniem ).
Wychodzę
ci ja więc dzisiaj z pracy. A że jakowoż w pracy się zasiedziałem
więc nie ukrywam bardziej niż zwykle zależy mi na szybkim czasie
powrotu do domu. Nie to żebym miał jakieś tam ciśnienie czasowe.
Ot po prostu, wrócić do domu w miarę sprawnie. Pierwszy autobus
uciekł mi sprzed nosa. Dosłownie. Ze trzydzieści sekund, ale tam!,
sekund piętnaście wcześniej byłbym na przystanku i już bym
jechał. No ale się nie udało. Nic tam. Czekam na następny. Czekam
i czekam i czekam. Jak tak, inną razą, to jadą, rzekłbym jeden za
drugim. Nie tą razą jednak. Tą razą czekam i czekam i czekam. A
minuty płyną. No przyjeżdża w końcu. Dalej. Dalej to wpadam do
metra. A tam? A tam w momencie gdy wchodzę na peron pociąg co robi?
Tak. Pociąg odjeżdża. No nic. To raptem niecałe trzy minuty do
następnego. Następny przyjeżdża po 2:40. Jadę więc dalej. Po
drodze musiałem wysiąść jeszcze na jednej stacji dla załatwienia
drobnej sprawy ( i wcale nie była to wizyta w kiblu). A co się
dzieje gdy wracam do metra? Gdy wracam do metra mój pociąg właśnie
wypuszcza wysiadających. Puszczam się więc w te pędy. Niestety
przy bramce wejściowej jakiś babsztyl mocuje się z biletem ( swoją
drogą śpieszy się jak ja ). Gdy wreszcie przechodzi, ja
przeskakuję nad kołowrotkiem, zbiegam po schodach lawirując miedzy
ludziami jak Tomba w swoich najlepszych latach miedzy tyczkami i
wpadam na peron. Drzwi pociągu jeszcze, jeszcze otwarte. I gdy już,
już mam wejść pociąg wydaje ten swój sygnał DYYYY-DYYY,
zatrzaskuje mi drzwi przed nosem i odjeżdża. No super. I co? Tego
już za wiele. Co ja pomyślałem? O to co pomyślałem: „Kurwa
mać”. Oto co pomyślałem. I potem pomyślałem żeby spokojnie
oddychać, żeby podejść do tego spokojnie. „A gówno z tym
spokojem, a gówno z tym oddychaniem relaksującym” – tak
pomyślałem następnie. No bo do tej pory to nawet zachowywałem ten
spokój. Nawet sobie myślałem że nie ma się co denerwować. Niby
co to za problem? Co za kłopot? Ot parę minut dłużej będę
podróżował. Świat mi się od tego nie zawali. Sęk w tym że mi
się dłużej wcale jechać nie chce. Zwłaszcza że i tak z pracy
wyszedłem później niż zwykle. A tu jak na złość nic mi w
szybszym powrocie nie pomaga. Los złośliwy. Siadłszy na ławeczce
zaśmiałem się szyderczo. „No jak tam – mruknąłem –
cieszysz się losie pieprzony, cieszysz się? Na pewno się
cieszysz”. „A ciesz się, ciesz, hak ci w smak”. Pokląłem
sobie jeszcze w duchu przez chwilę, do czasu przyjazdu następnego
pociągu, po czy wróciłem do domu i teraz sobie piszę. I myślę
sobie teraz też czy warto tak się denerwować? Czy warto się tak
przejmować? Nic się przecież takiego strasznego nie stało. Ano
warto. Niby się nie stało ale mogłem w domu być wcześniej.
Mogłem na każdy z tych środków co mi uciekły normalnie sobie
zdążyć. Mogłem. I można tak sobie wszystko tłumaczyć: „A nie
ma co się denerwować”. Albo: „Szkoda nerwów”. Albo: „Nie
ważne, jest wiele gorszych rzeczy na świecie”. A ja dzisiaj mówię
gówno. Warto i trzeba się denerwować na los złośliwy. Niech
świat perfidny, czy nie wiem siła jaka która tym wszystkim
steruje, wie że źle robi i że mi się to nie podoba. A jeżeli
nawet świat ten czy siła ta sterująca nic się tym nie przejmie to
niech przynajmniej wie co na temat jego/jej myślę.
Skurrrrrrrrr...............czybyk!
Plery
już mnie bolą. Ból obliczony był tak na tydzień widocznie. Jakoś
tak kole czwartku stwierdziłem że samo nie wiadomo skąd przyszło
więc i samo pojdzie precz i przestałem się tym przejmować. No i
tak od niedzieli zaczęło ustępować. A po wczorajszym graniu w
piłeczkę całkiem odeszło. Och jaka to ulga.
I w
duchu sportowym jako żem sportowiec i wszystko z rywalizacją przez
to mi się kojarzy zwycięzcą komentarzy pod notką poprzednią
zdecydowanie zostaje Magenia. Kozacki wpis.
Zaznaczyć
tylko jeszcze chcę że nic i nikt na tę decyzję wpływu nie ma.
Zwłaszcza fakt że rzeczona Magenia święci sukcesy na polu
zawodowym i zbiera nie lada tam jakie nagrody. Podobno nawet
prestiżowe ale ja się na tym nie rozeznaję więc potwierdzić nie
mogę. Dumy jedynie z siebie być mogę że tak zacna i szanowana
osoba tu do mnie zagląda i marudzenie moje czyta.
Chociaż
jak kraj ten znam to zapewne nie obyło się przy tej nagrodzie bez
jakiejś łapówy więc nie ma się czym podniecać.
Chociaż
już tak na koniec to skoro ta lapówa poszła to szacun dla Mageni
że się ustawiła i wie komu i ile.
Komentarzy:
4
Ścieżka
243 Do przodu
2012-01-08
Jade ci
ja se dzisiaj kurna metrem, rozmowa kontrolowana, i na tych
wyświetlaczach czytam se co tam ważnego się dzisiaj w kraju i na
świecie dzieje. I jak tu ci kurna, rozmowa kontrolowana, nagle nie
pojawi mi się nagle wiadomość że Anna Mucha postanowiła kurna,
rozmowa kontrolowana, wsprzeć Orkiestrę. I kurna, rozmowa
kontrolowana, wsprła w ten sposób że przekazała jakonś tam
sukienkę co w niej wystąpiła na premierze filmu „Och Karol 2”!
A żeby jeszcze podkreślić mega wartość tejże sukienki, to
sukienka ta była od jakiegoś tam kurna, rozmowa kontrolowana, nie
pamiętam jakiego, ale jakiegoś kogoś, naszego kto się chyba
zajmuje tym niby kurna, rozmowa kontrolowana, projektowaniem mody. I
żesz kurwa, rozmowa niekontrolowana jak mnie to zdrzaźniło. Też
mi kurwa, rozmowa niekontrolowana, atrakcja. Bo że jakaś tam
premiera niby tam jakiegoś filmu. Ja pierdolę, rozmowa
niekontrolowana, kto się tym pasjonuje? Inna sprawa że pewnie
dostała ją od tego projektanta całkiem darmo. Ma kobita tera gest.
A cóż innego mogła z nią, tą sukienką zrobić? Przecież w tym
ich kurwidołku, rozmowa niekontrolowana, nie mogła się przecież w
niej, tej sukience, drugi raz pokazać. To co zrobić? Ano tak
wspaniałomyślnie na Orkiestrę. Szlag mnie kurwa, rozmowa
niekontrolowana, trafia jak takie rzeczy czytam.
Na TVN
leci teraz „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz”. Fajnie ale dziwnie
mi się to ogląda jak co chwila przerywają reklamami. Fajnie na
zakończenie trzydniowego lenistwa chociaż ciężko mi się skupić
na pisaniu.
Niezbyt
mi te nowe święto tych trzech królów pasi ( ...a kobieta lubi być
adorowana... ). Bo to pogoda nie taka i nie ma co z tym zrobić (
...trzeci świat to jest bracie koncepcja słuszna... ). No ale jak
już jest to niech będzie. Leżę wiec i gapię się w telewizor z
małymi przerwami na spacer. Lepsze to jednak niż łażenie do
roboty. Zwłaszcza że jakoś mi ta robota ostatnio nie podchodzi.
Lubię tę robotę nawet, i ludzi z którymi pracuję, ale ostatnio
to jakoś ( ...dopiero się rozsapie jak do siebie do gabinetu
wlizie... ) robić nie mam weny. Normalnie mi się nie chce.
Najchętniej to bym te robotę całkiem rzucił i zaczął po prostu
żyć. Ot tak sobie żyć ( ...widzisz synku w noc świętojańską
kwitnie kwiat paproci który normalnie nie kwitnie gdyż ma
zarodnik... ). Ale żeby żyć trzeba mieć za co więc muszę do
roboty iść.
Ja
pierdzielę, ale mi się jutro do roboty iść nie chce.
Komentarzy:
8
Ścieżka
242 Do przodu
2012-01-05
Z całego
tego zamieszania to bardziej myślę o tym że to już styczeń niż
o tym że to już rok 2012. Albo stary się już taki zrobiłem albo
znudzony taki, bo jakoś mi te sylwestrowe hulanki nie w głowie. Tak
więc Nowy Rok witałem w domu przy 0,5 l wiśniówki. Wybrałem się
wprawdzie o północy podziwiać ognie sztuczne ale to tylko tyle.
Tyle i aż tyle. Co miałem widzieć - widziałem, co miałem wypić
– wypiłem i poszedłem spać. Taki to Sylwester 2011 / 2012. A to
przecież taki ważny rok nastaje. Toć to Euro będzie i toć to
niby koniec świata ma być. Aaaa tam.
I jak
tak se jechałem metrem te ognie sztuczne zobaczyć to tak se
popatrzyłem na ludzi. Naprzeciwko para. Starsi ode mnie,
przynajmniej na takich wyglądają. Ale czy to kwestia wieku czy też
kwestia zmęczenia życiem to nie wiem. Fakt że na zmęczonych
życiem wyglądali. On w migających na łepetynie króliczych,
różowych uszach i z browarem w garści. Ona bez żadnych gadżetów.
On, już „wesoły” próbuje ją rozweselić. Ale widać że robi
to na siłę i tylko dlatego że już „wesoły” jest. Ona –
patrzy na to z politowaniem. Czy wracają z jakiejś zabawy, czy jak
ja jadę na fajerwerków pokaz nie wiem? Ale tak se pomyślalek -
kurcze przecież kiedyś się kochali! Kiedyś nawet może byli ze
sobą szczęśliwi. I może nawet nie jednego Sylwka spędzili ze
sobą naprawdę na wesoło. A teraz? Żal na to wszystko patrzeć.
Jak to życie ludziom się układa. Jeszcze wczoraj szczęśliwi,
teraz tacy znudzeni sobą, tacy obojętni. I myślą pewnie że
lepiej pewnie by było gdyby się nigdy nie spotkali. A co jeżeli
stanowią rodzinę, co jeżeli mają dzieci? Co czują dzieci kiedy
patrzą na ten ich brak uczucia? Cieszcie się. Nowy Rok nam nastał.
A
pierwszy dzień nowego roku przywitał mnie słoneczkiem i
temperaturą prawie dziesięć stopni. Bardzo przyjemny popołudniowy,
wiosenny spacer.
I co by
tu życzyć w tym Nowym Roku? Nie będę pisał tym wyświechtanych
życzeń bo to i tak wszyscy gdzieś, od kogoś już słyszeli. Tak
sobie życzymy ale cóż to za życzenia. Jak tak sobie w ten Nowy
Rok na zamkowym stałem wieczorem i jak tak o tym Nowym Roku
rozmyślałem napatoczył mi się przed oczy taki jeden typek.
Wprawdzie było ich trzech ale ten jeden napatoczył się
najbardziej. Tacy zwykli młodzi gniewni. Coś w typie dresiarzy ale
bez dresów. Każdy z browcem w ręku. I nie słyszałem wprawdzie o
czym ten jeden tak intensywnie opowiadał ale z sugestywnych ruchów
rąk, nóg i całego ciało łatwo domyśliłem się że opowiada o
jakiejś ostatniej bójce. Było to tak. Najpierw z rozpędu i z
wyskoku przywalił komuś z kolana w klatkę lub w twarz. Potem
poprawił pięściami. Lewy prosty, prawy prosty i lewy sierpowy. A
potem to już tylko kopał leżącego. I nie wiem czy to była
historia jakiegoś pojedynku, czy jakieś porachunki? Nie wiem. Ale
takie mi życzenia przyszły na myśl po tej „opowieści”. I może
to nie ładnie, może niegrzecznie ale życzenia składam sam sobie.
Innym też. Ale jak to się życzy innym - życzę sobie. Życzę
sobie by w tym Nowym 2012 Roku wszystkich takich łobuzów,
zabijaków, chuliganów, złodziei, gwałcicieli. Tych co nie szanują
nikogo i niczego. Tych co czerpią satysfakcję z ludzkiego
cierpienia, co ból zadają. Tych co dbają tylko o siebie. Niech ich
wszystkich szlag trafi. Niech w tym Nowym 2012 Roku spadnie na nich
zaraza, niech ich wyniszczy, niech ich piekło pochłonie, niech
ogień spali. Niech znikną, niech przepadną. Niech spieprzają z
mojego świata.
A tak po
Sylwestrze to pozostał mi pod lewą łopatką potworny ból. Jakby
mi ktoś tam wielgachnego gwoździa wbił. Ruszyć się nie mogę bym
go nie „wzbudził”. Czuję jak tam siedzi i jak mnie świdruje. I
żeby to się przynajmniej dało jakąś bezpieczną pozycję
ustalić. Nie da się. Czy to na stojąco, czy na siedząco, czy na
leżąco gwóźdź nadal tam siedzi. W nocy przewracam się z boku na
bok, na plecy, na brzuch i nic. Boli. Spać nie mogę. Najmniejszy
ruch policzkiem, ruch najmniejszym palcem ręki, wszystko gwoździa
wzbudza. Głębszy wdech, głębszy wydech to zawsze ból. A
najgorzej to jak już jakąś już tam w miarę bezpieczną pozycję
ustalę i jak już jako tako zaczynam zasypiać i nagle na nosie
zaczyna mnie swędzić. Czy to włos jakiś, czy co innego, czy
zwykłe swędzenie nie ważne. Ważne że nie mogę ani drgnąć. A
swędzenie nie ustaje. Próbujesz dmuchać i nic. Próbujesz jakoś
poduszką ruszyć o nos też nic. A przecież nie możesz ręką
ruszyć, głową ruszyć bo stracisz w takim cierpieniu ustaloną
pozycję. Normalnie masakra. Już nie myślę o niczym innym tylko o
tym gwoździu. I początkowo myślałem że to wynik jakiegoś
naciągnięcia. Myślałem że może spałem nierówno. Aż
przypomniałem sobie że ostatnio, dokładnie w po 16.10. miałem to
samo. A co było ? Ano też piłem. Czy to zwykły zbieg
okoliczności? Ni wiem. Ale wtedy i teraz mam ten sam ból. Tak samo
i w tym samym miejscu mnie boli. Wówczas podejrzewałem że to wynik
przygody autobusowej ze ścieżki 230. Teraz jednak skłonny jestem
myśleć że to jakaś swego rodzaju kara za grzech pijaństwa lub
jakaś nowa forma kaca.
..... a
poniżej chodzi mi o fragment od 3:30 do 4:00 ale jak kto chce może
zobaczyć wszystko, polecam
Komentarzy:
5
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz