sobota, 25 listopada 2017

Ścieżka 474 Do przodu

Taka sprawa. Spotyka w sklepie mężczyzna kobietę. Czy może kobieta spotyka mężczyznę? Nie ważne w sumie to, kto kogo, spotykają się po prostu i już. Spotykają się najzwyklej, najzwyczajniej w świecie w sklepie. Takim zwykłym sklepie do którego chodzi każdy jeden człowiek. I jakiś czas potem, w sumie nie całkiem długi chyba, spotykają się w łóżku. Taka właśnie sprawa. Dla mnie osobiście dość niezwykła. Niezwykła prawdopodobnie z powodu, że sam bym chyba tak nie umiał. A raczej nie umiałbym tak na pewno. Tak mnie zaprogramowano, tak nie umiem. I może właśnie dlatego, że tak nie umiem sprawa ta, czy też sprawy takie, powodują moje myślenie. Chociaż myślę zawsze, rozkminiam i zgłębiam. Sprawy których nie umiem powodują myślenia tego tylko zwiększenie. I chociaż moje programowanie nie skłania mnie do stwierdzenia, że jest to coś dobrego, czy może raczej zwykłego, to myślenie prowadzi w zupełnie inne rejony. Z racji tego programowania mojego, kiedyś kiedyś mógłbym stwierdzić zupełnie coś innego. Dzisiaj natomiast myślenie moje skłania do refleksji. Refleksji zaskakującej. Refleksji: Czyż to nie jest piękne? Dziwne, taka właśnie refleksja mnie ogarnia. Czyż to nie jest piękne? Bo biorąc tak na zdrowy rozum piękne być może przecież. Dwoje ludzi, ludzi którzy zupełnie się nie znają, staje całkiem przypadkiem naprzeciw siebie, dwoje ludzi którzy nie znają swoich życiorysów, daje sobie piękne chwile. Obdarzają się rozkoszą, obdarowują przyjemnością. Bez zbędnych pytań, bez zbędnych wymagań. To chyba właśnie w tym jest najpiękniejsze. To, że nie ma warunków, to że nie ma wymagań. Tego dawania z ograniczeniem, dawania za coś, dawania obarczonego odpowiedzialnością. Tego takiego handlu uczuciem. Tego dam ci coś od siebie ale tylko wówczas gdy coś, coś dokładnie określonego dostanę od ciebie. I wymyśliłem sobie nawet, że mógłby być to nawet jakiś sposób. Takie mianowicie sklepy, sklepy w których mężczyzna spotyka kobietę, czy może kobieta spotyka mężczyznę. Nie ważne to kto kogo, spotykają się po prostu. I bez zbędnych pytań, bez zbędnego wnikania, bez zbędnego obarczania dają sobie przyjemność. Pozwalają na oderwanie od złej, przygnębiającej rzeczywistości. Dają sobie radość. I wymyśliłem, że fajne to jest. Z tym, że ja myślę ciągle. Ja myślę non stop. Chodzę i myślę. I taka myśl mnie naszła. Taka apropo tego sklepu. Ten sklep to w ogóle to jawić mi się zaczął jako jakiś symbol, bo spotkać mogli się przecież w tysiącu innych miejsc. Ten sklep no więc. Sklep w którym kupić można wszystko. Przyszedł mi na myśl chleb. Taki podstawowy produkt. Taki od którego zaczyna się wszystko. Kiedyś kiedyś nawet święty. Pamiętam jak tata opowiadał mi jak dawniej ludzie całowali chleb podnosząc go z ziemi gdy spadł. Mnie samego nauczył wykonywać znak krzyża na chlebie przed ukrojeniem pierwszej kromki. I robię to z namaszczeniem zawsze. Po co? Nie wiem. Po prostu robię, chyba gdzieś tam z szacunku do chleba jednak, bo chleb to jednak chleb. No więc chleb ten przyszedł mi na myśl w skojarzeniu z tym sklepem. I pomyślałem sobie jaki to ten chleb jest z tych sklepów. No wiadomo jaki. Często wypiekany z papki prosto z Chin. Taki może sztuczny, niektórzy mówią że napompowany, nie wiem czy smaczny czy nie, taki mało trwały. I pomyślałem jaki to chleb był dawniej. Wtedy, kiedy to ludzie całowali go podnosząc go z ziemi gdy upadł. Wtedy chleb piekło się w piecach. W domu piekło po tym jak samemu wyrobiło się ciasto. Po tym może nawet jak samemu zmieliło mąkę. Wtedy jak piekło się chleb to zapach tego chleba roznosił się po całym domostwie. Nie wiem jak inni ale ja kocham zapach pieczonego chleba. Zapach pieczonego chleba jest cudowny. Biegam czasami wieczorem obok takiej jednej piekarni. Jeny, jak tam cudownie pachnie chlebem. Tak cudownie, że ma się chęć zatrzymać i delektować tym zapachem. Zapach pieczonego chleba jest wspaniały. I chleba świeżego. Nie wiem ile w tym prawdy ale kiedyś kiedyś chleb taki potrafił świeżość tą utrzymywać i kilka dni. Ile może poleżeć ten dzisiejszy ze sklepu? I tak sobie pomyślałem jeszcze. Ile to kiedyś czasu, ile pracy trzeba było poświęcić żeby chleb ten powstał. To był cały rytuał. Pomyślałem, że w tamtym chlebie było wszystko. I to słońce i deszcz dzięki którym wyrósł kłos zboża. I ciężka praca żniwiarzy i ciężka praca młynarza. I pomyślałem, że w tamtym chlebie zawarte było po prostu życie. Może właśnie dlatego całowano go podnosząc z ziemi gdy upadł. Może całowano życie? A co z chlebem dzisiejszym? Dzisiaj idzie się do sklepu, bierze, płaci, a jak coś zostanie to często ląduje w zsypie. I tak sobie myślę dzisiaj, że bardziej chyba by mi smakował tamten chleb. Chleb który sam musiałbym ulepić, sam wypiec. Na który sam musiałbym czekać. Sam musiałbym czuć jego cudowny zapach podczas pieczenia. Zapach który doprowadzał by moje zmysły do granic wytrzymałości podczas czekania. Chleb który świeży byłby dłużej niż jeden dzień. Chleb który całowałbym z namaszczeniem podnoszą go z ziemi gdyby upadł. Bo w chlebie tym zawarte było by życie.
W codzienności dzisiaj widziałem słońce. Naprawdę je widziałem. Było podobno i w tygodniu ale specyfika pracy, ujrzenie go w tygodniu jeżeli już jest, skutecznie mi ogranicza. Dzisiaj jak wstałem i wyjrzałem przez okno – uśmiechnąłem się. Naprawdę się uśmiechnąłem. I nie takim zwykłym uśmiechem ust ale takim uśmiechem serca. I wiedziałem, że to będzie dobry dzień. Taki mój dzień moich ścieżek. Ścieżek między ludźmi a ścieżek samotnych. Bez tej pogoni za ludźmi, bez tego szukania. I gdy po obejrzeniu powtórki meczu, meczu z wczorajszego wieczora, meczu którego wyniku nie znałem, obejrzeniu więc z emocjami, wyszedłem do parku poczułem radość. Oto ja, nic nie znaczący er, chodzę sobie po parku w słońcu, nikt mnie nie widzi, nikomu nie przeszkadzam. Chodzę sobie zadowolony sam z siebie. Nic mi więcej nie trzeba.
P.S. A mecz był wygrany i mamy lidera znowu. Przynajmniej na ten moment. z ostatniej chwili mamy lidera :)
P.S Liczba przebiegniętych kilometrów zero.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Ścieżka 473 Do przodu

Czas jakiś temu wybrałem się do kurii. Tzn postanowiłem wybrać się do kurii by dokończyć proces degradacji. Więc zanim się tam wybrałem – zadzwoniłem. Zadzwoniłem by się dowiedzieć co, jak i kiedy. Rozmowa nie była przyjemna. Jakiś tam duchowny który odebrał próbował mnie zbyć. Byłem jednak uparty. Pękł ostatecznie i wizyta została zapisana. I gdy już jak mi się zdawało sprawa nabrała rozpędu, kolejne kroki jak sądziłem zostały zaplanowane, gdy już miałem odkładać słuchawkę ten jakiś tam duchowny rzekł jedno zdanie. Rzekł:
- A nie wydaje się panu, że to jest teraz pańska droga życiowa?
Jedno krótkie zdanie, jedno rzucone na odchodne zdanie, a mną jakby tąpnęło. Odłożyłem słuchawkę i zastygłem. Ten człowiek, ten całkiem obcy człowiek, człowiek z którym rozmawiałem raz pierwszy i zapewne ostatni powiedział coś, co dotarło do najgłębszych zakamarków mojej duszy. Powiedział coś, co wywaliło ją na drugą stronę. I nawet poszedłem potem na tą umówioną wizytę. Ale poszedłem tam tylko ze swojej wrodzonej sumienności. Poszedłem tylko po to by powiedzieć, że już tego nie potrzebuję. Już tego nie potrzebuję. Żyję więc obecnie nadal związany węzłem nierozerwalnym. Żyję przysięgą. Przysięgą złożoną przed Bogiem. Przysięgą którą wg naszych ziemskich standardów spokojnie dało by się cofnąć, którą przy pomocy naszych ziemskich sposobów łatwo dało by się podważyć. Ale czy ja, ja er który tak często odwołuję się w życiu do spraw ponad ziemskich, który tak często zadaję pytania o przyczyny kolei rzeczy, czy ja mogę teraz podważać przysięgi, nawet te przysięgi które jak sądzę spokojnie dało by się podważyć? Zastanawiam się teraz, na ile mądre jest to co robię? Na ile to jest teraz właśnie moja droga życiowa? Na ile to co robię, nieprzystające do obowiązujących standardów, jest mądre? Ile tracę i jak bezwładny się staję, zostawiając wszystko losowi? Losowi który kiedyś tam doprowadził mnie do przysięgi i losowi przez który przysięga ta nie ma już praktycznie uzasadnienia. Przysięgi która obecnie nic nie znaczy i nic nikomu nie daje. Przysięgi która nie tylko, że nie nic daje ale wręcz odbiera. Odbiera mi przyszłość. Przysięgi która nie pozwala budować życia od nowa, która zamyka przede mną wiele dróg. Ja już trzy lata nikogo nie dotykałem. I kurcze ja już trzy lata nie byłem przez nikogo dotykany. I właśnie zdałem sobie sprawę, że w kontekście tej teraz mojej drogi życiowej, ja już nigdy nikogo nie dotknę i kurczę, nikt nie dotknie mnie. Straszna to perspektywa. Perspektywa która odbiera mi siły, odbiera chęci robienia czegokolwiek. Nie dla mnie już ciepło bliskości, nie dla mnie już żar spojrzenia. Czy to można nazwać jeszcze życiem? Chyba już nie? Czy w takim razie już umarłem? Nie wiem czy dobrze robię. Myślę, że wg wszystkich tych dobrych doradców nie. Myślę, że radzili by raczej brać życie za rogi, by brać sprawy w swoje ręce. Ale czy sprawy rzeczywiście są w moich / naszych rękach? Zapewne nikt tego nie wie, ja nie wiem na pewno. Nie wiem jak się to wszystko potoczy, nie wiem co będzie dalej ale na chwilę obecną zostaję w tym. Trwam w tej myśli już dobrych kilka tygodni. I nie to żebym odsuwał się gdzieś, zamykał, unikał i stronił od ludzi. To nie. Na tyle na ile sił mi starczy będę z ludźmi przebywał, będę z nimi rozmawiał. Będę, na tyle, na ile sił mi starczy w życiu tym uczestniczył. I będę wodził wzrokiem za wszystkim co piękne. Będę podziwiał piękne kobiety. Bo kobiety są piękne, bardzo piękne. Tak piękne, że momentami zły jestem na siebie. Zły, że jednak głupio robię. Że to tak jakbym się poddał. Że to tak jakbym stracił męskość. I że tracę czas. Bo czas płynie, płynie nieubłaganie. I nieubłaganie tracę razem z tym czasem i wzrok i włosy i zapewne niedługo i uzębienie. Coraz trudniej będzie być atrakcyjnym, coraz trudniej będzie być konkurencyjnym, być sprawnym. Ale zaraz potem przychodzi refleksja, zaraz potem przychodzi ta myśl, że mimo tego, mimo tego, że moja atrakcyjność z każdym kolejnym krokiem spada i spadać będzie coraz bardziej, trzymany przysięgą – przysięgi dochowam. Może to jest właśnie moja Wolność?
W codzienności sił mi ubywa. Mam ich ostatnio całe nic. Nie biegam wcale. Od ponad miesiąca ciało moje trawi, z krótkimi przerwami na jako taki oddech, przeziębienie. Kicham, prycham, kaszlę i smarczę. Pocę się przy zmywaniu, w głowie mi się kręci gdy wstaję. Wczoraj jak jechałem na mecz, jechałem z jedną myślą, jak mnie to nie załatwi kompletnie to będzie CUD. Bo pogoda jest fatalna. Wilgotne zimno włazi wszędzie. Wróciłem o północy i jak na razie nie widać by miało być gorzej. Choć czy gorzej może być? Zawsze może być gorzej. Tak więc nie jest gorzej. Dzisiaj profilaktycznie zostałem w domu. A i lepiej nie pokazywać się dzisiaj w łorso bo jednak wczoraj była porażka. Ogólnie cały wczorajszy dzień był do bani. Dzień z takich kiedy to jak już usiądziesz w autobusie to na na mokrym miejscu, takim kiedy chcesz posłuchać muzyki słuchawki przestają grać, w takim kiedy to odmawiając sobie kebsa przez ostatnie miesiące idziesz wreszcie na niego i okazuje się, że na grubym się właśnie skończyło, takim kiedy to biorąc remis w ciemno tracisz bramkę na pięć minut przed końcem. Takie życie, składa się z małych radości lub smutków. Słabo tylko jak tych smutków jest cała masa, jeden za drugim.
P.S. Na stadionie spotkałem Mikołaja. Nie, nie tego świętego. Tego sprzed lat kilku, lat kilka nie widzianego. Takie jakieś to było dziwne spotkanie, takie jakbym przez nie miał coś dostrzec, na coś zwrócić uwagę, jakby ten los chciał mi coś powiedzieć. Tylko nie wiem kurde co.


sobota, 11 listopada 2017

Ścieżka 472 Do przodu

Nawiedza mnie co jakiś czas takie dziwne uczucie związane z gardłem. Takie uczucie, że muszę je ochronić, osłaniać, że nie mogę zostawić go gołym. Jak tylko zostawię je nieosłonięte, jak tylko z takim usiądę gdzieś, od razu zaczynam być niespokojny. Zaczynam być nerwowy i czujny. I zaczyna mnie nawet świdrować w głowie, i zaczyna mnie nawet świdrować w stopach. Bardzo dziwne jest to uczucie związane z gardłem które nawiedza mnie co jakiś czas. I od kiedy pamiętam, zawsze starałem się mieć coś pod szyją. Zawsze starałem się mieć pod szyją jakiś szalik, jakąś chustę lub przynajmniej jakiś wysoki kołnierz. Nawet nieświadomie ale mój styl ubierania to zakładał. I zawsze jak uczucie to do mnie wracało, wracało też zdziwienie, zaciekawienie i pytanie a skąd to uczucie we mnie. No właściwie skąd? I tak sobie myślę też nieraz, jak uczucie to do mnie wraca, że to może pamiątka jakaś z poprzedniego wcielenia. Może to wspomnienie jakiegoś strasznego momentu w moim poprzednim wcieleniu? Bo w wielokrotność wcieleń chyba wierzę. Tak więc myślę czasami, że to właśnie wspomnienie, wspomnienie podrzynanego gardła. Wiem, brzmi to absurdalnie i śmiesznie wręcz no ale czasami tak właśnie myślę. Myślę, że było to doświadczenie tak okropne, tak okrutne i tak bolesne, że zostało mi w podświadomości. Jak zresztą już wspominałem nie raz, takie uczucie, że coś jest nie tak, że może być, powinno wręcz być inaczej też często mnie nawiedza. Takie poczucie, że życie może być inne, lepsze. To też może być jakieś tam echo czegoś czego już doświadczyłem. Może to być też oczywiście wyraz ukrytych we mnie oczekiwać, wyobrażeń co do życia. Jakichś tam fantazji jak ma wyglądać wyrobionych na podstawie zasłyszanych w dzieciństwie bajek. Tego nie wiem, i nie wie tego zapewne nikt. Ale myślę sobie też, że to co teraz dane jest mi przeżywać, teraz w tym życiu, to nie może być koniec. Że to nie może być koniec mojej ścieżki poznania prawdy, poznania mądrości. Myślę, że w następnym, dostanę to czego pragnienie wyrobiłem sobie w tym. Bo w tym nie czuję się spełniony. Nie czuję, by dobre, by takie jak bym oczekiwał było to, co widzę. Powiedział mi ostatnio Ktoś, że nie znam życia. Mówią to ludzie zresztą często, że oni to życie znają. Ale ja, jak coś takiego słyszę to zastanawiam się zazwyczaj jakie to życie znają? No jakie? Mówią to zazwyczaj ludzie którzy dużo w swoim przeszli, dużo wycierpieli. Ale czy to jest wyznacznikiem życia? To jak dużo zła cię spotka? I czyjego to życia wyznacznikiem jest? Tylko i wyłącznie tego kto tego doświadczył. Ludzie jak różni i niepowtarzalni są cieleśnie, tak o wiele bardziej różni i niepowtarzalni są duchowo. Dlatego też jak słyszę to gadanie, że ktoś tam jeden czy drugi, mówi mi, że życie zna to we mnie budzi się zawsze to przeświadczenie, że zna, oczywiście, że zna, ale swoje. Zna swoje życie. I to co zna wcale, ale to wcale nie upoważnia go do oceniania innych. Inni przeżyć mogą swoje zupełnie inaczej, z zupełnie innymi doznaniami. I przede wszystkim, ci co to życie znają, znają z racji przeżytych złych doświadczeń, nie powinni zakładać, że takie to doświadczenia są nauką życia. Bo życie może, i powinno być wręcz - wspaniałe. Powinno być radosne, szczęśliwe i pełne miłości. Nie wiem skąd, nie wiem skąd to wiem, ale jest we mnie to przeświadczenie, że to wiem. Może to być jak wspomniałem wyraz ukrytych we mnie oczekiwać, wyobrażeń co do życia. Jakichś tam fantazji jak ma wyglądać wyrobionych na podstawie zasłyszanych w dzieciństwie bajek. Może być jednak też tego, że już to kiedyś widziałem, już to kiedyś sam osobiście przeżyłem. Jest być może pisane mi, że spotka mnie i w tym coś wspaniałego, coś co pozwoli mi się uśmiechnąć, ale przekonany jestem, że jeżeli nie w tym to w następnym spełnić się musi. Czekam więc sobie, żyję jak żyję, w może - dożywam - jak często wspominam, a czas płynie. Czasami ze zdziwieniem, czasami z zaskoczeniem, czasami z obrzydzeniem ale czasami też z zadowoleniem obserwując to co dokoła. Jak tylko mogę powstrzymując się od oceniania innych, powstrzymując się od krytykowania. Dzisiaj o 2 w nocy wróciłem z meczu. Tego pożegnalnego ziomala z podwórka. I choć sam mecz jako mecz pozytywnie mnie zaskoczył to wczoraj wieczorem co innego przykuwało moją uwagę bardziej. Moją uwagę przykuwały dziesiątki, setki a tysiące może wręcz nawalonych ludzi. I choć widziałem takich już nie raz, wczoraj chodziłem tak między nimi, patrzyłem na nich i docierało do mnie jakieś takie odczucie jak bardzo są zagubieni, jak bardzo są samotni. Docierało do mnie odczucie jak bardzo zagubiony i samotny byłem ja, gdy sam tak wyglądałem. Gdy ja sam tak właśnie chodziłem przy okazji meczu. Niby głośny, niby radosny, niby wesoły, niby beztroski. I choć mogłem, i choć okazje były i wczoraj, to czuję, że to już nie dla mnie. Nie powiem teraz, że ja to teraz lepszy jestem, mądrzejszy, że ja to to już znam. I krytykował czy oceniał też nie będę. Ale myślę sobie, że i wtedy wiedziałem, i wiem teraz, że nie tak to powinno było wyglądać. Wiedziałem to i wtedy z tym, że wtedy zagłuszał mnie ten ryk tego świata. Na szczęście udaje mi się ryku tego nie słyszeć ostatnio. Coraz bardziej mi się to udaje. Życie może być, powinno wręcz, być dobre, szczęśliwe i pełne miłości. I nie trzeba do tego co chwila nowych doznań, wrażeń, telefonów, samochodów, telewizorów, alkoholu, seksu i tego wszystkiego co to dzięki czemu mamy być spełnieni. To ma wyjść ze mnie, ze mnie samego. Ja nie muszę kupować nowego telefonu, nie muszę wypijać pół litra wódki i nie muszę wkładać co wieczór w nową szparę by być szczęśliwym. A skąd to wiem? Nie wiem skąd? Może z poprzedniego jakiegoś życia?

sobota, 4 listopada 2017

Ścieżka 471 Do przodu

Poszedł październik w cholerę. Nie lubię tego miesiąca. Nie lubię ze względu na to, że to pierwszy miesiąc w roku taki typowo deszczowy, wietrzny i zimny, i ze względu na to, że zazwyczaj cholerne rzeczy mi się w tym miesiącu przytrafiają. Jak daleko sięgnę pamięcią wstecz to zawsze było coś w październiku nie tak. Nie lubię go więc, nie lubię najbardziej. I gdy ten, tegoroczny się skończył poczułem jakby ulgę. Dobra, mam to za sobą, mam to kurde za sobą. I pomyślałem nawet, że nawet szybko zleciał, że nawet jakoś tak szybko. Ale pomyślałem tak tylko przez chwilę. Zaraz potem przyszła refleksja, że przecież na początku tego miesiąca ostatni raz dosiadałem Rumaka - a było to przecież tak dawno, już tak dawno. I pomyślałem jakie to wszystko względne. Wszystko, czas. Chwilami łapię się na tym, że wieczorem wierzyć mi się nie chce w to co było rankiem. Wierzyć mi się nie chce, że tak się tym przejmowałem, tak zaprzątało mi to głowę. I wierzyć mi się nie chce, czy też raczej utwierdzać muszę się w przekonaniu, że to wszystko było, że się wydarzyło. I, że się tak tym zadręczałem, tak się tym ekscytowałem. Bo czy warto się tak tym ekscytować, czy warto zadręczać? Raczej nie warto. Z tym, że kiedy przychodzi taki dzień, taki kiedy emocje biorą górę, sprawy staja się nie do zniesienia. Boli tak, że brak tchu. I nie wiadomo co z tym zrobić. Tak właśnie jest, przynajmniej ja tak mam. Niby wiem, niby mówię sobie daj spokój, nie przywiązuj wagi, to nieważne, a jednak chodzę jak otępiały, patrzę w telewizor bez sensu i generalnie do niczego nie mam sił. Nie jestem w stanie niczego zrobić, niczego powiedzieć, niczego usłyszeć. Wszystko staje się bez sensu. Myśli kłębią się coraz czarniejsze, coraz gorsze budują scenariusze. Wspomnienie własnej głupoty i niedoskonałości rujnuje samoocenę. I dzień staje się smutny. Szarość za oknem, wiatr który wyje w otworach wentylacyjnych, deszcz tłukący o szybę potęgują odczucia. Gdyby przynajmniej było słońce, gdyby przynajmniej było ciepło, gdyby przynajmniej było widno. Może poszedłbym do parki, może usiadł na ławce, może popatrzył, może zapomniał. Ale nie ma słońca, jest zimno, jest mokro, jest nieprzyjemnie. Jest nieprzyjemnie i za oknem i tu, w środku, tu we mnie. Jest smutno, jest ciężko, jest bezsilnie. Jest tak, że najchętniej skuliłbym się w sobie i wtulił w czyjeś czułe ramiona. Takie ramiona rozumiejące, takie akceptujące. Takie które nie pytają, a przede wszystkim nie potępiają. Tak móc powiedzieć, że jest mi źle, jest mi niedobrze. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, ale jest mi źle. Tak po prostu źle, z samym sobą źle. Nie potrzebuję pocieszenia, nie tego. Potrzebuję tylko to z siebie wyrzucić, tylko się podzielić. Tym cholernym niewiadomego pochodzenia smutkiem. Skąd on się do cholery bierze? No do cholery skąd? Jak ja bym chciał się tego cholerstwa pozbyć, jak chciałbym nie mieć takich dni. Takie dni dobijają, takie dni rujnują. Wstydzę się takich dni i nie przyznaję. Uciekam od ludzi żeby nie widzieli, żeby nie słyszeli, żeby nie poznali. Proszę Boga by to ode mnie zabrał, a przynajmniej by dal poznać źródło. Źródło tego smutku, źródło tego braku radości. Mówił tam ktoś podobno Smokowi że jak masz zdrowie, masz dach nad głową i co jeść, jak ktoś kocha, nic więcej nie trzeba. Może źródłem mojego smutku jest: nikt nie kocha. A właściwiej: NIKOGO NIE KOCHAM. Może to właśnie jest mój smutek, nikogo nie kocham, nie umiem kochać. Może póki chodzę sam, swoimi ścieżkami, w ciemności i z dala od ludzi zachowuje tą swoja równowagę. Ale gdy trafię na jakieś skupisko ludzi, ludzi wyglądających na radosnych, ludzi których większe lub mniejsze COŚ łączy, staję twarzą w twarz ze swoją samotnością i do głosu dochodzi tęsknota. Tęsknota by kochać. Byłem w ubiegłą sobotę na weselu. I choć nie czułem się źle, nie czułem się obco to jednak z każdą kolejną minutą tej imprezy zaczynałem odczuwać tą swoją samotność. Byłem tam samotny jak palec. I stąd może ten smutek ostatni? Ten który dopadł mnie pierwszego dnia listopada. A może to też efekt zmęczenia. Jestem zmęczony. Jestem cholernie zmęczony. Nie biegam, potykam się na prostej drodze, z rąk leci. W całym październiku przebiegłem niecałe 70 km z czego 60 km w pierwszym tygodniu. Może smutek to efekt osłabienia spowodowanego chorobą. Dopadło mnie coś i trzymało pół miesiąca, a może i nadal trzyma. Jedynie co dobre to to, że puściło na chwilę i nie zakłóciło cyklu szczepienia. Co jak co, jeżeli już miałem chorować to w odpowiednim okresie to wypadło. Ale też co jak co, ale gdybym miał być taki słaby, taki bezsilny dłużej to nie wyobrażam sobie mojego życia. Nie wyobrażam sobie życia na starość ( jeżeli dożyję tego w ogóle ). Nie wyobrażam sobie tych ograniczeń. Nie wyobrażam sobie tego wszystkiego co widzę patrząc na ludzi w podeszłym wieku. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Nie podołam psychicznie. Skoro teraz, obecnie, osłabiony tylko drobną infekcją, takim małym przeziębieniem tracę chęć życia, chęć wyjścia z domu, co będzie kiedyś tam w przyszłości? Gdy nie dam rady nie to, że przebiec standardowej dychy ale nawet tej małej piątki? Co będzie? Może jednak nie dożyję. Może? Bo jak mam tak wyglądać to lepiej żebym nie wyglądał. Jak mam być szczery to to właśnie najbardziej odsuwa mnie od ludzi, ta moja słabość. Ten mój niewiadomego pochodzenia smutek. Sam sobie z nim nie daję rady, mnie samego doprowadza do złości, a myśleć nawet nie chcę o tym, żebym miał obarczać tym kogoś innego. Kogoś nawet może ważnego. Nie mogę robić tego ludziom, nie mogę ich doświadczać tym swoim smutkiem. Jeszcze żebym wiedział skąd się bierze, żebym to wiedział, można by coś wytłumaczyć, coś wyjaśnić. A tak? Tak to nie wyobrażam sobie człowieka który pyta co jest, co mi jest, który szuka powodów, szuka przyczyny i nijak nie może znaleźć, nie może uzyskać odpowiedzi. Nie mogę dopuścić by zaczął szukać tego w sobie. Wystarczy, że ja się z tym meczę. A meczę się bardzo. I najgorsze jest to, że nie wiem co z tym zrobić. Jak się pozbyć. Czasami myślę, że coś takiego to może być powód do wpadnięcia w jakieś uzależnienia, na ten przykład alkoholizm. Czasami myślę, że coś takiego to mógł być powód chlania taty. Bo to może, mogło być rozwiązanie. Zachlać, zalać, zapić to. Zagłuszyć. Już nie myśleć, nie czuć. Być może to jest, było by wyjście. Sposób na przetrwanie. Stety a może niestety nie mam pociągu do alkoholu. Totalnie już mnie nie bawi, totalnie już mnie nie pociąga. Nie lubię go wręcz. Co więc pozostaje. Męczyć się, cierpieć i czekać. Czekać, aż przejdzie samo. Mieć tą łatkę marudy, mruka, milczka i czekać. Nie obarczać tym nikogo. Grać role twardziela. Udawać, że nic się nie stało. A w środku pękać, z tego niewidomego pochodzenia bólu pękać, tego niewiadomego pochodzenia smutku. Zastanawiam się, szukam w pamięci. Przypomnieć sobie próbuję kiedy to się zaczęło, w jakich okolicznościach przyszło, dlaczego jest. I nie wiem, i nie mogę, i nie umiem. Gdybym przynajmniej znał przyczynę, gdybym miał odpowiedź. Może potrafiłbym zaradzić. Tak to staram się tylko zaleczać objawy, niwelować skutki, nie mogę jednak ciągle dojść do sedna choroby, nie mogę uleczyć źródła. Żyję w jakimś takim zawieszeniu. Żyję w oczekiwaniu na nie wiem co. Żyję, funkcjonuje, robię, załatwiam ale tak naprawdę to czasami jakby mnie nie było.

W codzienności jest słabo. Jestem zmęczony. W ubiegłą sobotę przebiegłem 8 km i mało co nie umarłem. Wczoraj przebiegłem 7 km z czasem słabym, bardzo słabym i też zmęczony byłym strasznie. Dzisiaj nie biegałem. Dzisiaj ledwo doniosłem zakupy. Dzisiaj jak wróciłem z zakupów siadłem i dyszałem. Dzisiaj z zakupów wróciłem zlany potem. Dzisiaj po powrocie z zakupów wypiłem pół litra coli jednym duszkiem. Dzisiaj po powrocie z zakupów zwymiotowałem. Nie jest ze mną dobrze. Nie jest. Coś we mnie siedzi. Coś we mnie od jakiegoś czasu siedzi. Nie jest to normalne. Nie jest to dla mnie normalne. Dla mnie jest to dziwne, bardzo dziwne.

P.S. Czy ona jest do przodu, czy do przodu jest ta ścieżka????