sobota, 4 listopada 2017

Ścieżka 471 Do przodu

Poszedł październik w cholerę. Nie lubię tego miesiąca. Nie lubię ze względu na to, że to pierwszy miesiąc w roku taki typowo deszczowy, wietrzny i zimny, i ze względu na to, że zazwyczaj cholerne rzeczy mi się w tym miesiącu przytrafiają. Jak daleko sięgnę pamięcią wstecz to zawsze było coś w październiku nie tak. Nie lubię go więc, nie lubię najbardziej. I gdy ten, tegoroczny się skończył poczułem jakby ulgę. Dobra, mam to za sobą, mam to kurde za sobą. I pomyślałem nawet, że nawet szybko zleciał, że nawet jakoś tak szybko. Ale pomyślałem tak tylko przez chwilę. Zaraz potem przyszła refleksja, że przecież na początku tego miesiąca ostatni raz dosiadałem Rumaka - a było to przecież tak dawno, już tak dawno. I pomyślałem jakie to wszystko względne. Wszystko, czas. Chwilami łapię się na tym, że wieczorem wierzyć mi się nie chce w to co było rankiem. Wierzyć mi się nie chce, że tak się tym przejmowałem, tak zaprzątało mi to głowę. I wierzyć mi się nie chce, czy też raczej utwierdzać muszę się w przekonaniu, że to wszystko było, że się wydarzyło. I, że się tak tym zadręczałem, tak się tym ekscytowałem. Bo czy warto się tak tym ekscytować, czy warto zadręczać? Raczej nie warto. Z tym, że kiedy przychodzi taki dzień, taki kiedy emocje biorą górę, sprawy staja się nie do zniesienia. Boli tak, że brak tchu. I nie wiadomo co z tym zrobić. Tak właśnie jest, przynajmniej ja tak mam. Niby wiem, niby mówię sobie daj spokój, nie przywiązuj wagi, to nieważne, a jednak chodzę jak otępiały, patrzę w telewizor bez sensu i generalnie do niczego nie mam sił. Nie jestem w stanie niczego zrobić, niczego powiedzieć, niczego usłyszeć. Wszystko staje się bez sensu. Myśli kłębią się coraz czarniejsze, coraz gorsze budują scenariusze. Wspomnienie własnej głupoty i niedoskonałości rujnuje samoocenę. I dzień staje się smutny. Szarość za oknem, wiatr który wyje w otworach wentylacyjnych, deszcz tłukący o szybę potęgują odczucia. Gdyby przynajmniej było słońce, gdyby przynajmniej było ciepło, gdyby przynajmniej było widno. Może poszedłbym do parki, może usiadł na ławce, może popatrzył, może zapomniał. Ale nie ma słońca, jest zimno, jest mokro, jest nieprzyjemnie. Jest nieprzyjemnie i za oknem i tu, w środku, tu we mnie. Jest smutno, jest ciężko, jest bezsilnie. Jest tak, że najchętniej skuliłbym się w sobie i wtulił w czyjeś czułe ramiona. Takie ramiona rozumiejące, takie akceptujące. Takie które nie pytają, a przede wszystkim nie potępiają. Tak móc powiedzieć, że jest mi źle, jest mi niedobrze. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, ale jest mi źle. Tak po prostu źle, z samym sobą źle. Nie potrzebuję pocieszenia, nie tego. Potrzebuję tylko to z siebie wyrzucić, tylko się podzielić. Tym cholernym niewiadomego pochodzenia smutkiem. Skąd on się do cholery bierze? No do cholery skąd? Jak ja bym chciał się tego cholerstwa pozbyć, jak chciałbym nie mieć takich dni. Takie dni dobijają, takie dni rujnują. Wstydzę się takich dni i nie przyznaję. Uciekam od ludzi żeby nie widzieli, żeby nie słyszeli, żeby nie poznali. Proszę Boga by to ode mnie zabrał, a przynajmniej by dal poznać źródło. Źródło tego smutku, źródło tego braku radości. Mówił tam ktoś podobno Smokowi że jak masz zdrowie, masz dach nad głową i co jeść, jak ktoś kocha, nic więcej nie trzeba. Może źródłem mojego smutku jest: nikt nie kocha. A właściwiej: NIKOGO NIE KOCHAM. Może to właśnie jest mój smutek, nikogo nie kocham, nie umiem kochać. Może póki chodzę sam, swoimi ścieżkami, w ciemności i z dala od ludzi zachowuje tą swoja równowagę. Ale gdy trafię na jakieś skupisko ludzi, ludzi wyglądających na radosnych, ludzi których większe lub mniejsze COŚ łączy, staję twarzą w twarz ze swoją samotnością i do głosu dochodzi tęsknota. Tęsknota by kochać. Byłem w ubiegłą sobotę na weselu. I choć nie czułem się źle, nie czułem się obco to jednak z każdą kolejną minutą tej imprezy zaczynałem odczuwać tą swoją samotność. Byłem tam samotny jak palec. I stąd może ten smutek ostatni? Ten który dopadł mnie pierwszego dnia listopada. A może to też efekt zmęczenia. Jestem zmęczony. Jestem cholernie zmęczony. Nie biegam, potykam się na prostej drodze, z rąk leci. W całym październiku przebiegłem niecałe 70 km z czego 60 km w pierwszym tygodniu. Może smutek to efekt osłabienia spowodowanego chorobą. Dopadło mnie coś i trzymało pół miesiąca, a może i nadal trzyma. Jedynie co dobre to to, że puściło na chwilę i nie zakłóciło cyklu szczepienia. Co jak co, jeżeli już miałem chorować to w odpowiednim okresie to wypadło. Ale też co jak co, ale gdybym miał być taki słaby, taki bezsilny dłużej to nie wyobrażam sobie mojego życia. Nie wyobrażam sobie życia na starość ( jeżeli dożyję tego w ogóle ). Nie wyobrażam sobie tych ograniczeń. Nie wyobrażam sobie tego wszystkiego co widzę patrząc na ludzi w podeszłym wieku. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Nie podołam psychicznie. Skoro teraz, obecnie, osłabiony tylko drobną infekcją, takim małym przeziębieniem tracę chęć życia, chęć wyjścia z domu, co będzie kiedyś tam w przyszłości? Gdy nie dam rady nie to, że przebiec standardowej dychy ale nawet tej małej piątki? Co będzie? Może jednak nie dożyję. Może? Bo jak mam tak wyglądać to lepiej żebym nie wyglądał. Jak mam być szczery to to właśnie najbardziej odsuwa mnie od ludzi, ta moja słabość. Ten mój niewiadomego pochodzenia smutek. Sam sobie z nim nie daję rady, mnie samego doprowadza do złości, a myśleć nawet nie chcę o tym, żebym miał obarczać tym kogoś innego. Kogoś nawet może ważnego. Nie mogę robić tego ludziom, nie mogę ich doświadczać tym swoim smutkiem. Jeszcze żebym wiedział skąd się bierze, żebym to wiedział, można by coś wytłumaczyć, coś wyjaśnić. A tak? Tak to nie wyobrażam sobie człowieka który pyta co jest, co mi jest, który szuka powodów, szuka przyczyny i nijak nie może znaleźć, nie może uzyskać odpowiedzi. Nie mogę dopuścić by zaczął szukać tego w sobie. Wystarczy, że ja się z tym meczę. A meczę się bardzo. I najgorsze jest to, że nie wiem co z tym zrobić. Jak się pozbyć. Czasami myślę, że coś takiego to może być powód do wpadnięcia w jakieś uzależnienia, na ten przykład alkoholizm. Czasami myślę, że coś takiego to mógł być powód chlania taty. Bo to może, mogło być rozwiązanie. Zachlać, zalać, zapić to. Zagłuszyć. Już nie myśleć, nie czuć. Być może to jest, było by wyjście. Sposób na przetrwanie. Stety a może niestety nie mam pociągu do alkoholu. Totalnie już mnie nie bawi, totalnie już mnie nie pociąga. Nie lubię go wręcz. Co więc pozostaje. Męczyć się, cierpieć i czekać. Czekać, aż przejdzie samo. Mieć tą łatkę marudy, mruka, milczka i czekać. Nie obarczać tym nikogo. Grać role twardziela. Udawać, że nic się nie stało. A w środku pękać, z tego niewidomego pochodzenia bólu pękać, tego niewiadomego pochodzenia smutku. Zastanawiam się, szukam w pamięci. Przypomnieć sobie próbuję kiedy to się zaczęło, w jakich okolicznościach przyszło, dlaczego jest. I nie wiem, i nie mogę, i nie umiem. Gdybym przynajmniej znał przyczynę, gdybym miał odpowiedź. Może potrafiłbym zaradzić. Tak to staram się tylko zaleczać objawy, niwelować skutki, nie mogę jednak ciągle dojść do sedna choroby, nie mogę uleczyć źródła. Żyję w jakimś takim zawieszeniu. Żyję w oczekiwaniu na nie wiem co. Żyję, funkcjonuje, robię, załatwiam ale tak naprawdę to czasami jakby mnie nie było.

W codzienności jest słabo. Jestem zmęczony. W ubiegłą sobotę przebiegłem 8 km i mało co nie umarłem. Wczoraj przebiegłem 7 km z czasem słabym, bardzo słabym i też zmęczony byłym strasznie. Dzisiaj nie biegałem. Dzisiaj ledwo doniosłem zakupy. Dzisiaj jak wróciłem z zakupów siadłem i dyszałem. Dzisiaj z zakupów wróciłem zlany potem. Dzisiaj po powrocie z zakupów wypiłem pół litra coli jednym duszkiem. Dzisiaj po powrocie z zakupów zwymiotowałem. Nie jest ze mną dobrze. Nie jest. Coś we mnie siedzi. Coś we mnie od jakiegoś czasu siedzi. Nie jest to normalne. Nie jest to dla mnie normalne. Dla mnie jest to dziwne, bardzo dziwne.

P.S. Czy ona jest do przodu, czy do przodu jest ta ścieżka???? 

Brak komentarzy: