Poszedł
październik w cholerę. Nie lubię tego miesiąca. Nie lubię ze
względu na to, że to pierwszy miesiąc w roku taki typowo
deszczowy, wietrzny i zimny, i ze względu na to, że zazwyczaj
cholerne rzeczy mi się w tym miesiącu przytrafiają. Jak daleko
sięgnę pamięcią wstecz to zawsze było coś w październiku nie
tak. Nie lubię go więc, nie lubię najbardziej. I gdy ten,
tegoroczny się skończył poczułem jakby ulgę. Dobra, mam to za
sobą, mam to kurde za sobą. I pomyślałem nawet, że nawet szybko
zleciał, że nawet jakoś tak szybko. Ale pomyślałem tak tylko
przez chwilę. Zaraz potem przyszła refleksja, że przecież na
początku tego miesiąca ostatni raz dosiadałem Rumaka - a było to
przecież tak dawno, już tak dawno. I pomyślałem jakie to wszystko
względne. Wszystko, czas. Chwilami łapię się na tym, że
wieczorem wierzyć mi się nie chce w to co było rankiem. Wierzyć
mi się nie chce, że tak się tym przejmowałem, tak zaprzątało mi
to głowę. I wierzyć mi się nie chce, czy też raczej utwierdzać
muszę się w przekonaniu, że to wszystko było, że się wydarzyło.
I, że się tak tym zadręczałem, tak się tym ekscytowałem. Bo czy
warto się tak tym ekscytować, czy warto zadręczać? Raczej nie
warto. Z tym, że kiedy przychodzi taki dzień, taki kiedy emocje
biorą górę, sprawy staja się nie do zniesienia. Boli tak, że
brak tchu. I nie wiadomo co z tym zrobić. Tak właśnie jest,
przynajmniej ja tak mam. Niby wiem, niby mówię sobie daj spokój,
nie przywiązuj wagi, to nieważne, a jednak chodzę jak otępiały,
patrzę w telewizor bez sensu i generalnie do niczego nie mam sił.
Nie jestem w stanie niczego zrobić, niczego powiedzieć, niczego
usłyszeć. Wszystko staje się bez sensu. Myśli kłębią się
coraz czarniejsze, coraz gorsze budują scenariusze. Wspomnienie
własnej głupoty i niedoskonałości rujnuje samoocenę. I dzień
staje się smutny. Szarość za oknem, wiatr który wyje w otworach
wentylacyjnych, deszcz tłukący o szybę potęgują odczucia. Gdyby
przynajmniej było słońce, gdyby przynajmniej było ciepło, gdyby
przynajmniej było widno. Może poszedłbym do parki, może usiadł
na ławce, może popatrzył, może zapomniał. Ale nie ma słońca,
jest zimno, jest mokro, jest nieprzyjemnie. Jest nieprzyjemnie i za
oknem i tu, w środku, tu we mnie. Jest smutno, jest ciężko, jest
bezsilnie. Jest tak, że najchętniej skuliłbym się w sobie i
wtulił w czyjeś czułe ramiona. Takie ramiona rozumiejące, takie
akceptujące. Takie które nie pytają, a przede wszystkim nie
potępiają. Tak móc powiedzieć, że jest mi źle, jest mi
niedobrze. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, ale jest mi źle. Tak
po prostu źle, z samym sobą źle. Nie potrzebuję pocieszenia, nie
tego. Potrzebuję tylko to z siebie wyrzucić, tylko się podzielić.
Tym cholernym niewiadomego pochodzenia smutkiem. Skąd on się do
cholery bierze? No do cholery skąd? Jak ja bym chciał się tego
cholerstwa pozbyć, jak chciałbym nie mieć takich dni. Takie dni
dobijają, takie dni rujnują. Wstydzę się takich dni i nie
przyznaję. Uciekam od ludzi żeby nie widzieli, żeby nie słyszeli,
żeby nie poznali. Proszę Boga by to ode mnie zabrał, a
przynajmniej by dal poznać źródło. Źródło tego smutku, źródło
tego braku radości. Mówił tam ktoś podobno Smokowi że jak masz
zdrowie, masz dach nad głową i co jeść, jak ktoś kocha, nic
więcej nie trzeba. Może źródłem mojego smutku jest: nikt nie
kocha. A właściwiej: NIKOGO NIE KOCHAM. Może to właśnie jest mój
smutek, nikogo nie kocham, nie umiem kochać. Może póki chodzę
sam, swoimi ścieżkami, w ciemności i z dala od ludzi zachowuje tą
swoja równowagę. Ale gdy trafię na jakieś skupisko ludzi, ludzi
wyglądających na radosnych, ludzi których większe lub mniejsze
COŚ łączy, staję twarzą w twarz ze swoją samotnością i do
głosu dochodzi tęsknota. Tęsknota by kochać. Byłem w ubiegłą
sobotę na weselu. I choć nie czułem się źle, nie czułem się
obco to jednak z każdą kolejną minutą tej imprezy zaczynałem
odczuwać tą swoją samotność. Byłem tam samotny jak palec. I
stąd może ten smutek ostatni? Ten który dopadł mnie pierwszego
dnia listopada. A może to też efekt zmęczenia. Jestem zmęczony.
Jestem cholernie zmęczony. Nie biegam, potykam się na prostej
drodze, z rąk leci. W całym październiku przebiegłem niecałe 70
km z czego 60 km w pierwszym tygodniu. Może smutek to efekt
osłabienia spowodowanego chorobą. Dopadło mnie coś i trzymało
pół miesiąca, a może i nadal trzyma. Jedynie co dobre to to, że
puściło na chwilę i nie zakłóciło cyklu szczepienia. Co jak co,
jeżeli już miałem chorować to w odpowiednim okresie to wypadło.
Ale też co jak co, ale gdybym miał być taki słaby, taki bezsilny
dłużej to nie wyobrażam sobie mojego życia. Nie wyobrażam sobie
życia na starość ( jeżeli dożyję tego w ogóle ). Nie wyobrażam
sobie tych ograniczeń. Nie wyobrażam sobie tego wszystkiego co
widzę patrząc na ludzi w podeszłym wieku. Nie wyobrażam sobie
siebie w takiej sytuacji. Nie podołam psychicznie. Skoro teraz,
obecnie, osłabiony tylko drobną infekcją, takim małym
przeziębieniem tracę chęć życia, chęć wyjścia z domu, co
będzie kiedyś tam w przyszłości? Gdy nie dam rady nie to, że
przebiec standardowej dychy ale nawet tej małej piątki? Co będzie?
Może jednak nie dożyję. Może? Bo jak mam tak wyglądać to lepiej
żebym nie wyglądał. Jak mam być szczery to to właśnie
najbardziej odsuwa mnie od ludzi, ta moja słabość. Ten mój
niewiadomego pochodzenia smutek. Sam sobie z nim nie daję rady, mnie
samego doprowadza do złości, a myśleć nawet nie chcę o tym,
żebym miał obarczać tym kogoś innego. Kogoś nawet może ważnego.
Nie mogę robić tego ludziom, nie mogę ich doświadczać tym swoim
smutkiem. Jeszcze żebym wiedział skąd się bierze, żebym to
wiedział, można by coś wytłumaczyć, coś wyjaśnić. A tak? Tak
to nie wyobrażam sobie człowieka który pyta co jest, co mi jest,
który szuka powodów, szuka przyczyny i nijak nie może znaleźć,
nie może uzyskać odpowiedzi. Nie mogę dopuścić by zaczął
szukać tego w sobie. Wystarczy, że ja się z tym meczę. A meczę
się bardzo. I najgorsze jest to, że nie wiem co z tym zrobić. Jak
się pozbyć. Czasami myślę, że coś takiego to może być powód
do wpadnięcia w jakieś uzależnienia, na ten przykład alkoholizm.
Czasami myślę, że coś takiego to mógł być powód chlania taty.
Bo to może, mogło być rozwiązanie. Zachlać, zalać, zapić to.
Zagłuszyć. Już nie myśleć, nie czuć. Być może to jest, było
by wyjście. Sposób na przetrwanie. Stety a może niestety nie mam
pociągu do alkoholu. Totalnie już mnie nie bawi, totalnie już mnie
nie pociąga. Nie lubię go wręcz. Co więc pozostaje. Męczyć się,
cierpieć i czekać. Czekać, aż przejdzie samo. Mieć tą łatkę
marudy, mruka, milczka i czekać. Nie obarczać tym nikogo. Grać
role twardziela. Udawać, że nic się nie stało. A w środku pękać,
z tego niewidomego pochodzenia bólu pękać, tego niewiadomego
pochodzenia smutku. Zastanawiam się, szukam w pamięci. Przypomnieć
sobie próbuję kiedy to się zaczęło, w jakich okolicznościach
przyszło, dlaczego jest. I nie wiem, i nie mogę, i nie umiem.
Gdybym przynajmniej znał przyczynę, gdybym miał odpowiedź. Może
potrafiłbym zaradzić. Tak to staram się tylko zaleczać objawy,
niwelować skutki, nie mogę jednak ciągle dojść do sedna choroby,
nie mogę uleczyć źródła. Żyję w jakimś takim zawieszeniu.
Żyję w oczekiwaniu na nie wiem co. Żyję, funkcjonuje, robię,
załatwiam ale tak naprawdę to czasami jakby mnie nie było.
W
codzienności jest słabo. Jestem zmęczony. W ubiegłą sobotę
przebiegłem 8 km i mało co nie umarłem. Wczoraj przebiegłem 7 km
z czasem słabym, bardzo słabym i też zmęczony byłym strasznie.
Dzisiaj nie biegałem. Dzisiaj ledwo doniosłem zakupy. Dzisiaj jak
wróciłem z zakupów siadłem i dyszałem. Dzisiaj z zakupów
wróciłem zlany potem. Dzisiaj po powrocie z zakupów wypiłem pół
litra coli jednym duszkiem. Dzisiaj po powrocie z zakupów
zwymiotowałem. Nie jest ze mną dobrze. Nie jest. Coś we mnie
siedzi. Coś we mnie od jakiegoś czasu siedzi. Nie jest to normalne.
Nie jest to dla mnie normalne. Dla mnie jest to dziwne, bardzo
dziwne.
P.S. Czy ona jest do przodu, czy do przodu jest ta ścieżka????
Brak komentarzy:
Nowe komentarze są niedozwolone.