sobota, 25 kwietnia 2020

Ścieżka 595 Do przodu

Im dłużej trwa ta cała szopka z wirusem, tym mocniej nachodzi mnie refleksja, że jestem nie jedyną może ale z pewnością jedną z niewielu osób którym żyje się – zdaję sobie sprawę jak głupio i mrocznie to zabrzmi – żyje się lepiej i szczęśliwiej. Tak właśnie – szczęśliwiej. Refleksja, że ostatnie lata osamotnienia – nie mylić z samotnością – ostatnie lata osamotnienia nie poszły na marne. Refleksja, że ostatnie lata życia na totalnym minimaliźmie – nie mylić z biedą – były doskonałą lekcją. Teraz, gdy jedynym kontaktem ze światem jest raz w tygodniu poranna wizyta w pustym sklepie. Jedyną formą mijania ludzi jest przebiegnięta ukradkiem wieczorna dyszka. Jedyną formą rozmowy jest parę telefonów czy kilka maili, bo co jak co ale pracować nadal trzeba. Właśnie teraz czuję się jak ryba w wodzie. Nie ma fałszywych uśmieszków, nie ma głupich gadek o niczym, nie ma bezdennej walki o odrobinę przestrzeni w zapchanym wagonie, nie ma ślepców nie widzących nic poza sobą na ruchliwym chodniku. Teraz jest spokój. Teraz jest cisza. Odpoczywam. Odpoczywam niewyobrażalnie. Nigdzie nie gonię, nic mi nie ucieka, jestem wyspany. Wyspany do tego stopnia, że zaczynam mieć kłopoty ze snem. Tak jak kiedyś odpływałem momentalnie, teraz kręcę się z boku na bok. Tak jak kiedyś spałem snem kamiennym, teraz budzę się w środku nocy i łapię na rozmyślaniu o pierdołach. Tak jak kiedyś cierpiałem budząc się na budzik, teraz budzę się o tej samej praktyczni porze bez budzika. Teraz jest moja strefa komfortu. Nie brakuje mi kontaktu ze światem, nie brakuje mi ludzi, nie brakuje mi rozmów, nie brakuje mi spotkań. Żyję swoim wewnętrznym ja. Nie potrzebuję całego tego zgiełku by czuć się dobrze. Tak jak teraz jest mi dobrze, teraz jest mi dobrze. Ostatnimi laty żyłem tak jakby na marginesie, obecnie ten margines stał się rzeczywistością. Zdaję sobie sprawę jak głupio i mrocznie to zabrzmi – obecna sytuacja jest tym czego mi było potrzeba. I im dłużej trwa ta cała szopka z wirusem, tym mocniej nachodzi mnie refleksja, że mógłbym żyć gdzieś na odludziu. Na odludziu bez wygód, żywiąc się chlebem ze smalcem. I nawet z pewnym zaskoczeniem odkrywam jak łatwo udaje mi się cieszyć życiem bez galerii handlowych, bez meczy piłkarskich, bez treningów, bez firmy. To chyba nawet w jakimś stopniu podnosi mi moją samoocenę. Jak łatwo mi żyć bez tego wszystkiego czego nam teraz brakuje.
Ale żeby nie było tak słodko w rzeczywistości, po niedzieli wracam na całe dwa dni do stolicy. Właśnie – nawet kochanej Warszawy mi nie brakuje – tej Warszawy którą tak uwielbiałem. Nie brakuje mi jej tętniącego życiem szumu, nie brakuje mi Starego Miasta, nie brakuje Wiślanego brzegu. Żyję bez niej w doskonałej kondycji.
I przez całą tą szopkę z wirusem mogę patrzeć na życie z innej perspektywy. Ileż to razy wspominałem ile to życia umyka mi w czasie gdy siedzę zamknięty w czterech ścianach firmy. Ile czasu tracę na podróżach tam. Teraz mogę patrzeć na chmury, mogę oglądać myśliwce z pobliskiego lotniska patrolujące popołudniowe niebo. Żyję naprawdę swoim rytmem. Do nikogo nie muszę się naginać.
A wracając do rzeczywistości w Wielki Piątek dwa tygodnie temu przyleciały bociany. Tzn przyleciały pewnie wcześniej tyle, że ja je wtedy zobaczyłem w tym roku po raz pierwszy. Tydzień temu natomiast biegnąc sobie polną drogą pierwszy raz w tym roku usłyszałem skowronka. Do kompletu brakuje więc tylko jeżyków. Nie przyleciały niestety w tym tygodniu. Ale to oczywista sprawa, jeszcze na nie za wcześnie. Może za dwa, trzy tygodnie …
I na koniec rzeczywistości - dzisiaj zabawiłem się w fryzjera. Efekt ... bardziej niż zadowalający.

Jedyne co to … potańczyłbym ... 

niedziela, 19 kwietnia 2020

Ścieżka 594 Do przodu

Niesamowita jest ta Wenus. Ciągle na nią patrzę. Każdego wieczoru zachwycam się jej światłem. Chwilami aż nie dowierzając, że to gwiazda, a nie jakiś sztuczny twór umieszczony tam ręką ludzką i zasilany prądem zmiennym z gniazdka. Niesamowita jest. Ciągle na nią patrzę. I każdego wieczoru tęsknię. Tak, bardzo tęsknię. Nie wiem za czym i nie wiem do czego ale gdy na nią patrzę – tęsknię. Zresztą od zawsze tęsknię patrząc w gwiazdy. A dużo patrzę w gwiazdy. Nie ma w tym żadnego sensu ale patrzenie ciemną nocą w niebo uwielbiam. Szczególnie na ciemnej plaży. Ile to już nocy tak spędziłem. Bez celu i bez sensu. Bo jakiż sens ma leżenie na ciemnej plaży, wsłuchiwanie się w szum fal i wpatrywanie w rozgwieżdżone niebo? Generalnie nie ma żadnego. Ja jednak to robię. I robię to pasjami. Bo może w życiu wcale nie chodzi o to by robić wszystko w jakimś celu? Może czasami trzeba zrobić coś bez celu? No więc wpatruję się w te gwiazdy bez celu. A im dłużej się wpatruję tym więcej ich widzę. To ciekawe, mam takie doświadczenie, że im dłużej się niebu przyglądam tym więcej ono mi oddaje. Czasami widzę tylko parę gwiazd by po chwili dostrzec, że są ich tam całe tysiące. Czasami widzę ich tysiące by po chwili stwierdzić, że są ich tam setki tysięcy. Miliony nie do ogarnięcia wzrokiem. Miliony milionów mrugających przyjaźnie. Bo one mrugają. Wszystkie, co do jednej – mrugają. Odmruguję im. Każdej jednej. Uśmiecham się i odmruguję. I jaki to ma sens? Cyba żadnego? Czasami myśli mnie nachodzę, że właściwie to całe to moje życie to nie ma sensu. I o ile kiedyś miałbym z tego powodu doły i cierpienia, to ostatnimi czasy przyjmuję to w spokoju ducha. Czy moje życie musi mieć sens? Może nie musi, może mogę je sobie przeżyć bez sensu i bez fajerwerków. Tak po prostu popatrzeć w gwiazdy i pomrugać do niesamowitej Wenus. Tej samej Wenus która towarzyszyła mnie w trudnych chwilach. W chwilach gdy waliło się mój poprzednie życie. To życie w którym miał być sens, w którym miało być to wszystko za czym goni świat. Ta sama Wenus która kiedyś widziała moje łzy teraz widzi moją zgodę na to wszystko. Na to wszystko z czym żyję. Może dlatego tak łatwo odnajduję się w tych czasach pandemii. Kiedy człowiek tyle lat żyje tylko w swoim świecie, tylko sam ze sobą, swoim sumieniem, swoim osamotnieniem nie jest dla niego żadnym utrudnienie życie w izolacji od normalności. W sumie ja żyłem tak od lat. Będąc trybikiem tej wielkiej machiny jedynie na tyle na ile wymagały tego okoliczności zapewnienia sobie bytu. Godząc się chwilami na kompromis porzucenia swojego świata na rzecz świata dóbr i uznania. A że do życia nie trzeba mi wiele, chwile te stawały się coraz rzadsze. Świat dóbr i uznania stawał się coraz bardziej obcy, coraz bardziej niezrozumiały. W efekcie czego świat dóbr i uznania uznał mnie za dziwaka. Nie przeszkadza mi to jednak. Myślę wręcz, że nawet imponuje. Zawsze byłem inny, zawsze poza schematem. Więc teraz nie męczę się z tego powodu. I chwilami mam wrażenie, że już tylko jeden krok, jakaś drobinka dzieli mnie od tego by porzucić to na dobre. Rzucić w cholerę wartości które to niby nadają sens życiu i zniknąć gdzieś na marginesie świata na dobre.
W codzienności muszę sprostować moja poprzednią notkę. Pisałem ostatnio, że śmierć nie jest niczym nowym podając jakieś tam liczby. No więc okazuje się, że moje dane były mocno zaniżone. Otóż ostatnio na WP przeczytałem co następuje:
według obecnych danych liczbowych zapadniecie na COVID-19 to dla 99,98 proc. Polaków wciąż – pod warunkiem zachowania elementarnej ostrożności – tylko telewizyjna abstrakcja. Katalog tego, co zabija Polaków, nie zmienił się z chwilą wykrycia pierwszego przypadku koronawirusa na początku marca. Polacy wciąż umierają na zawał serca, nowotwory niewydolność narządów wewnętrznych. W naszym kraju dziennie umiera 1100 osób ( coroczna liczba ponad 400 tys zgonów ). Z powodu COVID-19 zmarło do tej pory 300 osób, co daje poniżej 1 proc codziennych zejść śmiertelnych …
Z czego więc ten medialny strach? Umierało 1100 osób dziennie – od lat – nikt nic nie mówił. Tak jakby tego nie było, tak jakby śmierć nie istniała. Tak jak mówiłem: była, jest i będzie.
Mnie tylko zaczyna przerażać to życie po. Boję się o ludzi którzy będą musieli żyć bez tego wszystkiego co mieli przed. O tych co nie umieją tak jak ja żyć bez celu, bez sensu, bez tego co świat oferuje. Bez pogoni za dobrami, za szacunkiem, za uznaniem. Boję się o nich. Boję się czy odnajdą się w życiu bez życia.

niedziela, 5 kwietnia 2020

Ścieżka 593 Do przodu

Kiedy zaakceptuje się śmierć jako nieodłączny element życia. Ba, kiedy dojdzie się do wniosku, że w sumie życie na celu ma dążenie ku śmierci. Kiedy się śmierć polubi. Ba, kiedy się ją wręcz pokocha. Kiedy to się stanie, cały ten medialny szum traci znaczenie. Ludzie zachowują się ostatnio jakby dowiedzieli się nagle, że śmierć oto istnieje. Tak jakby odkryli jakąś rzecz niesłychaną. Śmierć była, jest i będzie jak sądzę. Ludzie umierają od początku dziejów. Tak było zawsze. Więc skąd naraz cała ta histeria? Może przeraża ich skala zjawiska? Nie chce mi się jakoś gruntownie analizować statystyk ale w naszym pięknym kraju w ubiegłym roku zarejestrowano 375 tys urodzeń żywych. Dużo? Mało? Aleeee, w tym samym czasie zanotowano o 35 tys więcej zgonów. Ilu więc Polaków umarło w 2019 roku i ile to wychodzi na dzień? To dodam jeszcze tylko, że co 40 ( CZTERDZIEŚCI ) sekund jedna osoba na świecie popełnia samobójstwo. Rocznie niemal 800 tys osób umiera w ten sposób. Skąd więc ta nagła histeria. Nie będę się wymądrzał co o tym myślę. Nie będę się rozpisywał, że wiarę coraz większą zaczynam mieć, że to jakiś spisek by przejąć kontrolę nad społeczeństwami. By za jakiś rok wszczepić im za grube miliardy jakieś genetyczne gówno. To moje takie tam gdybanie. Ale do cholery jasnej śmierć była, jest i jak sądzę – będzie. Ludzie tak zapatrzyli się w swoje życia, w swoje osiągnięcia, cele, dążenia. Tak bardzo uwierzyli w swoją moc sprawczą, w to, że mogą wszystko, że są panami swojego losu, że zupełnie wypchnęli ze swojej świadomości fakt istnienia śmierci. I fakt przede wszystkim, że czeka ona na wszystkich. A jak twierdzę ja - że jest jedyną sprawiedliwą rzeczą na tym zakichanym łez padole. Nie twierdzę, że nie chcę żyć. Nie to żebym chciał już umrzeć. Wiadomo, cały czas jest w duszy to pragnienie, że coś wspaniałego może się jeszcze zdarzyć, może miłość prawdziwa. Ale przecież umrę. Nie wiem kiedy i nie wiem jak – ale umrę. Skąd więc naraz ta histeria? Może chodzi o kumulację której służba zdrowia nie podoła? Może? No ale o tym, że zdrowia służba kuleje dowiedzieliśmy się wczoraj? Mamy to od zawsze. Wie o tym każdy kto na wizytę czeka miesiącami. Zamknęli ludzi w domach. To niby pomaga. Dlaczego więc nie zakazują ludziom poruszania się samochodami. Z tego co piszą w necie w 2018 zginęło na drogach 2 838 osób. Ile zostało kalekami nawet nie myślę. Dlaczego nie zakazują palenia, dlaczego nie zakazują picia? Co roku na świecie około 8 milionów umiera na raka. Więc co z rakiem płuc, krtani czy marskością wątroby? Nie zakazują, wręcz przeciwnie przemysł tytoniowy i spirytusowy kwitnie niosąc przy okazji smutek i cierpienie milionom współuzależnionych. Nie wiem co będzie dalej. Żal mi wszystkich tych co umierają aktualnie na tego „nowego” wirusa jednak myślę o tych co teraz siedzą zamknięci w czterech ścianach. Tych borykających się z własną duszą, tych co nie radzą sobie ze swoimi emocjami, tych ze złamanym sercem. Myślę o tych którym za parę dni zabraknie oszczędności. I zastanawiam się czy za rok statystyka poda, że średnio co 40 sekund ktoś odbiera sobie życie. Boję się, że może być w tym względzie gorzej. Śmierć jest nieodłącznym elementem życia. Z tym, że nikt o niej nie pamięta. Nie pamięta w tym życiu codziennym. O śmierci się nie myśli. Wypycha się ze świadomości z nadzieją, że jak się nie myśli to jej nie będzie. Jest – i jest jej mnóstwo. Nowotwory, wypadki, samobójstwa, starość. To się dzieje cały czas. Może to naiwne ale mam taką nadzieję, że może ta cała histeria otworzy co poniektórym oczy. Że skończy się hulaj dusza Boga nie ma. Może zaczniemy żyć inaczej. Może zaczniemy żyć ze świadomością, że nie jesteśmy wieczni. Jak brutalnie to nie zabrzmi ci co teraz umierają – umarli by i tak. Zresztą jak patrzę na średnią wieku i wianuszek chorób współistniejących jaki posiadali to mogę przypuszczać, że nastąpiłoby to wcześniej niż później. Taka jest brutalna prawda. Cóż, śmierć była, jest i jak sądzę – będzie.

środa, 1 kwietnia 2020

Ścieżka 592 Do przodu

Po prosu taki już jestem.
Gdy szanowna ministra wydała nakaz zakaz, pomyślałem, dobra, zgadzam się czy nie - dostosować się trza. Trza bo to nie o moje życie wszak chodzi ( które jak wiadomo kalafiorem mi wisi ) ale o zdrowie czy życie kogoś tam. Czego jak czego ale najbardziej nie lubię być odpowiedzialnym za tam kogoś kłopoty. Dostosowałem się więc. Kiedy jednak szanowna wiceministra sprostowała, że nakaz zakaz nie dotyczy tych co przez łąki, co przez pola, to poszedłem. Po zmroku wprawdzie by nikt nie widział, no ale poszedłem. Na początku było łatwiej, zmrok zapadał wcześniej. Teraz, po zmianie czasu jest trudniej, no ale co zrobić, jakoś trzeba sobie radzić. A tak na marginesie - dziwna ta interpretacja, przez łąki, przez pola można, a na takie np. ryb łowienie już nie. No ale to nie moje już zmartwienie, ja swoje mogę więc poszedłem.
Po prostu taki już jestem.
Pierwszego dnia czyli w poniedziałek palnąłem dyszkę. Dnia drugiego, czyli we wtorek tylko dziewięć – a tam, jutro czyli w środę se odrobię – se pomyślałem. No i faktycznie, dnia trzeciego znaczy się w środę walnąłem jedenastkę. Dnia czwartego czyli we czwartek jak szedłem, szedłem z myślą, że jak dalej tak pójdzie walnę, palnę w tym miesiącu suma sumarum kurna 200 km. Z tym, że bez szaleństw, po tradycyjnej dyszce na dzień staczy … więc walnąłem dwanaście. No cóż, taki już po postu jestem. Dnia piątego znaczy się w piątek i dnia szóstego czyi w sobotę zachowałem jednak umiar i walnąłem po grzecznej dyszce. I tak na 3 dni przed końcem miesiąca licznik marca 2020 zatrzymał się na 172 km. Spojrzałem na liczniki marca lat ubiegłych. Zeszłoroczny był niezły – 98, poprzednie solidarnie po 75. Tak więc – obecnie było nieźle.
Po prostu taki już jestem.
Każdego kolejnego dnia, gdy tak biegnę, dopada mnie myśl. Myśl, że to przecież nielogiczne. Każdego kolejnego dnia jestem coraz starszy, jestem coraz słabszy, coraz bardziej zmęczony. Latka lecą, nie oszukujmy się. A jednak każdego kolejnego dnia, gdy tak biegnę – biegnę więcej, biegnę szybciej, biegnę dalej. To przecież nielogiczne.
Po prostu taki już jestem.
A więc na 3 dni przed końcem miesiąca marca 2020 miałem na liczniku 172 km. W 3 dni 28 km – pestka. Tak się jednak stało, że to i pogoda się spieprzyła, i film jakiś jeden czy dwa z sieci wyciągnąłem i w niedzielę nie pobiegłem ni kilometra. Gdy więc biegłem sobie w ubiegły poniedziałek tradycyjną dyszkę myśl mnie naszła – no nie walnę palnę dwustu w tym miesiącu. Trudno się mówi. Ale przecież taki nie jestem. Ja jestem taki … taki, że jak bym dzisiaj walnął palnął 15-16, a jutro czyli we wtorek 13-12 to jednak te 200 zrobię. I na blogu było by o czym napisać. Więc jak pomyślałem tak zrobiłem. W ubiegły poniedziałek, przedostatniego dnia miesiąca marca walnąłem palnąłem 16 i na liczniku pojawiła się cyferka 188. To nie był oczywiście jeszcze sukces. Jeszcze został dzień jeden i 12 km. A wszystko się mogło przecież zdarzyć. Życie lubi zaskakiwać. A chociażby sraczki mogłem dostać. Tak, pewny jeszcze sukcesu być nie mogłem. No więc czy przebiegłem te brakujące 12 km? Czy dostałem sraczki? Czy przebiegłem walnąłem palnąłem w miesiącu marcu 2020 roku te 200 km? No? No oczywiście, że tak. Przebiegłem 13. I prawdę mówiąc zrobił bym to i ze sraczką.
Po prostu taki już jestem                      niestety.