sobota, 29 lipca 2017

Ścieżka 454 Do przodu

Dzisiejszy dzień to takie idealne podsumowanie minionego tygodnia w pigułce. Tygodnia delikatnie mówiąc słabego. Tygodnia w trakcie którego z każdym dniem bardziej i bardziej docierała do mnie, czy raczej powracała, myśl z lat minionych, że do dupy to wszystko. Myśl, że to wszystko nic nie warte. Całe to staranie, dbanie, chęć lepszego – wszystko to nic nie warte jest. Nie wiem. Nie wiem skąd znowu przyszły, co je znowu do mnie przywiało. Wiem jedno, odbierają mi siły, odbierają mi chęci. I obawiać się zaczynam, już teraz, w środku astronomicznego lata, obawiać zaczynam się powrotu dni szarych, dni burych, dni bez słońca. Bo teraz, jest jak jest, ale słońce czasami świeci. Co będzie jak te deszczowe chmury zakryją słońce kompletnie? Co będzie, nie wiem co będzie ale dzisiaj wiem, że nie będzie dobrze. Może muszę sobie tak po prostu popłakać w duszy. Tak poużalać nad światem. Nad losem moim dziadowskim choć przecież dziadowski nie jest. Ciężko się pisze takie słowa. Najtrudniej to przyznać mi się do takich uczuć, do takich chwil. To takie gadanie o słabości, o mojej słabości, a słaby być nie mogę. No nie mogę być słaby. Jak pokażę, że jestem słaby przyznam się do porażki. Przyznanie się do porażki oznaczało by koniec. Koniec mojej koncepcji życia, mojej koncepcji mnie. Z tym, że nie mam już siły. Cholernie brak mi siły do ciągnięcia tego dalej. Nie wiem co robić dalej, nie wiem sam czego chcę, nie mam już potrzeb. I nie wiem przede wszystkim po co żyję, i po co życie? Po co tak w ogóle żyjemy? Żeby cierpieć? Bo czyż tego cierpienia nie jest w tym życiu naszym tak wiele. Pal licho to moje, wydumane cierpienie. Ale co z cierpieniami setek, tysięcy, milionów innych ludzi. Tych co ginęli na wojnach, tych co ginęli w obozach. Tych co giną z głodu, czy tych co są ofiarami przemocy. Jak o tym myślę ogarnia mnie obrzydzenie. Obrzydzenie na tego tam, jak Smok mówi, na górze. Brzydzę się takim stwórcą. Jak on w ogóle może dopuszczać do tego, jak może spokojnie patrzeć tam z tej góry na to wszystko. Pomijając już takie przypadki gdy to ludzie ludziom zadają cierpienie. Mają wolną wolę, i jak sądzę gdzieś, kiedyś będą z tej wolnej woli rozliczeni. Ale jak patrzeć może na cierpienie nie zadane przez ludzi. Cierpienie które jak sądzę – sam zadaje. Wczoraj po południ zaplanowałem sobie jazdę Rumakiem. Niestety, zaraz po wyjściu przyszła burza. Robiąc zakupy myślałem, że zaraz przejdzie. Ale nie przeszła. Ta chmura tak jakby stała centralnie nade mną i nad Rumakiem. I już prawie przechodziła, już gdzieś tam się prawie słońce zachodzące pojawiało, a wówczas chmura zawracała i zaczynała od nowa. Padało niemiłosiernie. Padało tak jakby ten na górze, w swej złośliwości, chciał jak najmocniej uderzać deszczowymi kroplami o ziemię. I jakby jak największą ścianę deszczu postawić, tak, żebym nie mógł się ruszyć. Czekałem godzinę, czekałem dwie a padać nie przestawało. Robiło się coraz później, a ja do domu miałem jeszcze daleko. Czy noc całą miałem tam, przy tym sklepie spędzić? Myślałem, jaka ta burza złośliwa. Gdy zrobiło się już całkiem oczywiste, że padać nie przestanie i że z jazdy Rumakiem nici wróciłem po zalanych ulicach do firmy, zostawiłem tam Rumaka i poszedłem na pociąg. Zły ale już pogodzony z tym co się stało. I gdy już ciemną nocą dojechałem, gdy wysiadłem z pociągu i gdy w strugach deszczu maszerowałem do domu nagle mnie olśniło: cham, cholerny, złośliwy cham. Chamidło, cholerne chamidło. Maszerowałem tak w tym deszczu. Krople zalewały mi twarz, szyję i plecy a mi grała w głowie jedna myśl: ty chamie, ty cholerny, złośliwy chamie. No, dawaj, no dawaj więcej. Nie stać cię na więcej? A deszcz się wzmagał, z każdym wypowiedzianym no dawaj więcej, wzmagał się bardziej. I wiać zaczęło, wiać w oczy. Ty cholerny, złośliwy chamie, bawi cię to? Jak możesz być tak złośliwy? Tak właśnie przebiegł mój wczorajszy powrót do domu. Do takich odkryć mnie doprowadził. Bóg, czy też jak Smok mówi ten na górze to cholerny, złośliwy cham. I nie chodzi o to, że oblewa mnie deszczem, że wracając wczoraj do domu zmokłem straszliwie, że jedyne czego mi zabrakło to to żeby wylał mi wiadro deszczu na głowę i że ogólnie to pokrzyżowane mam palny. Ale chodzi mi o to co robi setkom, tysiącom, milionom ludzi. Za to co robi takiemu Smokowi. Wredny, złośliwy cham. Cóż ci wszyscy ludzie uczynili żeby tak cierpieć? Co takiego zawinili? Po co to całe cierpienie? Po co ten trud, to zmaganie się i łzy? Na cholerę to wszystko? Nie wiem, nie rozumiem tego. A co najgorsze wzbudza to mój sprzeciw, wzbudza bunt. Chcę się przeciwstawić, chcę by nie było już tego, i wiem jednak, że nic nie zmienię. Bo nic nie zmienię. Taka chmura przyjdzie, zacznie padać i wszystko weźmie w łeb. Nici z planów, nici z chęci, nici. Jesteśmy tylko marionetkami w rękach wrednego, złośliwego chama. Bawi się nami jak chce. Rzuci czasem coś na zachętę, da nadzieję by potem jeszcze większą czerpać satysfakcję z upodlania nas. Nasz los nie jest w naszych rękach. Takie gadanie to mogą sobie uskuteczniać ci którym się wiedzie. No właśnie, tak apropo, to kolejny nieludzki żart złośliwego chama. Jednym daje wszystko, innym nic. A nawet nie to że nic, to żeby było ciekawiej – zabiera. Tak żeby widzieli jak pięknie mogli by mieć, jak wspaniale, jak łatwiej żyć a jak nie mają. To kurewska złośliwość, tak pokazywać coś i nie dawać poczuć. Nie mogę na to patrzeć, nie umiem patrzeć na cierpienie. Nie umiem z tym żyć. Nie potrafię cierpienia akceptować. Nie wiem jak można spokojnie na cierpienie patrzeć? Nie rozumiem po co jest. I nade wszystko chcę je zniszczyć, pokonać, wymazać z ludzkiej świadomości.
Są po prostu dni kiedy mówię dość.
W codzienności to tak jak dzisiaj na przykład wstałem zupełnie wyczerpany. Bez sił i energii. Jakby coś ją ze mnie w nocy wyssało. I jakoś tak kiepsko sypiam ostatnio. Nie dość, że krótko to na dodatek kiepsko. Może to wina tego co mi się śni ostatnio. Bo ogólnie to przez formę pobudki jaką mam nie pamiętam zazwyczaj co mi się śni, to teraz akurat z ostatnich dni pamiętam kilkukrotny sen o moim powrocie do poprzedniego mieszkania. Nie były to wprawdzie koszmary, jednak mocno mnie zmęczyły. Nie dostarczyły przyjemności. I skąd nagle takie sny, nie wiem. Jedno jest pewne, nie są przyjemne i nie chcę ich więcej. I jedno jest pewne że zmęczony jestem przez brak snu. Dzisiaj w ciągu dnia to o mało nawet nie zasnąłem z tego wszystkiego.
I nie biegać nawet miałem zamiar jednak pobiegłem. Wieczorem, ale pobiegłem. I jak już mówiłem nieraz. Są dni, że uczucie zmęczenia zapowiada słaby wynik, a wychodzi całkiem dobrze i są dni, że niby wszystko w porządku, a wynik biegu poniżej oczekiwań. Więc dzisiaj zgodnie z tą tradycją pobiegłem najlepszą dziesiątkę w lipcu czyli 54:07. I to poprawiło mi trochę nastrój. Z kronikarskiego obowiązku dodam jeszcze, że po tym jak ostatnio napisałem, że nie dałem rady przebiec piątki z czasem średnim poniżej pięciu minut dnia następnego zacisnąłem zęby i przebiegłem ją w czasie 4:57.
Motórem jeżdżę mało, prawie wcale. Deszcz pada praktycznie co dzień, a takiego jak w piątek już dawno nie pamiętam.
                                                Są po prostu dni kiedy mówię dość.

sobota, 22 lipca 2017

Ścieżka 453 Do przodu

Dwa tygodnie temu na zad jak skończyłem pisać notkę, tą 450, z półki przede mną spadła ramka ze zdjęciem. Ze zdjęciem mamy i taty, takich przytulonych na jakiejś tam uroczystości czy raczej imprezie rodzinnej. Moja mama wygląda na tym zdjęciu na naprawdę szczęśliwą, i jakby jakąś taką odprężoną. Na żadnym innym zdjęciu jej takiej nie widziałem. Prawdę mówiąc nigdy chyba jej takiej nie widziałem. Zdjęcie więc jest na swój sposób wyjątkowe. Ta ramka to taka ramka z tych takich ramek opartych z tyłu na nóżce, taka pochylona do tyłu. Jak więc, jak więc do cholery przechyliła się do przodu i spadła? Dodam jeszcze, że obok niej stoją jeszcze dwie inne, ta stoi pośrodku. I gdy ta ramka spadła to zaraz przypomniało mi się, że chwilę wcześniej coś jakby stuknęło na płytkach w przedpokoju, tak jakby ktoś stąpnął, tak że nawet na moment oderwałem się od pisania i spojrzałem w tamtym kierunku. Gdy więc ta ramka spadła pomyślałem – tata. Kiedy umarł tata? To było jakoś teraz przecież. Dopiero po weryfikacji okazało się, że nie teraz, że jednak w połowie czerwca. No więc? Tak sobie sama spadła z wiatrem ( przeciągiem )? I kiedyś, kiedyś wcześniej, kiedy jeszcze głupi byłem i naiwny tłumaczyłbym to zdarzenie na sposób: nadprzyrodzone, niewyjaśnione, jakieś takie nie z tego świata, może nawet cud. Szukałbym jakichś znaków, jakichś wskazówek, jakichś powiązań. I może przez kolejnych kilka dni przez pryzmat tego zdarzenia patrzyłbym na wszystko co mnie w życiu spotyka. Ale tak było by kiedyś. Teraz natomiast, teraz kiedy głupi jestem nadal ale już nie tak naiwny patrzę na to w sposób zupełnie inny. W sposób wręcz przeciwny. Patrzę na to jak na zwykłą normalną sprawę. Najzwyklej w świecie spowodowaną zwykłym, najzwyklejszym przyciąganiem ziemskim. Tak niestety jest. To się niestety ze mną porobiło. Nie ukrywam, boleję nad tym. Szkoda mi tej utraconej wiary w magię, wiary w cuda, wiary w siły nadprzyrodzone. Magię, cuda, siły nadprzyrodzone nie poparte żadnym dowodem ale jednak wiarę. Ale magia, ale cuda i ale siły nadprzyrodzone nic w moim życiu nie uczyniły. Nic takowego się mi w życiu nie przydarzyło. Ile więc można czekać na coś takiego? Takiego właśnie w sposób racjonalny niewytłumaczalnego? No ile czekać można? W pewnym momencie, w tym momencie w którym wszelkie moje oczekiwania wzięły w łeb, w tej chwili gdy oczekując cudu spotkało mnie cudu zaprzeczenie, pozbyłem się złudzeń. Spojrzałem na świat jak na coś szarego i prostego. Coś w czym obowiązują tylko i wyłącznie prawa fizyki, a miłość to zwykła chemia. Mógłbym nawet awans żaboli do pierwszej ligi podciągnąć pod cud. Bo przecież od marca, bo przecież jeszcze na trzy kolejki przed końcem rozgrywek klasy niższej ani ja, ani wielu wielu znawców futbolu w awans ten nie wierzyło. A jednak awansowali. I choć radość moja była wielka to zaraz przyszła kalkulacja. Przecież cały czas wprawdzie tylko matematyczne ale jednak szanse mieli. Więc to tylko zwykła matematyka, żaden cud. I nawet zeszłotygodniowa wygrana z Legią, pierwsza wygrana z Legią po sześciu prawie latach, mogłaby wydawać się jako magiczna. No bo to przecież pierwszy mecz po powrocie do najwyższej klasy rozgrywkowej, pierwszy mecz w tej klasie na nowym stadionie, mecz szczególny, z przeciwnikiem szczególnym, mecz klasyk. No i przecież tak długo przeze mnie wyczekiwana. Jeny! Ile ja się przez te prawie sześć lat nacierpiałem. Przecież większość moich znajomych to Legii kibice. Przecież tej Legii nie lubię czy raczej nie lubiłem za młodu najbardziej. I ciągle, od tych prawie sześciu lat, zawsze po meczu wzrok spuszczony, zawsze gorycz porażki, zawsze jakiś tam wstyd. Nigdy, ale to nigdy nie zapomnę też, jak parę lat temu na jednym z rodzinnych spotkań oderwałem się na meczu oglądanie. I nigdy, naprawdę nigdy nie zapomnę słów teścia który sam piłką w ogóle się nie interesujący, z triumfem, szyderczym głosem podsumował, że jakiś głupi jestem trzymając za hanysami. A ja trzymam za hanysami bo tak mi się porobiło za dzieciaka i wyboru tamtego nie zmieniam, jestem wyborowi tamtemu wierny. Od prawie sześciu więc lat każdy, kto tylko spotykał mnie po takim meczu przypominał mi gdzie moje miejsce. Teraz jednak, gdy po tym długim okresie upokorzeń wreszcie moi wygrali, i to w stylu który mi się podoba, mógłbym to odebrać w kategorii magiczne. Mógłbym powiedzieć, że warto czekać, warto wierzyć, warto być. Ale czy to magia? To przecież zwykła sprawa. Przecież piłka jest okrągła a bramki są dwie. I przecież można wygrać, można przegrać, można też i zremisować. Teraz po prostu wygrali i tyle. Można się, i czynię to, cieszyć – ale gdzie tu magia? I mógłbym też podciągnąć pod coś szczególnego spotkanie sprzed kilku dni z Wenus. Tyle lat już żyję a jeszcze nigdy jej takiej nie widziałem. Gdy obudzony w samym środku nocy ( a przecież w środku nocy się nie budzę ) wyjrzałem przez okno ( bo nawet jak się obudzę to przez okno nie wyglądam ) ujrzałem ją na bezchmurnym niebie. Śliczna, przepiękna, cudowna była. Taka jasna na czarnym niebie. Ale czy to niezwykła rzecz? Piękna i cudowna z pewnością, ale czy niezwykła. Zwykła najzwyklejsza. Od tysięcy lat obserwowana przez miliony ludzi. Nic szczególnego panie er. A to, że wstałeś, że wyjrzałeś. Powiedzmy sobie szczerze, wstałeś do kibla, a wyjrzałeś by zaczerpnąć świeżego powietrza. No więc co z tą magią, co z cudami, co z nadprzyrodzonymi mocami? Są czy ich nie ma? Może jak wyzdrowieje taka Jedna, ale tak całkiem wyzdrowieje, to uwierzę znowu, bo obecnie jakoś mogę powiedzieć raczej, że magiczna strona życia to mnie - rozczarowała.
Z pamiętnika codzienności to Rumak przez tydzień cały stał nieruszany. Jak w poniedziałek zajechałem do łorso tak soi od tamtej pory. Zajechałem w deszczu mżawce przez drogę całą, mżawce która nie padała gdy wyruszałem, i która padać przestała gdy już dojechałem. A tak to trochę pada, trochę słońce świeci ale ogólnie pogoda do jazdy słaba. I w ogóle słaba do wszystkiego, w szczególności do urlopowania. W środę tylko było ładnie, co wykorzystałem na bieganie, i na pływanie. Bo w ubiegłą środę, jak w tą jeszcze ubieglejszą wziąłem urlop. Potrzebny mi taki wypoczynek w środku tygodnia. Niestety w przyszłym już nie osiągalny. Na pogodę nie narzekam bynajmniej. Ot po prostu takie lato, był czas przywyknąć.
A w bieganiu mam już w tym miesiącu 98 km nakręcone. Jak jutro walnę dyszkę przekroczę stówkę i do wyniku z lipca 2015 którego mówiłem ostatnio, że nie pobiję zrobi się niebezpiecznie blisko. A dzisiejszą dyszkę podzieliłem sobie na dwie części. Jedną taką szybką przed pływaniem i drugą relaksującą, spokojną po. I z zadowoleniem przyjąłem fakt, że ta pierwsza część, choć dobiegnięta na totalnym bezdechu zakończyła się czasem średnim na kilometr 5:02. Wprawdzie to jeszcze cały czas piątka z przodu nie czwórka ale jednak coś. Najlepsza w historii średnia na pięć km niewątpliwie. Fakt, że raczej z wiatrem, niedużym, ale jednak z wiatrem. O tym co to wiatr, nawet ten nieduży, przekonałem się jeżdżąc motórem. Potrafi nieźle namieszać w torze jazdy. A bieganie tylko obserwacje moje potwierdza. Wiatr, nawet ten nieduży, w istotny sposób może wynik poprawić, w istotny sposób może go popsuć. Przecież na zawodach mistrzowskich rekordy mierzy się w odniesieniu do siły sprzyjającego wiatru. I albo się te rekordy uznaje, albo pomija. Ja swój uznaję jednak, pomimo sprzyjającego wiatru i tyle.

sobota, 15 lipca 2017

Ścieżka 452 Do przodu

Czy stanie w parku pod ogromnym dębem łuskając słonecznikowe pestki w oczekiwaniu aż ta rzęsista ulewa wreszcie ustanie z myślą: a niech sobie pada jak najdłużej, może być nudne? Czy też raczej czy stanie w parku pod ogromnym dębem łuskając słonecznikowe pestki w oczekiwaniu aż ta rzęsista ulewa wreszcie ustanie z myślą: a niech sobie pada jak najdłużej, może być oznaką nudy? Czy jazda tramwajem i obserwowanie przez zalaną szybę okręgów na kałużach może być nudne? Czy też raczej czy jazda tramwajem i obserwowanie przez zalaną szybę okręgów na kałużach może być oznaką nudy? I czy słuchanie odgłosów miasta z poziomu przychodnikowej ławki może być nudne? Czy też raczej czy słuchanie odgłosów miasta z poziomu przychodnikowej ławki może być oznaką nudy? Miniony tydzień był dobrym tygodniem. Dobrym w sensie tego, że czułem się dobrze między ludźmi. Czułem to takie coś, że mnie akceptują, czy może przynajmniej starają się akceptować. To w życiu jest bardzo ważne, to jest cholernie ważne. Na tym w sumie polega chyba całe to nasze życiowe staranie, staranie się być. Być akceptowanym, nawet w swej odmienności. No więc takie coś mnie spotkało w tym mijającym tygodniu. Nawet teraz, gdy to piszę, powinienem siedzieć razem z Suchym i jego ekipą gdzieś w domkach nad krętą rzeką. Ale nie siedzę, skłamałem, wykręciłem się, nie siedzę. Nie jest mi dobrze z tym kłamstwem ale siedzę sobie tutaj, w swoim spokoju, w swojej samotności. W ciszy słucham swoich myśli zastanawiając się co takiego innego było we mnie samym, że akurat ten tydzień mogę tak podsumować. To mnie zawsze dziwi. Jaki to czynnik sprawia, że choć wszystko jest tak jak zawsze jednak to, co się dzieje wokół zupełnie inne? Jaki zatem mam na to wszystko wpływ? Chyba żadnego. Po prostu coś się dzieje. Raz dane mi jest borykać się z przeciwnościami, a innym razem korzystać z prostoty uroku mijających dni. Ubiegły tydzień obfitował w takie proste dni. Z jednym wyjątkiem. Wyjątkiem dosyć istotnym. Braku akceptacji kogoś o kim myślałem, że jest ostatnią osobą która może mnie nie akceptować. Życie jest naprawdę nieprzewidywalne. Wiesz, że coś wiesz a okazuje się, że nie wiesz. Ale czy tak naprawdę powinienem się spodziewać akceptacji z tej strony? To chyba przejaw mojej pychy, jak jakieś centrum wszechświata, najważniejszy jaśnie pan? Bo czy nie bardziej ja powinienem akceptować tą drugą stronę? Postawić się w jej trudnej, może wręcz tragicznej sytuacji? Zrozumieć, przemyśleć. Te pytania nie powinny prawdę mówiąc nawet paść, to oczywiste jak amen w pacierzu. Może właśnie ktoś potrzebuje tej akceptacji bardziej niż ja. Nie może a raczej na pewno. Więc akceptuję, nie oburzam się, nie potępiam, nie wyciągam pochopnych wniosków. Przy okazji zaś przesuwam się coraz bardziej w stronę mojej samotności. Tak jakbym nic już od nikogo nie chciał. Chcę, tam gdzieś w głębi chcę ciągle, ale brak mi chyba już siły i o tym mówić i tego pragnąć. Tak prawdę mówiąc samo to chcenie to chyba najgorsza rzecz jaka może między ludźmi występować? To powód wszystkich nieporozumień. Bo od tego chcenia, oczekiwania od kogoś, zazwyczaj bliskiego, wszystko się zaczyna. Chcesz, pragniesz a nie dostajesz. Mówisz, dajesz określone sygnały i nic. I rodzi się frustracja, rodzi się zawód, rodzi się gniew. Przychodzi złość i zaczyna się wypominanie. Tego właśnie nie lubię w relacjach. Dlatego też nie dążę do ludzi. Ja od ludzi praktycznie nic nie oczekuję, zwłaszcza tych bliskich. Dlaczego w sumie mam od nich czegoś oczekiwać? Czy są moimi sługami do spełniania tych właśnie moich pragnień? Nie są. Wiedzą, znają jaki jestem, czego chcę, co lubię. Jeżeli tylko poczują, że chcą mi to dać to dadzą, jeżeli nie, trudno, świat się nie zawali. Nie mam co mieć o to żalu, ich wybór. I nie mam co w jakiś tam sposób ich przekonywać, namawiać, czy zmuszać. Bo jeżeli nawet to zrobią to z jakiego powodu, z musu, bo tak powinni? To nie będzie ich decyzja, to będzie czyn narzucony. A skoro narzucony to i nieszczery. To nie będzie odruch serca. To chyba nawet był główny powód rozpadu mojego związku, za dużo oczekiwałem. Za dużo chciałem od kogoś kto tego nie czuł, kogoś kto nie chciał, czy może raczej nie umiał tego dać. Kogoś kto był inny, kto patrzył na życie inaczej. Dlatego teraz nie oczekuję od ludzi nic, zwłaszcza tych bliskich. Kompletnie nic. Nie chcę nikogo do swoich racji przekonywać, nikogo męczyć nie chcę. Żyję sobie po swojemu. Jest ciężko, nie powiem. Czasami samotność boli. Ale myślę, że bardziej boli jak widzisz kogoś obok jak przy tobie cierpi. Taki zresztą był główny powód mojego rozstania. Po co miała dłużej przy mnie cierpieć. Po co miała dłużej być kimś kim nie była. Coraz bardziej o niej zapominam. Coraz rzadziej o niej myślę, już prawie wcale, a jeżeli nawet to, z, no niestety wrogością, może też żalem. Wiem, rozumiem, że to nie jej wina, że nie była tym, kim miała być ale ta złość we nie jednak jest. A może to raczej złość do losu, życia, przeznaczenia czy też Boga a nie do niej. Na niej tylko wyładowywana jako realnej postaci? Nie wiem, wiem jedno ona mnie nie rozumiała. Ale w sumie czemu się dziwić. Była, czy też, jest tylko kobietą. Kobiety mnie nie rozumieją. A raczej nie to, że nie rozumieją a mają inne oczekiwania. Kobietom podobno kalafiorem lata to czy jest pierwszą, drugą, trzecią, piątą, dziesiątą czy setną. To jest podobno mało dla nich ważne. A ja głupi uczyniłem z tego swoją główną kartę przetargową. Postawiłem niestety od najmłodszych swoich lat na niewłaściwą kartę. To był błąd. Od najmłodszych swoich lat nie machałem fiutem na lewo i prawo, nie zdobywałem czego się da dla byle czego. Od najmłodszych swoich lat starając się szanować to do czego tegoż fiuta miałem zamiar włożyć. Okazuje się, że niepotrzebnie. Przez to jestem teraz tu gdzie jestem, a przy okazji ominęło mnie pewnie wiele fajnych doznań. Trudno, stało się. Jeżeli mam być szczery to aż tak strasznie nie żałuję. Byłem sobą, robiłem to tak jak czułem i tyle. A że okazało się pomyłką, cóż taki mój los. Może w przyszłym życiu będzie to karta która przebije wszystkie inne.
W codzienności, którą piszę tylko dla siebie, było dobrze ( choć nie powinienem tego pisać bo jak już nie raz wspominałem jak tylko coś tu stwierdzę to zaraz się odwraca ). Może to dobrze wynika z większej ilości snu? Nie wiem, ale wiem, że fizycznie czułem się lepiej, bez tego totalnego wyczerpania. Decyzja o przerwie w środku tygodnia była widać dobrym posunięciem. W przyszłym też tak zrobię. Może to wynika z lepszej pogody? Nie wiem, ale pogoda choć kiepskawa tak bardzo nie doskwierała jak poprzednio. Padało, ale jak padało to nagle, rzęsiście i szybko, potem wychodziło słońce. Tak jakby wkurzone niebo zrzucało z siebie złość, dawało upust swojemu wkurzeniu, taki nagły wkurw a potem było już spokojne, potem było starym dobrym niebem. Poprzednio to raczej wisiało, zbierało się, przytłaczało i tyle.
Na dzień dzisiejszy mam w nogach 60,98 km. Zamiar mam dobić do setki ale sam siebie zaskoczyłem przeglądając historię i odkrywając, że w lipcu 2015 roku nakręciłem 133 km. Tego już nie pobiję. Wiem jednak, że biegał będę. W takie wieczory jak dzisiejszy biega się pięknie. W takie wieczory jak ten chce się biegać tzn chce się żyć.
Dzisiaj rusza liga. Od cudownego powrotu KSG do pierwszej ligi nie można było sobie wymarzyć lepszego meczu na otwarcie. W Zabrzu, przy komplecie 23 tysięcy z Legią. Powinienem tam być, powinienem. Będę zapewne w jakimś pubie. Sam oczywiście, sam jeden żabol w mieście które jest legijnym fc. A do Zabrza powinienem się wybrać, powinienem. Jak za dawnych dobrych lat, przypomnieć sobie stare i zobaczyć nowe.
Jedno co mnie w tym tygodniu męczy to fakt, że Suchemu się wyłgałem. Z zaproszenia nad krętą rzekę. Niesmak mam. Powinienem teraz z nimi tam siedzieć. Nie ładnie, oj nie ładnie. Zaproszeń się nie odrzuca. Bo choć odsuwam się od ludzi to czy powinienem całkiem ich unikać. Dali mi akceptację w tym tygodniu. Nawet Zidan się przypomniał życząc by wygrał lepszy a ja jakoś tak tradycyjnie z rezerwą. Nie chcę czy raczej nie umiem żyć z ludźmi?
A jutro, jako że większość spraw załatwiłem dzisiaj wyruszam z Rumakiem do stolicy. Odwiedzimy rzekę, odwiedzimy park, odwiedzimy Zygmunta. Powili, nieśpiesznie, sami.

środa, 12 lipca 2017

Ścieżka 451 Do przodu

Ten ciągły pośpiech, ten brak czasu permanentny, ta minuta każda wyliczona nie sprawia mi wcale przyjemności. To naprawdę nie jest to, czego bym pragnął. Zdecydowanie bardziej wolałbym móc nigdzie nie gonić, nigdzie nie biec i nigdzie nie zdążać. Zdecydowanie bardziej wolałbym obudzić się rano o tej o której się obudzę, i wolałbym móc otworzyć oczy i móc je zamknąć ponownie. Wolałbym to niż wstawać o określonej porze poganiany godziną odjazdu. I zdecydowanie też wolałbym wyjść z pracy i tak po prostu wracać do domu, niż wyjść z pracy i wracać do domu ograniczany godziną odjazdu. To naprawdę byłoby o wiele przyjemniejsze, o wiele mniej męczące i o wiele prostsze. Niestety – nie mam takiego komfortu. Nie mam komfortu budzenia się i zasypiania kiedy chcę. Nie mam komfortu spacerowania jak chcę, w tempie jakie mi akurat pasuje i spacerowania tam, gdzie akurat chcę.
W poniedziałek zrobiłem sobie taki dzień ( po części ). W poniedziałek wyszedłem z pracy bez pośpiechu. Na żaden pociąg zdążyć nie musiałem. Nic mnie nie ograniczało czasowo, nic mnie nie poganiało. Nawet metro które się popsuło zanim do niego wsiadłem nie było kłopotem. Poszedłem sobie najzwyklej w świecie na tramwaj. Tramwajami lubiłem jeździć zawsze. Teraz jednak nie mam na to okazji, czy raczej czasu. Była więc sposobność przypomnieć sobie dawne, dobre czasy. I jechałem sobie tym tramwajem nieśpiesznie. Spokojny i rozluźniony. Jakże wspaniałe to było uczucie. Nic mnie, żadna konkretna godzina nie ograniczała. Mogłem sobie patrzeć przez zalaną deszczem szybę na moknące ulice. Na krople tworzące setki okręgów na kałużach. Na ludzi chowających się gdzie się da. I na tych co się nie chowali, tych co mieli parasole, tych osłaniających się prze deszczem, a to bluzą, a to marynarką, a to zwykłą reklamówką. Mogłem w spokoju patrzeć na moknące uliczne stragany. Mogłem ze współczuciem patrzeć na biednych motocyklistów. I na kołyszące się na wietrze drzewa mogłem patrzeć. I w końcu na jasne niebo, gdzieś tam w oddali, tam gdzie nie sięgała jeszcze burzowa chmura. Mogłem sobie tak po prostu patrzeć. I mogłem sobie tylko tak o tym co widzę myśleć, o niczym innym. Bez pośpiechu, bez stresu, bez godziny która by mnie ograniczała. A potem mogłem usiąść na przesychającej ławeczce, mogłem wyciągnąć się wygodnie i obserwować przebijające się zza chmur słońce. Mogłem wsłuchać się w miasto, miasto które kocham miłością wzajemną. Patrzeć na sunące auta, na tramwaje. Patrzeć na budynki, na monumentalny pałac. I mogłem patrzeć na ludzi. Na różnokolorowych ludzi którzy przesuwali się przed moimi oczami. Na pojedynczych i a na tych w grupach. Na tych samotnych i na tych w parach. To wszystko mogłem obserwować gdy nie ograniczała mnie godzina. I nawet potem na dworcu mogłem sobie siedzieć w tej zadumie. Czekać na ten mój pociąg patrząc na przyjazdy i odjazdy innych. I nawet mieć tą chwilę zadumy, że może by wsiąść do byle jakiego i pojechać byle gdzie.
We wtorek zrobiłem sobie taki dzień również ( po części ). We wtorek nie musiałem wychodzić z tego czegoś by zdążyć na ten 19:32, ani na ten 20:32 ani nawet na ten 21:32. Prawdę mówiąc i późniejszym mogłem jechać, i prawdę mówiąc, i gdybym wcale nie pojechał też nic by się nie stało. Pojechałem tym 21:32. A w domu, już o północy mogłem siedzieć w oknie, sam jeden z całego osiedla i patrzeć na puste, ciche, ciemne chodniki. Słuchać gdzieś jakichś krzyków w oddali, słuchać szczekania psów, słuchać odgłosu przelatującego samolotu gdzieś tam na czarnym niebie, słuchać czyichś kroków i słuchać szumu ulicy. Mogłem sobie to robić ponieważ żadna pora na sen mnie nie ograniczała.
Dzisiaj też sobie po części zrobiłem taki dzień. Taki w którym wstałem, i nie wstałem, i coś zrobiłem i nie zrobiłem nic, w którym i gapiłem się w telewizor i nie gapiłem się też. I taki w którym mogłem przede wszystkim stać w parku pod ogromnym dębem łuskając słonecznikowe pestki w oczekiwaniu aż ta rzęsista ulowa wreszcie ustanie z myślę: a niech sobie pada jak najdłużej.
Tak, mogę mieć takie dni. Mogę z tym że … skąd na to brać?

niedziela, 9 lipca 2017

Ścieżka 450 Do przodu

Oglądam ostatnio, jak już ostatnio nie raz wspominałem, dużo na jutubie. Tam naprawdę dużo można znaleźć ciekawości. Tak sobie myślę, że ten jutub zaczyna mi z lenistwa książki zastępować. Teorii rożnego rodzaju i sensacji tam co niemiara. Różnych naprawdę do zarąbania. I trafiłem ostatnio na taką jakoby kobiety przejmowały DNA swoich partnerów podczas stosunku. To podobno też taki jeden co jest teraz europosłem już głosił takie hasła. Nie wiadomo mi nic na ten temat bo jak wiadomo polityką się nie interesuję, choć tego akurat pana toleruję jeszcze jako tako. Wszyscy politycy to kłamcy i złodzieje ale ten przynajmniej jest szczery. No więc on podobnież o tym gadał na forum publicznym. Ja teorię tą znalazłem na jutubie potwierdzoną jakoby badaniami jakichś tam naukowców. Ile w tym prawdy nie wiem. Przecież co naukowiec to teoria. Ale skłoniło mnie to do myślenia. A może coś w tym jest? Bo już nawet pomijając aspekt czysto fizyczny, to jednak każdy partner jakiś ślad zostawia – ślad mianowicie psychiczny. Nie mam w tym temacie raczej dużego doświadczenia, mówię czysto teoretycznie, jednak skłaniam się do twierdzenia, że tak jest. Moja, z czystym sumieniem powiedzieć mogę, zostawiła we mnie ślad na całe życie. Na całą resztę mojego pieprzonego życia. I jak sobie o tym myślę, jak patrzę na to co było to widzę, że bardzo mnie zmieniła. Myślę, że tak jest z każdym, a przynajmniej z większością. Oczywiste jest, że nie wszystkie związki są tak długie jak mój. Jednak myślę, że nawet taki ten na jedną nawet noc, coś tam zostawia. Akt seksualny to nie jest coś zwykłego, coś powszedniego. To jest moment wyjątkowy, moment w którym zmysły odbierają bodźce szczególne, moment gdzie ciało i umysł osiągają max koncentracji. Więc jeżeli tak jest to nie wierzę, że nie odbija to piętna, nie zostawia śladu. Zdaję sobie sprawę, że może to być również ślad pozytywny, ślad który dodaje, który rozwija. Ale myślę sobie, że gdy ktoś zostawia taki ślad to nie jest to raczej znajomość na jedną noc. Taki ktoś jest na dłużej, może nawet na całe życie. Więc jeżeli pomijać ten aspekt fizyczny … choć taka myśl jeszcze mi teraz przyszła. Jeżeli wierzyć w teorię ewolucji to czy nie miałoby to sensu? Takie mieszanie się DNA? Przecież stosunki samic z samcami byłyby najprostszym tego sposobem. Samice przejmowały by DNA samców, dążyły do kontaktów z tymi najsilniejszymi, a tym samym rozwijały swoje i zapewniały coraz to lepsze i silniejsze potomstwu. Może coś w tym jest? Może w naszej podświadomości cały czas to jest? Tylko nie zdajemy sobie z tego sprawy. Czy współczesne kobiety nie dążą do kontaktów z silnymi? Czy nie dążą do kontaktów z możnymi? No nie, nie ma dwóch zdań – dążą. Tu nie ma co dyskutować, pociąga je siła i władza. I pieniądz, i bogactwo. Odpycha je natomiast słabość i upadek. Ha! Ciekawe jak w zaskakujący i prosty zarazem sposób odkryłem przyczynę braku swoich sukcesów w temacie zainteresowania samic moją skromną osobą. Ja po prostu nie mam co im zaproponować. Nie mam, żadnych atutów które podkreślały by atrakcyjność mojego DNA. Oj tak, nie ma we mnie siły, nie ma we mnie sukcesu, nie ma we mnie władzy. I nie ma też bogactwa. Tak prawdę mówiąc jest we mnie porażka, ja naprawdę jestem słaby. I nie mam jakoś ni siły, ni pomysłu jak to zmienić. I chęci już może też nie mam. Może lepiej zostać samemu niż nanawijać komuś makaronu na uszy a potem okazać się kompletną porażką ( znowu ). No nie, to nie dla mnie, jakiś tam honor jeszcze mam i raczej na takie rozwiązanie się nie piszę. Inna sprawa, że tak naprawdę to ja to swoje DNA cholernie chronię. No nie rozmieniam go na drobne. Bo jak by tu powiedzieć, poziom jest taki, że mało komu można by je, jak wg moich standardów, powierzyć. Bo jakąś taką mam zasadę, że jednak bardziej cenię te które tego DNA innych samców przejęły jak najmniej. A ciekawe czy jest możliwe spotkać taką, np. trzydziestkę która DNA przejęła od mniej niż dwóch. Ot taka dygresja, trochę zabawna, trochę śmieszna. Nie przystająca do współczesnych czasów i raczej beznadziejna ta moja koncepcja ale taki już jestem, po prostu beznadziejny w swoim myśleniu.
W codzienności wczoraj byłem u fryzjera. A jako że mojego fryzjera nie było strzygła mnie jego koleżanka. Strzygła mnie już i wcześniej ale wczoraj poczułem coś, tą różnicę. W chwili gdy myła włosy, moje włosy, tą delikatność. Gdy masowała skronie, moje skronie, poczułem jakby coś ze mnie spływało. Jakiś taki opór jakby ze mnie schodził. Jeny jakie to było odprężające. I tak sobie pomyślałem – ależ mi potrzeba takiej delikatności. Tak bardzo potrzeba mi kobiecej delikatności. Teoretycznie zdawałem sobie z tego sprawę oczywiście, jednak wczoraj poczułem to namacalnie. Poczułem to napięcie jakie jest we mnie i jest na mnie. Z tego napięcia też zdawałem sobie sprawę, nie raz już o tym słyszałem z różnych stron. Jestem spięty, jestem cholernie spięty.
Na dziewiąty dzień lipca mam przebyte 41 kilometrów. Może uda mi się dobić w tym miesiącu do setki. Biegi są odprężające ale męczące. Ogólnie zmęczony jestem w tygodniu bardzo. Wracam do domu późno, we wtorki i czwartki o 22:30, a codziennie wychodzę 5:30 prze co cholernie jestem niewyspany. Na dodatek na okres wakacyjny zabrali mi jeden pośpieszny pociąg więc komfort podróży spadł diametralnie. Nie mogę wypocząć. Komunikacja w łorso też odchudzona. Nie jest ze mną dobrze. Jak źle jest widzę gdy przychodzi weekend. Nie to żebym wstawał rano wyspany ale komfort funkcjonowania w ciągu dnia jest nieporównywalny. Muszę albo przestać o tym myśleć, albo zamęczyć się na całego.
Poza tym nic szczególnego się nie wydarzyło. Dni podobne do siebie. Maj, czerwiec minęły. Lipiec mija a ja jakbym czekał na jakąś pozytywną odmianę, może niespodziankę - to czekam nadal. Jakbym czekał – to raczej się nie doczekam.
Motórem nie jeżdżę. Pogoda jest średnia. Słońce i deszcz przeplatają się wzajemnie. Jakbym miał mieć taką pogodę na urlopie to mogę powiedzieć szczerze – urlop zmarnowany.
Dzisiaj będzie piękny zachód słońca. Jeżyki świergolą za oknem aż miło i chyba dzisiaj podczas biegu słyszałem pierwszy raz w tym roku świerszcza.
A teraz idę spać zapomnieć o tym. O wszystkim zapomnieć, zapomnieć co wiedziałem, zapomnieć co słyszałem, zapomnieć co przeżyłem. Idę śnić. Choć moje sny nadal ciężkie, nadal nie dają odprężenia, nie dają radości, nie dają nadziei. Myślę sobie czasami, że to wszystko to tylko sen, zły sen.

sobota, 1 lipca 2017

Ścieżka 449 Do przodu

Nachodzi mnie refleksja czasami taka jakie to życie moje nudne jest. Nic się praktycznie nie dzieje. Od poniedziałku do piątku wstaję o ciągle tej samej 5:03. ( dwa tygodnie temu z racji tego, że zmiana rozkładu jazdy pociągów wprowadziła korzystne przesunięcia przez tydzień wstawałem o 5:05, ale potem postanowiłem robić po przebudzeniu 20 pompek i wróciłem do starej 5:03 ). Tak więc nie zmienia się nic. Od poniedziałku do piątku wstaję regularnie 5:03. I tak tydzień za tygodniem. I idąc dalej w każdy dzień wciąż te same nawyki. Wyuczone, wymierzone, wyregulowane. Mógłbym je wszystkie robić praktycznie z zamkniętymi oczyma. I raz na jakiś czas nachodzi mnie właśnie z tego powodu refleksja jakie to życie moje nudne jest. W życiu moim regularnym nie ma miejsca na spontony. Jest regularne i powtarzalne do bolesnej nudy. Jak te kółka krążone po parku by wybiegać zakładaną dziesiątkę ( takich kółek muszę zrobić dziewięć ). Każda sobota i każda niedziela podobne do siebie praktycznie jak krople wody. I nachodzi mnie refleksja czasami jakie to życie moje nudne było. Działo się i to i owo ale nie były to nigdy rzeczy, sprawy jakieś tam wyjątkowe. Ani nie imprezowałem jakoś wybitnie. Żadnych odlotów po związkach chemicznych nie doświadczałem. Związków partnerskich miałem praktycznie zero. Żadnego z tego tytułu doświadczenia erotycznego też nie mam. Niby mówią żeby życie miało smaczek raz … A u mnie ni raz tego ni tamtego. Ludzie żyją jakoś inaczej. Próbują. Doświadczają. Zmieniają partnerów, zmieniają pozycje partnerskie, próbują od przodu i próbują od tyłu – ja nie. I taka mnie nachodzi czasami refleksja jakie to życie moje nudne jest, i jakie nudne było. Ale nachodzi mnie też czasami refleksja jakie moje życie bogate jest wewnętrznie. Ile ja przeżywam co minutę w swojej głowie, ile przeżywam w swoim sercu nie jestem w stanie nawet opowiedzieć. To jest jak jakiś wulkan. To jest jak gdyby wciąż, w każdej minucie mojego życia ścierały się w mym wnętrzu ogień i woda. Czasami jest to walka tak wielka, że nie daję rady tego wytrzymać. Czasami mnie to przerasta, wykańcza. Czasami jestem tym tak zmęczony, że chciałbym żeby już się skończyło. Może cały ten mój perfekcjonizm zewnętrzny właśnie z tego wynika? Właśnie z tego, że gdyby moje życie zewnętrzne nie było tak poukładane, nie było tak regularne, mój wewnętrzny wulkan doprowadziłby do jakiegoś nieszczęścia? A tak – chcąc nie chcąc – żyję, funkcjonuję? Może? I może mi nie są potrzebne te wszystkie zewnętrzne podniety. To ładowanie się to w to, to w tamto. Próbowanie związków chemicznych, próbowanie związków partnerskich. Ja mam to bez tego. Fascynują mnie ostatnio jutubowe filmy. Na ten przykład jak różni tam ludzie włażą na wysokie budynki. I choć robi to na mnie kolosalne wrażenie ( tym bardziej, że cholernie boję się wysokości ) to czasami myślę po co. Po co oni to robią? Czy mają za mało wrażeń? I myślę sobie, że tak. Oni szukają wciąż nowych doznań, wciąż nowych wrażeń. I to chyba właśnie różni mnie od ludzi. Ja te doznania mam w sobie. Ja mam ich ogromne pokłady. Czasami myślę sobie, że nic mi nie potrzeba do życia gdyż całe swoje życie mam w sobie.
W codzienności ten tydzień był trudny. Nie wiem czy to ta ciężka pogoda, pełna co dzień ciężkich burzowych chmur, pełna duchoty. Czy może brak snu bo sypiam w tygodniu naprawdę jak na mnie mało. Fakt faktem jestem zmęczony. Zmęczony byłem cały tydzień. A w czwartek po prostu do granic wytrzymałości. Muszę zdiagnozować przyczynę tego zmęczenia albo się wykończę.
Pogoda jak wspomniałem była intensywna. Gorąca, duszna i pełna gwałtownych burz. Decyzja o zostawieniu Rumaka wychodzi na to - była słuszna.
Dzisiaj przy zmywaniu naszła mnie refleksja. Ile znaczyć może jeden mały palec. Pomyślałem sobie co by było gdyby był na ten przykład złamany. Przecież nawet tak prosta czynność jak zmywanie była by wówczas problemem. Mała rzecz – a cieszy. Tak wiem. Powiedzą teraz ci mądrzy, ci doświadczeni, ci życie znający, że właśnie z takich rzeczy należy się cieszyć. Yhm, wiem. Na szczęście złamany nie jest. Zgina się mniej, boli trochę ale to wszystko, złamany nie jest.
Dzisiaj nie dałem rady przebiec dziesiątki bez przystanku. Musiałem nawet dwa razy zwolnić do tempa spacerowego. I jakież było moje zdumienie gdy po zakończeniu biegu moje amerykańskie urządzenie rejestrujące pokazało całkiem niezłe 55:33. Tego też nie rozumiem. Czasami, jak dzisiaj wydaje mi się, że bieg jest słaby a okazuje się, że wynik temu zaprzecza, a czasami gdy myślę sobie że super się biegnie na mecie okazuje się, że rezultat jest poniżej oczekiwanego. Może to wina tego mojego amerykańskiego urządzenia rejestrującego? Może mnie oszukuje.
Czerwiec minął, mamy lipiec. Ciszą mnie długie dnie, widne ranki i jako takie ilości słońca z przepięknymi zachodami. Są dni gdy te zachody są cudowne. Czas chyba zacząć planować coroczną nadmorską wyprawę.
O codzienności piszę dla siebie – by móc za lat kilka,o ile żył jeszcze będę, do niej wrócić.