sobota, 30 lipca 2016

Ścieżka 401 Do przodu




Tak na początek zauważam że nie wszyscy chyba połapali się czego a raczej kogo dotyczyła historyja z życia wzięta z ostatniej notki. Otóż to nie narrator czyli ja był jej głównym bohaterem. I nie głównemu narratorowi czyli mi należały się jakieś tam słowa uznania czy pochwały. To nie ważne. Ważne w historyji z ostatniej notki było zachowanie tego młodego człowieka. A najważniejsze było to że po wszystkim pogonił jeszcze za mną by podziękować. Tego właśnie dotyczyło ostatnie pytanie Dobre? Co? poprzedniej notki. Jeszcze dzisiaj na wspomnienie tego faktu uśmiecham się z niedowierzaniem. I tak sobie myślę że mogłem wziąć do niego jakiś kontakt bo chętnie bym się z nim teraz spotkał, pogadał.
Pomyślałem sobie ostatnio że mój dobry nastój odbiera mi dobre pisanie. Jakoś tak nudą wieje. Nie ma jakiegoś takiego poruszenia, jakiegoś takiego przekazu, jakiegoś takiego sensu. Brak stylu. Brak stylu z którego jakby na to nie patrzeć – sam byłem zadowolony. Lipiec się kończy, przyjdzie jesień, wieczory zrobią się dłuższe, będzie szarzej i smutniej to może wróci moja nostalgia, wróci mój żal, smutek, rozgoryczenie i może wówczas wrócę do dobrego pisania. Póki co nastrój pozytywnego myślenia pozostaje. I jeżeli nawet tak jak wczoraj dopada mnie wkur...wienie to nie przejmuję się tym. Nie rozpamiętuję, nie wyolbrzymiam. I nawet jeżeli tak jak wczoraj ze sterty przemyśleń i analiz jawi mi się obraz niezbyt budujący moje ego to tym też się nie przejmuję. Moje wczorajsze przemyślenie. Hmmmm. Już kiedyś o tym pisałem obszerną notkę. Ale co z tego wczorajszego przemyślenia? Jakiś smutek? Nie. Jakaś rozpacz? Absolutnie. To co? Nic. Widocznie tak już ma być, czy też – jest. Widocznie dla kobiet ja, jako facet nie istnieję. Tzn istnieję. Jednak nie fizycznie, nie cieleśnie, nie seksualnie. Istnieję tylko w wymiarze duchowym. Istnieję jako rada, jako dobre słowo, jako pomoc, jako odskocznia od tych fizycznych, tych cielesnych, tych seksualnych. No właśnie. Może ja właśnie jestem taką odskocznią? Może ja jestem takim azylem? Azylem gdzie można porozmawiać, powymieniać poglądy, może znaleźć radę czy wsparcie. Gdzie wpada się na chwilę dla oderwania od tej fizycznej, tej cielesnej, tej seksualnej codzienności. No cóż, pewnie coś w tym jest. Widocznie dla znajomych, nieznajomych, koleżanek, nie koleżanek, przyjaciółek, nie przyjaciółek jestem tylko spowiednikiem. Może ja powinienem był zostać jakimś księdzem czy jak? Ale jest jednak coś oprócz tego NIC z moich wczorajszych przemyśleń. Otóż rozgryzłem to. Już wiem o co chodzi. Chodzi o to że ja jestem facetem innego gatunku. Gatunku który już wyginął. A sęk w tym że kobiety mojego gatunku już niestety wyginęły całkiem. I ich już nie ma. A jeżeli jakieś jeszcze są to pochowały się gdzieś głęboko, gdzieś daleko. Te które zostały są gatunku innego. Nie - nie gorszego. Nie – nie słabszego. Po prostu innego. I właśnie dla tych które zostały brak mi cech które je pociągają. Nawet jeżeli cechy które mam są iście królewskie. To nic. One tego nie potrzebują, one tego nie szukają. Przecież taka owieczka czy kózka nie pójdzie za lwem choćby lew ten królem był wszelkiego stworzenia. To nie dla nich. One będą szukały swojego baranka czy też innego capa ( bez obrazy dla nikogo ). Bo to jest ich gatunek. To jest to co znają, to jest to o czym wiedzą. A lwa? Lwa to mogą się co jedynie wystraszyć. Otóż to. One się boją. One się boją lwa. Boją się że z lwem i przy lwie będą musiały być równie królewskie. Boją się że będą musiały wejść dalej, wejść wyżej, wejść mocniej. I będą musiały trzymać ten wysoki poziom. A to nie jest łatwe. To nie jest proste. Tym bardziej jeżeli nie ma się tego w cechach gatunkowych. Więc prościej, więc łatwiej, więc wygodniej znaleźć sobie swojego baranka czy też innego capa ( bez obrazy dla nikogo ). Tylu ich zresztą wkoło, zawsze można zmienić na innego baranka czy też innego capa ( bez obrazy dla nikogo ). Lepiej nie wchodzić na salony. Lepiej zostać w korytarzu z którego blisko do drzwi w razie jakby co. Lepiej zostać w korytarzu z którego zawsze łatwo uciec. I jeżeli w tym korytarzu nawet ciasno, jeżeli nawet trochę zalatuje to nic. Ten korytarz znają, ten korytarz jest ich. Nie wejdą na salony. Nie zrobią kroku naprzód. Nie znają tego. I choć wiedzą że tam, na tych salonach pięknie jest i ładnie, i czysto, i obszernie to nie wejdą tam. Wolą ten swój przedsionek. Więc gdy otworzę te drzwi do salonu, gdy nawet zaproszę, gdy nawet zajrzą przez uchylone drzwi to zaraz uciekają z obawy że to nie, to nie ich świat. I może nawet zapytają jak tam na tych salonach, a czy pięknie, a czy ładnie, a czy czysto, a czy obszernie? Ale tylko zapytają. Zaraz potem wracają do swojego przedsionka. I może nawet czasem zapukają ponownie do drzwi by znowu zapytać jak tam na tych salonach, a czy pięknie, a czy ładnie, a czy czysto, a czy obszernie? Ale to tyle. Te opowieści im wystarczą. Potem znowu wracają do swojego przedsionka. Tak właśnie rozgryzłem to dnia wczorajszego. I czy smucę się tym? Nie. Jedynie co to uśmiecham z przekąsem pod nosem. Widocznie tak ma być, czy też jest. Zostanę sobie samotnym lwem na salonach. Bo jeżeli dla ucieczki przed odosobnieniem miałbym zostać barankiem czy też innym capem ( bez obrazy dla nikogo ) i wyjść z salonu na korytarz to wolę już tą moją samotność na salonach. Czasem tylko wpadnie jakaś zabłąkana owieczka czy też inna kózka by posłuchać opowieści jak to pięknie, jak to ładnie, jak to czysto, jak to obszernie być może. I tyle. W przerwach między tymi opowieściami pozostanę sam. Samotny lew na salonach. A czym jest ta moja samotność na salonach to o tym następną razą bo to też już rozgryzłem.
A we wtorek wieczorem, tak w samym centrum stolcy kraju naszego pięknego, tak dokładnie to nad placem Zawiszy, dobiegło mnie wołanie mew. Skrzeczały tak jak to tylko mewy skrzeczeć głośno potrafią. Tak – pomyślałem – czas nad morze. Woła mnie. Już czas. Niech tylko przejdą te deszcze niespokojne co potargały sad i jadę. Już czas.
P.S. I jak Szemrząca słusznie zauważyła już czwórka z przodu. Ja pierdzielę do czego człowiek doszedł. Do czego doszedł. Czwórka z przodu.

sobota, 23 lipca 2016

Ścieżka 400 Do przodu

Zacznę od tego że do dupy z takim klubem. Kania kanieski milknie na całe tygodnie. Twierdzi żeby się nie martwić a przecież czuję że ta nieobecność ma swoje uzasadnienie. Izu znika gdzieś za zakrętem i tyle ją widzieli. Jeszcze inny pacan tłumaczy że nie chce zarażać złym nastrojem w trosce o mój. Co to kurde ma być? To po to mamy ten cały klub? Klub miał na celu pomagać. A jak ma pomagać gdy nawet nie wiadomo komu i czy? No jak? Powiem tak, u mnie jest teraz dobrze. I z chęcią się tym dobrze podzielę. Znam to. Wiecie przecież że byłem i ja w smutku. Ale co wówczas trzymało mnie przy nadziei, co dawało oparcie, co pomagało, co wywoływało westchnienie ulgi? No co? No kurde to. To że jak tu napisałem że mi źle, że mi smutno, że nie widzę sensu, że samotny jestem, że beznadziejny i tylko sobie w łeb palnąć to słyszałem od was nie martw się erku, nie martw. Słyszałem że fajny ze mnie gość, że mnie lubicie, że jesteście ze mną i że będziecie. Tak. Tak było. I naprawdę dawało mi to nadzieję. Naprawdę. Naprawdę pomagało przeżyć ten kolejny dzień i kolejny i kolejny. Zdradzę wam jedną wielką tajemnicę. Podobno ziewanie jest zaraźliwe. Ale wiecie co? Śmiech też jest. Naprawdę. Powaga. Śmiech jest zaraźliwy. Więc nie chowajcie się w tych swoich jaskiniach, nie odcinajcie od przyjaciół. No właśnie. Mówią że przyjaciół poznaje się w biedzie. Tak mówią. A jak ma się ich poznać gdy tej biedy nie widać. Jak ja mam stwierdzić że takim właśnie przyjacielem jestem? Na chwilę obecną stwierdzam że jestem bardzo dobrym przyjacielem. Najlepszym jaki tylko może być. Lepszego mieć nie można. Z tym że … Z tym że stwierdzam to czysto teoretycznie. Dobre, co? Wychodzi że cały ten klub to też tylko teoria. A moje już w nim prezesowanie to szczyt absurdu. Aaaaa tam. Ale co mi tam. W sumie co się będę przejmował. Czuję się zbyt dobrze by się tym przejmować. A skoro nie ma chętnych by się zarazić moim uśmiechem to trudno. Będzie więcej dla mnie. Chociaż wiem że dzielenie się uśmiechem niczego nie umniejsza a wręcz przeciwnie. Jedynie jedna jedyna Szemrząca co otwarcie mówi o tym co ją boli. Jedna jedyna która potrafi otwarcie opowiedzieć że coś jest nie tak. Szemrząca? Tak trzymaj. A czy możesz na podstawie tego co zaistniało stwierdzić że mogę choć troszkę, taką troszeczkę, ociupinkę taką, nadawać się na przyjaciela co w biedzie się go poznaje?
Z innej beczki to w dniu dzisiejszym, a raczej dzisiejszego wieczoru rozbłysną wszystkie światła które to ostatnio padły. Zrobiłem to kurde blaszka. Choć w sumie po co o tym pisać gdy było przecież oczywiste że zrobię. To była tylko kwestia czasu. I wiadomo było wszem i wobec że wcześniej czy później to zrobię. Potrzeba było się tylko wyspać. O rany jak mi potrzeba było snu. Wczoraj to miałem już totalnego kryzysa. Na motórze robiłem taki sztuki że cud to że dojechałem do chaty bez szwanku. A do tego coś mnie podkusiło nie odpuszczać takiemu jednemu fiacikowi. I o ile pędzenie ile sił w Rumaku prostą i szeroką autostradą ( choć też niebezpieczne ) idzie jeszcze jakoś wytłumaczyć to jazda 150 między samochodami za jakimś wariatem w fiaciku to istne szaleństwo. Przecież wystarczyło jedno dobre hamowanie i było by po zawodach. Eh. Dopiero jak zsiadłem z Rumaka to puknąłem się w czoło. Totalna bezmyślność. To chyba przez to niewyspanie straciłem zdolność zdrowego myślenia. Chociaż z drugiej strony kto samotnemu zabroni. A co tam. Jak to mówią małolaty na motorach: ZAAAPIERDALAĆ. I gitara. Kto się przejmie? Kto zapłacze? Kto wspomni era wspaniałego? No kto? Kto gdy wszyscy siedzą w swoich jaskiniach. No to zaaapierdalać i do przodu. Gnaj Rumaku, gnaj. A dzisiaj się wyspałem. Położyłem się wczoraj o 22 i obudziłem dzisiaj o 8:27.
Miałem pisać o czym innym niż to powyżej i niż to co zaraz napiszę. Ale na koniec historyjka. Historyjka z życia wzięta.
W środę wróciłem do domu normalnie. Normalnie czyli wcześniej. Wcześniej czyli o 19:30. Mając taki komfort czasowy odświętny wróciłem z myślą przebiegnięcia dyszki. No bo jak to. Taki wieczór fajny i nie biegać, i siedzieć w domu na tyłku? Toć to grzech. Ale że er grzesznik jest perfidny grzech ten zaczął go kusić. I kusił skutecznie. Tak że przebiegnięcie dyszki stało się w pewnej chwili niewykonalne. Ale że er oprócz tego że grzesznik perfidny jest, zawsze się nawraca tak więc porzucił grzeszną drogę, ubrał koszulkę do biegania, spodenki, getry i buciki, wziął czasomierz i pobiegł. Z tym że z zamiarem szybkiej piątki. No bo jak już wspomniałem dyszki nie dało rady. A że piątki biegam inną trasą czyli po parku miejskim ( nie tak jak dyszki które biegam nad miejskim zbiornikiem wodnym ) pobiegłem do parku. W parku tym zrobiłem parę okrążeń tymi samymi ścieżkami i gdy zbliżał się koniec zboczyłem dla urozmaicenia drogi powrotnej, z ustalonej trasy. I gdy biegłem ostatni kilometr tą nową drogą naprzeciw ujrzałem dwóch mężczyzn. Jeden siedział w kucki na chodniki a drugi obok niego wyczyniał jakieś harce na ziemi klnąc przy tym w niebo głosy. Znowu jakieś małolaty, których pełno, wydurniają się po pijaku – pomyślałem. I gdy już ich minąłem ten w kucki zawołał nagle:
- Proszę pana, proszę pana. Może się pan zatrzymać?
Czego znowu pomyślałem, ale się zatrzymałem, zawróciłem i podszedłem do nich. Wtedy ten w kucki podniósł się i poprosił o pomoc dla tego drugiego. Yyyy? No fakt. Ten drugi się nie podnosił, obok leżał rower, i wyglądało wyraźnie że coś mu jest. Spojrzałem na tego pierwszego. Normalny młody człowiek. Zapytałem co jest tamtemu. Na co odpowiedział że nie wie bo przybiegł tu jak usłyszał wołanie o pomoc. Tu mnie walnęło ździwko. Hmmm? Spojrzałem na tego leżącego. Nie powiem, założyłem że jest pijany i tyle. I nawet zły byłem trochę na zrządzenie losu że bieg mi przerwali, i że pewnie teraz spędzę tu trochę czasu, i że późno się zrobi całkiem a spać miałem iść wcześniej i w ogóle że tylko kłopoty z tym tu. Po co biegłem tędy? Po co zmieniałem trasę? Co za los no? No ale skoro już. Trzeba pomóc. Przejęcie z jakim ten młody człowiek tam stał, widać że bardzo chce pomóc, że mu zależy ale że i trochę się boi. No fakt, strach był. Sam też go odczułem. A wiadomo co to za koleś, ten na chodniku. Ale pomóc trzeba, nie ma to tamto. Trzeba człowiekowi pomóc, trzeba choćby ostatecznie okazało się że niepotrzebnie, że to tylko pijany koleś.
- Masz telefon? Dzwoń po pogotowie – powiedziałem.
I gdy po oporach pogotowie wreszcie przyjęło zgłoszenie ten młody człowiek oświadczył że pójdzie na ulicę czekać na to pogotowie. Tylko zanim poszedł spojrzał mi prosto w oczy i poprosił
- Będzie pan go pilnował? Zostanie pan tutaj gdy ja pójdę czekać na pogotowie?
No pewnie że zostanę, pomyślałem, nie ma innej opcji chłopaku. Czas dłużył się niemiłosiernie. Jak to zwykle w takich momentach. Jak zostałem sam nawet nie wiedziałem co robić. Jak pomóc? Jak ulżyć? Niech to cholerne pogotowie przyjeżdża szybciej!!!! No nareszcie. Jest to cholerne pogotowie. No więc gdy przyjechali, gdy ten poszkodowany znalazł się w fachowych rękach ( choć stwierdzili z przekąsem – pijany ) gdy poczułem że jest już bezpieczny, i gdy ci fachowcy stwierdzili że „panom” już dziękujemy, mogłem spokojnie wrócić do swojego ostatniego kilometra. Ale gdy ruszyłem usłyszałem jak ten młody człowiek biegnie za mną.
- Proszę pana, proszę pana.
Podbiegł do mnie z wyciągniętą dłonią.
- Dziękuję panu że się pan zatrzymał.
Dobre? Co?

niedziela, 17 lipca 2016

Ścieżka 399 Do przodu

Cały dzień pada. Siedzę w domu. Nawet nie ma jak pobiegać. Może to i dobrze bo zmęczony jestem niemiłosiernie. Jakby nie padało pewnie nie dałbym rady powstrzymać się i nie biegać. A to wyczerpałoby moje i tak nadwątplone siły całkowicie. Zmęczony jestem strasznie. Zdałem sobie ostatnio sprawę że ja praktycznie cały czas coś robię. Cały czas coś robię. Nie mam chwili wytchnienia. Cały czas jest coś do zrobienia. A gdy nawet na chwilę usiądę, tak na chwileczkę, to zaraz coś mnie goni, coś mnie napomina że szkoda czasu, że trzeba jeszcze to zrobić i tamto zrobić. Ciągle jest coś do zrobienia. O rany, ale zmęczony jestem. Nie wiem. Może to dzisiejsze zmęczenie, osłabienie na mnie tak wpływa ale trochę już mam dość. Chociaż nie. Nieeee! Nie mam dość. Nie przestanę. I będę wszystko robił jak należy, będę robił wszystko i już. Bo tak mam, taki już jestem. Wszystko musi być zrobione, wszystko musi być przygotowane, wszystko musi być na miejscu i wszędzie ma być porządek. Tak. Tak już mam i tak będzie. To tylko to dzisiejsze zmęczenie. Zmęczenie po wczorajszym poszukiwaniu przyczyny braku światła w kuchni i dzisiejszym porządkowaniu zeszłego tygodnia i przygotowaniach do następnego. Tak więc porządkowanie zeszłego tygodnia i przygotowania do następnego odhaczone. Jeszcze tylko to światło. Światło które we wtorek pieprznęło, zrobiło zwarcie i spaliło się na kablu gdzieś po drodze między źródłem prądu a żarówką. Coś takiego przytrafiło mi się pierwszy raz w życiu. I lekko mnie przeraziło. Bo patrząc na tą kuchnię dookoła kompletnie nie wiedziałem gdzie tego kabla szukać. Idzie w lewo czy w prawo? Idzie sufitem czy przy podłodze? Zapowiadało się na totalne rozebranie wszystkiego. A że to wszystko stare to wiadomo - dotknięcie czegokolwiek to dotknięcie wszystkiego obok. Ale co zrobić? Z tym że wiedząc że to robota na dzień, dwa a może nawet trzy zostawiłem to do soboty. Nie było sensu zaczynać tego w tygodniu o 19 po powrocie z pracy wiedząc że nie skończę tego przed 2 w nocy. Trzeba było tylko zastosować tzw rozwiązanie tymczasowe i szykować się na sobotę. Tak więc wczoraj się za to zabrałem. I choć były momenty że już miałem dosyć, że już myślałem że za cholerę nie znajdę tego zwarcia to zaciskałem zęby, to wstawałem, to szukałem dalej, to mówiłem sobie że nie, że muszę to zrobić. No i udało się. Się kurde udało. Wprawdzie nie skończyłem jeszcze z tym ostatecznie ale mam już że tak powiem sprawę rozłożoną na łopatki. Już tylko pozostała formalność. Ale to za tydzień. Powoli, spokojnie. Za tydzień skończę sprawę definitywnie i z ulepszeniami. Dzisiaj jednak odczuwam skutki wczorajszej walki. To że nie mam siły to już wspomniałem ale tego że wszystko mnie boli, a plery w szczególności to taki bonus. Zresztą tak sobie ostatnio pomyślałem że ja to chyba w poprzednim wcieleniu to musiałem doświadczać jakichś tortur, łamania kołem, zakucia w dyby czy czego tam innego bo ciągle mnie coś boli. No bo tak. Tego jak mnie bolały plery przy nerkach po ostatnim sezonie motórowym zapewne nikt nie pamięta. Ja pamiętam, pisałem tu. Tak mnie bolały że w końcu nawet poszedłem do lekarza z obawy że to naprawdę coś poważnego z nerkami. Ja. Ja do lekarza! To naprawdę niesamowita sprawa. No oczywiście skończyło się wg przewidywań czyli zapisał jakąś maść co sam sobie ją w aptece kupić mogłem, ja stwierdziłem że pieprzę to i że albo to przechodzę albo walnę w kalendarz. Potem mi przeszło – zresztą tak jak zakładałem ale zaraz potem zaczęło mnie boleć kolano. Tak boleć że chodziłem dosyć długo kulejąc. Zaczęło boleć wprawdzie od biegania ale jednak zaczęło. No i bolało dosyć długo. Oczywiście swoim zwyczajem postanowiłem że albo to przechodzę albo walnę w kalendarz. No i przechodziłem Ale oczywiście zaraz przyszła kontuzja nadgarstka. Oczywiście swoim zwyczajem postanowiłem że albo to przechodzę albo walnę w kalendarz. Obecnie już mnie nie boli. Ale po tym wszystkim została mi w domu niezła kolekcja ściągaczy, stabilizatorów i usztywniaczy. Jak jakiejś kalece. No a teraz boli mnie karczycho. I szyja. Nie mogę kręcić szyją i wykonywać gwałtownych ruchów. Oczywiście swoim zwyczajem czekam że albo to przechodzę albo walnę w kalendarz. Jak sobie pomyślę ile jeszcze ciało ludzkie zawiera różnych stawów, mięśni i kości to śmiać mi się chce ile jeszcze przede mną. Więc w sumie to dobrze że pada. Przynajmniej czynniki zewnętrzne powstrzymują mnie skutecznie przed bieganiem. Kto wie czym by się to mogło kończyć? Kto wie. Chociaż … Na ten przykład w ubiegłą niedzielę w sumie też nie czułem się doskonale bo trochę przymulony byłem ale jak wyszedłem na bieganie to jakby wszystko przeszło. I jak ruszyłem to zaświtała mi myśl że może by poprawić ten swój ostatni rekord na 10 km którym tak się chwaliłem, ten pierwszy wynik poniżej 54 minut. Może by pobiec poniżej 53 minut? No to biegłem. Chociaż czy biegłem? Nie wiem. Nie zszedłem poniżej 53 minut. Ja kurde blaszka zszedłem poniżej 52 minut. Tak, poniżej pięćdziesięciu dwóch minut. Wyszło 51:29. Ja leciałem, ja frunąłem, ja pędziłem. Doszedłem do wniosku że jak dalej w takim tempie będę poprawiał te swoje rekordy to za chwilę to bieganie stanie się zbędne gdyż już w momencie startu będę na mecie. Moje bieganie osiągnie doskonałość. Czy to więc dobrze że pada? Nie! Kurde nie dobrze. Ma nie padać. Już od wtorku nie dosiadałem Rumaka. Co to kurde za pogoda? Ciągle pada i pada. To jest lato? Do dupy z takim latem. Pada, zimno, Szemraną zalewa na biwaku. Co to kurde jest? Do dupy. Do dupy z taką pogodą. Jak już przyjdzie pojeździć to nie ma tygodnia bym nie zmókł. Poranki zimne, wieczory chłodne. Pogoda ma być kurde blaszka! Ma być bo biegać mi się chce. I jeździć Rumakiem też mi się chce. I pływać mi się chce. I leżeć na trawie mi się chce. I wygrzewać bolące karczycho i szyję na słońcu mi się chce. I zachodów słońca mi się chce. I nieba nocą pełnego gwiazd mi się chce. I dziewczyn w krótkich sukienkach mi się chce. I jaskółek, i świerszczy mi się chce.
Lato, słońce mi tu dawać bo się zdenerwuję!!!!!!!!!!!!!!!

niedziela, 10 lipca 2016

Ścieżka 398 Do przodu

Gdyby było tak jak planowałem to nie siedziałbym teraz tu pisząc a siedziałbym na Górze Trzech Krzyży, popijał fantę, słuchał jaskółek nad miastem i patrzył na zachód słońca. Parę kurdę wyrazów a się rozmarzyłem. Szkoda kurde blaszka. Pogoda. Pogoda tego roku mnie nie rozpieszcza. Nie jest dobra na jazdy Rumakiem. Szkoda kurde blaszka że nie udało się pojechać. No nic pojadę inną razą. Za tydzień nie dam rady ale za dwa … za dwa pewnie się da. Jedynie co to wykorzystałem moment i motór dostał nowe gumy. Zobaczymy jak się będzie kleić do asfaltu. Czas był najwyższy bo stare już łyse były a że trasa objazdowa przede mną więc czas był najwyższy. I xenony założone. No Rumak pięknieje i młodnieje z każdym dniem. Są ignoranci co określają go mianem paskudy. Nie przejmuję się tym. To pacany bez pojęcia. Zresztą jak można się wypowiadać na dany temat nie widząc czegoś na oczy. To naprawdę pacany bez pojęcia. Rumak piękny, śliczny jest niesłychanie. I w sumie jaki ma być? Ma być taki jak jego właściciel. A jaki jest jego właściciel wystarczy luknąć w notkę poprzednią. Piszecie, a może zarzucacie, mi reklamę. Jaka to reklama? Żadna tam reklama. Raczej akt rozpaczy. Dobrze wiemy jak wiele zwątpienia i samokrytyki zawsze stąd płynęło. A jak nie wiemy, wystarczy poczytać wcześniejsze notki. Nigdy do jakichś tam samochwał nie zaliczałem się. I dalej nie zaliczam. Piszę sobie o sobie dobrze to piszę. No co? Kto ma mi mówić że jestem super ekstra gość? Odkąd samotność to moje życie nikt mi tego nie powie. No mama mi powie. Fakt. Miło słyszeć co dzień z jej ust słowa uznania i zachwytów ale to nie to. Nawet jeżeli są to relacje z rozmów z sąsiadkami, sąsiadami, znajomymi. Mama. Mama zawsze, tzn 90 % mam zawsze, będzie chwalić i zachwycać się swoimi dziećmi. To naturalne i oczywiste. Ale to nie o takie formy zachwytów chodzi. Chodzi o zachwyt, podziw otoczenia, środowiska w którym żyjemy. Chodzi o akceptację, zrozumienie ludzi z którymi się stykamy. Ale tak najbardziej, tak przede wszystkim chodzi o słowa podziwu z ust kogoś, kogoś dla nas wyjątkowego. Tego kogoś takiego jednego, kogo żywimy szczerym uczuciem, przyjaźnią. I to że szukamy tej drugiej połówki, że chcemy z kimś być to przede wszystkim właśnie po to. By czuć się potrzebnym, by dawać, by pomagać i by otrzymywać te słowa podnoszące naszą samoocenę. To właśnie po to. I niech nikt mi nie mówi że to jakiś to narcyzm. Gadanie. Każdy, ale to każdy czuje się lepiej, czuje się silniejszy, czuje że może więcej gdy słyszy o sobie dobre słowa. To fakt i basta. I tego potrzebujemy i tego szukamy. I ja nie różnię się w tym temacie wcale. Więc skoro nie mam nikogo takiego kto by to powiedział to mówię sobie sam. Tyle w tym temacie. A że to co mówię pokrywa się z stanem faktycznym to dlaczego mam o tym nie mówić? Dlaczego mam to ukrywać? A niech cały świat wie jaki to er cudowny. I jaki cudowny, i śliczny, i z nowymi oponkami i światłem ten jego Rumak. Ale wy też mówcie o sobie takie rzeczy. Jak tylko najdzie was ochota. Mówcie. Mówcie głośno i wyraźnie. Jasne że nie zawsze się da. Ja wiem. Nieraz tego się po prostu nie czuje. Siedzi się w czarnej dupie i nijak nie da się pozytywnego zdania o sobie sklecić. Wiem, znam. I wiem że i mnie nie raz i nie dwa dopadnie takie dno. Ale jeżeli, ale jak tylko poczujecie się ze sobą dobrze to piszcie. Piszcie dużo i dużo. Niech to zostanie wyrażone, niech to zostanie nagłośnione. Niech to zaistnieje. I niech się potęguje. Jak śnieżna kula, niech rośnie, niech staje się coraz większe i większe, tak ot niby samo z siebie. To trzeba mówić. A jeżeli kogoś to razi, jeżeli komuś to nie pasuje? Olać go. Wtedy widać kto jest z nami na dobre i złe, a ko jest tylko po to by karmić się cudzym nieszczęściem, cudzą porażką. Bo jest tak, niestety, że szczęście wzbudza zazdrość. Wzbudza zazdrość, na szczęście tylko tych fałszywych przyjaciół. Po tym ich poznacie. Ja jak widzę ( na razie ) mam was wszystkich, więc ( jak na razie ) nie wzbudzam waszej zazdrości, więc i nie jesteście tymi fałszywymi. To miłe. Byliście gdy było źle i smutno, byliście gdy jak to określiła Szemrana „bo przyznam bywałeś nieznośny”. Ale jesteście też gdy jest dobrze, to dobrze. Tak apropo. Już kiedyś o tym wspominałem ale powtórzę, a może i zabezpieczę się na przyszłość bo kto wie co jeszcze się tu zdarzy. Otóż nie ma problemów, kłopotów i nieszczęść większych i mniejszych. Dla trzylatka problemem największym na świcie będzie złamana łopatka. I płakał będzie i smutek przeżywał największy jaki można sobie wyobrazić. W tym momencie, w jego stanie ducha będzie to nieszczęście największe z możliwych. Będzie takie choć my wiemy że przecież nic się nie stało, że to głupstwo. Ale to wiemy my, ten trzylatek tego nie wie. On będzie się smucił, będzie płakał, będzie się martwił. I podobnie jest z nami - niby dorosłymi. Wszystko zależy od stanu ducha. A że stan ten może być różny więc nie należy niczego umniejszać, czy denerwować się. On to tak przeżywa. W danej chwili nie czuje nic innego. I jeżeli sam tego nie zmieni na pewno nie pomogą mu słowa typu „weź się w garść”, „weź przestań, to nic takiego”, czy sorki ale „jesteś nieznośny” też. Więc nie mówcie nigdy nikomu „weź się w garść”, „weź przestań, to nic takiego” - nigdy nie mówcie. To nie pomaga. Wręcz przeciwnie, utwierdza w przekonaniu że jednak jest się – beznadziejnym. I taka refleksja nasuwa mi się względem Izy. Sam apelowałem by pieprzyła tego pieprzonego pe. Czy apelowanie o to to nie jest takie „weź się w garść”? Wiesz co Izu. Tak sobie teraz pomyślałem że to co czujesz do tego pieprzonego pe to tak prawdę mówiąc coś wspaniałego jest. Tak! To jest wspaniałe. Naprawdę. Jasne, zaraz pewnie odezwą się głosy – beznadziejne, i co ten er gada. Ale wiesz co? Ty kochasz sercem. Ty naprawdę kochasz sercem. To jest prawdziwa miłość. My wszyscy szukamy, marzymy o prawdziwej miłości a gdy taka pojawia się gdzieś, gdzieś nawet daleko zaraz włączamy mózgownice i pieprzymy te swoje „weź przestań”. Tak, tak właśnie. Właśnie mnie olśniło. To stąd się bierze brak prawdziwej miłości, miłości płynącej z serca. On się bierze od takich mózgowców doradców. Bo oni radzą, bo oni wiedzą, bo oni już to przeanalizowali, a może i znają z własnych doświadczeń. Tak, oni wiedzą. Oni wiedzą że to głupie. Może i głupie. Ale co z tego. Dla mnie jest to teraz prawdziwe. To jest to co się nazywa – naprawdę kochać. I wiesz co, kochaj, kochaj tego pieprzonego pe. A tam, kochaj go. Sam ci mówiłem pieprz go, no mówiłem, ale jak tak na to teraz patrzę, to myślę sobie że ja mu najzwyczajniej zazdrościłem. Kurde, ale to musi być palant. Chciałbym go kurde spotkać. Spojrzeć w te jego oczy, zobaczyć co tam jest i zapytać o co mu kurde chodzi, czego on kurde szuka. I nie wiem co bym tam zobaczył, nie wiem co bym usłyszał ale myślę że naplułbym mu w twarz. Bo o ile ta twoja miłość jest piękna i cudowna to on kurde nie jest jej wart. Tak, wiem, to sprzeczność. Z jednej strony pochwalam tą twoją miłość a z drugiej opowiadam że nie jest jej wart. Tylko że dla mnie to już dwa odrębne światy. To twoje szlachetne uczucie i ten skończony palant. To już dwa różne światy. Kochaj więc, szanuj to w sobie, utwierdzaj bo to pokazuje jak wspaniałym człowiekiem jesteś. Jak wielkie wartości masz. Masz coś czego wszyscy powinni ci zazdrościć. Masz miłość nieskrępowaną. To wyjątkowe. To piękne. Podziwiam cię i zazdroszczę. Naprawdę jesteś wyjątkowa. I o tym tylko pamiętaj, tylko o tym myśl. On po prostu nie dorósł do tego. On nie był tego wart. Miną dni, miną lata, zapomnisz to co złe. Zostanie twoje wielkie serce, zostanie twoje wielkie dobro, zostaniesz ty – dumna z podniesionym czołem. Bo to ty z tego wszystkiego wyjdziesz z podniesionym czołem. Ty jesteś zwycięzcą. I tak myślę sobie że da się żyć tą taką miłością, miłością minioną, uśmiechać do wspomnień, uśmiechać do siebie, i iść dalej z podniesionym czołem.
Muszę kurde kiedyś jeszcze wrócić do tego tematu.
A to poniżej polecam. Warto wysłuchać. Mi się podobna nieprawdopodobnie. Nie tam żebym miał zamiar sprzedawać jakieś wartości chrześcijańskie. Nie, nie o to chodzi. Jak tak odfiltrować że to ksiądz i jak odfiltrować te chrześcijańskie wartości to mógłbym powiedzieć że to ja mówię, ja er powiedziałbym to samo, a przynajmniej podobnie.
A tak w ogóle to słucham go ostatnio namiętnie w drodze do pracy.

sobota, 2 lipca 2016

Ścieżka 397 Do przodu

Ze wszystkich pytań jakie mam, a mam ich miliony miliardów, odpowiedź na to jedno frapuje mnie najbardziej. Pytanie mianowicie dlaczego raz wstaję w humorze pozytywnym, raz negatywnym? Dlaczego tak się dzieje mimo że nie zachodzą żadne wyjątkowe okoliczności, mimo że nie ma żadnych wyjątkowych zdarzeń którymi dałoby się to wytłumaczyć? Dlaczego? Dlaczego pomimo tego że wczoraj wróciłem do domu wykończony jak zawsze po całym tygodniu bardzo, a może i bardziej. Dlaczego mimo tego że znowu spałem mało, tego że położyłem się późno i wstałem jak zwykle niewyspany. Dlaczego mimo tego że nie wyłączyłem telefonu na noc jak zwykle zwykłem to robić i budziły mnie smsy o 01:08 … „idę naprawdę spać” i o 03:38 „o wschodzie jeszcze jadę” i niewyspany powinienem być podwójnie. Dlaczego mimo tego że mogąc spać dzisiaj do godziny nieograniczonej obudziłem się o siódmej. Dlaczego mimo tego że od wczoraj wszystko leci mi z rąk, wieczorem „gotowałem” w kuchni przez godzinę na kuchence pusty czajnik zastanawiając się w pokoju przed telewizorem co tak śmierdzi, a dzisiaj potłukłem jeden ze swoich ulubionych kubków ( nie, nie wiewiórczy ) i jakiś tam czajniczek do herbaty. Dlaczego mimo tego że w sklepie na cotygodniowych zakupach wydałem nie wiedzieć czemu dwa razy więcej niż zwykle. Dlaczego mimo tego że dzień piękny, słoneczny i ciepły i zamiast wygrzewać obolałe kości gdzieś na plaży nad wodą ja cały dzień spędzam w domu na sprzątaniu, zmywaniu, praniu i ogarnianiu. I dlaczego mimo tego że boli mnie wszystko, wszystko mnie boli tak że czują każdą swoją najdrobniejszą kostkę kosteczkę i mięsień. Dlaczego mimo tego wszystkiego. Dlaczego mimo tego wszystkiego co nie różni dnia dzisiejszego od setek tysięcy innych takich dni. Dlaczego mimo tego że dzień ten wydawało by się jest nawet gorszy od tych setek tysięcy innych takich dni. Dlaczego mimo tego wszystkiego mówię dzisiaj przez cały ten dzień „kurde blaszka dobrze jest, dobrze jest kurde blaszka”. No niech ktoś mi to wytłumaczy, niech ktoś mi to powie bo ja chcę poznać odpowiedź i chcę by było tak zawsze.
A teraz siedzę i piszę. Piszę i piję. Piję wszystko co tylko ma postać płynną bo potwornie suszy mnie po bieganiu. Dawno nie wspominałem o bieganiu. Zapomniałem nawet napisać że 30.05. całkiem niespodziewanie ustanowiłem swój nowy rekord na 10 km wynikiem 54:07. Ustanowiłem go tak ot tak, po prostu, jakby przypadkiem. Dziesiątek nigdy nie biegam w dni robocze, tylko w wolne od pracy. A 30.05 ( w poniedziałek ) wróciłem z pracy i pomyślałem sobie a pobiegnę dzisiaj 10. No i pobiegłem. I biegło się tak dobrze, tak przyjemnie że w rezultacie wybiegłem swój najlepszy wynik. Ale dobrze że o tym nie pisałem. A dobrze z tego względu że już 27.06 nie było o czym pisać. Bo proszę szanownej publiczności 27.06 poprawiłem ten wynik schodząc poniżej nieprzekraczalnej bariery 54 minut. Przebiegłem 10 km z czasem 53:52. Łał! I dzisiaj biegnąc sobie tą kolejną dziesiątkę w skwarnym słońcu uświadomiłem sobie że przecież od jakiegoś już czasu biegam i wyłącznie dziesiątki. Przecież jeszcze niedawno był to dla mnie dystans wyjątkowy, dystans wyzwanie, dystans na specjalne okazje. Tymi zwykłymi, standardowymi były piątki. A teraz biegam sobie te 10 jak kiedyś 5. I ucieszyło mnie to odkrycie. Ta świadomość że jednak coś się posuwa do przodu. Że może za jakieś kilka lat przebiegnę maraton. I podbudowany tym nowym niespodziewanym odkryciem jeszcze bardziej zacząłem powtarzać „kurde blaszka dobrze jest, dobrze jest kurde blaszka”.
A teraz siedzę i piszę. Piszę i piję. Piję wszystko co tylko ma postać płynną bo potwornie suszy mnie po bieganiu. Wypiłem browara i chyba zaszumiało mi w głowie. Czy to ze zmęczenia czy organizm odwykł od promili? Jeny! Kiedy ja ostatni raz piłem alkohol w większych ilościach? Kurde, nawet nie pamiętam. I co ciekawe nie czuję jakoś potrzeby. Chyba się starzeję. Nie to co dawniej. Jakiś czas temu doszedłem do wniosku że już swoje w życiu wypiłem i starczy. Chyba zaczynam przekładać tą myśl w czyn. Inna sprawa że forma mi spadnie. I dojdzie do tego że będę tzw małolitrażowy. Z jednej strony dobrze – oszczędności, z drugiej jednak trochę strach – łatwo będzie mnie upić. Z tym że strach tylko dla mnie, wiadomo po pijaku człowiek gada różne, dziwne rzeczy. Z tym że ja gadam tylko te dobre. Są tacy którzy po gorzale szaleją, wariują, biją i w ogóle. Ja przeciwnie. Całuję, przytulam, śmieszę, otwieram najskrytsze tajemnice i w ogóle. I TEGO WŁAŚNIE – STRACH. Tak jak dzisiaj. Wypiłem tego browara po bieganiu, i chyba zaszumiało mi w głowie. Czy to ze zmęczenia czy organizm odwykł od promili? Nie wiem. Wiem że mam chęć napisać jaki zarąbisty ze mnie gość. Kurde blaszka, aż STRACH. Wzdycham. Będę jutro żałował albo rozważał czy to dobrze się stało czy źle. Ale co tam. Jest kurde blaszka dobrze, dobrze jest kurde blaszka czy nie. Jest kurde blaszka dobrze. Więc er kurde blaszka samochwała w kącie stała i tak się zachwalała. Apetyczny jestem niesłychanie. I naprawdę er samochwała zazdraszcza potencjalnej szczęściarze która zdobędzie jego serce. Bo er apetyczny jest niesłychanie. Przystojny i wysportowany. Biega 10 km z coraz lepszymi wynikami. Ciało dzięki temu ma smukłe, umięśnione i bez brzucha. Do tego trenuje inny sport dzięki któremu nie tylko będzie w stanie stanąć w obronie tej szczęściary ale rozciągnięty i gibki jest nadspodziewanie. A że w sprawach męskich nie potrzebuje jeszcze erektona to ta szczęściara dostanie nie lada figury w tych sprawach. Bo er lubi figury. I uwielbia pieszczoty. Pieścić, masować, muskać, ech lubi ten er niesłychanie. Ale er ten to nie tylko to piękne ciało, a teraz gdy opalone, apetyczne jeszcze bardziej. Jeszcze pracowity jest i uczynny. Sprząta, zmywa, pierze, prasuje, robi zakupy. I gotuje. Z tym że tylko zupy. Jest fanem zup i ceni je ponad wszystko. A za pomidorową z ziemniakami dałby się pokroić. A że do tego jest z niego jeszcze złota rączka to w sprawach w domu i zagrodzie mamy komplet. Test na składanie szafki z Ikei przechodzi z zamkniętymi oczyma. Jakoś tak jakiś czas temu popsuła mu się taka stara ulubiona wiertarka. Od dawna szwankowała ale jakoś dawała radę. Niestety w końcu padła ostatecznie. A że na elektronarzędziach nie zna się er ani trochę pozostało tylko skonsultować się z jednym dawnym dobrym kumplem co się zna. Więc miał tam coś poodkręcać, wymontować i przynieść do wymiany ( bo tego się nie naprawia ). Usiadł więc na stołeczku, powyciągał śrubokręty i klucze i wziął się do rozkręcania. I rozsypało się wszystko na milion części. Zapłakał er bo przecież nie poskłada tego do tak zwanej kupy z powrotem. A zapłakał tym bardziej że dana ta część którą miał wymontować żadną miarą wymontować się nie chciała. Zapłakał znaczy – zaklął siarczyście. No cóż, zapłakał ponownie i z ciężkim sercem postanowił pożegnać tą starą ulubioną wiertarkę. Ale nie był by er erem gdyby z samej ciekawości nie zaczął tego składać z powrotem do tak zwanej kupy. Ktoś potrafił to wynaleźć, zrobić od podstawa a ja tego nie złożę na nowo? - myślał. No i zaczął składać. Siedział, dopasowywał, kombinował, znowu rozkładał, składał od nowa i wreszcie ku swemu zdziwieniu złożył. Z tym że po tym wszystkim odkrył że nie działa jedna funkcja która wcześniej działała. No cóż musiałem jednak coś źle poskładać – pomyślał. I pogodził się z tą myślą że ktoś potrafił to wynaleźć, zrobić od podstawa a on tego nie złoży na nowo. I zaczął zbierać te śrubokręty i klucze z powrotem do skrzynki ( bo porządek musi być ) gdy po zebraniu wszystkiego znalazł na podłodze taką małą malutką metalową kuleczkę. Co to za kuleczka, skąd się tu wzięła? Pewnie wypadła ze skrzynki narzędziowej, tyle tam różności. Jednak nie dawała mu ta kuleczka spokoju. Co to za kuleczka, skąd się tu wzięła? Co więc zrobił er? Tak, wyjął z powrotem te śrubokręty i klucze które już przecież sprzątnął, rozkręcił ponownie wiertarkę którą już przecież złożył do tak zwanej kupy i zaczął poszukiwania czy ta mała malutka metalowa kuleczka gdzieś przypadkiem nie pasuje. Co jest teraz z tą starą ulubioną wiertarką? W tej chwili leży i odpoczywa. Ale jak tylko przyjdzie moment że będzie potrzebna to stanie do roboty bo działa jak nowa, jest sprawna i szczęśliwa. Taki to ten er. Może nieraz i uparty za bardzo ale pracowity. I test na składanie szafki z Ikei przechodzi z zamkniętymi oczyma. A z innych spraw to kocha er podróże. Często siada na swojego Rumaka i podróżuje po kraju podziwiając jaki to też kraj piękny. I z przyjemnością wziąłby tą szczęściarę na plecaczka na Rumaka by podziwiać razem jaki to też ten kraj piękny. Na pewno by się jej takie podróże spodobały. Ale oprócz tych walorów czysto fizycznych ma w sobie dużo walorów duchowych. Tych których nie widać a które jak er twierdzi stanowią o prawdziwej wartości człowieka. Więc nie potrafi przejść spokojnie obok krzywdy i cierpienia. A że śmierci się nie boi gotów poświęcić życie w słusznej sprawie. Kocha dzieci i one go kochają. I mógłby mieć ich całe roje jak ojciec Wirgiliusz. Wierny jest i oddany. Zabawny i dowcipny. Lubi wschody i zachody słońca, z tym że zachody bardziej. Lubi patrzeć w niebo na gwiazdy a ze swoją nową aplikację patrzy na nie ze zrozumieniem. Płacze er na filmach, czego wstydzi się bardzo i skrzętnie ukrywa. Lubi muzykę, praktycznie każdą i tańczy do niej jak tylko nadarzy się okazja. Nie jest rozrzutny, nie pije ( co już wcześniej ustaliliśmy ). Co tu dużo gadać. Czyste złoto.
I pisałbym jeszcze jaki to zarąbisty i kochany gość. Niestety już dwa smsy dają znać że robi się późno.
I jeszcze jedna ciekawostka. Ciekawe że napisałem o sobie w trzeciej osobie. Hmm na dodatek jest ten er niezwykle skromny.
p.s. Nawet oglądanie meczu przegrało z pisaniem ale za tydzień może nie być pisania bo o tej porze prawdopodobnie błąkał się będę po Kazimierzu Dolnym nad Wisłą.