niedziela, 31 grudnia 2017

Ścieżka 478 Do przodu

Nie to, że nic się nie działo. Działo się, ale myślę, że ten drugi temat z ubiegłego tygodnia mogę dzisiaj zapodać.
Trafiłem ostatnio w niusach lokalnych, tzn teraz to już będzie czas temu jakiś, na informację o młodym człowieku który zginął pod kołami pociągu. Zainteresowała mnie ta informacja. Raz, że trasą tą jeżdżę, dwa, że temat śmierci, czy też śmierci samobójczej zgłębiam często. Różne komentarze pojawiły się pod informacją tą. Były takie pełne oburzenia tych, którzy z racji faktu tego tracili godziny w opóźnionych pociągach. Były i takie pełne zdziwienia tych, którzy nie rozumieli takiego kroku. Były też i pełne współczucia, smutku. Parę osób które znały tego człowieka wyraziło swoje niedowierzanie – bo taki młody, bo taki pełen życia. I choć jako pasażer korzystający z tej trasy zrozumieć jestem w stanie złość tych którzy gdzieś się pospóźniali, choć jako osoba która żyje obecnie nie mając większych zmartwień jestem w stanie zrozumieć tych którzy dziwią się takim czynom, to myślę sobie: przecież to zginął Człowiek. Przecież zginął jakiś Człowiek. Człowiek którego przygniotły ciężary, ciężary których w chwili tej unieść nie dał rady. I jak by na to nie patrzeć, z jakiego punktu nie oceniać tylko jedno się liczy: to był Człowiek. Jakiś czas potem, dokładnie w środę przed historią z 504, jechałem trasą tą w południe. Tzn miałem jechać, bo pociągi okazały się być opóźnione. Zezłościłem się trochę powiem szczerze. Cały dzień miałem zaplanowany co do minuty ( jak to u mnie ) a tu taka przeszkoda. Ale zezłościłem się do momentu gdy pociąg którym w końcu jechałem nie minął na sąsiednim torze czarnego worka. Nie wiem czy to nieszczęśliwy wypadek był czy samobójca kolejny, ale ciężko jest mi uwierzyć, że ktoś może nie zauważyć pociągu na torach, że ktoś może wejść w lesie pod nadjeżdżającą lokomotywę tak całkiem przypadkiem. I gdy teraz tak sobie o tym myślę, myślę, czy też raczej wczuwam się w ich położenie. Myślę o tych którzy targają się na swoje życie. I ile bym nie myślał, ile nie zastanawiał się, jest mi ich bardzo żal. Ale nie żal w sensie, że są żałośni. Jest mi ich żal w sensie, że im współczuję. Jest mi ich szkoda. Szkoda tego jak ciężko musieli się czuć, jak strasznie przeżywać jakąś życiową sytuację, jakieś nieszczęście, że popchnęło ich to do takiego kroku. I bez znaczenia jest dla mnie to czy byli po prostu słabi czy nie. Można powiedzieć: tak byli słabi. Ale jeżeli tak to żal mi ich jeszcze bardziej. Zostali rzuceni w życie bez odpowiedniej dawki siły, to nie ich wina. Nie każdemu dane było, czy też jest, urodzić się silnym, zaradnym, odważnym. To co dla jednego jest sufitem, dla innego jest tylko podłogą. I myślę sobie jakie to wszystko zakłamane. Rozbije się samolot, zginie ze sto osób, trąbią o tym wszędzie. Rzadko, bo rzadko ale ilością ofiar na drogach czasem postraszą. A wg danych jakie gdzieś tam w odmętach internetu wygrzebałem około pięć tysięcy ludzi traci życie w wyniku samobójstw. Drugie tyle prób samobójczych kończy się „niepowodzeniem”. A ile przypadków takich jest naprawdę, tego nie wie nikt. I o tym się nie mówi. Temat samobójców jest jakby tabu. Pewnie dlatego, że to temat niewygodny, temat drażliwy, temat wstydliwy, i przede wszystkim napiętnowany przez kościół. Sam byłem świadkiem matek którym ksiądz odmówił mszy pogrzebowej dla ich synów. Samobójstwo to podobno grzech, i to do tego ciężki. Ale czy grzechem być może? Dla mnie nie jest grzechem. Bo czy grzechem może być nieszczęście które spotyka człowieka? Tak wielkie, że nie potrafi sobie z nim poradzić. To raczej kara. Tylko kara za co? Nie piętnujmy samobójców, nie patrzmy źle na ich czyn. To zwykli ludzie, tacy jak my, a może nie jak my wszyscy, ale na pewno tacy jak ja. Samotni, zagubieni. Tacy którzy nie dali rady, tacy którym nikt w odpowiednim momencie nie pomógł. Tacy którzy w chwili desperacji byli sami. Jak bardzo musiało ich boleć, jak bardzo. Aż nie potrafię tego objąć myślami. Niech spoczywają w pokoju
Taki to oto temat na ostatni dzień roku. Ludzie ludziska poubierani w kreacje tańczą w szampańskich nastrojach. Ludzi ludziska strzelają w niebo feriami kolorów, a ja myślę se o samobójcach. Może dlatego, że od pamiętnego Sylwka, dzień ten nie będzie dla mnie już dniem jak wcześniej. Pamiętam, zawsze już pamiętał będę dzień ten gdy jedna jedyna myśl pulsowała mi w głowie, dzień gdzie słyszałem tylko jedno, jedno jedyne: biegnij, biegnij szybko, nie myśl, nie zastanawiaj się, biegnij szybko na ostatnie piętro, skocz, chwilę zaboli a potem będzie już tylko spokój.

W codzienności wybiegałem się wreszcie w grudniu. Zamknąłem miesiąc dzisiejszą dychą wynikiem 103 km. Z tego w ostatnim tygodniu, tym świąteczno noworocznym nakręciłem całe 65 km. Wprawdzie czasy jeszcze powyżej 5:40 ale będzie lepiej. Dzisiaj miałem przebiec tylko 7, ale dobrze mi się biegło i pomyślałem: a walnę dychę. I jak już biegłem tą dychę to pomyślałem dobrze by było tą ostatnią w tym miesiącu zrobić poniżej tego 5:40. I kurde wyszło równe 5:40. Czyli bez trójki po dwukropku. Może żebym nie wywinął orła na trzecim to by się udało. To już drugi upadek w tym miesiącu. O tyle dobrze, że moje wtorkowo, czwartkowo, piątkowe ćwiczenia przynoszą w tym jednym skutek, że jak się przewracam to tak sprawnie, że robię prawie że nie salto i nic poważnego mi się nie przytrafia. No niestety nawierzchnia w parku naszym jest fatalna, pełna dziur. Gdy do tego ciemno już na świecie o potknięcie nie trudno. A park nasz piękny przecież taki, tak ładnie mógłby się prezentować żeby nie te dziury. Szansy na poprawę nie ma jednak żadnych, w kasie miasta brak funduszy podobno. Ileż ja mam w głowie pomysłów na park ten, eh, jakże pięknie można by miejsce to zagospodarować, jak wielki potencjał niewykorzystany w miejscu tkwi tym, eh.
Wczoraj gdy wstałem, gdy na świat wyjrzałem, gdy świat ten pokryty szronem mi się ukazał, jakiś inny jest pomyślałem. Przetarłem oczy. Ah, no tak, przecież świeci słońce. Ja naprawdę jestem chyba dzieckiem słońca. Gdy słońce widzę wszystko wygląda inaczej – piękniej. I nie chodzi tylko o tą witaminę D3 radości. Chodzi o wszystko. Gdy jest słońce świat widzę inaczej. Nawet śmietnik który ktoś pod płotem urządził nabiera barw. Potrzebuję słońca, dużo słońca. Słońca mi dajcie!!!!!
No i tak już na koniec przy okazji. Spełnienia marzeń w 2018 dla wszystkich. Ja to tak sobie myślę teraz, że chciałbym tak na dzień jeden, tak zamienić się w ptaka, i tak dzień jeden potowarzyszyć, tak Smokowi, i Kani, i Dorocie, i Leśnej, i Szemranej nawet, i Ognistej też, tak w codzienności dnia, tak z góry, tak z boku, tak niezauważony, tak w smutkach, tak w radościach. Tak popatrzeć, tak poznać. A może nie w ptaka, a w aniołka raczej, tak może piórko rzucić ...
P.S. Spoczywaj w pokoju Magik. Tak apropo ileż to ja się nazastanawiałem co On też tam śpiewa, ileż to wersji nie miałem. To były czasy gdy nie było jeszcze wujka gogla, ciotki wikipedii gdzie wszystko znaleźć można o tak, ot tak pstryk i już. Spoczywaj w pokoju Magik.

poniedziałek, 25 grudnia 2017

Ścieżka 477 Do przodu

Dwa tematy i który zapodać nie wiem. Zróbmy tak: dzisiaj jeden, a drugi, o ile po drodze się nic nie wydarzy, za tydzień.
504
Pięćset cztery
Pięć zero cztery
Gdyby komuś kiedyś dane było ujrzeć autobus komunikacji zbiorowej miejskiej miasta stołecznego Warszawy o takim numerze to może pomyśleć wówczas spokojnie: ooo to jest ten autobus na którego widok er zwykł mawiać: ooo jedzie łajza wreszcie ( i dodawać zazwyczaj słowo - przekleństwo ). Nie wiem co takiego innego jest w autobusie tym. Ale wiem, że zawodzi mnie zawsze. Autobus linii 504 odjazdy ma regularnie co minut dziesięć. I tak na przystanku na którym zawsze na niego oczekuję ( tzn zawsze we wtorek, w czwartek i w piątek ) powinien pojawiać się pełna godzina i 4 minuty, potem pełna godzina i minut 14, potem minut 24, potem 34 i tak do pełna godzina i 54 minuty. A potem znowu tak od nowa. Ale nigdy tak się nie pojawia. I co ciekawe, żeby tylko się opóźniał, to jestem w stanie jeszcze jakoś sobie wytłumaczyć. Ale ten skurczybyk gdy jestem na przystanku o np. pełnej godzinie i 4 minuty ( czyli tak jak należy ), okazuje się że odjechał właśnie o pełnej godzinie i minut TRZY. Taki to właśnie skurczybyk. Powie ktoś, oj tam oj tam wystarczy zaczekać 10 minut i będzie następny. I tu się zaczyna najlepsze. Bo ten następny nigdy nie przyjeżdża za 10 minut. Dobrze jak przyjeżdża za 15. Przyjeżdża zazwyczaj w momencie kiedy powinienem nim już dawno jechać, w momencie, że jak za chwilę nie ruszę to spóźnię się na bank. I przychodzi nerwówka. Dreptanie w miejscu, przestępowanie z nogi na nogę, spoglądanie tęsknym wzrokiem w kierunku, z którego nadjechać powinien, i pytanie: gdzież ten skurczybyk jest? I teraz petarda: nigdy nie przyjeżdża do czasu jak nie wypowiem jakiegoś przekleństwa. Do czasu, aż nie zaklnę siarczyście nie pojawia się nigdy. To niesamowite jaką magiczną, czy też złowrogą moc ma słowo – przekleństwo. Czasami aż się przerażam. Bo jak się nie przerażać gdy wystarczy, że zaklnę siarczyście ( choćby w duchu ) i ten skurczybyk pojawia się jakby z zaświatów. To trochę straszne. W ostatni piątek powiedziałem sobie: o nie, nie zaklnę. Kiedy więc zjawiłem się na przystanku o pełnej godzinie i 57 minuty, i kiedy spojrzałem na ilość ludzi na tymże przystanku, jakaś nadzieja głupia zagościła na chwilę, że nie było tego pełna godzina 54, i że jest szansa, że się opóźnia, i że zaraz przyjedzie, i że ( chyba ) mam farta. Oooo złudna nadziejo. Minuty płynęły, a go nie było. Nie było też tego pełna godzina i 4 minuty. I ten potem pełna godzina i 14 minut też nie przyjechał. Sytuacja stawała się napięta. Jeżeli nie wsiądę do tego autobusu za minut pięć, spóźnię się tak, że nie ma sensu się nawet spóźniać. Ale mówię sobie: o nie, nie zaklnę, zobaczmy co z tego wyjdzie. O pełnej godzinie i 24 minuty stało się oczywiste, że nie mam już po co jechać. Fakt ten zmartwił mnie trochę. Szkoda – ale nie zaklnę. O pełnej godzinie i 34 minuty zaczęło mi się robić zimno. Bo pogoda była wówczas, i nadal jest – fatalna. Zimno, mokro, wietrznie. Autobusy innych linii przyjeżdżały co chwila, a tego skurczybyka jak nie było tak nie było. Co niecierpliwsi współoczekujący zaczęli wsiadać do innych – trzeba sobie jakoś radzić. Ja stałem. Ja stałem, a na mojej twarzy zaczął odzwierciedlać się stan mojego wnętrza. Na mojej twarzy zagościł uśmiech. Bo choć zimno mi było coraz bardziej, bo choć straciłem to na co jechałem, cała ta sytuacja zaczęła mnie bawić. Zakląć? Nie, nie zaklnę, zobaczę co będzie dalej. Bo w pewnej chwili stało się to nawet ciekawe. Możliwe żeby nie przyjechał nigdy jak nie zaklnę??????? Nie, no niemożliwe. No ale możliwe żeby nie było go przez pół godziny, żeby nie przyjechał żaden z czterech które już przyjechać powinny były? Stoję więc. Stoję, drepcę, przestępuję z nogi na nogę, zerkam co chwila w kierunku z którego powinien nadjechać – ale nie klnę. O pełnej godzinie i 44 minuty zaniepokojenie mnie ogarnęło, że jak tak dalej pójdzie to zaraz nie zdążę i na mój pociąg ulubiony. Przeleciało mi przez łepetynę, że pieprzyć to idę / jadę stąd innym, stoję tu jak palant, widocznie coś się stało po drodze i tyle, a ja tu się dopatruję nie wiadomo jakich cudów. No ale skoro stałem tyle to postoję jeszcze chwilę. Uparty jestem niestety. I stało się. W końcu stało się. Trudno w to uwierzyć ale w końcu, o pełnej godzinie i 52 minuty stało się. Nie wiem czy na to czekałem, nie wiem czy tego się spodziewałem, i chyba nawet deko rozczarowany byłem ale – on przyjechał. Najzwyklej w świecie wziął i przyjechał. Nie towarzyszyła temu jakaś mgła magiczna, nie towarzyszyła jakaś poświata złowroga, nie grały trąby jerychońskie. Ot po prostu brum brum wziął i przyjechał. Drzwi się otworzyły, ludzie wsiedli i pojechali. A ja patrzyłem na to zawiedziony i zniesmaczony. Czyli nie muszę już klnąć by przyjechał. Kolejna moja magiczna teoria wzięła i legła w gruzach. Eh.
W codzienności ludzie ludziska piszą o świętach, prezentach i takich tam rodzinnych klimatach. Ja piszę o autobusie. Taki to oto filozof ze mnie. Dziwny jestem i coraz bardziej to zauważam. I co ciekawe coraz bardziej się z tym godzę i coraz bardziej utwierdzam w przekonaniu, że taki być mam. W tym roku w swoim zdziwaczeniu nie uczestniczyłem w żadnej Wigilii. Siedziałem sam samiuśki i było mi przyjemnie. Taki o właśnie dziwoląg ze mnie. Ale czy dziwoląg? Czy lepiej spędzić ten dzień w spokoju i zadumie, czy z cierpieniem znosić życzenia i uśmiechem numer pięć odwzajemniać „szczere”?

niedziela, 17 grudnia 2017

Ścieżka 476 Do przodu

Zdarzają mi się czasami takie dni, takie dni mi się czasami zdarzają, że czuję spokój. Taki prosty, zwykły spokój. Nic mnie wówczas nie męczy, nic nie martwi, nic nie niepokoi. Nic mi się wówczas mówić też nie chce, z nikim walczyć, z nikim rywalizować, nikogo nawracać. Jedyną rzeczą którą mogę wówczas robić, i robić którą wówczas chcę, jest siedzenie i patrzenie w niebo. A gdy w momencie takim na niebie tym jest jeszcze na dodatek słońce, rzec by można: NIE MA MNIE. Niby widzę wtedy cały ten świat wokół, niby odczuwam jego nerwowe wibracje ale opływają mnie one jak morskie fale kamień na piaszczystej plaży nie powodując najmniejszego poruszenia. I gdy siedzę tak, i gdy tak patrzę, nachodzą mnie refleksje, że piękny jest ten świat nasz. I gdy myślę sobie wówczas o tym świecie naszym, to myślę sobie, że chyba wszystko jest jak być powinno. Że dni i noce przychodzą regularnie jedne po drugich, że chmury płyną, że deszcz pada, że słońce świeci, że to wszystko współgra ze sobą idealnie. Myślę sobie wówczas, że Ktoś, kto to stworzył, stworzył to najlepiej jak stworzyć można. Myślę wówczas o nas, o ludziach. O ludziach którzy wszystko to w posiadanie dostali. I myślę wówczas, że to tylko my, my ludzie tworzymy ten piękny świat złym, brudnym, chaotycznym, brzydkim. Takim właśnie. Zapominamy o tym pięknie, zapominamy o tej harmonii, zapominamy by żyć zgodnie z rytmem dni i nocy, by żyć zgodnie z rytmem pór roku, by żyć w zgodzie z naturą. Zaczynamy za to żyć temu wszystkiemu wbrew. Stajemy się jakby odrębnymi systemami. I rzeczy nieważne stają się najważniejsze, sprawy błahe – priorytetami. I to nas zniewala. Ten stworzony przez nas system, system oderwany od natury. Ja sam czuję się zniewolony. Bo czegóż mi trzeba? Czy nie wystarczy przebiegnięcie paru kilometrów w promieniach zachodzącego słońca? Narzucone przez lata sposoby życia, sposoby myślenia, narzucone cele i oczekiwania powodują, że świecące słońce, że chmury na niebie, że padający deszcz odchodzą gdzieś na drugi plan, że gdzieś znikają, a ważne stają się ambicje, osiągnięcia, dokonania, rywalizacje. I tylko w tych chwilach spokoju, w tych właśnie chwilach to, o co tak łapczywie zabiegam staje się mało ważne, a wręcz nic nieważne. W tych chwilach moją jedyną potrzebą jest usiąść, popatrzeć w niebo, poczuć ciepło słońca i wsłuchać się w naturę. I przychodzi wtedy do mnie takie dziwne poczucie szacunku, szacunku do samego siebie. Patrząc wówczas na swoje życie widzę, że wszystko było tak jak być miało. Że nie mogło być inaczej. Wtedy, wtedy gdy się działo, dziać się inaczej nie mogło. Wtedy wszystko było na swoim miejscu. Wtedy i ja nie umiałem inaczej, i Ci których czyny moje dotykały też nie umieli inaczej. I gdy na to wszystko co było patrzę, patrzę z perspektywy tych dni spokoju, dochodzę do wniosku, że gdybym miał to przeżyć, to wszystko, jeszcze raz, przeżyłbym to tak samo. Nawet z tymi błędami. Bo te błędy jestem sobie w stanie wybaczyć. Wybaczyć z jednego prostego powodu – nie wiedziałem, że można inaczej, inaczej nie umiałem. I widzę, że byłem najzwyczajniej w świecie zagubiony. I to chyba w życiu jest najważniejsze ( przynajmniej moim ) - wybaczyć sobie. Wybaczyć sobie błędy, wybaczyć porażki, wybaczyć niezrealizowane cele, wybaczyć to, że dzisiaj jest się nikim. Nikim w ocenie współczesnego świata. I chyba coraz częściej się z tym godzę. Dopadają mnie oczywiście też brutalne refleksje, że się poddałem, że to takie tłumaczenie przegranego, ale coraz częściej spokojnie przyjmuję fakt, że jestem nikim. I co ciekawe dobrze mi z tym. Naprawdę mi z tym dobrze. Przemykam sobie ciemnymi ulicami, przemykam między ludźmi, ludźmi pełnymi spraw, przemykam niezauważany, przemykam niesłyszany, przemykam po cichu. Ale przemykam z tą spokojną wiedzą, że nic już nie muszę, że ja już naprawdę nic nie muszę. I tylko jedna rzecz mnie martwi w tym wszystkim. Martwi mnie to, że dni takie, że dni takie spokoju przychodzą zwykle po ciężkim, przychodzą po dużym wysiłku fizycznym. I martwi mnie myśl, że stan ten nie jest stanem moje ducha, a tylko i wyłącznie wynikiem zmęczenia.

W codzienności wczoraj byłem na Niezwyciężonym. Spodziewałem się więcej ale godne polecenia. Tydzień temu przesunęli mojego ulubionego o 25 minut co jest ruchem jak najbardziej mi na rękę. Przesunęli też poranny o całe 8 minut. Śpię niby te 8 minut dłużej ale te 8 minut brakuje mi później by spokojnie wszędzie zdążyć. Tydzień temu wróciłem wreszcie do biegania. Nie jest to bieganie wprawdzie jak sprzed przerwy ale biegam. I mam na szczęście w sobie tą chęć biegania. Mam tą chęć, choć ani wyniki, ani styl nie dają powodów do dumy. Po miesięcznej przerwie, po listopadzie w którym przebiegłem raptem 20 km, i to w pierwszym jego tygodniu, budować muszę wszystko od nowa. A może ja po prostu już tak będę miał. Może aktualne wyniki i styl to stan odpowiedni dla człowieka w moim wieku? Zobaczymy. Pogoda na szczęście sprzyja. Nie jest zimno ( zbyt zimno ). Śnieg nawet jak spadnie to tylko na pół dnia, a deszcze też nie padają zbyt często. No może tylko słońca jedynie brak. Ale i to się zmieni. Minie grudzień i do wiosny zleci jak z bicza trzasł. Wytrzymam.


sobota, 2 grudnia 2017

Ścieżka 475 Do przodu

Gdy w czwartkowe późne popołudnie, czy może raczej w czwartkowy wieczór, a może to już noc była?, w te dni trudno odróżnić dzień od nocy, więc gdy nacisnąłem wtedy ostatnie enter, raczej pewny, że wszystko poszło dobrze, i gdy potem z chilloutem na uszach szedłem przez „patelnię” na ten ulubiony westchnąłem. Westchnąłem tak jak westchnąć może ktoś komu zdjęto gorset. Wolność. Choć może nie wolność, a spokój. Tzn nie spokój definitywny ale przynajmniej jedno z głowy. To jedno coś, co przytłaczało mnie od tygodni dwóch, a może i dłużej. I co przytłacza co roku w tym czasie. W tym mam to już za sobą. Tak przynajmniej się wydaje. Jeszcze lekka kosmetyka i będzie pozamiatane. Mogę się spokojnie zająć codzienną, zwykłą pracą. Tym się zająć mogę. I nie to żebym bał się ciężkiej pracy ale nie lubię pracy pod presją. I nie to żebym nie lubił pomagać ale nie lubię gdy robię milion różnych rzeczy a nie to od czego właśnie zależy moja głowa. Zastanawiam się coraz częściej czy jest mi to potrzebne w ogóle. A rzucić to w cholerę i pojechać gdzieś na stracenie. Czy warto tracić całe dnie, czy warto tracić życie dla tego ostatniego późno popołudniowego enter? Może tylko dla własnej satysfakcji, że po raz kolejny udało się zrobić, czy też – zrobiłem. Co poza tym? Nic. Ani życia, ani spokoju, ani nawet szczerych pieniędzy. Tylko ta satysfakcja. Więc gdy z chilloutem na uszach szedłem przez „patelnię” na ten ulubiony pomyślałem, że choć już jako taki spokój, to co dalej. Wrócę do standardowego dnia, wróci mi może zdrowie, wrócą mi może siły i jakoś w tej samotności, bez uniesień, pokulam się dalej. A może się wszystko odmieni? Może jeszcze tylko znowu się muszę uzbroić w cierpliwość? I jakoś się kulałem. Do dzisiaj. Całe dwa dni. Dzisiejszy dzień od rana był ciężki. A raczej od wczorajszego późnego popołudnia, czy może wieczora, a może to już była noc?, w te dni trudno odróżnić dzień od nocy. Wczoraj o tej porze dopadła mnie słabość. I fizyczna i psychiczna. Ta taka nie wiadomo skąd. To taki czas który nazywam czasem straconym. Jestem a jakby mnie nie było. I gdy na zakończenie dzisiejszego dnia siadłem by coś napisać, napisać choć właściwie nie wiem czy bym napisał, Gdy siadłem i przed pisaniem zajrzałem co u ludzi, zatkało mnie. Odebrało mi resztkę chęci na cokolwiek. Nawet jak to teraz piszę to nie wiem po co. Czy to życie ma jakikolwiek sens? Jaki sens ma w ogóle wchodzenie w relacje z ludźmi? Gdy potem cierpienie doznawane od tych ludzi niszczy życie. To jest dla mnie niepojęte. Ja odszedłem, zostawiłem, dałem wolność – tak to przynajmniej tłumaczę. Cierpię – ale nie dręczę. Jednak nawet wokół mnie są głosy, że jestem frajer, że się poddałem, że jestem mięczak? Choć z drugiej strony ile można walczyć? Aż do przemocy? Może ja nie jestem prawdziwym mężczyzną? Może prawdziwy mężczyzna, facet, wojownik, walczy do upadłego? Może nie ma we mnie już testosteronu? Bo czy gdybym go miał, widząc to co widzę, nie wstałbym właśnie teraz i załatwił sprawy po męsku? Bo gdy nie daje rady cierpliwość, gdy nie daje rady perswazja, gdy paragrafy okazują się nieudolne to czy nie przychodzi czas na jedno jedyne rozwiązanie? Męczy mnie teraz myśl, czy to właśnie ten czas i czy mam prawo? Czy mam prawo włączać się w tą sytuację, ze wszystkimi nieobliczalnymi konsekwencjami. Czy to moja sprawa tak w ogóle? Przecież każdy sam odpowiada za swoje czyny. Przeszłości nie da się niestety wymazać. Co mam więc czynić? Siedzieć i patrzeć z boku czy wstać i zrobić to co facet z jajami zrobić powinien?
Nie chce mi się już gadać ale faceta poznaje się podobno po tym jak traktuje swoją byłą.
Nie chce mi się już gadać wcale.

sobota, 25 listopada 2017

Ścieżka 474 Do przodu

Taka sprawa. Spotyka w sklepie mężczyzna kobietę. Czy może kobieta spotyka mężczyznę? Nie ważne w sumie to, kto kogo, spotykają się po prostu i już. Spotykają się najzwyklej, najzwyczajniej w świecie w sklepie. Takim zwykłym sklepie do którego chodzi każdy jeden człowiek. I jakiś czas potem, w sumie nie całkiem długi chyba, spotykają się w łóżku. Taka właśnie sprawa. Dla mnie osobiście dość niezwykła. Niezwykła prawdopodobnie z powodu, że sam bym chyba tak nie umiał. A raczej nie umiałbym tak na pewno. Tak mnie zaprogramowano, tak nie umiem. I może właśnie dlatego, że tak nie umiem sprawa ta, czy też sprawy takie, powodują moje myślenie. Chociaż myślę zawsze, rozkminiam i zgłębiam. Sprawy których nie umiem powodują myślenia tego tylko zwiększenie. I chociaż moje programowanie nie skłania mnie do stwierdzenia, że jest to coś dobrego, czy może raczej zwykłego, to myślenie prowadzi w zupełnie inne rejony. Z racji tego programowania mojego, kiedyś kiedyś mógłbym stwierdzić zupełnie coś innego. Dzisiaj natomiast myślenie moje skłania do refleksji. Refleksji zaskakującej. Refleksji: Czyż to nie jest piękne? Dziwne, taka właśnie refleksja mnie ogarnia. Czyż to nie jest piękne? Bo biorąc tak na zdrowy rozum piękne być może przecież. Dwoje ludzi, ludzi którzy zupełnie się nie znają, staje całkiem przypadkiem naprzeciw siebie, dwoje ludzi którzy nie znają swoich życiorysów, daje sobie piękne chwile. Obdarzają się rozkoszą, obdarowują przyjemnością. Bez zbędnych pytań, bez zbędnych wymagań. To chyba właśnie w tym jest najpiękniejsze. To, że nie ma warunków, to że nie ma wymagań. Tego dawania z ograniczeniem, dawania za coś, dawania obarczonego odpowiedzialnością. Tego takiego handlu uczuciem. Tego dam ci coś od siebie ale tylko wówczas gdy coś, coś dokładnie określonego dostanę od ciebie. I wymyśliłem sobie nawet, że mógłby być to nawet jakiś sposób. Takie mianowicie sklepy, sklepy w których mężczyzna spotyka kobietę, czy może kobieta spotyka mężczyznę. Nie ważne to kto kogo, spotykają się po prostu. I bez zbędnych pytań, bez zbędnego wnikania, bez zbędnego obarczania dają sobie przyjemność. Pozwalają na oderwanie od złej, przygnębiającej rzeczywistości. Dają sobie radość. I wymyśliłem, że fajne to jest. Z tym, że ja myślę ciągle. Ja myślę non stop. Chodzę i myślę. I taka myśl mnie naszła. Taka apropo tego sklepu. Ten sklep to w ogóle to jawić mi się zaczął jako jakiś symbol, bo spotkać mogli się przecież w tysiącu innych miejsc. Ten sklep no więc. Sklep w którym kupić można wszystko. Przyszedł mi na myśl chleb. Taki podstawowy produkt. Taki od którego zaczyna się wszystko. Kiedyś kiedyś nawet święty. Pamiętam jak tata opowiadał mi jak dawniej ludzie całowali chleb podnosząc go z ziemi gdy spadł. Mnie samego nauczył wykonywać znak krzyża na chlebie przed ukrojeniem pierwszej kromki. I robię to z namaszczeniem zawsze. Po co? Nie wiem. Po prostu robię, chyba gdzieś tam z szacunku do chleba jednak, bo chleb to jednak chleb. No więc chleb ten przyszedł mi na myśl w skojarzeniu z tym sklepem. I pomyślałem sobie jaki to ten chleb jest z tych sklepów. No wiadomo jaki. Często wypiekany z papki prosto z Chin. Taki może sztuczny, niektórzy mówią że napompowany, nie wiem czy smaczny czy nie, taki mało trwały. I pomyślałem jaki to chleb był dawniej. Wtedy, kiedy to ludzie całowali go podnosząc go z ziemi gdy upadł. Wtedy chleb piekło się w piecach. W domu piekło po tym jak samemu wyrobiło się ciasto. Po tym może nawet jak samemu zmieliło mąkę. Wtedy jak piekło się chleb to zapach tego chleba roznosił się po całym domostwie. Nie wiem jak inni ale ja kocham zapach pieczonego chleba. Zapach pieczonego chleba jest cudowny. Biegam czasami wieczorem obok takiej jednej piekarni. Jeny, jak tam cudownie pachnie chlebem. Tak cudownie, że ma się chęć zatrzymać i delektować tym zapachem. Zapach pieczonego chleba jest wspaniały. I chleba świeżego. Nie wiem ile w tym prawdy ale kiedyś kiedyś chleb taki potrafił świeżość tą utrzymywać i kilka dni. Ile może poleżeć ten dzisiejszy ze sklepu? I tak sobie pomyślałem jeszcze. Ile to kiedyś czasu, ile pracy trzeba było poświęcić żeby chleb ten powstał. To był cały rytuał. Pomyślałem, że w tamtym chlebie było wszystko. I to słońce i deszcz dzięki którym wyrósł kłos zboża. I ciężka praca żniwiarzy i ciężka praca młynarza. I pomyślałem, że w tamtym chlebie zawarte było po prostu życie. Może właśnie dlatego całowano go podnosząc z ziemi gdy upadł. Może całowano życie? A co z chlebem dzisiejszym? Dzisiaj idzie się do sklepu, bierze, płaci, a jak coś zostanie to często ląduje w zsypie. I tak sobie myślę dzisiaj, że bardziej chyba by mi smakował tamten chleb. Chleb który sam musiałbym ulepić, sam wypiec. Na który sam musiałbym czekać. Sam musiałbym czuć jego cudowny zapach podczas pieczenia. Zapach który doprowadzał by moje zmysły do granic wytrzymałości podczas czekania. Chleb który świeży byłby dłużej niż jeden dzień. Chleb który całowałbym z namaszczeniem podnoszą go z ziemi gdyby upadł. Bo w chlebie tym zawarte było by życie.
W codzienności dzisiaj widziałem słońce. Naprawdę je widziałem. Było podobno i w tygodniu ale specyfika pracy, ujrzenie go w tygodniu jeżeli już jest, skutecznie mi ogranicza. Dzisiaj jak wstałem i wyjrzałem przez okno – uśmiechnąłem się. Naprawdę się uśmiechnąłem. I nie takim zwykłym uśmiechem ust ale takim uśmiechem serca. I wiedziałem, że to będzie dobry dzień. Taki mój dzień moich ścieżek. Ścieżek między ludźmi a ścieżek samotnych. Bez tej pogoni za ludźmi, bez tego szukania. I gdy po obejrzeniu powtórki meczu, meczu z wczorajszego wieczora, meczu którego wyniku nie znałem, obejrzeniu więc z emocjami, wyszedłem do parku poczułem radość. Oto ja, nic nie znaczący er, chodzę sobie po parku w słońcu, nikt mnie nie widzi, nikomu nie przeszkadzam. Chodzę sobie zadowolony sam z siebie. Nic mi więcej nie trzeba.
P.S. A mecz był wygrany i mamy lidera znowu. Przynajmniej na ten moment. z ostatniej chwili mamy lidera :)
P.S Liczba przebiegniętych kilometrów zero.

poniedziałek, 20 listopada 2017

Ścieżka 473 Do przodu

Czas jakiś temu wybrałem się do kurii. Tzn postanowiłem wybrać się do kurii by dokończyć proces degradacji. Więc zanim się tam wybrałem – zadzwoniłem. Zadzwoniłem by się dowiedzieć co, jak i kiedy. Rozmowa nie była przyjemna. Jakiś tam duchowny który odebrał próbował mnie zbyć. Byłem jednak uparty. Pękł ostatecznie i wizyta została zapisana. I gdy już jak mi się zdawało sprawa nabrała rozpędu, kolejne kroki jak sądziłem zostały zaplanowane, gdy już miałem odkładać słuchawkę ten jakiś tam duchowny rzekł jedno zdanie. Rzekł:
- A nie wydaje się panu, że to jest teraz pańska droga życiowa?
Jedno krótkie zdanie, jedno rzucone na odchodne zdanie, a mną jakby tąpnęło. Odłożyłem słuchawkę i zastygłem. Ten człowiek, ten całkiem obcy człowiek, człowiek z którym rozmawiałem raz pierwszy i zapewne ostatni powiedział coś, co dotarło do najgłębszych zakamarków mojej duszy. Powiedział coś, co wywaliło ją na drugą stronę. I nawet poszedłem potem na tą umówioną wizytę. Ale poszedłem tam tylko ze swojej wrodzonej sumienności. Poszedłem tylko po to by powiedzieć, że już tego nie potrzebuję. Już tego nie potrzebuję. Żyję więc obecnie nadal związany węzłem nierozerwalnym. Żyję przysięgą. Przysięgą złożoną przed Bogiem. Przysięgą którą wg naszych ziemskich standardów spokojnie dało by się cofnąć, którą przy pomocy naszych ziemskich sposobów łatwo dało by się podważyć. Ale czy ja, ja er który tak często odwołuję się w życiu do spraw ponad ziemskich, który tak często zadaję pytania o przyczyny kolei rzeczy, czy ja mogę teraz podważać przysięgi, nawet te przysięgi które jak sądzę spokojnie dało by się podważyć? Zastanawiam się teraz, na ile mądre jest to co robię? Na ile to jest teraz właśnie moja droga życiowa? Na ile to co robię, nieprzystające do obowiązujących standardów, jest mądre? Ile tracę i jak bezwładny się staję, zostawiając wszystko losowi? Losowi który kiedyś tam doprowadził mnie do przysięgi i losowi przez który przysięga ta nie ma już praktycznie uzasadnienia. Przysięgi która obecnie nic nie znaczy i nic nikomu nie daje. Przysięgi która nie tylko, że nie nic daje ale wręcz odbiera. Odbiera mi przyszłość. Przysięgi która nie pozwala budować życia od nowa, która zamyka przede mną wiele dróg. Ja już trzy lata nikogo nie dotykałem. I kurcze ja już trzy lata nie byłem przez nikogo dotykany. I właśnie zdałem sobie sprawę, że w kontekście tej teraz mojej drogi życiowej, ja już nigdy nikogo nie dotknę i kurczę, nikt nie dotknie mnie. Straszna to perspektywa. Perspektywa która odbiera mi siły, odbiera chęci robienia czegokolwiek. Nie dla mnie już ciepło bliskości, nie dla mnie już żar spojrzenia. Czy to można nazwać jeszcze życiem? Chyba już nie? Czy w takim razie już umarłem? Nie wiem czy dobrze robię. Myślę, że wg wszystkich tych dobrych doradców nie. Myślę, że radzili by raczej brać życie za rogi, by brać sprawy w swoje ręce. Ale czy sprawy rzeczywiście są w moich / naszych rękach? Zapewne nikt tego nie wie, ja nie wiem na pewno. Nie wiem jak się to wszystko potoczy, nie wiem co będzie dalej ale na chwilę obecną zostaję w tym. Trwam w tej myśli już dobrych kilka tygodni. I nie to żebym odsuwał się gdzieś, zamykał, unikał i stronił od ludzi. To nie. Na tyle na ile sił mi starczy będę z ludźmi przebywał, będę z nimi rozmawiał. Będę, na tyle, na ile sił mi starczy w życiu tym uczestniczył. I będę wodził wzrokiem za wszystkim co piękne. Będę podziwiał piękne kobiety. Bo kobiety są piękne, bardzo piękne. Tak piękne, że momentami zły jestem na siebie. Zły, że jednak głupio robię. Że to tak jakbym się poddał. Że to tak jakbym stracił męskość. I że tracę czas. Bo czas płynie, płynie nieubłaganie. I nieubłaganie tracę razem z tym czasem i wzrok i włosy i zapewne niedługo i uzębienie. Coraz trudniej będzie być atrakcyjnym, coraz trudniej będzie być konkurencyjnym, być sprawnym. Ale zaraz potem przychodzi refleksja, zaraz potem przychodzi ta myśl, że mimo tego, mimo tego, że moja atrakcyjność z każdym kolejnym krokiem spada i spadać będzie coraz bardziej, trzymany przysięgą – przysięgi dochowam. Może to jest właśnie moja Wolność?
W codzienności sił mi ubywa. Mam ich ostatnio całe nic. Nie biegam wcale. Od ponad miesiąca ciało moje trawi, z krótkimi przerwami na jako taki oddech, przeziębienie. Kicham, prycham, kaszlę i smarczę. Pocę się przy zmywaniu, w głowie mi się kręci gdy wstaję. Wczoraj jak jechałem na mecz, jechałem z jedną myślą, jak mnie to nie załatwi kompletnie to będzie CUD. Bo pogoda jest fatalna. Wilgotne zimno włazi wszędzie. Wróciłem o północy i jak na razie nie widać by miało być gorzej. Choć czy gorzej może być? Zawsze może być gorzej. Tak więc nie jest gorzej. Dzisiaj profilaktycznie zostałem w domu. A i lepiej nie pokazywać się dzisiaj w łorso bo jednak wczoraj była porażka. Ogólnie cały wczorajszy dzień był do bani. Dzień z takich kiedy to jak już usiądziesz w autobusie to na na mokrym miejscu, takim kiedy chcesz posłuchać muzyki słuchawki przestają grać, w takim kiedy to odmawiając sobie kebsa przez ostatnie miesiące idziesz wreszcie na niego i okazuje się, że na grubym się właśnie skończyło, takim kiedy to biorąc remis w ciemno tracisz bramkę na pięć minut przed końcem. Takie życie, składa się z małych radości lub smutków. Słabo tylko jak tych smutków jest cała masa, jeden za drugim.
P.S. Na stadionie spotkałem Mikołaja. Nie, nie tego świętego. Tego sprzed lat kilku, lat kilka nie widzianego. Takie jakieś to było dziwne spotkanie, takie jakbym przez nie miał coś dostrzec, na coś zwrócić uwagę, jakby ten los chciał mi coś powiedzieć. Tylko nie wiem kurde co.


sobota, 11 listopada 2017

Ścieżka 472 Do przodu

Nawiedza mnie co jakiś czas takie dziwne uczucie związane z gardłem. Takie uczucie, że muszę je ochronić, osłaniać, że nie mogę zostawić go gołym. Jak tylko zostawię je nieosłonięte, jak tylko z takim usiądę gdzieś, od razu zaczynam być niespokojny. Zaczynam być nerwowy i czujny. I zaczyna mnie nawet świdrować w głowie, i zaczyna mnie nawet świdrować w stopach. Bardzo dziwne jest to uczucie związane z gardłem które nawiedza mnie co jakiś czas. I od kiedy pamiętam, zawsze starałem się mieć coś pod szyją. Zawsze starałem się mieć pod szyją jakiś szalik, jakąś chustę lub przynajmniej jakiś wysoki kołnierz. Nawet nieświadomie ale mój styl ubierania to zakładał. I zawsze jak uczucie to do mnie wracało, wracało też zdziwienie, zaciekawienie i pytanie a skąd to uczucie we mnie. No właściwie skąd? I tak sobie myślę też nieraz, jak uczucie to do mnie wraca, że to może pamiątka jakaś z poprzedniego wcielenia. Może to wspomnienie jakiegoś strasznego momentu w moim poprzednim wcieleniu? Bo w wielokrotność wcieleń chyba wierzę. Tak więc myślę czasami, że to właśnie wspomnienie, wspomnienie podrzynanego gardła. Wiem, brzmi to absurdalnie i śmiesznie wręcz no ale czasami tak właśnie myślę. Myślę, że było to doświadczenie tak okropne, tak okrutne i tak bolesne, że zostało mi w podświadomości. Jak zresztą już wspominałem nie raz, takie uczucie, że coś jest nie tak, że może być, powinno wręcz być inaczej też często mnie nawiedza. Takie poczucie, że życie może być inne, lepsze. To też może być jakieś tam echo czegoś czego już doświadczyłem. Może to być też oczywiście wyraz ukrytych we mnie oczekiwać, wyobrażeń co do życia. Jakichś tam fantazji jak ma wyglądać wyrobionych na podstawie zasłyszanych w dzieciństwie bajek. Tego nie wiem, i nie wie tego zapewne nikt. Ale myślę sobie też, że to co teraz dane jest mi przeżywać, teraz w tym życiu, to nie może być koniec. Że to nie może być koniec mojej ścieżki poznania prawdy, poznania mądrości. Myślę, że w następnym, dostanę to czego pragnienie wyrobiłem sobie w tym. Bo w tym nie czuję się spełniony. Nie czuję, by dobre, by takie jak bym oczekiwał było to, co widzę. Powiedział mi ostatnio Ktoś, że nie znam życia. Mówią to ludzie zresztą często, że oni to życie znają. Ale ja, jak coś takiego słyszę to zastanawiam się zazwyczaj jakie to życie znają? No jakie? Mówią to zazwyczaj ludzie którzy dużo w swoim przeszli, dużo wycierpieli. Ale czy to jest wyznacznikiem życia? To jak dużo zła cię spotka? I czyjego to życia wyznacznikiem jest? Tylko i wyłącznie tego kto tego doświadczył. Ludzie jak różni i niepowtarzalni są cieleśnie, tak o wiele bardziej różni i niepowtarzalni są duchowo. Dlatego też jak słyszę to gadanie, że ktoś tam jeden czy drugi, mówi mi, że życie zna to we mnie budzi się zawsze to przeświadczenie, że zna, oczywiście, że zna, ale swoje. Zna swoje życie. I to co zna wcale, ale to wcale nie upoważnia go do oceniania innych. Inni przeżyć mogą swoje zupełnie inaczej, z zupełnie innymi doznaniami. I przede wszystkim, ci co to życie znają, znają z racji przeżytych złych doświadczeń, nie powinni zakładać, że takie to doświadczenia są nauką życia. Bo życie może, i powinno być wręcz - wspaniałe. Powinno być radosne, szczęśliwe i pełne miłości. Nie wiem skąd, nie wiem skąd to wiem, ale jest we mnie to przeświadczenie, że to wiem. Może to być jak wspomniałem wyraz ukrytych we mnie oczekiwać, wyobrażeń co do życia. Jakichś tam fantazji jak ma wyglądać wyrobionych na podstawie zasłyszanych w dzieciństwie bajek. Może być jednak też tego, że już to kiedyś widziałem, już to kiedyś sam osobiście przeżyłem. Jest być może pisane mi, że spotka mnie i w tym coś wspaniałego, coś co pozwoli mi się uśmiechnąć, ale przekonany jestem, że jeżeli nie w tym to w następnym spełnić się musi. Czekam więc sobie, żyję jak żyję, w może - dożywam - jak często wspominam, a czas płynie. Czasami ze zdziwieniem, czasami z zaskoczeniem, czasami z obrzydzeniem ale czasami też z zadowoleniem obserwując to co dokoła. Jak tylko mogę powstrzymując się od oceniania innych, powstrzymując się od krytykowania. Dzisiaj o 2 w nocy wróciłem z meczu. Tego pożegnalnego ziomala z podwórka. I choć sam mecz jako mecz pozytywnie mnie zaskoczył to wczoraj wieczorem co innego przykuwało moją uwagę bardziej. Moją uwagę przykuwały dziesiątki, setki a tysiące może wręcz nawalonych ludzi. I choć widziałem takich już nie raz, wczoraj chodziłem tak między nimi, patrzyłem na nich i docierało do mnie jakieś takie odczucie jak bardzo są zagubieni, jak bardzo są samotni. Docierało do mnie odczucie jak bardzo zagubiony i samotny byłem ja, gdy sam tak wyglądałem. Gdy ja sam tak właśnie chodziłem przy okazji meczu. Niby głośny, niby radosny, niby wesoły, niby beztroski. I choć mogłem, i choć okazje były i wczoraj, to czuję, że to już nie dla mnie. Nie powiem teraz, że ja to teraz lepszy jestem, mądrzejszy, że ja to to już znam. I krytykował czy oceniał też nie będę. Ale myślę sobie, że i wtedy wiedziałem, i wiem teraz, że nie tak to powinno było wyglądać. Wiedziałem to i wtedy z tym, że wtedy zagłuszał mnie ten ryk tego świata. Na szczęście udaje mi się ryku tego nie słyszeć ostatnio. Coraz bardziej mi się to udaje. Życie może być, powinno wręcz, być dobre, szczęśliwe i pełne miłości. I nie trzeba do tego co chwila nowych doznań, wrażeń, telefonów, samochodów, telewizorów, alkoholu, seksu i tego wszystkiego co to dzięki czemu mamy być spełnieni. To ma wyjść ze mnie, ze mnie samego. Ja nie muszę kupować nowego telefonu, nie muszę wypijać pół litra wódki i nie muszę wkładać co wieczór w nową szparę by być szczęśliwym. A skąd to wiem? Nie wiem skąd? Może z poprzedniego jakiegoś życia?

sobota, 4 listopada 2017

Ścieżka 471 Do przodu

Poszedł październik w cholerę. Nie lubię tego miesiąca. Nie lubię ze względu na to, że to pierwszy miesiąc w roku taki typowo deszczowy, wietrzny i zimny, i ze względu na to, że zazwyczaj cholerne rzeczy mi się w tym miesiącu przytrafiają. Jak daleko sięgnę pamięcią wstecz to zawsze było coś w październiku nie tak. Nie lubię go więc, nie lubię najbardziej. I gdy ten, tegoroczny się skończył poczułem jakby ulgę. Dobra, mam to za sobą, mam to kurde za sobą. I pomyślałem nawet, że nawet szybko zleciał, że nawet jakoś tak szybko. Ale pomyślałem tak tylko przez chwilę. Zaraz potem przyszła refleksja, że przecież na początku tego miesiąca ostatni raz dosiadałem Rumaka - a było to przecież tak dawno, już tak dawno. I pomyślałem jakie to wszystko względne. Wszystko, czas. Chwilami łapię się na tym, że wieczorem wierzyć mi się nie chce w to co było rankiem. Wierzyć mi się nie chce, że tak się tym przejmowałem, tak zaprzątało mi to głowę. I wierzyć mi się nie chce, czy też raczej utwierdzać muszę się w przekonaniu, że to wszystko było, że się wydarzyło. I, że się tak tym zadręczałem, tak się tym ekscytowałem. Bo czy warto się tak tym ekscytować, czy warto zadręczać? Raczej nie warto. Z tym, że kiedy przychodzi taki dzień, taki kiedy emocje biorą górę, sprawy staja się nie do zniesienia. Boli tak, że brak tchu. I nie wiadomo co z tym zrobić. Tak właśnie jest, przynajmniej ja tak mam. Niby wiem, niby mówię sobie daj spokój, nie przywiązuj wagi, to nieważne, a jednak chodzę jak otępiały, patrzę w telewizor bez sensu i generalnie do niczego nie mam sił. Nie jestem w stanie niczego zrobić, niczego powiedzieć, niczego usłyszeć. Wszystko staje się bez sensu. Myśli kłębią się coraz czarniejsze, coraz gorsze budują scenariusze. Wspomnienie własnej głupoty i niedoskonałości rujnuje samoocenę. I dzień staje się smutny. Szarość za oknem, wiatr który wyje w otworach wentylacyjnych, deszcz tłukący o szybę potęgują odczucia. Gdyby przynajmniej było słońce, gdyby przynajmniej było ciepło, gdyby przynajmniej było widno. Może poszedłbym do parki, może usiadł na ławce, może popatrzył, może zapomniał. Ale nie ma słońca, jest zimno, jest mokro, jest nieprzyjemnie. Jest nieprzyjemnie i za oknem i tu, w środku, tu we mnie. Jest smutno, jest ciężko, jest bezsilnie. Jest tak, że najchętniej skuliłbym się w sobie i wtulił w czyjeś czułe ramiona. Takie ramiona rozumiejące, takie akceptujące. Takie które nie pytają, a przede wszystkim nie potępiają. Tak móc powiedzieć, że jest mi źle, jest mi niedobrze. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co, ale jest mi źle. Tak po prostu źle, z samym sobą źle. Nie potrzebuję pocieszenia, nie tego. Potrzebuję tylko to z siebie wyrzucić, tylko się podzielić. Tym cholernym niewiadomego pochodzenia smutkiem. Skąd on się do cholery bierze? No do cholery skąd? Jak ja bym chciał się tego cholerstwa pozbyć, jak chciałbym nie mieć takich dni. Takie dni dobijają, takie dni rujnują. Wstydzę się takich dni i nie przyznaję. Uciekam od ludzi żeby nie widzieli, żeby nie słyszeli, żeby nie poznali. Proszę Boga by to ode mnie zabrał, a przynajmniej by dal poznać źródło. Źródło tego smutku, źródło tego braku radości. Mówił tam ktoś podobno Smokowi że jak masz zdrowie, masz dach nad głową i co jeść, jak ktoś kocha, nic więcej nie trzeba. Może źródłem mojego smutku jest: nikt nie kocha. A właściwiej: NIKOGO NIE KOCHAM. Może to właśnie jest mój smutek, nikogo nie kocham, nie umiem kochać. Może póki chodzę sam, swoimi ścieżkami, w ciemności i z dala od ludzi zachowuje tą swoja równowagę. Ale gdy trafię na jakieś skupisko ludzi, ludzi wyglądających na radosnych, ludzi których większe lub mniejsze COŚ łączy, staję twarzą w twarz ze swoją samotnością i do głosu dochodzi tęsknota. Tęsknota by kochać. Byłem w ubiegłą sobotę na weselu. I choć nie czułem się źle, nie czułem się obco to jednak z każdą kolejną minutą tej imprezy zaczynałem odczuwać tą swoją samotność. Byłem tam samotny jak palec. I stąd może ten smutek ostatni? Ten który dopadł mnie pierwszego dnia listopada. A może to też efekt zmęczenia. Jestem zmęczony. Jestem cholernie zmęczony. Nie biegam, potykam się na prostej drodze, z rąk leci. W całym październiku przebiegłem niecałe 70 km z czego 60 km w pierwszym tygodniu. Może smutek to efekt osłabienia spowodowanego chorobą. Dopadło mnie coś i trzymało pół miesiąca, a może i nadal trzyma. Jedynie co dobre to to, że puściło na chwilę i nie zakłóciło cyklu szczepienia. Co jak co, jeżeli już miałem chorować to w odpowiednim okresie to wypadło. Ale też co jak co, ale gdybym miał być taki słaby, taki bezsilny dłużej to nie wyobrażam sobie mojego życia. Nie wyobrażam sobie życia na starość ( jeżeli dożyję tego w ogóle ). Nie wyobrażam sobie tych ograniczeń. Nie wyobrażam sobie tego wszystkiego co widzę patrząc na ludzi w podeszłym wieku. Nie wyobrażam sobie siebie w takiej sytuacji. Nie podołam psychicznie. Skoro teraz, obecnie, osłabiony tylko drobną infekcją, takim małym przeziębieniem tracę chęć życia, chęć wyjścia z domu, co będzie kiedyś tam w przyszłości? Gdy nie dam rady nie to, że przebiec standardowej dychy ale nawet tej małej piątki? Co będzie? Może jednak nie dożyję. Może? Bo jak mam tak wyglądać to lepiej żebym nie wyglądał. Jak mam być szczery to to właśnie najbardziej odsuwa mnie od ludzi, ta moja słabość. Ten mój niewiadomego pochodzenia smutek. Sam sobie z nim nie daję rady, mnie samego doprowadza do złości, a myśleć nawet nie chcę o tym, żebym miał obarczać tym kogoś innego. Kogoś nawet może ważnego. Nie mogę robić tego ludziom, nie mogę ich doświadczać tym swoim smutkiem. Jeszcze żebym wiedział skąd się bierze, żebym to wiedział, można by coś wytłumaczyć, coś wyjaśnić. A tak? Tak to nie wyobrażam sobie człowieka który pyta co jest, co mi jest, który szuka powodów, szuka przyczyny i nijak nie może znaleźć, nie może uzyskać odpowiedzi. Nie mogę dopuścić by zaczął szukać tego w sobie. Wystarczy, że ja się z tym meczę. A meczę się bardzo. I najgorsze jest to, że nie wiem co z tym zrobić. Jak się pozbyć. Czasami myślę, że coś takiego to może być powód do wpadnięcia w jakieś uzależnienia, na ten przykład alkoholizm. Czasami myślę, że coś takiego to mógł być powód chlania taty. Bo to może, mogło być rozwiązanie. Zachlać, zalać, zapić to. Zagłuszyć. Już nie myśleć, nie czuć. Być może to jest, było by wyjście. Sposób na przetrwanie. Stety a może niestety nie mam pociągu do alkoholu. Totalnie już mnie nie bawi, totalnie już mnie nie pociąga. Nie lubię go wręcz. Co więc pozostaje. Męczyć się, cierpieć i czekać. Czekać, aż przejdzie samo. Mieć tą łatkę marudy, mruka, milczka i czekać. Nie obarczać tym nikogo. Grać role twardziela. Udawać, że nic się nie stało. A w środku pękać, z tego niewidomego pochodzenia bólu pękać, tego niewiadomego pochodzenia smutku. Zastanawiam się, szukam w pamięci. Przypomnieć sobie próbuję kiedy to się zaczęło, w jakich okolicznościach przyszło, dlaczego jest. I nie wiem, i nie mogę, i nie umiem. Gdybym przynajmniej znał przyczynę, gdybym miał odpowiedź. Może potrafiłbym zaradzić. Tak to staram się tylko zaleczać objawy, niwelować skutki, nie mogę jednak ciągle dojść do sedna choroby, nie mogę uleczyć źródła. Żyję w jakimś takim zawieszeniu. Żyję w oczekiwaniu na nie wiem co. Żyję, funkcjonuje, robię, załatwiam ale tak naprawdę to czasami jakby mnie nie było.

W codzienności jest słabo. Jestem zmęczony. W ubiegłą sobotę przebiegłem 8 km i mało co nie umarłem. Wczoraj przebiegłem 7 km z czasem słabym, bardzo słabym i też zmęczony byłym strasznie. Dzisiaj nie biegałem. Dzisiaj ledwo doniosłem zakupy. Dzisiaj jak wróciłem z zakupów siadłem i dyszałem. Dzisiaj z zakupów wróciłem zlany potem. Dzisiaj po powrocie z zakupów wypiłem pół litra coli jednym duszkiem. Dzisiaj po powrocie z zakupów zwymiotowałem. Nie jest ze mną dobrze. Nie jest. Coś we mnie siedzi. Coś we mnie od jakiegoś czasu siedzi. Nie jest to normalne. Nie jest to dla mnie normalne. Dla mnie jest to dziwne, bardzo dziwne.

P.S. Czy ona jest do przodu, czy do przodu jest ta ścieżka???? 

środa, 18 października 2017

Ścieżka 470 Do przodu

Maruda.
Maruda, maruda tak na mnie wołają, ludzie którzy wcale mnie nie znają. Bo ja nie jestem maruda. Jeżeli już, jeżeli już na coś narzekam ( a narzekam ) to nie jest to przejaw marudzenia, to jest objaw wkurwienia. Tak właśnie – wkurwienia. Bo wkurwia mnie ten świat, temu zaprzeczał nie będę. Wkurwia mnie to jak jest zorganizowany. Wkurwia mnie jak na niego patrzę. Wkurwia mnie jak patrzę na choroby, jak patrzę na biedę, wkurwia mnie jak patrzę na przemoc i wkurwia mnie jak patrzę na bezsilność. W szczególności swoją bezsilność. Tak więc wkurwia mnie ten świat. A właściwie, tak naprawdę i tak, że strach się nawet przyznać, to wkurwia mnie Bóg. Wkurwia, czy też wkurwił kiedyś i od tamtej pory mamy ze sobą na pieńku. Tzn ja mam, bo jego to pewnie wali czy taki ktoś jak ja jest na niego wkurwiony czy nie. Tak więc jestem wkurwiony na Boga. I darować mu nie mogę tego co się kiedyś działo, tego co się dzieje teraz, i tego na co jest mi dane co dzień patrzeć. Więc gdy szedłem ostatnio spacerkiem i gdy na drodze mojej stanął kościół naszło mnie by wejść. By jak za dawnych lat wejść ( bo za dawnych lat wchodziłem często ). Ale wejść nie jak za dawnych lat po prośbie czy pokucie ale żeby mu nawrzucać. Teraz właśnie prosto w twarz powiedzieć mu co myślę. Wszedłem, uklękłem i ... I powiedziałem, powiedziałem wszystko. Powiedziałem: dziękuję Boże. Dziękuję za sezon. Sezon krótki może ale syty. Dziękuję Ci, że ze wszystkich tras wróciłem cały. Dziękuję Ci, że nie spotkało mnie nic złego. Dziękuję, że Rumak niezawodny i trwały był, że mogłem na nim polegać na każdym kilometrze drogi. Dziękuję Ci Boże, że Księżniczka zdrowa jest. Że układa sobie życie, że w szkole daje radę, dziękuję, że wszystko ma pozaliczane. I dziękuję Ci przede wszystkim, że nadal ze mną rozmawia, i że rozmawia się nam coraz lepiej. Dziękuję Ci również Boże, że i ja zdrowy jestem. Że jestem silny, że sprawny, że wysportowany, że postawny i że przystojny trochę też. Że daję radę jako tako ciągnąć ten wózek i że się nie poddaję. Dziękuję Ci również za to, że mądry jestem, że rozważny, ustatkowany, że umiem pomagać słabszym, że na nieszczęście ludzkie wrażliwy. Dziękuję, że mam pracę, że pozwala mi ona wiązać koniec z końcem i że zadowolenie czasami też daje. I dziękuję Ci Boże za mamę. Za człowieka który jest ciągle ze mną, że mnie kocha miłością nieskończoną pomimo tego co jej robię. Boże jak ja ją ranię, Ty wiesz jak wiele bóle zadaję, Ty wiesz. Dziękuję Ci Boże za dobro które mnie spotka, za dobrych ludzi których spotykam i za dobro które spotyka też czasami ludzi i z mojej strony. Bardzo Boże Ci za to wszystko dziękuję. Tak właśnie mu wtedy powiedziałem. Nie wiem dlaczego. To wyszło jakoś tak bez myślenia. To mnie samego zaskoczyło. Bo tak jak dzisiaj, nigdy nie wiesz co cię spotka. Dzisiaj spacerując po mieście naszła mnie refleksja, że nigdy, ale to nigdy nie wiesz co przyniesie jutro, co się wydarzy dnia następnego po przebudzeniu. Bo czy ja, ja sam, kładąc się wczoraj wieczorem do snu, ja sam, klnąc przed zamknięciem oczu na wszystko co możliwe mogłem przypuszczać, że dzisiaj będzie tak jak właśnie było. Huj w dupę – takie były moje słowa wczoraj ostatnie. A dzisiaj? A dzisiaj, gdy w którymś tam odcinku spaceru wszedłem do parku, gdy do niego wszedłem mogłem powiedzieć tylko jedno: czy o możliwe? Czy to możliwe żeby było tak przepięknie? Czy to możliwe żeby było tak zakurwiście pięknie? W tym parku który lubię, który i tak mi się podoba co dnia, w którym tak często pokonuję te kilometry biegając. Czy w tym parku, pięknym parku co dnia, może byś jeszcze tak zakurwiście piękniej? Ależ był piękny. Tego się opisać nawet nie da. Tzn da ale to trzeba by książkę napisać. Siadłem na ławeczce. Spojrzałem na żółtych liści dywan, spojrzałem na słońce w koronach drzew, spojrzałem na setki meszek wirujących w słońca tego promieniach, spojrzałem na fontannę szumiącą w oddali, spojrzałem na dziewczynę leżąca na kolanach chłopaka, spojrzałem na dzieciaki skaczące z radosnym wrzaskiem po drabinkach, zjeżdżalniach i huśtawkach, spojrzałem na ich, z pełnymi przerażenia w oczach, mamy, spojrzałem na młodzieńca gnającego rowerem, i na panią z pieskiem też spojrzałem. Czy to nie było piękne? Czy to nie było wspaniałe? Czy to nie było szczęśliwe? Było. To było zakurwiśie takie jak miało być. Świat może być taki piękny, taki wspaniały, taki szczęśliwy. Może być, i ja to wiem i wkurwiam się tylko jak taki nie jest. Bo on może być taki. Taki jak dzisiaj. Z takimi nawet niby błahymi sprawami. Takimi nawet butami. Szukam takich od pół, a może i całego roku. I w sklepach i w necie, wszędzie. A, że za takie nie zapłacę więcej niż 160 poszukiwania trwają i trwają i trwają. I już nawet w desperacji kupić miałem jedne za 199. I gdy pytam przedwczoraj kolegę gdzie kupił podobne, i gdy z pewnym na samego siebie rozbawieniem odpowiada, że w CCC, bo i ja nigdy bym nie pomyślał, że kupi buty w CCC ( bez obrazy dla CCC ), i że z kartą klienta zapłacił tylko 130, i gdy wchodzę tam dzisiaj, i gdy znajduję tam idealne jak dla mnie, i gdy dowiaduję się, że do niedzieli jest 40 % obniżki z kartą klienta, i gdy na przesłaną od niego MMS-em kartę kupuję je za 119,99 to myślę, że świat może być dobry. I gdy wchodzę dzisiaj do Stokrotki tylko po mleko i czosnek na moje przeziębienie. I gdy przechodząc alejką do kasy rzucam mimochodem na kosze na bieliznę. I gdy dowiaduję się, że są w promocji, i gdy dostaję potwierdzenie, że jak kupię ale okaże się, że nie pasuje w tą małą szczelinę w mojej łazience to mogę zwrócić, i gdy okazuje się, że pasuje jednak, że pasuje idealnie, że jest taki jakiego szukam od pół roku to myślę, że świat może być dobry. I gdy pakując foliowy worek po koszu tym na dno szafy, bo przyda mi się jeszcze, na dnie szafy tej znajduję preparat do zabezpieczenia skóry to śmieję się jaki ten świat może być szczęśliwy. Bo wymyłem w ubiegłą sobotę motórową skórę z much i komarów, a tylko ten kto motórem jeździ wie ( no może jeszcze jaskółki i jerzyki wiedzą ) ile tego cholerstwa żyje. I gdy nasmarować ją czymś zaplanowałem, i już nawet we wtorek do sklepu się wybrałem by siuwaks do tego zakupić, nie zdążyłem jednak wówczas bo jakiś pacan zostawił siatkę w metrze i gdy dopiero po przybyciu saperów którzy orzekli, że ziemniaki nie wybuchną metro ruszyło to nie zdążyłem. I gdy dzisiaj znalazłem siuwaks taki, całkiem dobry, na dnie szafy, całkiem przypadkiem, siuwaks o którym zapomniałem to myślę, że świat może być szczęśliwy. I gdy dzwoni dzisiaj Suchy, i gdy pyta czy idę z nimi na mecz, i gdy pomimo tego, że nowa karta kibica wyrzuca błąd przy zakupie biletów, i gdy próbujemy na starą, i gdy okazuje się, że na starą się udaje, i gdy ostatecznie mimo tego, że mówiłem, że nie kupię już biletu na mecz za 160, kupuję ten bilet za więcej to myślę, że świat może być piękny. Bo i 160 i więcej warto wydać by iść z Suchym, i z jego ekipą na mecz ( a ma być nas tam naście luda obu płci ). I gdy idę też dzisiaj do elektronicznego z wtyczką którą kupiłem za całe 3,5 w sobotę, a która okazała się nie taka. I gdy spodziewając się znaczącego spojrzenia i dąsów uprzejma pani wymienia mi ją na właściwą dodając przy okazji: teraz ma pan nawet złotą ( znaczy kolor, tamta była srebrna ) to myślę, że świat może być dobry. Więc niech sobie mówią ci co mnie nie znają maruda. Niech sobie mówią. Nie, nie jestem maruda, ja jestem tylko wkurwiony. Wkurwiony jestem gdy widzę ten świat takim jaki jest. Gdy go takim widzę, a wiem, że może być inny, może być taki jak dzisiejszy, dobry, piękny, szczęśliwy, dla każdego, nie tylko dla mnie. Dzień w którym spokojnie mogę ponownie wejść do kościoła, mogę uklęknąć i w przeciwieństwie do poprzedniego razu, mogę w pełni świadomy wypowiadanych słów powiedzieć: Dzięki Stary.
P.S. Jedynie co to szkoda mi, że pobiegać dzisiaj nie mogłem ale to taki mały szczegół.

niedziela, 15 października 2017

Ścieżka 469 Do przodu

Przypomniał mi ostatnio telewizor jedne taki film. Film na który kiedyś kiedyś wybrałem się do kina. I notkę nawet wtedy o tym napisałem na starej dobrej Interii. Teraz jednakowoż jak mi ten telewizor film ten przypomniał uwagę moją przykuł jeden temat, temat ukazanego tam psychopaty. Temat który nie stanowił wówczas tematu dla mnie żadnego, a jeżeli już to wzbudzał jedynie odrazę. Teraz jednakowoż, gdy na film ten trafiłem, trafiłem na moment gdy postać ta planowała swoją zbrodnię. Planowała precyzyjnie, planowała dokładnie, planowała z dbałością o najmniejszy nawet szczegół. I myśl taka mnie naszła. Myśl mianowicie, że coś z takiego otóż psychopaty w sobie mam. Mam tą cholerną dbałość o najmniejszy nawet szczegół. Nie wieszam już wprawdzie skarpetek po praniu parami, ale w takim np. pisaniu wszystkie ś, ć, dź itd. muszę posprawdzać. Strasznie mnie to czasami męczy. I strasznie wpędza w złość. Nie mogę się rozluźnić, nie mogę się odprężyć, nie mogę sobie odpuścić. Chodzę jak ta tykająca bomba. Bomba którą na dodatek skrzętnie kontroluję. Bomba która nie wybuchnie, o nie, bomba ta nie wybuchnie. Wpędzi mnie w doła, zrujnuje samozadowolenie, wywoła odrazę, ale nie wybuchnie. Bomba która ściśnie mięśnie karku, która skróci oddech ale nie wybuchnie. I chodzę taki zgarbiony. Plecy mnie bolą, kark napierdziela, słowa nie wypowiadam by nie wypowiedzieć czegoś niestosownego, nie spotykam się z nikim, na nikogo nie otwieram. A jak już coś powiem to zazwyczaj żałuję. Żałuję potem długo i wpędzam w frustrację. Teraz właśnie w frustrację taką wpędzony właśnie jestem. W piątek palnąłem jak idiota. Darować sobie nie mogę i głupio mi strasznie. I zastanawiam się skąd u mnie taka wypowiedź, i po co w sumie. W błahej, w przyjemnej w sumie sprawie. Przy okazji tego zastanawia mnie często co i dlaczego mówimy. Jest nieraz tak, przynajmniej ja tak mam, że zastanawiam się dlaczego to czy tamto powiedziałem. Tak powiedziałem bez zastanowienia. Tak jakby coś, czy ktoś powiedział za mnie. Dopiero po fakcie przychodzi refleksja: kurde, co ja gadam. Ile w tym co przeżywamy, ile w tym wszystkim co robimy ( i mówimy ) zwykłego przypadku. A może tylko ja tak mam? Może to kolejna cecha mojej psychopatycznej osobowości? Nie działam ja tylko jakieś dziwactwo we mnie. A więc jestem psychopatą. Jeszcze nie ujawnionym, jeszcze nie aktywnym ale wszelkie przesłanki ku temu mam. Siedzę sam ze sobą, nie nawiązuję kontaktów. Dla otoczenia miły i przyjazny a tak naprawdę zły na cały ten świat.

Wczoraj dopadło mnie przeziębienie. Słaby i zasmarkany jestem. Tak więc sezon rozpoczęty. Myślałem, że w tym roku się obronię, że w tym roku się zabezpieczę, nie udało się jednak. Wątłe to moje zdrowie. Na wszelkie przeziębienia i infekcje podatne. I to też mnie w frustrację wpędza. Wkurza i dezorganizuje spokój. Spokój którego tak bardzo mi trzeba. Siedzę więc wyczerpany, wszystkie czynności jakie do zrobienia mam robię w półświadomości i zastanawiam się po cholerę. Nie ma nic pewnego na tym świecie. No chyba, że śmierć. Myślisz, że już jako tako jest, że może i da się żyć, aż przychodzą takie dni jak te ostatnie i tracisz pewność siebie, tracisz sens, tracisz siły.
W sumie to po co żyję. Jedynie pocieszające to to, że w tej swojej psychopatycznej naturze nie byłbym w stanie skrzywdzić żadnego człowieka ( tzn niewinnego człowieka ) poza sobą. Złapałem się ostatnio na tym, że wszelakie stworzenia fruwające jakie tylko męczą się na szybie szukając wyjścia łapię i wypuszczam na wolność ( łącznie z muchami ). Przypomniało mi się właśnie, że w ubiegłym roku też to robiłem. A w ubiegłym roku much tych było od groma. Aż dziwiło mnie bardzo skąd ich tyle. To było bardzo zastanawiające. Się nawet przez chwilę okrzyknąłem królem much. Więc jak widać i niewinnej muchy nie zabiję. I nawet małej, maleńkiej mrówki. Wyszedłem ostatnio w pracy za budynek. Postać chwilę. I jak wróciłem zauważyłem na bucie mrówkę. I już ją miałem strzepnąć, już ją maiłem strącić na podłogę gdy olśniło mnie, że byłaby to dla niej śmierć. Przecież nie wróci z tego miejsca do mrowiska. To dla niej jak podróż do innego wszechświata. A sama tu zginie niewątpliwie. Wziąłem ją zatem na rękę, wróciłem w miejsce skąd „zabrałem” i wypuściłem w jej świecie.
W ubiegłą niedzielę nasi przypieczętowali awans na mundial. Po 11 latach. Na tym poprzednim jeden mecz zaliczyłem, jeny jak to dawno temu było i jak w sumie nie dawno. Teraz jednak nie zaliczę. W sumie to nic nie zaliczam. Tragedia.
Czas kończyć. Nie biegałem, zmęczony jestem, nos zapchany, łep mnie napierdziela, plery bolą, a perspektywy na poprawę brak.

sobota, 7 października 2017

Ścieżka 468 Do przodu

Wrzesień minął niepostrzeżenie. Mamy tedy październik. Miesiąc który od dawna uznaję za mój najgorszy miesiąc roku. Jaki będzie ten? Zobaczymy. Ludziska narzekają na pogodę. I w sumie mają rację. Bo jest taka, że ręce opadają. Pada, pada, pada. Padało cały wrzesień, wrzesień który jak przypuszczałem wynagrodzi lipca, sierpnia a i czerwca braki. Niestety nie wynagrodził. Ludziska więc narzekają. I w sumie mają rację. Ale co ciekawe nie ja. Ja jadę zalanym deszczem pociągiem i przez zalane deszczem okno patrzę na zalane deszczem warszawskie ulice. Kolorowe światła odbijają się w mokrym asfalcie ulic. Jadę i patrzę. Patrzę na ten ciemny, ale kolorowy zarazem, rozmazany, rozmyty świat. Jadę i patrzę. I słucham sobie. Słucham sobie muzyki ale i słucham siebie. Słucham co mi w duszy gra. Co mi w duszy gra? Ostatnio znowu gra Szustak. Jeny jak On mi gra. Jeny jak On do mnie przemawia. Ten człowiek mówi wszystko co chcę usłyszeć, mówi wszystko co che usłyszeć moja dusza. On mówi wszystko co chciałbym powiedzieć, a powiedzieć nie umiem. Mówi wszystko co usłyszeć chcę, a czego nie słyszałem. Żebym jeszcze tylko potrafił słyszenie to wprowadzać w życie. Gdybym to potrafił. Przejść od słów do czynów. Bo słyszenie to już kiedyś słyszałem. Słyszałem to kiedyś, kiedyś kiedy byłem jeszcze piękny i młody. Przypominam sobie ideały z tamtych czasów. Zapomniane gdzieś, zdeptane w ciągu ostatnich lat ( zdeptane przeze mnie dla jasności ). To miało być inaczej. Zapomniałem. Jak ja to kurde zapomniałem. Teraz sobie przypinam. Teraz jest jednak już za późno niestety. Za późno na tamte ideały. Teraz przede mną inne już życie. I złapałem się ostatnio, kiedyś ostatnio, i od tamtej chwili złapałem się już parokrotnie nawet, na tym, że chyba wiem jak chciałbym, czy też na tym jak mogłoby wyglądać życie moje obecne. Takie bym poczuł się dobrze. Bym poczuł się, boję się nawet użyć tego słowa, szczęśliwie. Złapałem się na tym, że idę sobie, idę lub robię coś i nagle myśl, ooo tak mógłbym żyć, tak to mógłbym być nawet, boję się użyć tego słowa, mógłbym być nawet szczęśliwy. Czy to możliwe? Czasami myślę, że tak. Czasami myślę, że trzeba tylko wierzyć i trzeba czekać. Trzeba czekać. Są tacy którzy twierdzą, że czekać można do usranej śmierci. Więc czy czekać? Patrzę ostatnio na klub któremu kibicuję. Ten który wybrałem za dzieciaka, wybrałem powodowany nie wiem jakimi przesłankami. Ten któremu wierny jestem lat już tyle. Klub który ostatnimi laty dawał tylko rozczarowania. Ale wierzyłem, wierzyłem, że może kiedyś przyjdzie dzień. I patrzę od czerwca, patrzę od chwili kiedy to w sposób cudowny wrócił na salony, patrzę jak jak gra, jak wygrywa, patrzę na pełny ciągle, nowoczesny stadion i ze zdziwienia wyjść nie mogę. Są chwile, że mam wrażenie, że zaraz się obudzę, że zaraz się to skończy. Bo jak to możliwe, jak to możliwe żeby nagle wszystko tak diametralnie się odwróciło. Tak niespodziewanie, tak nieoczekiwanie. Jest tak gdy na ten klub teraz patrzę, że boję się nawet użyć tego słowa, szczęśliwy jestem. Jak to pięknie brzmi, szczęśliwy. I aż się boję, aż w strachu jestem, że zaraz się skończy. Bo teraz, bo dzisiaj powiedzieć mogę, powiedzieć z całą stanowczością, że warto czekać, że warto wierzyć, że warto być wiernym. Bo przyjdzie kiedyś dzień, przyjdzie czas, gdy stanie się tak jak z moim klubem. Będzie wygrywał, będzie grał tak jak lubię - z sercem, będzie grał na nowym pięknym stadionie, będzie grał przy pełnych trybunach i przyjdzie dzień gdy mimo sędziowskich „numerów” będzie liderem.
W codzienności we wtorek zakończyłem chyba sezon. Rumak wymyty, wypolerowany, nasmarowany, rozbrojony stoi pod dachem. Mało pojeździliśmy tego sezonu. Raptem równe 3 tys kilometrów. Ale nie jestem rozczarowany jakoś. Może dlatego, że nie idzie mi już o ilość, a jakość?
Nadal biegam. Wprawdzie tylko w soboty i niedziele ale i to przynosi efekty. Piętnastki daję jakoś radę, a w dyszkach schodzę regularnie poniżej 5:20. Dzięki temu mam motywację na kolejne kilometry. Oby tak dalej. Oby tak dalej.
Jutro mecz na Narodowym. Raz, że powiedziałem sobie kiedyś, że już nie kupię biletu droższego już stówa, dwa, że i tak się zgapiłem więc nie idę. Po wygranej 6:1 w Armenii, po blamażu w Kopenhadze nie ma już śladu i teraz został już tylko mały kroczek do awansu. Obejrzymy w domu, w ciepełku i z herbatką.

niedziela, 1 października 2017

Ścieżka 467 Do przodu

Generalnie to nie mam o czym pisać. Chyba resztki myśli mi dzisiaj wywiało z łepetyny. Ale zapierdzielałem. Cytując Angry Czesława : „Mądre to było?”. Może i nie było ale poniosło mnie. Poniosło jak ostatnimi czasy rzadko czy też wcale. To chyba ostatni z Rumakiem wypad tego roku. Aleśmy zapiżdżali. Generalnie to nie lubię, to nie muszę a przede wszystkim to nie umiem szybko jeździć. Ale dzisiaj mnie poniosło. Zwłaszcza gdy podjąłem wyzwanie jednego Mitsubishi. Dobry skubany był. Zdrowo zapierdzielał. Generalnie jednak został w sznurku samochodów. Zapiżdżałem dalej sam. Generalnie to powinienem być, czy też zamiar był być generalnie teraz w Kaziku. No nie jestem jednak. Doszedłem do wniosku, że to już nie ten czas, już nie ta pora. Jest zimno. I choć słonko ostatni ten tydzień świeciło ładnie, to niestety nie jest to słonko co jeszcze miesiąc temu. A z tym wiatrem to już całkiem nie. Jest zimno. Generalnie w Kaziku ludzi dzisiaj w pytę. Jeny, ileż ich było. Generalnie to aż do wniosku doszedłem, że to błąd był. Lepiej było jechać gdzieś w las czy na łąkę i poleżeć. A wjechałem nawet w las, wjechałem, jednak nie po to by poleżeć a się odlać jednak las okazał się pułapką na której zawrócić nie mogłem. A jak już zawróciłem to się wyglebiłem niestety. No ale jak mam się już wyglebiać to wolę w lesie na piachu niż gdzieś na asfalcie. Poza drobnymi obtarciami na Rumaku, żadnych innych poważnych strat na szczęście nie stwierdzono. Generalnie więc nie jestem aktualnie w Kaziku. Wróciłem późnym popołudniem. Ale tak jak zmarzłem podczas tego powrotu to nie zmarzłem jeszcze nigdy. Kiedyś kiedyś to uważałem, że się nie da jeździć w temperaturze poniżej 18 stopni. No więc dzisiaj wracałem w temperaturze poniżej 12. Ja pierdykam, to była masakra. Ale co by nie powiedzieć kolejna bariera złamana. Dzisiaj jeździłem w temperaturze w jakiej kiedyś uważałem, że się jeździć nie da. Generalnie jak zsiadłem z siodła to stwierdziłem nigdy więcej na nie nie wrócę. Ale generalnie to po gorącej kąpieli teraz myślę : „a może jutro też gdzieś pojadę”. Pojadę, pościgam się może z jakimś Mitsubishi, a może z nikim ścigał się nie będę i pojeżdżę przepisowo. Może poleżę na łące, a może nie poleżę. Może zjem kiełbasy z bułką. A właśnie. Generalnie to lubię tak podczas jazdy kupić gdzieś po drodze kiełbasy, kupić bułki, zatrzymać gdzieś w lesie i zjeść to ze smakiem. Kiedyś kiedyś to miałem to za taki swego rodzaju swój / mój obciach. Nie zatrzymuję się w przydrożnych barach, przydrożnych restauracjach, w macach, w orlenach i innych takich. Ja jak dziki jem kiełbasę z garści w lesie, na poboczu drogi. Zadziwiło mnie jednak gdy patrząc raz ostatnio w telewizorni na taki jeden fajny program motórowy jak zaproszony tam Mariusz Lijewski którego szanuję bardzo, zjada taką właśnie kombinację z prowadzącym ten program kolesiem którego szanuję nie mniej. Się aż zaśmiałem. Mówili nawet, że tak lubią. No ja lubię baaardzo. Dzisiaj jednak zamiast kiełby zapodałem sobie boczuś. Zjadłem więc to jak dziki w poniższych okolicznościach przyrody.




A tak generalnie to mógłbym napisać apropo notki Smoka. Smoka który pisze o rzyganiu na ołtarz. Można i tak. Ale można inaczej. Wszystko można zarzygać, co zresztą większość robi. Ale można też odprawić nabożeństwo. Można, każdą sprawę można zamienić w nabożeństwo. Mieć dobre wino, mieć dobre zapachowe świeczki, mieć lawendowy płyn do kąpieli, mieć dobry olejek i w ogóle mieć dobre chęci. Dobrymi chęciami można zmienić to zarzyganie ołtarza w nabożeństwo, nawet w namiocie. I w sumie można to w nabożeństwo zmienić i bez wina, i bez świeczek, i bez lawendowego płynu, i bez olejku. To wszystko i tak jest w głowie. Z tym, że nasze głowy już są poprute. Porypane przez byle gdzie, z byle kim, byle szybciej i byle do następnego razu. Po prostu byle i już.
P.S. Chociaż po chwili zastanowienia to zostawił bym jednak to wino.

sobota, 23 września 2017

Ścieżka 466 Do przodu

Zastanawiam się jak to możliwe, jak to być może czy też mogło, że troje wspaniałych ludzi, troje wyjątkowych, dobrych, kochających ludzi nie potrafiło się dogadać. Że tak spieprzyli coś co było, i być mogło fantastycznie uzupełniającą się „maszyną”. Wszyscy troje chcieli przecież tylko swojego nawzajem dobra. A jednak nie wyszło z tego nic dobrego. Dziwi mi ten fakt i zastanawia często. I pojąć nie mogę dlaczego tak to się wszystko układa w życiu. Martwi mnie to i smuci. I chyba nawet powstrzymuje przed budowaniem takich relacji. Jaki sens jest by troje, czy dwoje ludzi, wspaniałych i dobrych ludzi, budowało coś co zakończyć by się miało tak jak w przypadku tej trójki? Po co budować coś gdzie jednak nieporozumienia, gdzie jednak różne oczekiwania, gdzie rozczarowania. Może innym, tym normalnym, to nie przeszkadza. Może mogą i potrafią być, budować, trwać w takich. Mi osobiście to by przeszkadzało. Mi osobiście choć zadziorny jestem i uparty samo już wchodzenie w spory, w kłótnie, w dochodzenie swoich racji nie sprawia żadnej ale to żadnej przyjemności. Jest mi to po prostu do niczego niepotrzebne. Nie lubię się kłócić i nie robię tego. Jak tylko widzę coś takiego w perspektywie odchodzę, unikam, odpuszczam. Może dlatego też tak nie cierpię polityki? Przecież oni ciągle się tam kłócą, spierają, zarzucają. To nie dla mnie życie. Ja wolę spokojnie, zgodnie. Spory nic ale to nic nie przynoszą. I może dlatego też tak mnie boli, i tak szkoda mi tych trojga wspaniałych ludzi, może dlatego szkoda mi siebie. To naprawdę troje pięknych ludzi, ludzi wartych siebie, ludzi którzy jednak są już oddzielnie. Spojrzałem swego czasu jednemu panu do gazety przez ramię w metrze. Tak przelotnie, tak mimochodem. I choć wyśmiewam zawsze te różne wymyślanie dysleksji, dyskografii i innych takich, wyśmiewam jako wyszukiwanie usprawiedliwień, jako szukanie alibi dla głupoty czy lenistwa. I tak samo jak sam nigdy nie przyznam się do depresji czy posiadania garba dziecka DDA jako formy tłumaczenia swojej niedoskonałości, to to co tam zobaczyłem w pewien sposób pomogło mi stanąć na nogach. Wybadali podobnież jacyś tam naukowcy, że istnieje coś takiego jak Syndrom Złamanego Serca. To jak balsam na moje. O ile łatwiej, o ile prościej jest mi teraz na siebie patrzeć. O ile mniej krytycznie oceniam teraz te stany beznadziejności i bezradności w jakich się znajdowałem, znajduję i zapewne ( choć myślę coraz rzadziej ) znajdował będę. Bo podobnież ci jacyś tam naukowcy wybadali, że dotyka to praktycznie każdego. Z tym, że jednym przechodzi to po godzinie, jednym po dniu, jednym po roku, innym po latach, ale są też tacy którym syndrom ten zostaje na całe życie. I do tych ostatnich się chyba niestety zaliczam. Mam Syndrom Złamanego Serca. Sam sobie go zafundowałem, sobie go zgotowałem, sam sobie na niego zasłużyłem. To jest i będzie zapewne przekleństwem na całe moje życie, Syndrom Złamanego Serca. A może po prostu żal, po prostu złość, po prostu smutek, że tak się mi w życiu poukładało, że tak ślicznie je spierdzieliłem. Aż wierzyć mi się nie chce, aż ze zdumienia wyjść nie mogę, że to ja, że to ja sam tak to spierdzieliłem. Ja właśnie, właśnie ja złamałem sobie serce.



W codzienności biegam. Biegam i to bieganie sprawia mi frajdę. I przez to bieganie dochodzę do wielu życiowych przemyśleń. Czasami ze zdumienia wyjść nie mogę jak bieganie doskonale obrazuje życie. Tak jak na przykład z tą frajdą. Biegam i bieganie to sprawia mi frajdę. Frajdę mi sprawia gdy widzę biegania tego efekty, gdy widzę postępy, gdy widzę, że wysiłek nie idzie na marne. W ubiegłą sobotę przebiegłem 15 ze średnią 5:37, gdy jeszcze niedawno przebiegnięcie dychy w tym tempie to był dobry wynik. Dnia następnego zwyczajową dychę walnąłem natomiast w 5:10, podczas gdy za dobry wynik uznać miałem 5:20, tak zakładałem, że jak zejdę do 5:20 to super będzie. Bieganie dych ze średnią 5:20 do niedawna uznałbym za rewelację, a tu proszę, 5:10. Dzisiejsze 15 natomiast przebiegłem ze średnią 5:33. Więc w życiu jak w bieganiu, chcesz to robić gdy widzisz, gdy masz świadomość, że wylany pot, że wysiłki nie idą na marne, gdy widzisz, że przynoszą efekt, efekt lepszy nawet niż się spodziewasz.
Dziś biegałem w parku. Słonko wyszło po południu więc zamarzyło mi się bieganie z przebłyskami w konarach drzew. Drzew zielonych, drzew żółtych, drzew pomarańczowych. Piękne popołudnie. Ludzi w parku wielu. Takich ludzi z wózkami, z maluchami. Ludzi z pieskami. Ludzi zbierających kasztany, ludzi karmiących kaczki. Więc takich społecznie świadomych chyba. I ja, dziwo krążące kółka. Kółek takich zrobić muszę kilka by dobić do tych 15 km. A każde kółko to około 5 minut.
kółko 1 – pusta ławka
kółko 2 – na ławce pan
kółko 3 – pan na ławce przysypia
kółko 4 – głowa mu się przechyliła
kółko 5 – cały przechylony na lewo
kółko 6 – położył się ( sam nieraz tak robiłem więc nie dziwi mnie to, nawet się uśmiecham na ten widok i na wspomnienia )
kółko 7 – leży już całkiem ale zauważam rurkę jakąś, jakiś woreczek
w połowie kółka 8 dociera do mnie że to chyba kroplówka
kółko 8 – leży pod ławką, halo, hej, proszę pana, zero kontaktu, halo, hej, rusz się, otwiera oczy, halo, wstawaj, no wstawaj, co panu jest, kuuurwa nie podniosę go, ja pierdolę, no nie dam rady, wstawaj, patrzy mętnym wzrokiem, ja pierdolę, no nie podniosę go, podjeżdża rower, pomaga mi, już siedzi, halo, co panu jest, jak się pan nazywa, był pan w szpitalu, mijają minuty, jest policja, dziękujemy, może pan kontynuować trening,
kółko 9 – karetka
kółko 10 – pusta ławka
kółko 11 – na ławce pani / dziewczyna
i życie dalej.
A słowa pana z ławki, jedno jedyne co zdołałem z niego wydobyć poza imieniem? Słowa : warto to?

sobota, 16 września 2017

Ścieżka 465 Do przodu

Buduję sobie tą swoją odmienność uparcie, buduję konsekwentnie. Kiedy tylko mogę uciekam w swój świat i zostaję w nim ile tylko mogę. I zostałbym tam na stałe jednak niestety, tak się nie da. By przeżyć muszę dzielić czas i z codziennością. Dni coraz krótsze, już codziennie wracam w ciemnościach. I zaczynam lubić te powroty. Te krótsze dni są coraz chłodniejsze, a co za tym idzie, ludzi na ulicach mniej. Wracam więc tymi ciemnymi, chłodnymi, pustymi ulicami i czuję się z tym dobrze. Wracam przez nikogo nie zauważany, nikomu nie wchodzący w drogę, tak jakby mnie nie było. Wracam patrząc w rozświetlone okna domów, patrząc na przejeżdżające samochody. I wyobrażam sobie ludzi w tych oknach, wyobrażam sobie rodziny, wyobrażam sobie te samochody jadące do kogoś. Wyobrażam sobie, że każdy gdzieś kogoś ma, do kogoś zmierza. I w tym wszystkim ja, ja który nie mam nikogo, do nikogo nie zmierzam. Uśmiecham się do tych wszystkich którzy kogoś mają, do tych wszystkich którzy do kogoś zmierzają. Uśmiecham się, raduję i życzę by nigdy tego nie stracili, by nigdy tego nie zniszczyli, by nigdy nie przegrali. I uśmiecham się do siebie. Trochę tak ze współczuciem, trochę tak z sympatią. Ja, tu w tym wszystkim, w tym budowaniu relacji, budowaniu więzi, budowaniu kontaktów taki na uboczu. Taki w innym świecie, taki z innego świata. I przyzwyczajam się do tego, i już nawet odnajduję w tym. I dobrze mi z tymi ciemnymi pustymi ulicami. Nikt mnie nie widzi, nikt nie zauważa, nikomu nie przeszkadzam. Jestem, a jakby mnie nie było. I buduję sobie tą swoją odmienność uparcie, buduję konsekwentnie. I tylko w taki dzień jak dzisiaj, gdy to nagle spada na mnie niespodziewana wiadomość wszystko to traci ten spokój. Traci to przyzwyczajenie, burzy to, co tak uparcie, co tak konsekwentnie buduję. Zaproszenie na wesele, zaproszenie z … osobą towarzyszącą. Coś, co mnie osłabiło, coś co mnie złamało. Nagle zostałem zderzony z rzeczywistością. Nagle stanąłem twarzą w twarz z tym przed czym uciekam. Zmartwiło mnie. Mógłbym odmówić, powiedzieć, że nie mogę, że dziękuję ale nie mogę. I zostać sobie w tym swoim świecie, zostać z boku, zostać poza tym całym przedstawieniem. Jednak lubię tego kogoś, lubię bardzo. To by było nie ładnie, to by było brzydko. Pójdę, pójdę więc. Pójdę sam, pójdę jeden. W ten tłum rodzin, tłum par. Pasujący tam jak kwiatek do kożucha - ale pójdę. Zawstydzony zapewne, zmieszany trochę, na pewno zagubiony. Plączący się w setkach pytań, milionach spojrzeń. Z tych ciemnych i pustych ulic prosto na świecznik. Jak jakieś dziwadło. I im dłużej o tym rozmyślam tym bardziej dostrzegam swoją słabość, swoją nieporadność. W oczach wszystkich tych ludzi będę porażką, będę nieudacznikiem, będę pierdołą, i będę dziwakiem. I to jest chyba wytłumaczenie tego, dlaczego tak lubię te moje powroty ciemną nocą. Dlatego, że nikt mnie nie widzi, nikt mnie nie dostrzega. Nikt ... nie widzi mojej porażki.

W codzienności nie dzieje się nic, nic szczególnego. Atrakcji które odróżniałby dzień od dnia coraz mniej. W niedzielę ubiegłą gdy w trasę wyruszyć miałem, myślałem, że nie wyruszę. Bo gdy już ruszyć miałem okazało się, że prądu brak. Nie wiem co w tym jest, co to za przekleństwo ale wszystko co jeździło dla mnie kiedykolwiek, wszystko z prądem problemy miało. To już chyba taki urok. Zeszłotygodniowa niedyspozycja nie zdziwiła mnie więc. Może lekko zaskoczyła, trochę zniesmaczyła ale przyjąłem ją dość spokojnie. I dobrze, że spokojnie bo ładowanie przebiegło dosyć sprawnie i zdążyłem jeszcze zaliczyć trasę. Trasę na Drohiczyn i okolice. Były i przeprawy przez wertepy, był lekki deszczyk ale ostatecznie wycieczka udana. Chyba ostatnia w tym roku. Ciekawe czy jeszcze pojeżdżę, no ciekawe. Pogoda z dnia na dzień gorsza. Zimniej, wietrzniej, mokrzej. Wprawdzie dzisiaj jak wyszedłem pobiegać wyjrzało słonko, ale tylko na chwilę. Nawet jak je zobaczyłem pomyślałem, że powinienem być w tym momencie nad morzem, bo wiem z pierwszej ręki, że było go tam dzisiaj pełno. I pomyślałem, że być może to ostatnia taka szansa była. I szkoda, i żal mi się zrobiło. Przemija lato, przemija. Jedno co mi jeszcze zostało to świerszcze. Bardzo lubię słuchać świerszczy. Ale ich też jakoś mało było tego lata. Ogólnie jakoś wszystkiego mało było. Mało świerszczy, mało słońca, mało Rumaka, mało usmiechów, mało, mało ...
Zostałem ja, ciemna ulica i muzyka.