poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Ścieżka 566 Do przodu

Jak się nad tym zastanowić to można było się tego spodziewać. Choć początkowo wyglądało mi to na niesamowity zbieg okoliczności. No i początkowo lekko rozczarowany byłem. I nadal jestem w sumie – w sumie myślałem, że lepiej będzie. Ale jak napisałem na początku – można się było tego spodziewać. Jestem tak przewidywalny i tak zarazem … nudny, że spodziewać się można było tego spokojnie. We wczorajszym tym naszym tu biegu lokalnym ( moim chyba już tradycyjnym ) przybiegłem na metę z czasem 01:48:34. Cóż w tym przewidywalnego? Rok temu na zad przybiegłem z czasem 01:48:32. Dwie sekundy różnicy. Utrzymać 2 sekundy na przeszło 21 kilometrach – no nie powiem – sztuka. Ale czy to zmęczenie czy nastrój kiepski – myślenie mnie męczy. Myślenie, że pal to licho nadzieję miałem, że będzie lepiej a w sumie to 2 sekundy gorzej jest, ale myślenie – jaki nudny jestem. No nudny do potęgi entej. Nawet 21,0975 km biegam z nudną powtarzalnością.
I tak idąc tym tropem, to już nie jest zbieg okoliczności, jutro znowu jadę nad morze. I znowu w to samo miejsce. I znowu sam. No jedynie tym razem nie pod namiot – tym razem zaszalałem – będzie jakiś pokoik.
To trzeci dzień mojego urlopu ( trzeci dzień roboczy ), a mnie od sobotniego popołudnia jakieś lęki nachodzą. Takie niespodziewane, takie bez powodu. Nie wiem, nie rozumiem. Mijają oczywiście ale jakaś taka niepewność we mnie siedzi i w sumie nie wiem co mam robić. Dziwne, podejrzane to, zwłaszcza że jeszcze w czwartek, i w piątek zadowolony byłem wolnością i swobodą. I wszystko układa się dobrze, słonko świeci, sprawy idą po mojemu i w ogóle – a ja bez optymizmu - dziwne. Nie jest dobrze jednak chyba z moją głową. Generalnie jak się tak czasami zagłębię w temat, tam gdzieś coś poczytam, tam popatrzę, to dochodzę do wniosku, że mam wszelkie możliwe charaktery osobowości zwichrowanej. Ale i tak sobie myślę – a kto w tych czasach jest zdrowy? Tak sobie czasami myślę, że każdy zdrowy na umyśle do końca nie jest. A czasami to sobie nawet myślę, że ta większość jest bardziej zwichrowana. Jednak jako większość, większą ma siłę i narzuca swoje standardy tej mniejszości. I wymyśla jednostki chorobowe, i wysyła do psychiatrów i psychologów. I ta mniejszość w sumie ulega, patrzy wokół i dochodzi do wniosku – no faktycznie, to chyba ze mną jest coś nie tak. Ciekawe jak na nas patrzeć będą jako całość za te pincet lat. Czy tak jak my patrzymy na średniowiecze? A tak apropo w firmie u mnie robimy teraz jeden duży projekt, jeden z większych w ostatnich latach. Projekt dotyczy budowy szpitali psychiatrycznych na pomorzu gdańskim. Nie przez moje łapy przechodzą zamówienia ale jest tych szpitali tam od groma ( a to same pomorskie ). Ile potrzeba będzie w całym kraju?
No i to tyle chyba. Nikt nie pisze, czytać nie mam co. Doszło do tego, że samotny jestem i w realu i w sieci. Trudno, był czas przywyknąć – jak mawiali w klasyku.


Jeszcze taka refleksja mnie naszła na koniec – Księżniczką się martwię – i może stąd te moje wahania nastroju w dniach ostatnich. Duża już jest wprawdzie ale przecież swoją cegiełkę dołożyłem też. Może to wyrzuty sumienia, poczucie winy, odpowiedzialności, może złość na siebie? No nie wiem. Jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, jutro o tej porze moczył będę stopy w morskich falach i miał furę czasu na myślenie. 

sobota, 17 sierpnia 2019

Ścieżka 565 Do przodu

Kiedyś, dawno temu, tak dawno, że lata mogę określać na naście, kiedy nie wiedziałem o co chodzi i nie wiedziałem co czynić mam ( zresztą i jednego i drugiego nigdy nie wiedziałem, nie wiem nadal i chyba nigdy się nie dowiem ), no właśnie wtedy przeczytałem sobie książkę. Dużo książek wtedy czytałem, wtedy nie było jeszcze jutuba. Wtedy właśnie wśród tych książek wyczytałem jedną taką, a potem już i inne z tego, popularnego swego czasu nurtu. No i w tej książce było, że jakiś ktoś tam uwierzył, a żeby wiarę swoją utwierdzić wymyślił sobie, że znajdzie jakieś tam wyjątkowe piórko. I znalazł podobno. Dla mnie piórko było banalne. Cóż mogłem więc wymyślić ja? Ja mogłem wymyślić coś w sumie prostego ale zarazem takiego co raczej ni powinno się wydarzyć. Wymyśliłem sobie, że znajdę 2 zł. Takie nasze polskie złote dwa złote. Nigdy wcześniej pieniędzy żadnych nie znajdowałem więc wydawało mi się to i możliwe i niemożliwe. I to musiało być dwa złote – nie pięć, nie jeden – tylko i wyłącznie dwa. Nie wiem ile to trwało, nie pamiętam ale początkowo nie znajdowałem nic, ani grosza. Potem jednak zaczęło się coś dziać. Zacząłem znajdować grosze, dziesiątki groszy. W pewnym momencie znajdowałem je dosłownie codziennie. Koniec końców miałem ich już w pewnym momencie ze słoik. Ale dwuzłotówki jak nie było tak nie było. Wierzyłem jednak, że pewnego dnia ją znajdę. Musiałem ją znaleźć bo od tego zależała cała moja wiara w szczęśliwe spełnienie. I kurde znalazłem. Pewnego zimowego, mroźnego wieczoru znalazłem ją w tramwaju. Jest ze mną do dziś. Noszę ją na łańcuszku. Czy coś się zmieniło wtedy? Nic. To znaczy nie zmieniło się tak jak oczekiwałem. Stało się wręcz odwrotnie. Od tamtej pory nie szukałem. Wprawdzie znajdowałem monety jeszcze czasami, i parę dwuzłotówek się trafiło, ale było ich coraz mniej aż pewnego dnia przestałem je znajdować całkiem. I zapomniałem o swojej umowie z losem. Na długo. Aż pewnego dnia, patrząc na moją pierwszą dwuzłotówkę, pomyślałem, że co to za sztuka taką dwuzłotówkę znaleźć, przecież znalazłem ich już bardzo dużo od tamtego czasu – ale jakby tak znaleźć stówę. Stówa – tak, stówa to by było wyzwanie. I nie wiem, będzie to już rok temu na pewno, pewnie i dłużej, postanowiłem znaleźć stówę. Jak znajdę stówę – znaczy wszystko jest możliwe. Raz nawet w pociągu znalazłem, zdębiałem na jej widok, okazało się jednak że stówą była tylko z jednej strony, z drugiej była to jakaś tam reklama. Chichot losu. Po tamtym chichocie dałem sobie prawdę mówiąc spokój. Głupie i dziecinne. Niby chciałem ją znaleźć ale niby nie chciałem, niby wierzyłem ale nie wierzyłem. I tak mijały dni. Wczoraj nic mi się nie układało. Gdzie chciałem coś załatwić to było zamknięte, jak się gdzieś śpieszyłem była kolejka, jak się z kimś umówiłem nie przyszedł – taki dzień gdzie wszystko idzie nie tak jak trzeba. Jednak nie martwiło mnie to zbytnio. Innym razem wściekłbym się pewnie ale wczoraj przyjąłem wszystko na miękko. Zresztą jakoś tak ostatnimi dniami wszystko przyjmuję na miękko. I właśnie wczoraj, idąc sobie już praktycznie bez celu znalazłem … no nie znalazłem stówy – znalazłem dwie stówy. Nowiutkie złote dwie stówy złożone na cztery. I teraz nie wiem co dalej. Z jednej strony myślę cały czas o tym kimś kto je zgubił. Postałem wprawdzie tam przez chwilę, że może ktoś się wróci, nikt się nie wrócił, a z drugiej strony nie będę przecież chodził po ludziach i pytał czy nie zgubili forsy – chociaż w sumie może i powinienem był? Z drugiej zaś strony jeżeli to jest wynik mojej umowy z losem to nikt tego nie zgubił, to po prostu spadło z … nieba. I od wczoraj chodzę i myślę – przypadek li to czy nie? A jeżeli nie to co dalej? Wszak od znalezienia stówy wszystko miało pójść jak należy, miało zacząć się spełniać to o czym marzę. A jeżeli stanie się tak jak za czasów dwuzłotówki – zmieni się odwrotnie niż oczekuję? No i przecież to nie jest stówa, dwie stówy to nie stówa. Chociaż patrząc realnie to - dwa razy więcej. Co to będzie, co – to – będzie? Niby nie wierzę, że od tego co sobie wymyślę zależy moja przyszłość ale niby chciałbym żeby wszystko się spełniało i żeby fakt, że założyłem, że coś znajdę, w sumie bez zbytniego mojego udziału, był potwierdzeniem, że jak w coś wierzysz, i myślisz o tym, i pragniesz, i szukasz, i chcesz, i tęsknisz, to w końcu znajdziesz, to w końcu dostaniesz.



W codzienności jest spokój. I nawet się dobrze czuję. I wypoczęty jestem. I wyspany. I jakiś taki beztroski. Dziwne.
Dzisiaj nie biegam. Zostawiam sobie na jutro do zrobienia dwudziestkę.
I jakieś takie wspomnienia mnie naszły. Zawsze wtedy gdy usłyszę taką muzykę. I wielu ludzi przewinęło się w moim życiu ale teraz, teraz właśnie zastanawiam się co tam u Gośki, co u Iwony, co u Sychala, co u Karola. Nie wiem dlaczego właśnie o nich myślę, w sumie jakoś najbliżsi mi nie byli, ale ciekawe co tam u nich, jak żyją, co robią, jak wyglądają, czy są szczęśliwi. Eh stare dobre czasy.

Cóż idę pojeździć wieczorowym motórem.



sobota, 10 sierpnia 2019

Ścieżka 564 Do przodu

W tygodniu zauważyłem jakoś tak, że ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu stoi za mną w metrze. I przypomniałem sobie, że kiedyś kiedyś chyba już ją w metrze widziałem. Niestety – jechała tylko jedną stację. Potem jakoś później w tygodniu, stałem na peronie czekając na metro ( jebane metro dodajmy ) i zauważyłem, że ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu wchodzi na peron. Rozejrzała się, popatrzyła po ludziach i – dziwna to sprawa – ruszyła w moją stronę. A dodać trzeba, że stałem jakiś kawałek od wejścia. To, że ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu ruszyła w tą, a nie w przeciwną stronę to jeszcze nic, to mówiąc dosadnie małe miki – ta piękna dziewczyna, czy też pani stanęła o dziwo dokładnie za mną. Tuż za mną. I co tu ukrywać – zatkało mnie. Poczułem się dziwnie. I teraz myśli bój – przypadek li to czy świadoma decyzja? Opcja przypadek wzięła górę na szczęście i dałem sobie spokój z dalszym wysnuwaniem wniosków. Ale przy okazji tego przypadku miałem możliwość dokładniej przyjrzeć się pięknej pani. Do tej pory wszystko co widziałem było widokiem z odległości kilkunastu, no kilku kroków. Teraz miałem ją jednak dokładnie przed sobą – bo przecież przepuściłem ją oczywiście gdy metro ( jebane metro dodajmy ) przyjechało. I piękna pani przy tym bliższym spojrzeniu nic nie straciła ze swej idealności. Powiem więcej – piękna pani przy bliższym spojrzeniu jeszcze zyskała. I taka myśl mnie naszła po tym bliższym spojrzeniu: kurcze, jak to jest być ideałem? No bo jak to jest? Przecież ona, ta piękna dziewczyna, czy też piękna pani, z pociągu zdaje sobie sprawę, że jest piękna. No niemożliwe żeby tego nie widziała. Widzi to co dzień w lustrze. I chyba musiała by być przygłupia by nie zdawać sobie z tego sprawy. Zdaje sobie sprawę – jestem tego pewien. Tak – ona nawet tą swoją idealność podkreśla. Jej włosy, czy też rzęsy nie są dziełem przypadku. Ale jak to jest być takim ideałem, no jak to jest? Myśl ta nurtuje mnie od dni kilku.

W rzeczywistości zauważyłem kolejną rzecz po Wielkim Wozie z ubiegłego tygodnia. W rzeczywistości zauważyłem ciszę. Ona jest już od jakiegoś czasu, nie potrafię określić od jakiego, ale jest już chyba długo. Cisza. Cisza w której nie słychać żadnego ptaka. Pamiętam jak zamykałem nad ranem okno, bo się spać nie dało – tak wszystko śpiewało – a teraz … teraz od czasu do czasu zakracze wrona – to wszystko.
W rzeczywistości ostatnie parę wieczorów było takimi wieczorami jakich mało tego lata. Takimi wieczorami letnimi. Nie potrafię tego opisać – tzn potrafię tylko czasu szkoda – ale takimi wieczorami które całe mógłbym spędzać na nadmorskiej plaży lub łące skoszonej trawy. Szkoda, że tak mało takich.
W rzeczywistości w środę byłem oddać krew. Nie oddałem.
W rzeczywistości mało jeżdżę motórem. Ale wystarczyło dzisiaj parę kilometrów by stwierdzić – nie, choćbym miał 10 kilometrów rocznie przejechać – warto czekać, warto Rumaka trzymać, warto się o niego troszczyć.

W rzeczywistości nie potrafię zrozumieć dlaczego raz mam siły i chęć a raz nie. Martwię się trochę bo niechęć i bezsilność dopada mnie w dni wolne. W dni kiedy wyspać się mogę, kiedy nic mnie nie goni, kiedy mogę sobie poleżeć. Może ja nie potrafię już funkcjonować bez wstawania o 5 rano, bez pracy, bez pośpiechu? Tego akurat świadomość napawa mnie przerażeniem. A może ja powinienem po prostu poleżeć tak nic nie robiąc parę dni? Może mój wyczerpany organizm sam się o to upomina gdy tylko może? Choć dzisiaj, choć do południa było jak powyżej, to po południu coś mnie wzięło. Tak wzięło, że zaliczyłem udany bieg. I podczas biegu tego spotkałem żurawie. Chyba już się do wylotu zbierają – koniec lata? - a ja przecież nad morzem jeszcze nie byłem.
W rzeczywistości wierzyłem w nas.

sobota, 3 sierpnia 2019

Ścieżka 563 Do przodu

I znowu. W tym roku może nawet bardziej niż w latach ubiegłych. Nie wiem. Naprawdę nie wiem skąd i dlaczego. Przecież przez połowę swojego życia nienawidziłem wręcz tego miasta. Przecież przez połowę swojego życia uważałem je za centrum chamstwa i cwaniactwa. Nie przypadkiem przecież taka moja niechęć do klubu z Łazienkowskiej. Zapewne wielka w tym zasługa taty, sercem lubelaka, który od kiedy pamiętam na każdym kroku krytykował to miasto i jego mieszkańców. A teraz znowu. W tym roku bardziej niż w latach ubiegłych. W tym roku tak miałem oczy pełne łez jak nigdy wcześniej. Dlaczego? Nie wiem. Z jakiego powodu? Też nie wiem? Wiem jednak, że na wspomnienie Powstania nawet teraz wzrok mi się szkli. Nie potrafię tego zrozumieć. Nie ma w tym sensu. Jednak wzruszam się, wzruszam się cholernie. I co by nie powiedzieć kocham to miasto. Bardzo je kocham. Szalone, dziwne, duszne, tłoczne, szybkie a jednak kocham. Bo ono wcale takie nie jest. Tak naprawdę to ono jest jak morski brzeg. Niby niespokojny, niby niebezpieczny ale jak usiądziesz na chwilę, jak posłuchasz, jak popatrzysz w spokoju to odkryjesz, że ukołysze do snu. I nie zrozumie tego nikt kto wpadnie na chwilę. Nie zrozumie tego nikt kto pobiegnie z tłumem. Nie zrozumie tego nikt kto, jak ja, pełen będzie uprzedzeń. Pól życia nienawidziłem tego miasta bo … bo go nie znałem. Drugie pół życia kocham to miasto i tęsknię za nim. Bo choć spędzam w nim większą część dnia to jednak mam do niego daleko. Daleko mam na Starówkę, daleko mam nad wiślany brzeg, daleko mam.


W codzienności wracając piątkowym wieczorem zobaczyłem na niebie Wielki Wóz. I gdy go zobaczyłem zaskoczony byłem niezmiernie. Bo widok ten przypomniał mi to o czym zapomniałem. A zapomniałem o Wielkim Wozie. Nie raz patrzyłem w gwiazdy ale te gwiazdy jakieś w tym roku niewyraźne. Jakby ich mniej było albo blask traciły? I w ogóle jakoś tak wszystkiego tego lata mniej. Gwiazd mniej, słońca i jego zachodów mniej, motóra i jazdy nim mniej, i biegania mniej, i Warszawy mniej, i notek mniej u ludzi. Jakoś tak wszystkiego mniej. Mnie chyba mniej też. Chyba jakoś tak bardziej się w siebie zamykam. Chyba coraz lepiej mi w samotności. Radość wywołujących sztucznych pobudzaczy już mi nie trzeba. Chyba radości tak w ogóle też już mi nie trzeba. Jedno co mi trzeba to jeszcze tylko nad morze bym pojechał. Jeszcze tylko połaziłbym boso, posiedział nocą na plaży, posłuchał fal, popatrzył w niebo i wrócił ciemnym lasem do snu. Tak – tego to jeszcze bym chciał.

Co widzę swoimi pełnymi wyobraźni oczami gdy patrzę na Pocztę Główną, no co widzę?